Tytułowym bohaterem dzisiejszego filmu jest Gwynplaine, mężczyzna z twarzą zdeformowaną tak, by na jego obliczu wciąż malował się uśmiech. Jak szybko ukazuje nam początek filmu, Gwynplaine (w początkowych scenach grany przez Juliusa Molnara Jr.) nie ma łatwego życia. Poza wspomnianym oszpeceniem, zostaje porzucony na pewną śmierć gdzieś na wybrzeżu Brytanii. Zostawiony sam sobie, błąkając się w poszukiwaniu ratunku znajduje ciało martwej kobiety, która przyciska do piersi żywe jeszcze, choć jak się ma później okazać niewidome, niemowlę. Od tego czasu nasz młody bohater i jego mała towarzyszka mieli być sobie nierozłączni. Szybko trafiają pod opiekę samotnika Ursusa (Cesare Gravina), który daje dzieciom dach nad głową. Jednym cięciem taśmy przenosimy się 15 lat w przyszłość. Gwynplaine (Conrad Veidt), Dea – bo tak nazwano uratowaną dziewczynkę – oraz Ursus wraz z grupą aktorów podróżują od miasta do miasta pokazując gawiedzi przedstawienie teatralne, w którym główną rolę gra Gwynplaine. Ich życie płynie spokojnie, do czasu kiedy na jednym z przedstawień pojawia się Księżna Josiana (Olga Baclanova). Oszpecona twarz młodego bohatera budzi w niej niezdrową fascynację, więc postanawia nieco zabawić się jego kosztem. Zamieszaniem wokół Gwynplaine'a zaczyna interesować się też doradca królowej Anny, upiorny Barkilpherdo (Brandon Hurst). Jak łatwo można się domyślić – kiedy „wyższe stany" zaczynają interesować się poczynaniami „maluczkich", zwykle oznacza to kłopoty. Szczególnie dla tych drugich. I tak jest w tym przypadku. Tym bardziej kiedy na jaw wychodzi prawdziwa tożsamość Gwynplaine'a...
Tak w dużym skrócie przedstawia się zarys historii „Człowieka, który się uśmiechał", który jest adaptacją powieści Wiktora Hugo „Człowiek uśmiechu". Historia była przedmiotem zainteresowania reżyserów kilkukrotnie, lecz za nasz dzisiejszy film odpowiada Paul Leni. Choć nie mogę porównać filmu z książkowym pierwowzorem, to wiem z całą pewnością, że film sam w sobie stanowi co najmniej solidną pozycję. Co sprawia, że powinien go obejrzeć każdy fan retro kultury? Klimat? Realizacja? Scenariusz? Odpowiedź brzmi: wszystkie wymienione, ale nade wszystko – główny bohater.
Przyznam, że nie doceniłem Conrada Veidta jako Cesare'a w „Gabinecie doktora Caligari". Somnambulik nie miał tam za wiele do zagrania (choć i tak jedna ze scen przeszła do historii kina), a jego wkład w film zostaje przytłoczony scenografią, grą czerni i bieli czy postacią samego tytułowego Doktora. Jednak powiedzieć, że „Gabinet..." ogląda się dla klimatu, a „Człowieka..." dla bohatera to za duża ujma dla tego drugiego. Szczególnie pierwsza część filmu pokazuje, że nie mamy już do czynienia z ponurą bajką, czy spektaklem jak w „Gabinecie...", tutaj przechodzimy raczej w stronę realizmu. Podkreślmy to „raczej", bo nadal możemy zobaczyć parę ekspresjonistycznych sztuczek, nie oszukujmy się. Jednak wisielcy, handlarze niewolników, oszpecone dzieci oraz zamarznięte zwłoki trzymające w ramionach noworodki już w pierwszych minutach filmu budują klimat nieco inaczej niż powykręcane kształty mebli oraz cudaczne scenografie znane z przygód Doktora i jego śpiącego towarzysza, przyznacie sami?
Odjechałem strasznie daleko od postaci, którą miałem opisywać, ale już wracam na raz obrany tor. Veidt kreując Gwynplaine'a miał przed sobą bardzo trudne zadanie. Musiał zagrać udręczonego, zagubionego i wstydzącego się siebie człowieka mając do dyspozycji właściwie jedynie górną część twarzy. Spreparowany uśmiech co prawda podkreślał efekt dodając element groteski do każdego gestu czy spojrzenia, ale należało zasugerować widzowi, co przeżywa bohater. I muszę przyznać, że rzadko zdarza mi się, że tak bardzo współczuję bohaterowi jak to było z Gwynplaine'em. Niemożność pokazania swoich emocji doprowadziło do sytuacji, w której wydaje się, że widać je jeszcze bardziej. Nie wiem, czy to przez moją autosugestię, czy przez kunszt aktorski Veidta, ale wiem na pewno, że tego bohatera na długo nie wyjmę z głowy.
I coś mi się wydaje, że nie tylko ja byłem zauroczony tą postacią. Dochodzimy tutaj do głównego powodu, dla którego zająłem się tym filmem. Wszak nie jest to ani horror, ani film fantasy, ani s-f. Jest stary, nietuzinkowy, ale ledwo łapie się w ramy „Retrowizji". Jest tylko jedno „ale". Jeden z największych złoczyńców jak popkultura długa i szeroka, odziedziczył swój wygląd po Gwynplainie. Chodzi oczywiście o Jokera znanego z uniwersum „Batmana". Przyznam, że o istnieniu opisywanego dzisiaj filmu dowiedziałem się szukając informacji na temat Batmana jakiś czas temu i od razu wiedziałem, że muszę go obejrzeć, bo będzie pasował do „Retrowizji". Mam nadzieję, że nie pomyliłem się. Biorąc pod uwagę, że komiksowy klaun-przestępca zadebiutował na kartach „Batmana" już 12 lat po premierze „Człowieka..." nie może dziwić, że wspomnienie po postaci stworzonej przez Veidta było jeszcze silne w pamięci wielu twórców. Co więcej – Jerry Robinson – twórca postaci Jokera twierdzi, że skojarzenia z ucharakteryzowanym aktorem były oczywiste. Podobieństwo widać szczególnie w pierwszych scenach z jego udziałem. Naturalnie wygląd złoczyńcy zmieniał się przez lata, ale motyw wiecznego uśmiechu w nienaturalny sposób „przyklejonego" do twarzy Jokera pozostał, a sama postać tym samym utrwaliła siebie - i poniekąd Gwynplaine'a - w pamięci wszystkich fanów komiksów i nie tylko.
Do uwiecznienia „Człowieka..." przyczynił się jeszcze jeden twórca, którego na pewno znają niektórzy z Was. Rob Zombie reżyser, muzyk i fan wszystkiego co dziwne stworzył piosenkę uwieczniającą postać Gwynplaine'a. Utwór „The Man Who Laughs" został zamieszczony na czwartej płycie solowej artysty pod tytułem „Hellbilly Deluxe 2", która miała premierę w 2010 roku. Ponury, raczej spokojny utwór ze świetną sekcją perkusyjną i tekstem nawiązującym do początkowych scen filmu można uznać za interesującą ciekawostkę, ale także za całkiem godne oddanie hołdu bohaterowi z filmu Paula Leni.
A co z innymi? Wszak Veidt nie grał w filmie sam. Prawda, partnerowało mu wielu bardzo utalentowanych aktorów wcielających się w interesujące i charakterystyczne postacie. Na tym polu szczególnie wyróżniają się trzy – piękna i delikatna Dea (Mary Philbin), która stanowi odzwierciedlenie wszystkiego co dobre i niewinne w całym świecie otaczającym bohatera, Ursus, czyli opiekun bohatera, który chcąc chronić swoją podopieczną posuwa się do wyjątkowej podłości oraz Barkilpherdo. Ten ostatni to interesująca persona. Nie dość, że oportunista, dorobkiewicz i manipulator to do tego wygląda niemal identycznie jak sędzia Frollo z animowanej wersji „Dzwonnika z Notre-Damme". Czyżby to był zabieg twórców odwołujący się do tej postaci? Nie znalazłem informacji na potwierdzenie tej tezy, ale podobieństwo jest znaczne.
No i cóż, jak zwykle przechodzimy do podsumowania. Co może nam zagwarantować „Człowiek, który się śmieje"? Niebanalnego bohatera, który przeszedł do historii kina oraz gęsty i mroczny klimat, to na pewno. Czy trzeba mieć więcej? To już musicie ocenić sami. Myślę, że po seansie nie będziecie zawiedzeni. Na dziś to wszystko, do zobaczenia w następnej „Retrowizji"!