kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: powieść fantasy

Jeżeli mieliście kiedyś okazję czytać Wolfa Kielicha książkę pt. „Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy” i ta lektura Wam się podobała, to Marie Brennan proponuje czytelnikowi podobną, choć sfabularyzowaną biografię z domieszką fantasy.

Marie Brennan to nom de plum amerykańskiej pisarki Bryn Neuenschwander, której pierwsza na polskim rynku książka niedawno ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. „Historia naturalna smoków. Pamiętnik Lady Trent” to powieść oryginalnie wydana w 2013 roku. Była ona nominowana do Goodreads Choice Award 2013 w kategorii fantasy i do World Fantasy Award 2014 w kategorii najlepsza powieść, ale zdobyła jedynie nagrodę Chesley Award za najlepszą ilustrację do książki w twardej oprawie, autorstwa Todda Lockwooda. Trzeba przyznać, że okładka jest wyśmienita i bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Zysk i S-ka ją zachowało, to w pierwszej kolejności właśnie ona przyciągnęła moją uwagę.

„Historia naturalna smoków” to pamiętnik, dlatego też historię życia Izabeli, lady Trent, poznajemy z pewnego dystansu czasowego, relacjonuje ona zdarzenia ze swojej młodości, będąc już znaną i poważaną damą nauki, znawczynią smoków. Narracja w związku z podjętą konwencją jest dwupłaszczyznowa, autorka pamiętnika opowiada nie tylko o tym, jak zdarzenia przebiegały, ale również ujawnia wielokrotnie swoje stanowisko, przemyślenia wobec nich w chwili pisania. Izabelę poznajemy jako siedmiolatkę, autorka pamiętnika cofa się tak daleko wstecz, aby pokazać, że od najmłodszych lat miała zacięcie naukowe, że zawsze dążyła do poznania istoty rzeczy. W miarę dorastania jednak zostaje zmuszona do dostosowania się do wymagań społecznych, a te rzadko są przychylne względem kobiet afiszujących się z zainteresowaniami nie przeznaczonymi dla młodych dam. Marie Brennan stworzyła nowy świat, w którym mogła ustalać granice i zasady społeczne, choć niewątpliwie wzorowała się na wiktoriańskiej Anglii. Miłośnicy powieści wiktoriańskich odnajdą w „Historii naturalnej smoków” o wiele więcej przyjemności, niż czytelnicy fantasy. Większą część książki zajmują kwestie relacji rodzinnych i społecznych, miejsca kobiet w społeczeństwie i ich zależności od mężczyzn, a także kwestie związane z zajmowaniem określonych pozycji społecznych. Nie jest to jednak powieść, która rozpatruje na poważnie te kwestie, nie przysłaniają one najważniejszego wątku, a mianowicie dochodzenia Izabeli do pozycji, którą w końcu osiągnęła. Towarzyszymy więc bohaterce w drodze do dorosłości, jej pierwszym krokom na salonach, zamążpójściu i wyprawie do dalekiej Wystrany. Marie Brennan stworzyła tak naprawdę świat analogiczny do Europy czasu kolonializmu z elementem fantasy, którym są właśnie smoki. Stworzenia te w świecie Izabeli nadal nie zostały dokładnie zbadane, a właśnie tajemniczość ich zachowania, pociąga młodą badaczkę najbardziej. Wraz z mężem, bogatym sponsorem i towarzyszami wyprawy naukowej, udaje się w podróż do Wystrany, podczas której ma być sekretarzem, który równocześnie będzie rejestrował graficznie przebieg badań. Jak sama Marie Brennan w wywiadzie (1) wspomina, czerpała garściami z antropologii i nauki o kulturze, by wzbogacić swój świat. Dlatego na przykład odległa Wystrana przypomina w swej surowości i obyczajowości Rumunię. Przygody Lady Trent, jej męża Jacoba, lorda Hilforda i pana Wilkera przebiegają nie do końca tak, jakby chcieli, a do spraw nauki, wpleciona zostaje lokalna polityka.

Powieść Marie Brennan czyta się z zainteresowaniem i zaciekawieniem. Zaletami książki jest udany mariaż pomiędzy powieścią wiktoriańską i fantasy oraz fakt, że smoki stanowią przedmiot badań naukowych, jak każdy inny gatunek zwierząt. Niewątpliwym walorem opowieści jest bogato wykreowany świat, różnorodność społeczeństw oraz atmosfera XIX wiecznej epoki kolonialnej. Wadami są powolne tempo akcji, które przyśpiesza dopiero na pięćdziesiąt stron przed końcem, a także słabo zarysowana postać głównej bohaterki. Książka najbardziej rozczarowała mnie Izabelą, która jest bez życia, oraz tym, jak dochodzi do wszystkiego. Tak naprawdę Marie Brennan nie poszła o krok dalej przedstawiając pozycję kobiety w społeczeństwie, tak jak to zrobiła N. K. Jemisin w „Piątej porze roku”, i ułatwiła wszystko głównej bohaterce, która na srebrnej tacy dostała cudownego męża pantoflarza oraz bez przeszkód zdobyła patronat lorda Hilforda. Powieść przed fabularną klęską ratuje zakończenie, które daje nadzieję, że jednak może uda się coś z tego cyklu wykrzesać. Lektura ciekawa i przyjemna, ale zdecydowanie autorka mogła do tematu podejść bardziej ambitnie.

(1) Wywiad z autorką na TOR.com (w j. ang.)

Dział: Książki
środa, 29 marzec 2017 21:07

Sopel

Lodowato zimną przygodę w świecie Przygranicza rozpoczęłam od „Lodowej cytadeli”, czyli piątej odsłony cyklu Pawła Kornewa. Dopiero teraz, wraz ze wznowieniem serii i jej wizualną reedycją, miałam okazję zapoznać się z tą historią w proponowanej przez autora kolejności. „Sopel” to lektura sporemu gronu czytelników już znana, bo w poprzedniej szacie graficznej ukazała się w Polsce w 2008 roku, czyli zaledwie dziewięć lat wcześniej. Czy odnowienie wydania było potrzebne? No cóż, teraz przynajmniej postawione na półce prezentuje spójną estetykę. A to uwielbiam!

Smukłe, nagie drzewa wyrastające z przykrytej grubą warstwą śniegu gleby, wyciągają się smętnie po światło słoneczne, któremu daleko do skojarzeń z ciepłem i bezpieczeństwem. W szarości lasu skrywają się wielowarstwowo okutane postacie. Twarze chowają w głębi wielkich kapturów albo za grubymi kominiarkami. O biodra obijają im się przerzucone przez ramiona strzelby… Tak właśnie prezentuje się okładka „Sopla”. Trzeba przyznać, że jej mroczna, zimna tajemniczość doskonale wpisuje się w nastrój samej powieści, której światu przedstawionemu wiele brakuje, by uznać go za bezpieczny.

Sopel (dla przyjaciół: Śliski) do Przygranicza trafił jak każdy inny – przypadkiem. Podczas jednej z podróży pociągiem postanowił rozprostować kości i wyszedł na peron. Chwilę później nie było już żadnego pociągu ani nawet peronu. Był za to śnieg, dużo śniegu; upiorne zimno i dwa słońca. Niespodziewanie i niezamierzenie Sopel trafił po prostu z jednego – naszego, ludzkiego – świata do drugiego – nie zawsze ludzkiego, magicznego. Tutaj trafił do jednostki zwanej Patrolem, zajmującej się przede wszystkim szybką reakcją na zagrożenia. Innymi słowy – uśmiercaniem wszelkiej maści stworów i potworów, które terroryzują tudzież potencjalnie mogłyby terroryzować i tak już stłamszoną rasę ludzką. Życie upływa więc Soplowi od rajdu do rajdu, od żołdu do żołdu, od flaszki do flaszki. Do pewnego momentu. Wkrótce w jego otoczeniu dziwnym zbiegiem okoliczności mnożą się zagrożenia. Do tego stopnia, że w końcu musi przyznać przed samym sobą, że ktoś zapragnął jego śmierci. Tylko dlaczego?

Jeżeli na świecie faktycznie istniałby podział na literaturę męską i kobiecą, to „Sopel” ewidentnie należałby do pierwszej kategorii. Nie chodzi mi tutaj o natężenie strzelanin i pojedynków, czy dość częstego ewidencjonowania różnego rodzaju broni; nie mam nawet na myśli osi akcji dla fabuły, która jest pościgiem grupy zabójców za jednym Patrolowcem. O stereotypowej „męskości” utworu Kornewa świadczy to, co dzieje się między tymi wszystkim jatkami, czyli… picie. Kiedy bohaterowie nie leją się po mordach, to coś w te mordy wlewają. Zwykle wódkę, rzecz jasna, choć i dobrym browarkiem czy winem jabłkowym nie pogardzą. A jak nie piją, to jedzą. Czy człowiekowi coś więcej do życia potrzebne niż mieć gdzie i co wypić oraz gdzie i czym później się leczyć? Człowiekowi funkcjonującemu w świecie Przygranicza raczej nie. No chyba, że akurat ktoś usiłuje cię zabić, to wtedy warto mieć jeszcze jakiegoś gnata.

Kiedy zaczynałam serię od piątego tomu, autor (słusznie zresztą) wymagał ode mnie pewnej wiedzy na temat świata przedstawionego. Tym razem miałam okazję powoli wdrażać się w relacje panujące między kolejnymi grupami oraz przyswajać ich charakterystykę. Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się większej ilości informacji. Czytając „Lodową cytadelę” czy „Tam, gdzie ciepło”, chwilami nieco się gubiłam i liczyłam, że „Sopel” to i owo rozjaśni. Pudło! Okazało się, że rzeczywistość Przygranicza, sposób jego funkcjonowania jako miejsca, relacja między nim a klasycznie pojmowaną rzeczywistością są dla autora absolutnie nieistotne. Wydaje mi się nawet, że miejsce to – ze swoim prymitywizmem i pochwałą idei silniejszego – zostało stworzone wyłącznie po to, by bohaterowie mogli bezkarnie do siebie strzelać, nie obawiając się zdziwienia czytelnika i zarzutów o nielogiczną łatwość zdobywania broni czy niewzbudzanie podejrzeń władzy (albo cywilów). Szkoda, bo pomysł na Przygranicze nieustająco mnie fascynuje i chętnie dowiedziałabym się o nim, jako miejscu, więcej.

Zamiast tego otrzymałam pełen pakiet schematów ze scenariuszy kina akcji. Sopel to bowiem, jakkolwiek twierdzi inaczej, twardziel i agent specjalny jakich nie produkują od przełomu lat 80. i 90. Cierpliwy i wyczulony na każdy szelest niczym Rambo, gotowy sprać większego od siebie jak Jean-Claude Van Damme, bez problemu siekący nadnaturalne stwory, jak gdyby lekcje brał u samego Blade’a. Co Sopel w świecie, w którym najwyżej ceni się skuteczne uśmiercanie, robi jeszcze na jednej z niższych pozycji w Patrolu? Nie wiem, ale ktoś wyżej najwyraźniej nie jest zbyt spostrzegawczy. Albo uznał, że fajnie by było, gdyby dało się o człowieku powiedzieć coś więcej, niż to, że jest wybuchowy i dobrze posługuje się różnego rodzaju bronią. Ja na ten przykład nie umiałabym dużo dokładniej Śliskiego opisać, choć przecież wraz z nim przedzierałam się przez Przygranicze, walczyłam i dedukowałam, kto to się na niego uwziął. O drugoplanowych postaciach nie ma, co wspominać, bo były wypadły tak blado, że każda kolejna śmierć członka ekipy była mi absolutnie obojętna.

Mimo wszystkich swych uproszczeń i okrutnej schematyczności, początkowo intryga potrafi czytelnika zainteresować. Z uwagą śledziłam kolejne pojedynki, zdrady i podpowiedzi dotyczące głównego wątku. Dość szybko się jednak znudziłam. Nie, dlatego że akcja zwolniła czy z powodu mało „widowiskowych” starć. Odpowiedzialną za ten stan rzeczy okazała się łatwość, z jaką rozgryzłam powody pogoni za Soplem. Od pewnego momentu interesowało mnie już tylko to, dlaczego tenże powód stał się powodem (jakkolwiek to brzmi). A kiedy już się dowiedziałam to… byłam rozczarowana. Dużo bardziej interesująca okazała się przemiana Śliskiego, która zapowiada – być może – intrygujący rozwój akcji w kolejnym tomie, ale o tym cicho sza.

Mój stosunek do książki Kornewa ociepliła ostatecznie feeria stworów grasujących po Przygraniczu. W książce pojawia się ich ostatecznie niewiele – wilkołaki (i ich „podgatunki), wampiry, śnieżni ludzie, czy lodowe moskity – ale funkcjonują za to w podaniach i opowieściach przekazywanych sobie przez bohaterów, co daje nadzieję na zintensyfikowanie ich liczby w późniejszych tomach cyklu. Cieszy bardzo, że bestie z Przygranicza to prawdziwe zagrożenie, że w świecie Kornewa obawy o własne życie to nie tylko pusty frazes, próbujący sztucznie zbudować uczucie zagrożenia. Wystarczy zrobić jeden niewłaściwy krok, by już nigdy nie móc zrobić kolejnego.

„Tam, gdzie ciepło” zrobiło na mnie wrażenie z powodu umiejętnego łączenia brutalnej i prostej akcji z inteligentnym, opartym na ironii i sarkazmie żartem. W „Soplu” wszystko wydaje się superpoważne. W dialogach można się oczywiście spotkać z pewnym rodzajem niewybrednego, siermiężnego żartu rodem z szynków w zakazanych dzielnicach, ale wszystko to jest jakieś takie zużyte i bezbarwne. Zabrakło mi bardzo komicznych sytuacji, sytuacyjnych dowcipów, które nie opierałyby się na chlaniu i wiecznym posiadaniu kaca. Zwłaszcza, że powieść liczy sobie całe sześćset stron i powtarzanie w głowie za autorem tych samych dowcipów, tylko w innych konfiguracjach wyrazowych, w którymś momencie zaczyna się robić naprawdę męczące.

„Sopel” nie okazał się dla mnie najprzyjemniejszą lekturą, ale nie uważam też poświęconego mu czasu za stracony. Rozczarowała mnie schematyczność powieści Kornewa, zwłaszcza, że punkt wyjściowy dla fabuły wydawał mi się (i wciąż wydaje) niesamowicie bogaty w niewykorzystane jeszcze przez podobną literaturę możliwości; nie najlepiej też wspominam powtarzalność motywów i nieustające upijanie się bohaterów w chwilach, gdy akurat nie mieli komu spuścić manta. Trudno jednak odmówić autorowi sprawności w skonstruowaniu, choć nader tajemniczego i po zamknięciu książki, świata Przygranicza – z całą jego fauną, florą i dzikimi zasadami. Z pewnością, zarówno „Sopel”, jak i kolejne tomy tego cyklu prędzej przypadną do gustu spragnionym prostej rozwałki czytelnikom niż wymagającym odbiorcom, którzy znają schemat zbyt dobrze, by wciąż czerpać z niego frajdę. Ci drudzy nie powinni jednak podczas ewentualnej lektury czuć się oszukani, bowiem Kornew od początku do końca nikogo nie udaje i z miejsca zapowiada, czego się po „Soplu” spodziewać.

Dział: Książki
środa, 22 marzec 2017 19:32

Jeźdźcy dinozaurów

Na okładce „Jeźdźców dinozaurów” znajduje się rekomendacja George’a R. R. Martina, który twierdzi, że „Ta książka to rewelacyjne połączenie Parku Jurajskiego z Grą o tron”. Stwierdzenie to zwiastuje nic innego jak śmierć wielu bohaterów za sprawą krwiożerczych gadów lub odwrotnie, jednak nie jest to lekka opowieść o rycerzach na gigantycznych wierzchowcach. Victor Milan lubi dokładnie utkane fabuły, dlatego czytelnik nie ma co liczyć jedynie na porządną jatkę.

Fabuła dzieje się w Raju - miejscu wykreowanym przez Stwórców, które obecnie zamieszkują ludzie, jak i między innymi dinozaury. Karyl Bogomirsky wraz z Robem Korriganem dowodzą obroną Providence, natomiast cesarz Felipe ogłosił krucjatę przeciw powstaniu, którym zarządza wspomniana dwójka przyjaciół. Na domiar złego okazuje się, że Szare Anioły nie są legendą sprzed pięciuset lat, lecz istnieją naprawdę. Na Głowie Tyrana wydarzenia zmierzają do krwawych konsekwencji, czego nie ułatwia otoczenie protagonistów, jak i cesarza Nuevaropy, bezustannie knując spiski.

Raj jest niezwykle urozmaiconą wersją Ziemi. Akcja dzieje się głównie w Nuevaropie, w której nie trudno doszukać się nawiązania do Europy. Zwłaszcza, że zamieszkują ją Francianie, Anglesi czy Irlandowie. Słownictwo w książce często zaczerpnięte jest z choćby hiszpańskiego, co bardzo ubarwia czytany tekst, jednak brakuje przypisów u dołu kartek, aby dokładnie zrozumieć wypowiadane słowa czy nadane tytuły. Z drugiej jednak strony, to sprawia, że czytelnik czuje się jak obcokrajowiec zwiedzający nową krainę. Rozwój technologiczny obejmuje okres średniowiecza - tzw. Zakute Łby, to nic innego jak rycerze w zbrojach, posługujący się pikami oraz mieczami. Jeżdżą oni konno, lecz ci bardziej zamożni przemieszczają się na dinozaurach. Puzony, Moriony czy Matadory są doskonałą bronią podczas walk, a ponadto podczas czytania, wyobrażając sobie rycerza na kilkumetrowej bestii, niejedna osoba może wpaść w zachwyt. Widok na pewno jest zatrważający.

Na aspekcie gadów warto się zatrzymać, ponieważ jest to istotny element powieści, głównie wpływający na chęć kupienia książki. Sama wizja wojowników na kilkutonowych bestiach na pewno przyciągnęło sporo kupców. Victor Milan wykreował niebywały świat, jednak było to dość ryzykowne. W wizji wielkich bitew z uczestnictwem dinozaurii (odmiana kawalerii) niewiele brakuje do absurdu i śmieszności. Historię trzeba było utkać starannie i ze smakiem. Dlatego też nie wszystko kręci się wokół olbrzymich potworów. Są one naturalną częścią krajobrazu, niczym wiewiórka czy pies. Jednak pojawienie się ich jest opisywane niezwykle pieczołowicie, a zatem czytelnik dowie się o istotnych cechach potwora: przydatności w bitwie, czy choćby kolorze upierzenia. Ponadto każdy rozdział ubarwiony jest małą ilustracją Richarda Andersona, co pomaga wyobrazić sobie np. proporcje jeźdźca, względem wierzchowca.

Styl pisarza jest charakteryzuje się zamieszczaniem sporej ilości kwiecistych opisów. Za każdym razem, gdy fabuła przenosi się w inne miejsce (a narracja jest prowadzona z perspektywy kilku osób), czytelnik dowie się, co ma na sobie dana postać, jak wygląda krajobraz, jaka panuje pogoda w tych rejonach, itd. Prócz tego, wielu w Nuevaropie posiada swe tytuły, a miasteczka, góry czy rzeki mają barwne, rozbudowane nazwy. Część czytelników może poczuć znużenie rozbudowanymi objaśnieniami, dlatego fani wartkiej akcji będą czekać głównie na niesamowite bitwy. Jednak miłośnicy historii utkanej z ogromną dokładnością będą zachwyceni. „Jeźdźcy dinozaurów”, to w dużej mierze spiski, szachowe zagrania postaci, jak i rozwój bohaterów. Każdy z protagonistów jest charakterystyczny, a jego osobowość jest niezwykle wyrazista. Na szczęście przebieg wydarzeń odciska piętno na psychikach uczestników wydarzeń, dlatego też po przerzuceniu kilkudziesięciu stron zauważyć można zmiany ich myślenia i postępowania. Jednak chwilami dziwią ich decyzje, co zrozumie każdy, kto do dziś nie rozumie dlaczego cesarz Felipe zaufał Falkowi.

Victor Milan lubi wywoływać zaciekawienie, a następnie urywać wątek, przeskakując do innego. Należy w niepewności czekać na powrót do danej akcji, jednak w międzyczasie dzieją się kolejne rzeczy, absorbujące i nie pozwalające zasnąć bez doczytania. Dlatego też, chcąc dowiedzieć się, jak zakończy się dany spisek, wielu pewnie będzie sobie mówić: „Jeszcze tylko jeden rozdział”, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu nad lekturą.

Victor Milan stworzył dzieło pełne spisków i walk, jednak okraszone poczuciem humoru. Autor doskonale radzi sobie z opisywaniem fabuły oczami tkliwego Jaumego, lakonicznego Karyla czy allozaurzycy Shiry. Dzieło jest rozbudowane i zróżnicowanie, a ilość środków stylistycznych zdecydowanie przekracza średnią ilość horrorów w stadzie.

Dział: Książki
wtorek, 14 marzec 2017 17:44

Endgame. Klucz Niebios

Kiedy skończyłam pierwszą część, nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę kolejną. Na całe szczęście czekała już na półce, inaczej ciekawość zżarłaby mnie od środka. W książce mamy sposobność spotkać już tylko dziewięciu Graczy. Pewne sojusze przetrwały, jednak większość osób woli działać samemu, czują się wtedy bezpieczniejsi. Nie muszą spać z otwartymi oczami w obawie, że ktoś wbije im nóż w plecy. Endgame jest bezlitosne, jego uczestnicy również.

Jeśli trochę plątał Wam się wzrok podczas czytania pierwszego tomu, to w tym już nawet nie zwrócicie uwagi na układ typograficzny książki. Jest taki sam jak wcześniej, czyli bez akapitów, ale oczy po prostu się przyzwyczajają. Ja na szczęście od początku nie miałam z tym problemu i mam nadzieję, że historia i Was wciągnie tak bardzo, że zdołacie o tym układzie zapomnieć.

Jako że jest mniej bohaterów, mamy też mniej perspektyw, dzięki czemu łatwiej jest się nie pogubić. Poznajemy bliżej Graczy i ich uczucia oraz stosunek do Gry. Uświadomiono nas, że niektórzy chcą końca. Marzą o Endgame. Grają dla śmierci. Na całe szczęście kilka osób postanawia sprzeciwić się przeznaczeniu i keplerowi 22b. Szukają sposobu na zakończenie tej katastrofy i powstrzymanie nieuniknionego. Bohaterowie mierzą bardzo wysoko i postawili sobie cele, do których spełnienia potrzeba nadludzkiej siły. Ostatecznie chcą sprzeciwić się przeznaczeniu, co nigdy nie bywa proste.

Jednak kim lub czym jest kepler 22b? Jest on kimś w rodzaju nadczłowieka, bóstwa wysławianego przez ludy Graczy i ich samych. Jego nazwę piszemy z małej litery, więc jeśli zdanie zaczynało się od keplera 22b to najzwyczajniej w świecie pierwszą literą było małe 'k'. Często się wtedy gubiłam, a dlatego, że zawsze wpajano nam, że zdanie zaczynamy z dużej. To wyglądało po prostu inaczej, tak... nienaturalnie. Oczywiście, rozumiem dlaczego jest tak, a nie inaczej, ale zawsze i tak musiałam przypomnieć sobie powód takiego początku zdania.

Ich mitologia, często związana właśnie z keplerem 22b, była niesamowita. Dowiedzieliśmy się o niej trochę więcej niż w pierwszym tomie, ale niestety nadal malutko. Bardzo lubię mity greckie i nordyckie, więc ta opowieść idealnie wpasowała się w moje gusta. Nie poznajemy samego keplera 22b, ani też istot mu podobnych, ale powoli poznajemy ich zamiary w stosunku do Ziemi.

Oczywiście w tej części również roi się od zagadek i tajemnic. Nic nie dostajemy na tacy, to byłoby zbyt proste. Musimy czasem trochę się pogłowić, żeby poprawnie zrozumieć przekaz. Ciągle towarzyszy nam niesamowity dreszczyk i euforia, kiedy zrozumiemy coś przed bohaterami opowieści. Wkręcić się w fabułę pomagają nam obrazki znajdujące się w książce. Poznajemy brutalność i zaciętość ludzkiej rasy, ich wady i zalety. Dobro, miłosierdzie i ambicje. Gracze różną się od siebie całkowicie. Nie czujemy między nimi powiązania, chęci współpracy - a skoro zamierzają stanąć naprzeciwko przedwiecznym istotom, sami sobie nie poradzą. Muszą działać razem.

Wkręciłam się w tę opowieść, polubiłam bohaterów i oczarowano mnie unikalnością historii. Jestem bardzo zadowolona z tej lektury.

Dział: Książki
piątek, 10 marzec 2017 10:44

Syrenia siostra

Syrenia siostra to drugi tom młodzieżowej serii autorstwa Holly Webb z Wenecją w roli głównej. Moja znajomość z serią zaczęła się od tomu trzeciego Córka wytwórcy masek, dopiero potem sięgnęłam po tom drugi, a pierwszy jeszcze przede mną. Już teraz jednak mogę powiedzieć, że Holly Webb stworzyła cykl naprawdę godny uwagi: lekki, uroczy i umiejący zaciekawić czytelnika.

Młodziutka Mia jest kuzynką władającej Wenecją księżnej Oliwii. Kilka lat temu matka i brat dziewczynki zostali wypędzeni z miasta za próbę zamachu stanu. Mia pozostała przy kuzynce, ale z biegiem lat zaczęła coraz mocniej tęsknić za matką i czuć do Oliwii młodzieńczą nienawiść. Nie rozumiejąc dworskiej polityki, ani tego co jej rodzina próbowała tak naprawdę zrobić, dziewczynka coraz bardziej zamyka się w sobie i oddala od kuzynki. Postanawia też, że wbrew dworskim plotkom, nigdy, przenigdy nie będzie magiczna.

Osamotniona i pozostawiona samej sobie Mia, któregoś dnia spotyka najprawdziwszą syrenę. Czy teraz dziewczynka wpuści magię do swojego życia? Tymczasem nad Wenecją gromadzą się ciemne chmury. Tam, gdzie w grę wchodzi wielka polityka i wygórowane żądania Tallisów, potrzebna będzie nie tylko cała magia miasta, ale też coś znacznie potężniejszego. Czy w takiej sytuacji Mia i Oliwia połączą siły?

Wenecja wykreowana przez Holly Webb jest naprawdę magiczna. W wodach tego miasta żyją niezwykłe stworzenia, takie jak wodne rumaki i syreny, a w największej głębinie kryje się coś, czego istnienia nawet nie podejrzewano. Ten prastary byt okaże się lekiem na całe zło. Cóż to takiego? Nie zdradzę tej tajemnicy, warto odkryć ją samemu.

Syrenia siostra to przyjemna, lekka w odbiorze, optymistyczna, ale też bardzo mądra opowieść o poszukiwaniu miłości i akceptacji oraz o odkrywaniu w sobie siły w trudnych chwilach, gdy trzeba bronić tego, co się kocha.

Polecam gorąco, zwłaszcza młodszym czytelniczkom. Myślę jednak, że i te nieco starsze znajdą tu coś dla siebie pod warunkiem, że jeszcze odrobinę wierzą w magię.

Dział: Książki
piątek, 03 marzec 2017 19:38

Naznaczeni śmiercią

Odległa galaktyka, odległa przyszłość. Choć z drugiej strony, kto wie? Nie ma dwóch jednakowych planet. Każda jest inna, a przepływający przez wszystko Nurt różnie wpływa na życie mieszkańców.

Thuvhe to lud nastawiony pokojowo, trzymający się wróżb wypowiadanych przez Wyrocznię. Shotet to lud zbieraczy i żołnierzy. Cyra mieszka na Shotet. Obdarzona wrodzonym darem zadawania innym śmiertelnego bólu, stała się narzędziem w rękach własnego brata, który mając swój bicz, czuje się niepokonany.

Akos, łagodny i rozsądny z natury, z dnia na dzień staje się więźniem. Musi opuścić dom i pogodzić się ze stratą rodziny. Okazuje się też, że jego dar, kojąco wpływa na umiejętności Cyry. Czy w takich okolicznościach może się narodzić nić porozumienia? Czy Cyra zdoła uniezależnić się od brata? Czy Akos uratuje swoją rodzinę?

Powieść Naznaczeni śmiercią to coś tak innego od universum Niezgodnej, że początkowo trudno było mi do tego przywyknąć. W Niezgodnej twardo stąpaliśmy po Ziemi, obracaliśmy się pośród frakcji i walczyliśmy o swobodę wyboru. W Naznaczonych.. rzutem na taśmę trafiamy do świata, który aż skrzy się od pomysłów fabularnych. Kosmos okazuje się ogromny i tak różnorodny, jak bogata wyobraźnia autorki. Bohaterowie stają przed poważnymi problemami, kolejne wydarzenia nie oszczędzają ich ani trochę, wręcz przeciwnie odciskają coraz silniejsze piętno dorosłości wraz z jej wszystkimi konsekwencjami.

Gdybym miała szufladkować, powiedziałabym, że cykl Niezgodna napisała młoda debiutantka dla równie młodych odbiorców. Tymczasem Naznaczeni śmiercią to już seria dla dorosłych i to nie ze względu na sceny, które nie mają w sumie mocno brutalnego wydźwięku. Chodzi mi tu raczej o tematykę i jej ujęcie. Cyra i Akos walczący o swoje przeznaczenie nie są tylko biali, albo czarni. Podejmują decyzje, które nadają im nieco szarości, czyniąc ich przez to prawdziwszymi. Dziewczyna z zabójczymi cieniami pod skórą, zadająca śmiertelny ból i chłopak, który jako jedyny w tym świecie, jest na jej zdolność odporny. W pierwszej części, bo zapowiada się kolejny cykl, mamy wszystko co już właściwie znamy: tyrana z ambicją podboju i wprowadzenia dyktatury, zakazany romans dwojga nie mających nic ze sobą wspólnego ludzi oraz kiełkujące powoli ziarno rewolucji, która przecież musi w końcu nadejść. Ta ostatnia, jak wiadomo, nie jest końcem, a zaledwie początkiem wszystkiego.

Podoba mi się bardzo ten nowy, poważny ton w twórczości Veronici Roth i już nie mogę się doczekać drugiego tomu. Powieść polecam nie tylko fanom twórczości autorki, ostrzegam jednak lojalnie, że to zupełnie inne, nowe klimaty. Ale może to i dobrze. Roth nie powiela stworzonych przez siebie schematów, a idzie zupełnie nową drogą, co dobrze wróży nie tylko jej karierze, ale i nam czytelnikom.

Polecam!

Dział: Książki
poniedziałek, 27 luty 2017 17:02

Żar mrozu

Niewiele jest cykli książkowych, które przeradzając się w wielotomową historię, są w stanie utrzymać niesłabnącą uwagę czytelnika. Seria o przygodach Mercedes Thompson jest jedną z nielicznych, po której kolejne tomy, sięgam z przyjemnością.

Patricia Biggs na prośbę swojego wydawcy, który zareagował szybko na wielkie zapotrzebowanie czytelnicze na powieści z gatunku urban fantasy, w 2006 roku napisała pierwszy tom przygód Mercy, zatytułowany „Moon Called”. W dwa lata później został on przetłumaczony na język polski i ukazał się nakładem Fabryki Słów pod tytułem „Zew księżyca”. To był bardzo dobry czas dla powieści o wilkołakach i wampirach, przypomnę, że rok wcześniej, w 2007 r., ukazał się „Zmierzch”. 2010 rok to już samo apogeum wielkiego boomu na powieści urban fantasy, w tym też roku Fabryka Słów wznawia serię, szczęśliwie z oryginalnymi okładkami z ilustracjami Dana Dona Santosa. Od tamtego momentu Fabryka Słów regularnie, co roku wydawała kolejne tomy. W związku jednak ze słabnącym zainteresowaniem wilkołaczymi powieściami, na szósty tom „Piętno rzeki” kazano czytelnikom czekać aż trzy lata, w rok po tym tomie ukazał się na szczęście „Żar mrozu”.

Mercedes Athena Thompson Hautman rozpoczęła nowe, sielankowe życie, jako żona Adama, alfy watahy z Tri-Cities. Stop. Coś tu nie pasuje. Jak to możliwe, że zmiennokształtna kojocica, która ma bardzo dużo szczęścia, a jeszcze więcej kłopotów, spokojnie miała wieść życie radosnej małżonki? Oczywiście, że to niemożliwe. W drodze na zakupy podczas czarnego piątku wraz z Jesse, córką Adama, bierze udział w kolizji, której ofiarą śmiertelną staje się Królik, legendarny WV Garbus. A to dopiero początek kłopotów. Nikt nie odbiera telefonów od poobijanej Mercy. Cała wataha zostaje pojmana, a kojocicy pozostaje chronić, tych, którzy pozostali na wolności i uratować swojego męża. Najważniejsze w całej rozgrywce okaże się znalezienie odpowiedzi na pytanie, kto jest celem porywaczy: Adam, wataha, Bran, Mercy, a może jeszcze ktoś inny?

Sięgając po „Żar mrozu” miałam ogromną nadzieję, że siódmy tom będzie lepszy niż poprzedni. „Piętno rzeki” bardzo mnie rozczarowało i obawiałam się, że historia Mercy po prostu się wypaliła. A tu bardzo przyjemna niespodzianka. Patty Briggs zawiązała akcję w ciągu niespełna dwudziestu stron, a potem wydarzenia gnały jedne za drugimi. Jeżeli jeszcze nie czytaliście powieści z tego cyklu, to należy szybciutko nadgonić zaległości, tym bardziej, że Fabryka Słów postanowiła wznowić wszystkie tomy. A przygody Mercy Thompson, pomimo że kręcą się wokół jej związku z Adamem, nie są nasączone obrzydliwym romantyzmem i ich miłość nie jest tak naprawdę osią wydarzeń. Trzeba przyznać, że Patrcia Briggs umiejętnie przedstawiła związek Mercy z Adamem, w którym ich relacje, a dość egzotyczne biorąc pod uwagę, że on jest wilkołakiem, a ona zmiennokształtną córką Kojota, przedstawione są bardzo naturalnie i zwyczajnie. Może właśnie dlatego te książki tak porywają, romans głównych bohaterów, nie przeszkadza w snuciu intryg, przeżywaniu przygód i w ekstremalnym ratowaniu tyłka różnego autoramentu sierściuchów.

„Żar mrozu” to bardzo przyjemna, wciągająca odskocznia od rzeczywistości i innych bardziej ambitnych lektur. Ma wszystko to, co pozwala się zrelaksować: delikatny romans, mnóstwo akcji, tajemnice i dramatyczne ratowanie się z opresji. Jak każda seria, tak i też ta, ma swoje lepsze i gorsze tomy, ten zaliczam do tych bardziej udanych i bardzo liczę na to, że Fabryka Słów w niedalekim czasie wyda kolejne trzy tomy.

Dział: Książki

Z przyjemnością informujemy, że już wkrótce do sprzedaży trafi kontynuacja Krwi i stali Jacka Łukawskiego – fantasy militarno-przygodowego z elementami inspirowanymi mitologią słowiańską. Premiera Gromu i szkwału wypada 1 marca 2017 roku. Powieść ukaże się nakładem SQN Imaginatio.

Dział: Książki

“Narodziny Hordy” autorstwa Christie Golden to powieść fantasy ze świata World of Warcraft. Świata doskonale znanego miłośnikom gier komputerowych. Szczęśliwie sama powieść ma szansę spodobać się także tym, którzy od rozrywek przy monitorach stronią, przedkładając nad nie słowo pisane.

"Narodziny Hordy" to swoisty prequel całej historii o walce orków i ludzi. Historia opowiedziana jest z perspektywy Thralla, syna Draki i Durotana - małżeństwa orków, w których nie było zgody na wydarzenia w jakich przyszło im brać udział, a jednocześnie, którzy nie mieli szansy, by zdarzeniom tym się skutecznie sprzeciwić. To historia o przyjaźni, zdradzie, trudnych wyborach i zaślepieniu żądzą władzy. Można rzecz - taka klasyka powieści fantasy.

I rzeczywiście “Narodziny Hordy” zdaje się być idealną powieścią dla osób, które chciałyby zacząć swoją przygodę z literaturą fantasy. Wartka akcja, niezbyt wielu bohaterów, jasno ustalone kto jest tym dobrym, a kto złym, brak długich (i często zniechęcających) opisów miejsc i postaci sprawiają, że książkę czyta się szybko. Kolejne strony przynoszą ze sobą dawkę wrażeń zachęcającą, by nie przestawać czytać, historia wciąga, tak że nawet po przeczytaniu ostatniego zdania chce się jeszcze, tym bardziej, iż owo “jeszcze” już powstało. Nie sposób bowiem nie wspomnieć, iż “Narodziny Hordy” to pierwsza (jeśli chodzi o chronologię zdarzeń) z cyklu książek ze świata “World of Warcraft”. Książek powstałych na kanwie sukcesu gry komputerowej.

Ja sama sięgnęłam po tę pozycję z ciekawości. W “World of Warcraft” potrafiłam grać godzinami, film na podstawie gry mnie rozczarował. Musiałam zatem sprawdzić co będzie z książką. Zachwyci, czy rozczaruje? A jeśli rozczaruje, to może pozwoli pogodzić się z bolesną prawdą, że lata mijają i świat orków i ludzi już nie dla mnie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Może nie wpiszę “Narodzin Hordy” na listę moich ulubionych historii, ale z całą pewnością te dwa dni z powieścią nie były czasem zmarnowanym. Wręcz przeciwnie - była to miła odskocznia od codzienności. I tylko córka patrzyła na mnie zdumiona, że czytam książkę z “brzydką okładką”. Cóż - ma dziewczyna dopiero 6 lat, jeszcze zdąży się w fantasy rozkochać, a fakt faktem - ork na okładce urodą nie powala. Tyle, że jak to ork - nie musi.

Podsumowując - jeśli straciłeś całe dni na granie w World of Warcraft - przeczytaj, jeśli ktoś pyta Cię od czego zacząć przygodę z fantasy - poleć, jeśli fantasy to dominujący gatunek w Twojej bibliotece - spróbuj. Ja - fanka Tolkiena, Sandersona, Wegnera i kilku innych daję tej pozycji mocne 4.

Dział: Książki
niedziela, 29 styczeń 2017 09:08

Rybak znad Morza Wewnętrznego

Wznowienia twórczości Ursuli Le Guin w formie trzech potężnych omnibusów to jedna z największych gratek wydawniczych ostatnich trzech lat. Rewelacyjne pod względem zawartości, wspaniale prezentują się też na półce i cieszą oko każdego miłośnika dobrego fantasy i science fiction. Rybak znad Morza Wewnętrznego to trzeci tom, nie tylko wspaniale uzupełniający dwa najważniejsze cykle pisarki - Ziemiomorze i Sześć światów Hain, ale również dający wgląd w jej wczesną twórczość, gdy dopiero odkrywała te dwa zupełnie różne uniwersa.

Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniczek, będących zbiorami powieści, książka składa się z czterech zbiorów opowiadań (Wszystkie strony świata, Rybak znad Morza Wewnętrznego, Cztery drogi ku przebaczeniu, Urodziny świata) oraz mini-powieści Opowiadanie świata. Łącznie znajdują się tutaj czterdzieści dwa teksty różnej objętości i dotyczące różnej tematyki, wśród których każdy czytelnik odnajdzie coś fascynującego i przykuwającego uwagę. Warto też zwrócić uwagę, że tytułowy zbiór, Rybak…, jest publikowany w Polsce po raz pierwszy.

Zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po bieżący tom, mając już za sobą lekturę Ziemiomorza oraz Sześciu światów Hain (tych szczególnie), ponieważ akcja znacznej część zawartych tu utworów toczy się właśnie w tym dwóch, najsłynniejszych i najważniejszych w dorobku autorki, uniwersach. Nie są one bezpośrednio związane z fabułą poprzednich powieści, ale bez ich znajomości czytelnikowi może być trudno w pełni zrozumieć kontekst opisywanych wydarzeń. Przede wszystkim zaś stanowią one naprawdę dobre uzupełnienie obydwu cykli, dając ich pełniejszy obraz i wypełniając brakujące luki.

Wszystkie strony świata to zbiór najwcześniejszych opowiadań Le Guin, najbardziej też zróżnicowany tematycznie. I nie ukrywam, mój ulubiony z tego tomu. Znajdują się tutaj zarówno teksty dotyczące Ziemiomorza i Ekumeny (światów Hain), jak również opowiadania zupełnie z nimi nie związane, toczące się w naszej rzeczywistości, która jednak przyjmuje futurystyczną formę. Każdy został też opatrzony krótkim komentarzem autorki, w którym wyjaśnia okoliczności jego powstania lub zamierzone przesłanie.

Rybak znad Morza Wewnętrznego to z kolei zbiór ośmiu opowiadań, w tym tylko część ze świata skolonizowanego przez Hainów. Wart jest uwagi nie tylko ze względu na znajdujące się w nim utwory, lecz również wstępu, w którym Le Guin opowiada o swoim stosunku do fantastyki naukowej.

Akcja opowiadań zawartych w pozostałych zbiorach oraz powieści toczy się w obrębie uniwersum Ekumeny. Pojawiają się tu zarówno planety i rasy dobrze znane z Sześciu światów Hain, jak i zupełnie nowe, z których na uwagę zasługują przede wszystkim Werel i Yeowe. W poświęconych im utworach autorka skupia się przede wszystkim na kwestiach „posiadania” drugiego człowieka, w znacznej mierze związanego z płcią danej osoby. Widzimy tu społeczeństwa, gdzie (w zależności od miejsca) kobiety i mężczyźni zostają sprowadzeni do roli niewolników bądź wręcz kasty podludzi, a ich głównym celem jest dostarczanie przyjemności i przedłużanie gatunku.

Mimo różnorodnej tematyki wszystkich zawartych tu utworów, mają one kilka punktów wspólnych. Autorka porusza w nich problem tolerancji, seksualności i płciowości, prawa do stanowienia o samym sobie, prześladowań na tle rasowym i światopoglądowym, dyskryminacji, wolności, samotności, a nawet klonowania. Każdy z tekstów wnosi nowe spojrzenie na daną kwestię, często z dość gorzkim wydźwiękiem i bardzo rzadko pozwalając sobie na nutę optymizmu, że ludzką naturę można zmienić.

Jedyny drobny zgrzyt, jaki pojawił się podczas lektury, dotyczy przekładu. W zbiorze Wszystkie strony świata pojawia się opowiadanie „Królowa Zimy” (w oryginale Winter’s King), której akcja toczy się na zamieszkałej przez hermafrodytów planecie Gethen. Le Guin w komentarzu wyjaśnia, że w pierwotnej wersji utworu, nadała bohaterom formę męską, natomiast w nowych wydaniach – aby sprawiedliwości stało się zadość – formę żeńską (mimo to w oryginale władca nadal nazywany był królem, nie królową). W otwierającym Urodziny świata „Słowie wstępu” mowa jest o tym samym opowiadaniu, ale z tytułem „Zimowy król”. Byłoby chyba lepiej ujednolicić tę kwestię, bądź przynajmniej zrobić odpowiednią adnotację. Druga spraw dotyczy z kolei nieszczęsnego czarodzieja nazwiskiem Underhill, które to miano ma wyjątkowego pecha do polskich tłumaczy. W przekładzie Zofii Uhrynowskiej-Hanasz zmienił się on w… pana Podgórskiego (sic!). To już łatwiej było przełknąć pana Podgórka w wykonaniu Jerzego Łozińskiego…

Są to jednak naprawdę drobne kwestie, na które z łatwością można przymknąć oko, ponieważ cały zbiór prezentuje się naprawdę wspaniale. Doskonale komponuje się z poprzednimi tomami i może stanowić prawdziwą ozdobę każdej domowej biblioteczki. Gorąco polecam!

Dział: Książki