grudzień 22, 2024

Recenzje patronatów Secretum

Wiedźmy z Kijowa. Miecz i krzyż
Legendy i latte
Vamps. Świeża krew
Our Violent Ends. Burzliwe zakończenia
Grzechy ojców
Mroczne umysły
Extasia
World of Warcrarf: Dzień smoka
Spirit Animals. Księga Shane’a
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:31

Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"

By 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"


Tytuł rysunku wiszącego w gabinecie dyrektora, wykonanego przez jednego z pacjentów
Śni mi się ogień. I skrzypce. Co drugą noc. W każdą czerwoną od pożogi noc to samo. Ogień i zawodzenie skrzypiec. Jakby płakały i wzywały mnie do siebie. Nie wiem skąd ani dlaczego. Może powinienem wiedzieć, ale nie wiem. Już nie. Zapomniałem.
Kiedy tuż obok mojej twarzy buchają płomienie, budzę się i spocony siadam na łóżku. Po chwili w moich uszach cichną odgłosy pożaru i uspokaja mi się oddech, słyszę narastającą melodię graną na skrzypcach. A potem czuję zapach benzyny.
Lekarz mówi, że to trauma. Na to są błękitne tabletki. Niebieskie noce. W niebieskie noce nie śni mi się ogień. Nic mi się nie śni. Padam na poduszkę kilkanaście minut po połknięciu kapsułki, i już. Wstaję rano ze ścierpniętymi po całonocnym bezruchu rękami i karkiem. Wolę to niż ogień i skrzypce. Ale nie mogę ciągle brać niebieskich tabletek. Co drugi dzień. Kiedyś były raz na tydzień. To wystarczało. A teraz nie wystarcza co drugi dzień. Ale więcej nie można. Wątroba. I nerki.
* * *
Dziś była czerwona noc. Bardzo czerwona. Siedzę na łóżku i gapię się w okno, za którym cicho i wolno opadają wielkie płatki śniegu. W świetle latarni wyglądają jak gęsi puch. Kładą się bezgłośnie na i tak grubej już pierzynie. Zmiana klimatu. Zdaje się, że powinna być już wiosna. Od kilku dni. Wujek mówi, że nadchodzi koniec świata i cieszy się, bo wreszcie zostanie sprawiedliwie osądzony. Mieszka w sali obok. Zgwałcił, zamordował i spalił w lesie kilkoro dzieciaków. Chłopców. Odsiedział dwadzieścia pięć lat w więzieniu, a rok temu, po zakończeniu kary, trafił tutaj. Był ponoć w pełni poczytalny, kiedy załatwił tych chłopców. A ja — nie. Mnie od razu wsadzili do czubów!
Zerkam na zegarek. Piąta czterdzieści dwie. Znowu obudziłem się dwie minuty wcześniej. Jak tak dalej pójdzie, to za kilka miesięcy w ogóle nie będę spał. Podchodzę do okna. Przyklejam czoło do chłodnej siatki zabezpieczającej pancerną szybę. Jeszcze kilkanaście godzin do kolejnej porcji błękitnego spokoju. Zamykam oczy. Pod powiekami dogasają ostatnie języki czerwieni.
* * *
Nie wolno mi rzeźbić. Mogę jedynie ugniatać różne rzeczy ze spe-cjalnej nietwardniejącej masy. Na początku nawet tego nie mogłem. Potem, kiedy mi już pozwolono, nie chciałem. Drewno. Lubię tworzyć w drewnie, wdychając wydobywający się spod dłuta zapach. Każdy ruch musi być przemyślany, bo jest nieodwracalny. Nie można zebrać wiórów z powrotem, skleić w klocek i zacząć od nowa. Drewno stawia opór, daje znać, czego chce, a czego nie. Wystarczy wsłuchać się w jego opowieść, by zrozumieć, jak rzeźbić. Gdzie uderzyć, a gdzie muskać. Ale od czasu ostatniego listu od mojej żony, Magdy, przestało mi zależeć. Gniotę te kluchy — zielone, pomarańczowe, niebieskie, żółte — miętoszę, rozciągam i wałkuję, w końcu kształtuję i formuję, paznokciem zarysowując detale. Uśmiech, oczy, palce. Co jakiś czas udaje mi się odłożyć trochę resztek. Wtedy za kilka paczek papierosów sprzedaję figurkę któremuś z kolegów. Dziwi mnie tylko, że zawsze, choćbym nie wiem jak się starał, wychodzi to samo — piękna naga kobieta. Popyt jest, tym bardziej że figurki po kilku tygodniach, zwłaszcza gdy podkręcą ogrzewanie, deformują się i rozpływają.
Magda. Moja żona. Moja była żona.
Ale to nie ona wyłania się spod moich palców.
* * *
— Smuta! Mówię do ciebie! Pobudka!
Klaczyński. Najfajniejszy z sanitariuszy. I największy.
— Znowu gapisz się w to okno. Stąd się nie da uciec. Czy ty śpisz na stojąco? No, muszę to zgłosić, chłopie, rozumiesz?
Odwracam się od okna. Odrywam ręce od parapetu, czując, jak palce ślizgają mi się w chłodnej, lepkiej mazi. To ślina. Znowu nakapało mi z buzi. No tak. Jest siódma, przestałem tu prawie półtorej godziny.
— I nie pal tu. Tyle razy ci powtarzam, kryj się trochę. Jak cię Pi-guła dorwie, to się nauczysz, zobaczysz.
Podnosi niedopałek, zgarnia z parapetu popiół na dłoń i wyrzuca do sztywnej papierowej torby, zastępującej kosz. Nie wolno palić w salach ani nawet posiadać zapałek i zapalniczek. Ale Klaczyński to swój chłop. Jest tu ze mną od początku. Inni pracują krócej. Taki Piguła. Przyszedł do pracy niedawno, jakoś latem ubiegłego roku, a już dał nam popalić.
— Przewietrz tu — mówi Klaczyński i wychodzi, nie zamykając drzwi na klucz. W dzień pozostają otwarte.
Do śniadania prawie godzina. Idę do toalety, robię siku, myję twarz i zęby. Długo czeszę włosy, bo zrobiły mi się jakieś sztywne od czasu, kiedy posiwiałem. Nie chcą się układać, a po czerwonej nocy zawsze wyglądam jak oszołom. Muszę się nieźle rzucać przez sen. Staję jeszcze w kiblu, przy oknie. Pod parapetem mam skrytkę, w której zawsze chowam papierosa. Teraz sięgam po niego i zapalam. Kilka razy głęboko się zaciągam, dmuchając w uchylone okienko. Sam nie wiem, po co uchylam to okno. Dym i tak leci do środka, a w kabinach nie ma drzwi. Załatwia się potrzeby na forum. Są tylko przepierzenia pomiędzy muszlami.
Wracam do sali. Wyciągam maszynkę i golę się dokładnie. Jest tania i dość tępa, więc trochę szarpie, a efekt nie jest najlepszy, ale nie wolno nam używać żadnych ostrzy. Monotonne buczenie sprawia, że co chwilę zapadam w lekką drzemkę, zatrzymując rękę w jednej pozycji, aż nagłe ciepło na policzku wyrywa mnie z odrętwienia. Kiedy kończę, jest punkt ósma. Idę na śniadanie.
Ale najpierw leki.
* * *
Po śniadaniu psycholog. Kobieta. To nie ona. Nie ona objawia się w figurkach z kolorowej masy. Choć mogłaby, jest ładna, zgrabna, powabnie się uśmiecha. Tylko co ja po tych niebieskich tabletkach mogę powiedzieć o powabie? Nawet w nocy nie mam wzwodu.
— Co tam mruczysz, Tymek? Siadaj, proszę. Jak ci minął tydzień? Wyrzeźbiłeś coś nowego?
Siadam. Coś nowego? Anita jest kochana, zawsze rozmawia ze mną tak, jakbym wykonywał niepowtarzalne dzieła sztuki. Od-wiedzam ją co tydzień, od czterech lat. Przez ostatnie dwa lata odpowiadam jej co tydzień to samo.
— Pekna neeznajoma.
— Tymek, postaraj się mówić wyraźnie, dobrze? Trochę bełko-czesz.
Ja nie mówię niewyraźnie. Ja niewyraźnie myślę. Owszem, uśmie-cham się do Anity i do lekarza, zjadam wszystko z talerza, a o dziesiątej gaszę światło. Jedyne, co można mi zarzucić, to że palę gdzie się da, ale to akurat robią wszyscy. Nawet ordynator. Więc można powiedzieć, że jestem wzorowym pacjentem, spokojnym i niesprawiającym kłopotów. Ale ja wiem, jaka jest prawda. Wiem, jak niewyraźnie myślę. I boję się, że kiedyś o tym opowiem Anicie. Jest taka ciepła i miła. Jedyna osoba, która interesuje się mną naprawdę.
Oblizuję wargi i szczypię policzki.
— Dobrze.
— Co, czerwona noc za tobą?
Twierdząco kiwam głową. Dobrze zna harmonogram mojego życia — leków, terapii, zajęć. Wie o mnie więcej niż ktokolwiek inny. Nie jestem pewien, czy mi wierzy, czy kiedykolwiek naprawdę mi wierzyła. Nigdy jej wprost nie spytałem. Ale też nigdy nie dała mi odczuć, że wszystko, co mówię, co opowiadam o sobie, to bzdury, fantazja, rojenia chorego, opętanego umysłu.
Jednak nawet jej nie mówię wszystkiego. Dość szybko po zatrzymaniu nauczyłem się, że w moim przypadku najlepiej będzie milczeć. Zresztą od pierwszego dnia byłem na prochach. Niewiele pamiętam z aresztu, a potem kilku miesięcy na ostrym oddziale psychiatrycznym dla wielokrotnych morderców. Może i dobrze, bo gdybym nie był otępiały od leków, pewnie naprawdę na kogoś bym się rzucił. Najpierw oderwali mnie od rodziny, potem uznali za chorego psychicznie, a na koniec odebrali prawa rodzicielskie i wywieźli tu, nad morze. Z dala od bliskich, z dala od świata, z dala od życia. Gdyby nie prochy, które czyniły ze mnie roślinę, już by mnie nie było.
— Wiesz, że to tylko sen? Pamiętasz, skąd się wziął?
Tak — kiwam głową w zadumie. Pamiętam, to akurat bardzo dobrze pamiętam. Wszystkie wydarzenia z tych dwu wakacyjnych miesięcy sprzed ponad pięciu lat stoją mi przed oczami. Ucieczka z płonącego domu również. I krzyk mojego syna, Czarusia („Tato, tato, dawaj! Dasz radę!"), który sprawił, że w moim sercu zabiła nadzieja i wybuchła na kilka sekund radość. Mój syn znowu mówił! A potem atak, ból w miażdżonych palcach, bezradnie czepiających się krawędzi cembrowiny studni, z której usiłowałem się wydostać. I kolejne zdanie syna: „Giń, demonie!".
Długo zastanawiałem się, dlaczego mój syn tak postąpił. Jedyne rozsądne wyjaśnienie brzmi: musiał zorientować się, że w moim ciele mieszka kto inny. Wiele złego mu wyrządziłem, trauma, której doznał wskutek mojego picia, odebrała mu mowę, ale nie stał się przez to zabójcą, nie mógł próbować mnie utopić z nienawiści. Nie on, nie Czaruś. To niemożliwe!
— Co jest niemożliwe, Tymek? — Z zamyślenia wyrywa mnie ła-godny głos Anity. — Postaraj się nie odpływać. Co miałeś na myśli, mówiąc: „to niemożliwe"?
Patrzę na nią. Ma lekko zadarty nos, niebieskie oczy i urzekający uśmiech. Jest odrobinę wyższa ode mnie, dzięki długim i zgrabnym nogom. Do tego niekiedy zakłada buty na obcasie; wtedy wyobrażam sobie, że się kochamy na stojąco i te obcasy sprawiają, że wchodzę w nią głęboko i naturalnie, od dołu, podczas gdy ona stoi na jednej nodze, a drugą oplata moje biodra.
— Dlaczego się uśmiechasz, Tymek?
Oblizuję usta, zwilżając językiem kąciki.
— Wyobraziłem sobie, że się kochamy. — Nie wiem dlaczego, ale mówię to zupełnie swobodnie. — To niemożliwe.
Jej oczy otwierają się szeroko. Zanim zdąży zaprotestować i przypomnieć mi o właściwych relacjach, jej źrenice robią się duże i czarne niczym węgle, a pierś unosi się gwałtownie. I już wiem. Przez głowę przebiega mi myśl: „Co on mi robi?". To jej myśl, Anity. Ale nie powiem jej tego, nie powiem jej, że słyszę jej myśli. Wcale nie dlatego, że mogłaby dopisać to do listy objawów schizofrenii paranoidalnej. Nie. Chcę znać jej myśli. Są piękne. Chcę być w jej głowie, choćby czasami. Więc nie może się dowiedzieć.
Wyjmuje papier i kredki. Znowu rysowanie.
— Tymoteusz... — Kiedy mówi „Tymoteusz", a nie „Tymek", to oznacza, że przekroczyłem granicę. Czuję to. — Chciałabym, żebyś narysował twoje największe marzenie. Masz na to pół godziny. Największe marzenie, rozumiesz?
— Tak, rozumiem.
Moje największe marzenie? Tutaj, w tym miejscu, ukrytym w lesie nad ogromnym zalewem? Teraz, kiedy mam czterdzieści siedem lat, przed sobą perspektywę spędzenia reszty życia w pojedynczej sali, a za jedyną nagrodę możliwość pogadania z pedofilami, kanibalem i nekrofilem? O czym mogę marzyć? O drzwiach do kabiny w toalecie, żebym mógł choć raz w spokoju się wysrać?
Anita chyba odczytuje z mojej twarzy wątpliwości, bo delikatnie gładzi mnie po ręce, w której trzymam kredkę, i zachęca ruchem głowy. I wtedy spływa na mnie olśnienie. To moja szansa! Szansa na to, że ją przekonam, że spróbuje stanąć po mojej stronie. Muszę tylko...
Zamykam oczy. Głęboko wciągam powietrze. Czuję zapach sil-nych, chyba męskich perfum. I coś jeszcze, jakby lekką goryczkę potu. Zmierzam śladem tego zapachu, niby pająk po nici. Wyobrażam sobie, że wnikam przez skórę w mięśnie, we włókna nerwów, i pędzę nimi, niczym impuls elektryczny, prosto do mózgu. Jestem tam, widzę poszczególne pokoje z myślami, półki, na których stoją tomy zarchiwizowanych wspomnień. Słyszę muzykę i pląsające dookoła mnie fragmenty słów, śmiech, płacz. Czuję zapach kiszonych ogórków i szczypanie palców, mokrych od kwasu. „Mamo, gdzie jest koper?". Koper — aromat kopru, kiedy pochylam się ku siedzącemu na łodydze pasikonikowi. Kładę się na trawie. O czym marzę, o czym marzę jej marzeniami? Widzę jej oczami, patrzę na moje dłonie rysujące największe marzenie. Czuję, jak otwiera ze zdumienia usta, jak drży i przełyka ślinę. Spod moich palców wyłaniają się trzy dziecięce postacie, dwaj chłopcy i dziewczynka, podobni do siebie jak dwie, jak trzy krople wody. Bliźnięta. Oto jej marzenie! Nie może mieć dzieci; ma już swoje lata i marzy, by za jednym razem urodzić całą trójkę. Staś, Janek i Hania.
Opadam do tyłu, na oparcie krzesła. Jestem wyczerpany. Powoli otwieram oczy i patrzę na Anitę. Broda jej drży, po policzku ścieka łza. Wyciągam do niej rękę.
— Zostaw mnie! — Zrywa się i rusza w stronę drzwi. Wraca jeszcze po teczkę, którą zgarnia jednym ruchem, i wybiega.
Przede mną, na stole leży mój rysunek z wypisanymi imionami dzieci. Pod nim widnieje koślawy podpis: TWOJE NAJWIĘKSZE MARZENIE.
* * *
— Coś się stało? — Pielęgniarz wychylił się z dyżurki. — Pani do-któr, co się dzieje?
Oparła się o drzwi sali terapeutycznej, w której został Smuta. Oddychała szybko, usiłując opanować strach i cisnące się do oczu łzy. Skąd wiedział?! Nie mógł wiedzieć. To jej największa tajemnica. Oczywiście, bliscy wiedzieli o jej problemie. Miała trzydzieści dziewięć lat i można było się domyślić, że coś jest nie tak, skoro od dawna jest mężatką, a wciąż nie ma dzieci. Nawet wśród pacjentów mogły się rozejść takie wiadomości. Ale nikt, nawet mąż, nie wiedział, że marzy, obsesyjnie wręcz, o trojaczkach, dwóch chłopcach i dziewczynce. Nikt nigdy nie usłyszał jej modlitwy. Nikomu, nawet mamie, nie wspomniała o tym, że wybrała już dla nich imiona. Skąd więc wiedział to Tymoteusz Smuta?
Kiedy rysował, czuła delikatne mrowienie w karku i ciepło w brzuchu, rozlewające się falą w stronę serca i głowy, ale złożyła to na karb jajeczkowania, bo to był chyba ten dzień. I na karb niesfornych myśli, które mimowolnie błąkały się w niej po słowach: „Wyobraziłem sobie, że się kochamy. To niemożliwe". Tak, to niemożliwe — ma problemy z cerą, źle się ubiera, jest od niego wyższa, a ostatnio trochę przytyła. No, i w ogóle się nie maluje. Zaskoczyło ją ukłucie w sercu i lekki żal, który poczuła. Zgasiła go w sobie błyskawicznie, używając profesjonalnej argumentacji. Ale gdy ujął kredkę i pochylił się nad kartonem, zamknęła oczy i pozwoliła sobie na chwilę relaksu, tym bardziej że mrowienie i ciepło były bardzo przyjemne.
Poczuła rękę na ramieniu.
— Pani doktór, mam tam wejść? Zabrać...?
— Doktor! Mówi się „doktor". A w ogóle to ja nie jestem żaden doktor. Niech pan wraca do zajęć, wszystko w porządku.
Odwróciła się i złapała za klamkę. Musiała tam wrócić. Popełniła błąd, dając się ponieść emocjom i uciekając przed nimi. Ale jest tylko człowiekiem. Teraz wróci i jakby nigdy nic dokończą zajęcia. Wzięła głęboki oddech. Skąd wiedział?
* * *
Wraca. Wiedziałem, że wróci. Jest mądrą kobietą, wrażliwą i ciepłą, do tego prawdziwą profesjonalistką. Nie każdy psycholog może pracować z najniebezpieczniejszymi przestępcami. Jeśli uda mi się zasiać w niej odrobinę niepewności co do diagnozy, może zechce jeszcze raz posłuchać mojej historii, może będę mógł opowiedzieć jej więcej szczegółów, bez obawy o to, że wpisze je do karty choroby i zmieni mi tabletki. Może...
Siada naprzeciwko mnie, opierając splecione dłonie na blacie stołu. Nie patrzy na rysunek, za to zerka w kamerę, jakby upewniała się, czy ktoś po drugiej stronie mnie kontroluje. Jest ładna, mimo tego, że nigdy się nie maluje. Musi wyglądać pięknie, gdy nałoży delikatny makijaż. Po lewej stronie nosa, tuż nad krawędzią wargi, ma maleńką krostę. Teraz oblizuje ją językiem, jest chyba zdenerwowana.
— Przepasiam. — Chrząkam i poprawiam się: — Przepraszam. Anito, nic ci nie grozi, nie obawiaj się...
— Nie obawiam się, Tymoteusz. Czuję się zaskoczona.
Uśmiecham się do niej życzliwie, tak mi się przynajmniej wydaje. Dodaję:
— Nikomu nic nie powiem. Obiecuję.
Patrzy mi w oczy, przeciągle i wnikliwie. Wytrzymuję to spoj-rzenie. To jest być może ten moment, kiedy pomiędzy mną a nią, pomiędzy groźnym bandytą a psychologiem zawiązuje się nić porozumienia, opartego na naszej tajemnicy. Ja wiem coś o niej, ona wie coś o mnie. Obydwu spraw nie sposób udowodnić. Obie pozostają jedynie kwestią świadomości.
— Posłuchaj, Tymoteusz. Skup się, dobrze? To ważne. Za tydzień opowiesz mi jeszcze raz o sobie. Spróbuj sobie to wszystko przez ten czas poukładać. Powiesz mi też, skąd wiedziałeś... — Ruchem głowy wskazuje mój rysunek, po czym składa go i chowa do kieszeni koszuli. — I powiesz mi jeszcze coś. Coś, o co spytam cię tego dnia.
Przyglądam się jej ustom. Ruszają się niczym skrzydła motyla, ukazując rząd równych, dość dużych zębów. Magda nie lubiła takich zębów u pacjentów. „Za ciasne" — mawiała.
— Mogę teraz o tym porozmawiać — odpowiadam.
— Teraz, Tymku... — Zawiesza głos. — ...narysuj, proszę, SWO-JE największe marzenie, dobrze? Ale masz już tylko piętnaście minut.
Dobrze. Jeśli tylko pomoże nam to za tydzień się porozumieć, mogę rysować same największe marzenia. Nie umiałbym powiedzieć, na co liczę, ale coś każe mi uczepić się tej myśli, że Anita może mi pomóc.
Pochylam się nad nowym kartonem i rysuję dom, kobietę i chłopca.
* * *
Pielęgniarz zbliżył twarz do monitora. Nie podobał mu się ten Smuta. Strasznie dumny się zrobił ostatnio. Nie odpowiadał, nie witał się, nawet na spacerze przesiadywał na ławce sam jak palec. A do tego ta psycholożka bardzo go lubiła. To było widać. Musiał tylko bacznie obserwować obraz z kamery A12. Kilka razy widział, jak gładziła go po ręce albo jak śmiała się do niego niby do kumpla. To chyba nie do końca było tak, jak należy. Nawet zwykły sanitariusz czy salowa mogliby to poświadczyć. Na tym oddziale obowiązywały ostre normy, ostrzejsze niż w dawnym szpitalu, zanim przekształcono go w ośrodek dla wyjątkowo niebezpiecznych, nierokujących poprawy pacjentów.
O, teraz też, ogląda rysunek tego dupka i się śmieje. Przecież to bandyta, bez szans na poprawę i wyjście. A ona, mężatka, i nawet jeśli — tak jak mówią — wkrótce rozstanie się z mężem, przez te dzieci podobno, to i tak mogłaby sobie teraz darować te umizgi. Na niego nawet nie spojrzy, chociaż jest na co: biceps czterdzieści osiem, klatka piersiowa sto dwadzieścia siedem, no i te pośladki. Mister Pupy na kołobrzeskiej plaży latem ubiegłego roku. Dziewczyny klepały go po tyłku, jak jakiegoś celebrytę.
Kiedyś, gdy ukradziono jej motocykl, odwiózł ją do domu, do Warszawy, chociaż wcale nie było mu po drodze. Nawet rozmawiali przez całą drogę, opowiadał o swojej mamie, chorej na cukrzycę. Ona mówiła o motocyklach, które kochała chyba bardziej niż męża. Stanęli w jakimś leśnym barze na kawę. I też się tak śmiała, jak dziś. Nie wziął od niej grosza. A potem, za tydzień, nawet nie podała mu ręki na powitanie, zupełnie jakby go nie było obok niej przez te kilka godzin, jakby cała ta rozmowa i kawa to był tylko sen.
Zrobił kilka zdjęć z monitoringu. Uśmiechy, przechylona głowa i...
— No, śmiało, pani doktór! O, przepraszam, pani doktor!
...jeeest! Głaskanie po ręce! Na pewno się przyda. Pokaże wie-czorem Pigule. Piguła też nie lubi Smuty; już raz spuścił mu manto, zaraz jak przyszedł tutaj do pracy. Profilaktycznie, jak powiedział, żeby się go bandyci bali. Szczególnie zabójcy policjantów — tych nienawidził najbardziej. A Smuta miał przecież na sumieniu cały oddział, sześciu czy siedmiu chłopa. Podobno odstrzelił im głowy, jak knoty świec, chociaż wyglądał tak niepozornie.
Zrobią mu lewatywę, niech tylko Piguła przyjdzie na swoją zmianę. Zabiorą go do izolatki. Tam może sobie krzyczeć do umarłego. Przelecą go po kolei. Najpierw on, potem Piguła. I jeszcze raz, tyle że odwrotnie.
Wsunął dłoń między uda. Przycisnął, aż dreszcz przebiegł mu przez całe ciało. „To niesprawiedliwe — pomyślał. — Co jak co, ale członek mógłbym mieć większy".
* * *
Po obiedzie idę spać. Zawsze po rozmowie z Anitą dostaję taką małą pigułkę, po której śpię kilka godzin. To znaczy, dodatkowe kilka godzin do tych kilkunastu, które normalnie, czy też nienormalnie, przesypiam w trakcie doby. Podczas tego snu mam do głowy przypięte jakieś czujki. Chcą wiedzieć, co dzieje się we mnie, w środku. Mogliby spytać, po prostu. Przecież próbowałem im powiedzieć, że nie jestem sam, że we mnie jest jakaś część tamtego Cygana, Gajgara, jakiś fragment, jak okruch szkła, którego nie udało się wydobyć z oka i wrósł głęboko, na trwałe zmieniając sposób widzenia świata. Już nawet nie boli, tylko trzeba o nim pamiętać, bo można przypadkiem zrobić krzywdę sobie lub innym. Diagnoza — schizofrenia paranoidalna, osobowość mnoga. Czy coś widzą dzięki tym swoim czujkom, diabli wiedzą. Nikt mi nic nie mówił, ale sądząc po reakcjach Anity, raczej nic nowego to badanie im nie daje.
Ale dziś, kiedy dochodzę do siebie, jest jakoś inaczej. Przede wszystkim — ciemno. Mroczno. Światło jest zgaszone. Ciężko mi oddychać. Ruszam głową i nie czuję przyssawek, zazwyczaj cią-gnących za włosy i drażniących skórę. Czuję za to, że zdrętwiał mi policzek. Aha, leżę na brzuchu. Usiłuję się podnieść, ale nie mogę ruszyć rękami. Leżą wzdłuż ciała, na wysokości talii przypięte do boków wózka do przewożenia zwłok. Dźgam się palcem w udo. Może jednak coś mi się śni i pora się budzić.
— No, wreszcie. — Słyszę głos i coś mi mówi, że to nie oznacza końca kłopotów. — Straszny śpioch z ciebie, Smuta.
Piguła — to jego piskliwy głos. Próbuję wstać. Nie ma szans. Czuję, że moje nogi zwisają w dół, a w kostkach trzyma je mocno kolejne mocowanie. Są rozstawione, szeroko. Nagle czuję ból w pośladku.
— Fajny masz tyłek, Smuta. — To ten drugi pielęgniarz, kul-turysta. Uderza mnie jeszcze raz, z głośnym klaśnięciem. — No, rozluźnij się.
Zimno oblewa mnie całego. Zaczynam dygotać. Już wiem, co się święci. To lewatywa, o której słyszałem do tej pory tylko z ust Mariusza, tego malarza i poety, którego obrazki sprzedają podobno za niezłą kasę po całej Europie. Tylko że on nie widzi z tego ani grosza.
Miotam się, ale sprawili się dobrze. Ręce ani drgną, nogi też. Nawet przez plecy przypięli mnie pasem. Leżę z wypiętym tyłkiem, jak dzieciak czekający na klapsy. Ale to nie będą klapsy, o nie!
— Chłopaki, o co chodzi?! Puśćcie mnie!
Piguła opiera się o mnie, palcami wystukując jakiś rytm na moich plecach. Ten drugi, Krawczyk, chichocze. Słyszę, jak odpina guziki.
— Widzisz, Smuta, dla takich osób jak ty nie ma prawdziwej spra-wiedliwości — mówi powoli Piguła. — No, bo jak ma być, skoro po tym, co zrobiłeś ty i tobie podobni, trafiasz do takiej ochronki jak tu? Śpisz sobie, lepisz figurki i jeszcze raz w tygodniu pogadasz sobie z fajną laską. Zabiłeś kilku ludzi, swojego przyjaciela, usiłowałeś zabić żonę, kilkoro dzieciaków i za to wszystko dostajesz pojedynczy pokój w domu wczasowym nad jeziorem. Bo to jest dom wczasowy, prawda? — Dźga mnie palcem w nerkę. Robi mi się słabo.
— Żeby nie rzygnął, bo się brzydzę — wtrąca Krawczyk, atleta.
Piguła przechodzi z drugiej strony.
— Pamiętasz Breivika, na tej wyspie Utøya kilka lat temu? Siedemdziesiąt siedem osób. Dostał dwadzieścia jeden lat, a o mały włos tak jak ty trafiłby do szpitala. Uważasz, że to sprawiedliwe, więzienie albo szpital za takie cierpienie? I jeszcze domaga się nowych gier i nowego sprzętu do grania. Smuta, pojebało was strasznie, wiesz?
— Ja nie... — Kolejny obrzydliwy szturchaniec odbiera mi mowę.
— Musisz trochę, że tak powiem, dostać w dupę. — Krawczyk śmieje się za moimi plecami. — Tak będzie dobrze, wierz mi. To bardziej ci pomoże niż kilka lat tego kurortu. I kilogramy tabletek. Płucz.
Wiem, że mogę się uratować, jeśli uda mi się zachować spokój i skorzystać ze swoistego daru, który pozostawił w mojej osobowości Gajgaro Bargieł. Ale nagły ból w odbytnicy i lodowaty miecz strumienia wody wypełniający jelita paraliżuje mnie. Trwa to kil-kanaście długich sekund. Potem czuję, jak po nogach ścieka mi mieszanina wody i kału. Wycierają mnie jakąś szmatą. Oddycham głęboko, by się uspokoić.
— Nie chcemy, żebyś nas pobrudził, wiesz?
Nas?!
— No, do roboty — mówi Piguła i leje mi coś śliskiego między po-śladki. Staje między moimi nogami i uderza mnie w tyłek, z jednej, potem z drugiej strony. — Tylko się nie spinaj, będzie nam wszystkim przyjemniej. Aha, jeszcze jedno. Oczywiście nie chwal się nikomu, że postanowiliśmy ci pomóc. Nie każdy na to zasługuje.
Obok mojej głowy pojawia się twarz kulturysty. Klęknął i zbliżył usta do mojego ucha. Mówi bardzo cicho, ale dociera do mnie każde jego słowo.
— I od dzisiaj ani słowa do pani Anity. Ani jednego słowa, w żadnym temacie, rozumiesz? Żadnych rysunków, historyjek, uśmie-chów, jasne?
Patrzę na jego umięśniony biceps i w jego beznadziejnie puste oczy i mrugam powiekami na potwierdzenie.
— No! — odpowiada i wstaje. — To jedziemy.