listopad 23, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Znak

czwartek, 23 kwiecień 2015 14:22

Katarzyna Poczewska - Dienaves

Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.

Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.

- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.

Nie było odpowiedzi.

Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła.  Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.

Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.

- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.

Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.

- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.

Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.

***

Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.

Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.

- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.

Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.

Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.

***

Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.

Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.

- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.

Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.

Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.

Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.

- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.

Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.

- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?

- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".

- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.

Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.

- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?

- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.

Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.

- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.

- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.

- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.

- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.

- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.

Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.

Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.

- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret

- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.

- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.

- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.

- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.

- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.

***

Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.

***

Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka

- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.

- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.

- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?

- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.

- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.

Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.

- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.

- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?

- A czy to ważne?

- Nie, niezbyt...

- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.

Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.

***

Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:

- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.

Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.

Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.

- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.

Przekartkowała dalej.

Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.

Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.

Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.

Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.

W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.

- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.

Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:

- Dzień dobry.

- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.

- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.

- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.

- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.

- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.

Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.

- Kira! – zawołała.

Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.

- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.

Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.

- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.

***

Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.

Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.

- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.

W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.

- To jego własność...

- Dienaves...

- Dawca życzeń...

- Zostaw! Nie dotykaj!

- Wróci...

- Niezadowolony...

Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.

Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.

Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.

- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.

Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.

Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat

Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.

***

Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.

- To ona...

- Zabrała...

- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...

- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.

Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.

***

Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.

- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.

Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.

- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.

- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.

Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.

- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.

Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.

- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.

- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.

- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.

Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.

- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?

- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.

- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.

- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.

Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.

- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.

- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.

- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.

Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.

- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.

- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?

Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.

- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.

- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.

- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.

- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.

W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.

- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.

Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.

- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.

- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".

W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.

- Muszę iść – powiedział nagle.

- Ale gdzie? – zapytała.

- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.

Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.

***

Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.

- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.

Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.

- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.

Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.

- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?

- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.

Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.

- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.

- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.

- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.

- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.

- Adam ... - wyszeptała po chwili.

- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?

- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.

- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?

W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.

- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.

- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.

- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.

- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.

- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?

- Piętnaście lat – odparł.

- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.

- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.

- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?

- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.

- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...

- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.

- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.

- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.

- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!

- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.

- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.

- Zgadzasz się na kontrakt?

- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.

Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.

- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.

Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.

***

Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w  portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.

Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.

Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.

Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.

- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.

Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.

- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?

Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.

- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.

Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.

- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.

- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.

Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.

- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.

Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.

- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!

- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.

***

Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.

- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.

Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.

- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.

- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.

- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.

- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?

- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.

Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...

- Lata życia... - przeczytała i zamarła.

- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.

Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.

- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.

Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.

- Rak kości... - powiedział krótko.

- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.

Mężczyzna nie odpowiedział.

- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?

- Mianowicie? – zapytał.

Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...

- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?

- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.

- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.

- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.

- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.

Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.

- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.

- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.

***

Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

Ekskluzywna kolekcja najsłynniejszych komiksów z Uniwersum DC w eleganckiej edycji, twardej oprawie i powiększonym formacie od 22. kwietnia br. dostępna już w księgarniach. Kanoniczne, nigdy wcześniej niepublikowane w Polsce opowieści z Batmanem, Supermanem, Ligą Sprawiedliwości i wieloma innymi herosami, a także wznowienia najbardziej poszukiwanych przez fanów tytułów to gratka nie tylko dla nich.

Dział: Komiksy
środa, 22 kwiecień 2015 04:20

Dominika Humeniuk - Pułapka

*** BIAŁY***
Obudził się z mocnym pulsującym bólem głowy. Zimny pot spływał po jego plecach. Miał wrażenie, że miał okropny sen, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co właściwie mu się śniło. Właściwie, to niczego nie pamiętał. Poczuł w kieszeni coś twardego, niewielkiego. Wyciągnął przedmiot, był to mały kalendarzyk.
„19 październik"- powiedział sam do siebie.
Data była łatwa do ustalenia, ponieważ wszystkie wcześniejsze dni były przekreślone czerwonym krzyżykiem. Obrócił stronę na kartkę z napisem „wrzesień", potem „sierpień" i „lipiec", tam krzyżykiem oznaczone były wszystkie kratki. Kiedy jednak dotarł do czerwca zauważył, że tylko kilka ostatnich dni tego miesiąca jest opatrzonych czerwonym znakiem. Odkrył, że w kieszeni ma coś jeszcze. Czerwonym flamastrem, którym okazał się ten uwierający przedmiot, zakreślił krzyżyk na dniu 19-stym października. Dopiero wtedy rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował. Leżał w małym łóżku okrytym białą, szpitalną pościelą. Rozejrzał się dookoła, ale widział tylko ścianę, której biel bardzo drażniła jego oczy i wzmagała ostry ból głowy. Pomieszczenie było bardzo jasne, chociaż nie było w nim okien ani lamp. Zdawało się, że to ściana jest źródłem tego nieznośnego blasku. Pomieszczenie to mogłoby wydawać się pokojem szpitalnym, gdyby nie pewien niuans, który budził niepokój. Niepokój, który poczuł, był jeszcze gorszy niż strach. Skojarzyło mu się to z uczuciem, kiedy znajdujesz się w ciemnym pokoju, wiedząc, że ktoś stoi za twoimi plecami, czując czyjś oddech na plecach. To jest niepokój. Strach przychodzi, kiedy odwracasz się i widzisz, co jest zagrożeniem, ale wtedy możesz się bronić, zadziałać. Owym niepokojącym szczegółem był fakt, że pokój nie miał standardowego kształtu. Był raczej czymś w rodzaju pierścienia pustego w środku.
„Halo! Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje?"
Odpowiedziało mu echo, odbijając się głucho i ginąc w pustce. Mężczyzna ruszył w lewo. Szedł stosunkowo długo, aż zobaczył niewielkie drzwi na wewnętrznej ścianie prowadzące jakby w głąb pierścienia. Były one zielone, przez co mocno zaznaczały się na tle białej ściany. Chwycił za klamkę, jednak drzwi nie otworzyły się. Nie było w nich zamka, a nawet gdyby był, to nie miałby z niego wielkiego pożytku, ponieważ nie dysponował żadnym kluczem. Poszedł więc dalej w nadziei, że znajdzie coś, co pomoże mu wydostać się z tego pokoju. Nie znalazł jednak nic, dotarł do punktu wyjścia. Łóżko na którym się obudził było niepościelone i zakłócało harmonię porządku w pomieszczeniu. Postanowił przyjrzeć mu się bliżej, poszukać jakiejś wskazówki. Miał tak wiele pytań. Gdzie jest? Dlaczego tu jest? I najważniejsze- kim jest? Nie pamiętał nawet swojego imienia. Łóżko miało metalowy szkielet, na którym leżał twardy materac i kołdra. Żadnej wskazówki... Kieszenie! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z nich kalendarzyk i flamaster, nie było tam nic więcej. Już prawie stracił nadzieję, gdy nagle zobaczył napis na kalendarzyku. Był on tak mały, że musiał mocno wytężyć wzrok, aby go odczytać. Na szczęście nie miał problemów z widzeniem. Miał w końcu około 30 lat, oczywiście w przybliżeniu. Nie wiedział nawet jak się nazywa, więc wiek mógł jedynie szacować.
„Licz do sześciu"- przeczytał głośno napis na kalendarzyku. Znowu odpowiedziało mu echo, ale tym razem usłyszał także inny dźwięk. Dużo bardziej optymistyczny. Był to odgłos magnetycznych zamków, które otwierały się jeden po drugim. Pobiegł w kierunku zielonych drzwi.
***ZIELONY***
Zielony kolor uspokoił go. Ściany były w tej właśnie barwie. Były tam też kolejne drzwi, tym razem niebieskie.
„Cóż, chyba wiem, jaki kolor będzie miał następny pokój" pomyślał.
Na ciemnozielonych ścianach zapisanych było wiele obliczeń i skomplikowanych działań matematycznych prawdopodobnie niemożliwych do rozszyfrowania dla przeciętnego człowieka. On jednak rozumiał te napisy, wiedział, że liczby tworzą jakiś schemat. Przez głowę przemknęła mu pewna myśl, ulotna i niepewna, ale bardzo pokrzepiająca.
„Może jestem tu z jakiegoś powodu, wybrany spośród wielu, by rozwiązać zagadkę, odszyfrować kolejny kod enigmy. Może zostałem wybrany do wzięcia udziału w jakiejś misji!"
Jedno było dla niego pewne. Ktoś był tu przed nim. Ktoś wykonał obliczenia zapisane na ścianach. Czego jednak dotyczyły? Postanowił bliżej przyjrzeć się drzwiom i całemu pokojowi. Na niebieskich drzwiczkach nadrukowanych było mnóstwo liczb. Wydawało mu się, że są to losowe numery, ale wiedział, że coś jednak musiało je łączyć. Zastanawiał się czy może kierować się zapiskami na ścianach. Pokój był pusty, więc autor zapisków na pewno z niego wyszedł, udało mu się otworzyć drzwi.
Nad drzwiami widniał napis „Rozwiązanie jest ciągle przed Twoimi oczami". Był więc pewny, że liczby na drzwiach dadzą rozwiązanie, utworzą kod. Ale od czego zacząć?
Nagle poczuł dziwne uczucie zmęczenia. Nasilało się ono odkąd wszedł do zielonego pokoju. Zabrał się do studiowania obliczeń swojego poprzednika. Po krótkim czasie stwierdził jednak, że musiało tu być wiele osób, z pewnością było ich nawet kilkadziesiąt. Jeden człowiek, a nawet kilkanaście osób nie zdołałoby wykonać takiej ilości działań. Cała ściana sporego pokoju była gęsto pokryta zapiskami. Było ich tak wiele, że stwierdził, że lepiej zajmie się liczbami od początku, sam. W końcu nie może ufać innym, musi być od nich lepszy, musi odkryć tajemnicę, rozwiązać zagadkę. Obok drzwi znajdował się czytnik, było tam miejsce na wpisanie 6-literowego kodu.
„Ale jak tylu ogromnych liczb rzędu kilkunastu tysięcy otrzymać 6 LITER" Obliczenia na ścianach były przeróżne. Niektóre odnosiły się do systemu binarnego, inne do znajomości kodu Morse'a. To nie miało sensu. Tak różne metody, a jednak ich autorzy opuścili ten pokój. Musieli go opuścić, przecież nikogo tu nie było. Zabrał się do obliczeń. Wreszcie, po długim wysiłku zdołał dokonać translacji liczb na litery. Tylko czy jego metoda była poprawna? Wpisał 6 liter, które uzyskał. Drzwi ani drgnęły. Zmęczenie coraz bardziej mu doskwierało. W zielonym pokoju znajdował się około godziny, a zdawało mu się jakby minął rok. Ale był pewien, nie miał żadnych wątpliwości, że był tam tylko godzinę. Wiedział też, że musi się wydostać.
Wpatrywał się w liczby, nie wiedział czego szukać. Usiadł zmęczony, oparł się o ścianę i patrzył przed siebie tępym wzrokiem.
„Rozwiązanie jest ciągle przed Twoimi oczami" przeczytał na głos napis znad drzwi- „ I co z tego, że mam rowiązanie przed oczami, skoro nie umiem go rozszyfrować". Nagle zerwał się, jego oczy błysnęły. „Ależ ja byłem głupi. Ci przede mną też byli. Liczby nie są rozwiązaniem. One tylko odwracają uwagę!" Podszedł do czytnika. „Rozwiązanie cały czas było przed moimi oczami, ale ja nie chciałem patrzeć". Wpisał kolejno litery 'Z', 'I', 'E', 'L', 'E' 'Ń'. W momencie wpisywania rozpoznał znajomy dźwięk. Ten sam, który usłyszał w białym pokoju, gdy wypowiedział głośno słowa „Licz do sześciu".
*** NIEBIESKI ***
„To niemożliwe, niemożliwe. TAK NIE MOŻE BYĆ" krzyczał, biegając w kółko i wypatrując czegokolwiek. Wokół niego rozciągała się jedynie naga, niebieska ściana. Pusta i zimna, żadnego śladu drzwi. Zielone wejście do poprzedniego pokoju zatrzasnęło się bezpowrotnie. Czuł, że opada z sił jeszcze szybciej niż w tamtym pokoju. Ile czasu siedzi tu bez sensu? Godzinę? Może dwie. Nie, nie był tylko zmęczony, on był coraz starszy. Dopiero teraz to dostrzegł. Teraz kiedy zobaczył, że z jego głowy wypadł pierwszy siwy włos, a dłonie lekko się zmarszczyły. Ale przecież był młody, jeszcze przed chwilą był młody. Co mogło się stać? W jego umyśle pojawił się prześwit pamięci. Jako dziecko czytywał gazety z ojcem. Kiedyś przeczytał, że opracowany został schemat pułapki czasu. W miejscu takim czas miał płynąć szybciej lub wolniej niż poza nią. Zaczął podejrzewać, że znajduje się wewnątrz czegoś takiego, a im dalej zagłębia się w kolejne warstwy, tym szybciej biegnie dla niego czas. Wiedział, że nie ma wiele czasu. Minęło około dwóch godzin, a on oszacował, że zestarzał się o jakieś 10 lat. Dziesięć lat jego życia minęło bezpowrotnie, umknęło szybko i już nigdy nie wróci.
„Oby cel był tego warty" pomyślał.
Póki co jednak nie mógł wydostać się z niebieskiego pokoju. Żadnych wskazówek, niczego. Pokój oświetlony był dwoma rzędami lamp wiszącymi na ścianach tuż pod sufitem. Pokój, podobnie jak poprzedni, miał kształt pustego pierścienia, lampki wisiały na obu ścianach- wewnętrznej (tworzącej mniejszy okrąg) i zewnętrznej ( wyznaczającej okrąg większy). Pomiędzy ścianami znajdowała się przestrzeń szerokości jakiś trzech metrów, po której on przechodził nerwowo, kręcąc się w kółko. Znowu naszła go pewna myśl. Nikogo nie było w pokoju białym ani zielonym, niebieski też jest pusty. Gdzie podziali się Ci, którzy sporządzili obliczenia na ścianach? A co jeżeli wszyscy Ci ludzie wcale stąd nie wyszli? Zestarzeli się w którymś z pokoi i po prostu umarli. Technologia pozwala przecież na zatomizowanie zwłok ludzkich. Może tutaj zamontowany jest taki mechanizm, który usuwa ciała ludzkie, gdy przestaje odbierać sygnały życia. Słyszał już o takich urządzeniach. Podobno są tak czułe, że wyczuwają nawet krążenie krwi w żyłach, bicie serca. Dopóki odbierały jakikolwiek sygnał życia od człowieka pozostawały nieaktywne. Często wykorzystywano je podczas wojen, aby pozbywać się zalegających ciał. Kiedy o tym pomyślał zaczął się bać. Czuł się coraz starszy, mógł tutaj umrzeć. Zaczął nerwowo podrzucać flamaster, który wcześniej miał w kieszeni. Chodził w kółko, podrzucał. Nagle zobaczył coś dziwnego, nie był pewien co to było. Coś mignęło mu w oczach, kiedy flamaster był w powietrzu. Podrzucił go jeszcze raz, tym razem wyżej. Teraz widział już wyraźnie, co się stało. W powietrzu pojawiły się dwa flamastry. Oczywiście nie dosłownie. Jeden z nich był tylko odbiciem. Teraz dostrzegł, że nad jego głową znajduje się tylko jeden rząd lamp, drugi to tylko iluzja. Lutra znajdowały się tylko przy suficie, dlatego on się w nich nie odbijał. To na pewno coś znaczy, ale jeszcze nie wiedział co dokładnie. Po chwili zauważył, że jedna z lamp jest lekko obluzowana. Wyciągnął sznurówki ze swoich butów, związał je razem i zarzucił na lampę. Odchyliła się w dół, jakby była jakąś wajchą, ale w pokoju nic się nie zmieniło. Zarzucił więc sznurówkę na lampę obok, ale ona nie poruszyła się. Spróbował tego samego z kolejną i kolejną, żadnego efektu. W końcu kolejna lampa lekko odchyliła się w dół. Między odchylonymi lampami było pięć, których nie dało się poruszyć.
„Co szósta lampa, oczywiście. O co chodzi z tą liczbą? Dlaczego akurat 6?". Przebiegł przez cały pokój, zliczając lampy. Było ich dokładnie 54. Liczba podzielna przez 6. Poprzestawiał kolejne lampy. Kiedy skończył, lustra pod sufitem pękły i rozsypały się na małe kawałeczki. Podniósł jeden z nich i spojrzał na swoje odbicie. Zmarszczki na jego twarzy były bardzo wyraźne, włosy siwiały i wypadały. Zza pękniętego lustra wysunęła się czerwona drabinka. Wszedł po niej i przeskoczył na drugą stronę ściany.
***Czerwony***
Kiedy tylko zeskoczył na czerwoną podłogę, poczuł, że czas płynie dla niego znacznie szybciej. Z każdą sekundą czuł się słabiej. Musiał działać szybko. W przeciwieństwie do poprzedniego, ten pokój był pełen przedmiotów. Wszystkie czerwone, wszystkie kosztowne, nie umiał sobie nawet wyobrazić, ile są warte. Czerwone kryształy wyłożone na podłodze, gadżety wyglądające na zaawansowane technologicznie (oczywiście wszystkie w czerwonej wersji), czerwone kluczyki (zapewne do jakiegoś drogiego pojazdu) i mnóstwo innych cennych przedmiotów.
„Wybierz sześć" – odezwał się głos pochodzący znikąd.
„Sześć przedmiotów? Ale które? Co mam z nimi zrobić?" – odpowiedział zdezorientowany „Kim ty jesteś? Ty mnie tu zamknąłeś?"
„Mam wybrać dla siebie nagrodę" pomyślał „mogę wziąć cokolwiek".
„Możesz stąd wynieść tylko sześć czerwonych przedmiotów" – powtórzył głos.
Nie miał czasu, aby długo się zastanawiać, starzał się w zastraszającym tempie. Chwycił kluczyki wiszące na haczyku zaczepionym do ściany, trzy diamenty (a może to były rubiny) oraz dwie sześcienne kostki przeplecione siecią kabli (intuicja podpowiadała mu, że są warte więcej niż jego dom. Co prawda nie pamiętał jak wygląda jego dom, ale tak podpowiadała mu intuicja). Razem sześć przemiotów.
„Wybrałem. Co teraz?"- zapytał, licząc na odpowiedź tajemniczego głosu.
„Sześć czerwonych przedmiotów."- powiedział głos z naciskiem na słowo 'sześć'.
„O co chodzi. Wybrałem sześć" pomyślał. „Ah, no tak." Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej czerwony flamaster, który pomógł mu wydostać się z pokoju zielonego i niebieskiego. „Teraz już nie będziesz mi potrzebny" – spojrzał na czerwony flamaster z lekkim sentymentem i wyrzucił go na podłogę.
***6***
Zobaczył mężczyznę ubranego w garnitur w czerwono-żółte paski. Trzymał mikrofon, rozmawiał z innym, ubranym na czarno mężczyzną, w którego uchu tkwiła duża słuchawka. Po chwili człowiek ten odszedł i zaczął odliczać 6...5...
Zamarł, nie wiedział, co się stanie, gdy odliczanie się skończy, nie wiedział gdzie jest. Wokół było pełno ludzi. „Tylko mi się wydaje, czy odliczanie zaczęło się od szóstki?".
4...3...
Wszędzie mocne światła, reflektory skierowane na niego. Ludzie odliczają głośno, krzyczą, śmieją się.
2...1...
„Witamy państwa ponownie w programie 'Licz do sześciu'" – odezwał się człowiek w pasiastym garniturze. „Jak państwo widzą nasz uczestnik właśnie wyszedł z toru przeszkód. Według naszych systemów komputerowych podczas przejścia zestarzał się o dokładnie 34 lat 7 miesięcy i 20 dni i ma teraz około 76 lat. Czy chciałby Pan skomentować swój wyczyn?" Po zadaniu ostatniego pytania podszedł i przyłożył zdezorientowanemu mężczyźnie mikrofon przed same usta. On jednak nic nie powiedział. Nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Jego wizja bycia wielkim człowiekiem, który przysłużył się ludzkości legła w gruzach. Liczba sześć nie była częścią kodu, tylko częścią nazwy głupiego teleturnieju. Był tylko jednym z wielu uczestników jakiegoś TV-show. No i jego wiek. 76 lat? Nawet jeżeli dostanie dużą sumę pieniędzy, to nie zdąży nacieszyć się nią przed śmiercią.
„Nasz uczestnik jest w zbyt dużym szoku, żeby coś powiedzieć. Dajmy mu chwilę na złapanie oddechu." - powiedział do mikrofonu.
„Wiem, że jesteś zdezorientowany, ale objaśnię Ci zasady naszego show". Właśnie wyszedłeś z czerwonego pokoju i wybrałeś tam przedmioty. Za chwilę wartość twojej nagrody pojawi się na wyświetlaczu" nastała chwila napięcia. Po jakiś dziesięciu sekundach można było zobaczyć łączną wartość czerwonych przedmiotów. Publiczność wzniosła aplauz, słychać było krzyki, śmiech i oklaski. Z jakiegoś powodu cały ten zgiełk, sztuczny entuzjazm i natłok ludzi przerażały go jeszcze bardziej niż puste pokoje, które niedawno opuścił.
„Teraz posłuchaj uważnie. Masz wybór: otrzymujesz swoją nagrodę i wychodzisz z naszego studia z kluczykami i ryzykiem, że umrzesz po przekroczeniu drzwi ( widzisz masz 76 lat, nie pocieszysz się życiem zbyt długo ) albo..." zrobił pauzę i uśmiechną się do publiczności, a potem do kamery. „...albo damy Ci szansę powtórzenia tego wyzwania. Wpuścimy Cię jeszcze raz do naszego małego labiryntu. Wszystko będzie dokładnie tak samo. Układ pokoi, będziesz mógł wydostać się z nich w ten sam sposób co dzisiaj. Tylko szybciej oczywiście. Może tym razem nie przesiedzisz tam ponad 34 lat swojego życia" zaśmiał się głośno. Publiczność mu zawtórowała.
„Idź! Idź! Idź!"- krzyczeli wszyscy.
„Odzyskać swoje życie. Stracone lata. Skoro potrafili mnie postarzeć w takim tempie, z pewnością mogą mnie odmłodzić. Mógłbym też dokładniej przeszukać czerwony pokój. Przez wcześniejsze trzy pokoje przejdę w mgnieniu oka. Może znalazłbym tam coś cenniejszego niż to, co znalazłem dzisiaj. Nie mam nic do stracenia, mogę na tym tylko zyskać". – pomyślał.
„Zgadzam się. Chcę przejść jeszcze raz" – powiedział do mikrofonu, który ponownie został mu podsunięty przed twarz.
Na sali rozległ się głośny aplauz.
„Fantastycznie. Zapraszam Cię więc do naszego pokoju sypialnego. Będziesz mógł się tam odprężyć przed jutrzejszą przygodą" powiedział, po czym zaprowadził go do małego pokoju, w którym znajdowało się tylko niewielkie łóżko, toaleta i stolik, a na nim szklanka wody. Został sam w pokoju. Skorzystał z toalety, usiadł na łóżku i wypił przygotowaną szklankę wody. Siedząc na łóżku, zobaczył, że na ścianie naprzeciwko niego wisi zapisana kartka. Podszedł do niej i zaczął czytać.
"Zapomnałem się z zasadmai konkursu, informuję że wszystkie je przyswoiłem i że każdą z nich akceptuję. Oczywiście zgadzam się, że nie będę ubiegał się o kontakt ze swoją rodziną na czas trwania konkursu i obiecuje całkowite posłuszeństwo tej zasadzie pod groźbą usunięcia z listy uczestników i zabranie mojej dotychczasowej nagrody. Mam też w pamięci całkowity zakaz informowania osób trzecich i niewtajemniczonych o przebiegu konkursu oraz deklaruję, że wydarzenia z konkursu pozostaną pełną tajemnicą. Zostałem poinformowany, że całą odpowiedzialność za moje zdrowie fizyczne i za stan psychiczny biorą producenci show. Mój agent jest informowany o wszystkim, stan mojego zdrowia jest regularnie monitorowany. Fizyczny wysiłek nie może przeciążać, a po każdym wysiłku mam prawo do dowolnej długości przerwy oraz posiłków w liczbie trzech dziennie. Decydując o podjęciu powtórzeń konkursu, zobowiązuję się do ponownego przejścia badań lekarskich uprawniających do przebycia labiryntu."
Poniżej tekstu znajdowały się dwa przyciski. Lewy podpisany był słowami "zgadzam się", prawy "nie zgadzam się". Bez zastanowienia wcisnął przycisk "zgadzam się". W tym momencie panel, na którym znajdowały się guziki wsunął się wgłąb ściany. Teraz pod treścią umowy wyświetlił się komunikat.
"Dziękujemy za podcięcie decyzji. Nie może ona zostać zmieniona. Życzymy dobrej zabawy i pamiętaj: LICZ DO SZEŚCIU!".
Usiadł na łóżku i zaczął rozmyślać nad tym, którą nagrodę wybierze następnym razem; w jaki sposób jak naszybciej przejść labirynt. Nagle jego głowę zaprzątnęła nowa myśl. Wciąż nie wiedział kim tak naprawdę jest, czy ma rodzinę, jak się nazywa. Nagle zakręciło mu się w głowie, poczuł się bardzo senny, coraz ciężej było mu myśleć o czymkolwiek. "Licz do sześciu, licz do sześciu" - zaczął nucić przyśpiewkę z show.
Przestał nucić i zaśmiał się jak obłąkany szleniec. "No nie... Czemu ja się tego nie domyśliłem... Macie mnie!" Jego wypowiedź była co chwilę przerywana atakiem spazmatycznego śmiechu. Był jednocześnie przerażony i rozbawiony do szaleństwa. Na chwiejących się nogach podszedł do umowy wiszącej na ścianie (dokładnie tej, którą chwilę temu zaakceptował). Przeczytał co szóste słowo tekstu..... "O nie..." - powiedział cicho. Teraz odczuwał już tylko starch.
" Wypuście mnie stąd! Wypuście mnie stąd!" krzyczał panicznie i walił pięściami w dzwi. Szybko jednak uznał to za bezcelowe. Usiadł na łóżku, nagle wszystko stało się jasne. Od samego początku było jasne, tylko on tego nie widział. A zaczęło się od kalendarzyka. Każdy przekreślony czerwonym flamastrem dzień, to dzień w tej pułapce. Tak wiele razy dawał się złapać na ten sam haczyk. Obliczenia na ścianach zielonego pokoju nie były dziełem jego poprzedników, tylko jego własnym. Każda cyfra, słowo, znak zapisane na zionej ścianie były jego autorstwa. W labiryncie nie było nikogo przed nim i prawdopodobnie nie będzie nikogo innego przez długi, długi czas. Przynajmniej dopóki nie rozszyfruje podstępu zanim wciśnie przycisk "zgadzam się" umieszczony pod umową. Nagle olśniło go. Przecież może napisał sobie wszystko na ręce, a jutro kiedy się obudzi przeczyta wiadomość od "siebie z przeszłości". Sięgnął szybko do kieszenie w poszukiwaniu czerwonego flamastra, ale z kieszeni wyjął jedynie kalendzarzyk. Jego flamaster został w czerwonym pokoju obok dziesiątek innych flamastrów. Jutro dostanie kolejny, posłuży się nim w rozwiązaniu zagadek w pokoju zielonym i niebieskim, a potem zostawi go w pokoju czerwonym tak jak zrobił do poprzednio i poprzednio, i poprzednio... Położył się na poduszce, czuł że za chwilę zaśnie. Stwierdził, że pewnie woda, którą wypił po wejściu do pokoju była "doprawiona" jakimś środkiem. Wiedział, że ten środek ma nie tylko działanie nasenne, on usunie całą jego pamięć.....

***Biały***
Obudził się z mocnym pulsującym bólem głowy. Zimny pot spływał po jego plecach. Miał wrażenie, że miał okropny sen, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co właściwie mu się śniło. Właściwie, to niczego nie pamiętał. Poczuł w kieszeni coś twardego, niewielkiego. Wyciągnął przedmiot, był to mały kalendarzyk.
„20 październik"- powiedział sam do siebie.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 14 kwiecień 2015 04:57

Misja 100

Co stanie się z mieszkańcami Ziemi, gdy nasza Planeta zacznie umierać? Czy ludziom uda się przetrwać? Czy znajdziemy jakiś cudowny sposób na ocalenie naszego rodzaju? Taką właśnie wizję roztacza przed czytelnikami Kass Morgan, w znakomitej powieści, noszącej tytuł „Misja 100".

Kilkaset lat wcześniej ludzkość opuściła umierającą planetę i osiedliła się w kosmicznej stacji krążącej po orbicie Ziemi, na którą składają się trzy, połączone statki - Walden, Arkadia oraz Fenix. Wydawałoby się, że w ten sposób mogą przetrwać, po latach jednak zaczyna brakować tlenu. Sytuacja pogarsza się jeszcze bardziej gdy system zostaje uszkodzony. Rada jest zdesperowana, nie ma wyjścia. Wysyła na Ziemię setkę młodocianych przestępców, by sprawdzić czy planeta ponownie nadaje się do zamieszkania.

Pisarka swoją historię opowiada z punktu widzenia czworga młodych ludzi. Bellamy zrobi wszystko by ochronić swoją młodszą siostrę. Glass ucieka, wykorzystując zamieszanie, by przed śmiercią po raz ostatni zobaczyć ukochanego. Wells już raz zdradził swoją dziewczynę, nie zamierza jednak ponownie popełnić tego błędu. Zrobi wszystko by z nią być, nawet jeżeli będzie musiał w tym celu polecieć w samobójczą misję na zatrutą Ziemię. Clarke zrobi wszystko by pomóc innym, starając się dopilnować by nie tylko ludzkość, ale po prostu osoby w jej najbliższym otoczeniu przetrwały.

Bohaterowie powieści są doskonale wykreowani. Bardzo realistycznie przeżywają swoje osobiste tragedie. Historia jest smutna, dramatyczna. Wiele osób umiera, dzieją się w niej okrutne rzeczy. Ludzie zrobią wszystko by przetrwać, a każdy dąży do tego swoją własną drogą. Jedyną rzeczą, która nie podobała mi się w książce były retrospekcje. Muszę jednak przyznać, że bardzo dobrze wpasowywały się w fabułę. Po prostu subiektywnie za nimi nie przepadam, wolę gdy akcja rozgrywa się w teraźniejszości, takiej jednak również było sporo.

Powieść została świetnie napisana. Przeczytałam ją w zaledwie jeden dzień. Dosłownie pochłania. Fabuła jest ciekawa i dobrze przemyślana, a jej wielowątkowość intryguje czytelnika. Akcja toczy się wartko, w żadnym momencie nie zwalniając. Nie mogę się doczekać kolejnej części, by nareszcie dowiedzieć się co z bohaterami stanie się dalej.

Oczywiście lekturę „Misji 100" jak najbardziej wszystkim polecam - nie tylko tym, którzy kochają Science Fiction czy powieści dystopiczne, ale dosłownie każdemu. Książka jest krótka i lekka, a jednocześnie pozostawia po sobie niezatarty ślad i całą masę tematów do poważnych rozmyślań. Obok tego tytułu nie da się przejść obojętnie.

Dział: Książki
poniedziałek, 13 kwiecień 2015 17:25

Isa

Zazwyczaj nie mam problemu ze zrozumieniem filmów. Oczywiście jedne wymagają większego zaangażowania intelektualnego, inne mniejszego. Dla uzyskania pełnego sensu pewnego grona produkcji muszę zaglądać do literatury specjalistycznej. Sądzę jednak, że w przypadku „Isy" na niewiele by się to zdało (o ile istnieje jakaś pozycja, która mogłaby mi przetłumaczyć brak sensu i logiki). Mam nawet pewne wątpliwości, co do tego, czy sam twórca umiałby o swoim filmowym projekcie opowiedzieć.

Isa Reyes (Jeanette Samano) jest nastolatką o ponadprzeciętnej inteligencji. Pewnego dnia zostaje potrącona przez samochód. Całe szczęście dziewczyna nie doznaje poważnego uszczerbku na zdrowiu, jednak rutynowe badania wykazują w jej mózgu bardzo nietypową zmianę – tajemniczy czip. Jednak dziewczyna nic nie wie o jego przeszłości. Do tej pory zresztą obecność elektroniki w jej głowie nie wywoływała żadnych reakcji. Wszystko zmienia się po wypadku. Isę zaczynają „dręczyć" nietypowe sny. A może to wcale nie są sny? Tymczasem inżynierowie z Meksyku obserwują nagłą aktywację uśpionego urządzenia. Dziewczyna staje się celem.

Kim są wspomniani wyżej inżynierowie? Czym jest projekt? Kim jest jego pomysłodawca? I co do tego wszystkiego mają wykresy napływu lub spadku pieniędzy i enigmatycznego przeciążenia? Dlaczego szkolny strażnik decyduje się uciec z pracy? Dlaczego wujostwo dziewczyny uparcie milczy, chociaż naraża ją to na niebezpieczeństwo? Dlaczego... Pytań pozostających bez odpowiedzi jest w filmie tak wiele, że już same znaki zapytania mogą przyprawić o ból głowy. A okrutną migrenę wywołuje z pewnością dojście do ostatecznej prawdy, które najprawdopodobniej zwyczajnie nie ma.

A przecież nie musiało być aż tak tragicznie. Pierwsze minuty filmu wydają się dość intrygujące. Senna otoczka świata przedstawionego i cichej, ale dość tajemniczej bohaterki, zachęca do śledzenie kolejnych wydarzeń. Wszystko pryska gdzieś jednak w chwili, gdy do głosu dochodzi wątek fantastyczny. Może należało zrobić z tego kino obyczajowe? Rzecz o dorastaniu, poznawaniu, poszukiwaniu własnej przeszłości i kreowaniu tożsamości?

Zazwyczaj broniłabym produkcji, która nie dość, że obciążona jest mianem debiutu, to jeszcze łatką obrazu telewizyjnego (który z natury musi być kiepski – to taki stereotyp lubiący się potwierdzać). Tutaj jednak, poza wstępem do faktycznych wydarzeń, nie ma, czego bronić. Kolejne postacie angażują się w nielogiczną fabułę bez jakiejkolwiek sensownej motywacji. Zresztą sama fabuła toczy się tak, jakby chciała, a nie mogła. I chociaż starałabym się nadinterpretować i dodawać sensów o przenikaniu jawy i snu oraz budującej mocy wyobraźni, to jestem pewna, że niewielu widzów byłoby skłonnych w to uwierzyć.

W sferze wizualnej jest dość nietypowo. Żadnego szorstkiego science fiction, a kolory i kształty wydają się rodem z najbardziej magicznych baśni. Jednak i to z czasem zaczyna szwankować. Hipnotyzujące barwy, które widać nawet na obrazie rezonansu magnetycznego bardzo szybko znikają (za mało finansów?), by pojawić się bliżej finału. Ale wtedy jest już za późno, by cokolwiek ratować. W czasie „pomiędzy" produkcja skacze raz bliżej horroru, raz horroru z elementami „brudnego" science fiction, a innym – stylu zerowego. Ciekawie prezentuje się linia melodyczna, która współgra z kreacją świata przedstawionego i zdystansowaną bohaterką produkcji.

Opis aktorstwa w przypadku „Isy" byłby niepotrzebną stratą czasu. Jedynie Jeanette Samano zdaje się unosić swoją rolę, a i to na przeciętnym poziomie. Pozostali aktorzy nie dość, że wcielają się w postępujące kompletnie nielogicznie postacie, to miotają się po planie wyraźnie zagubieni.

Obraz Jose Nestor Marquez miał w sobie potencjał i to niemały. Baśniowa otoczka, interesujący opis i, chociaż tylko początkowo, to ciekawie wykreowany nastrój. Zabrakło w nim jednak najważniejszego elementu – sensu. Bo chociaż Wielka Tajemnica to motyw chętnie wykorzystywany przez twórców i jeszcze silniej wyczekiwany przez odbiorców, to jego moc tkwi w rozsupłującej węzeł gordyjski puencie, a nie pozostawieniu go z ochłapami informacji.

Dział: Filmy
czwartek, 09 kwiecień 2015 04:42

Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda

– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.

– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.

* * * * *

Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.

* * * * *

Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.

* * * * *

– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.

* * * * *

Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.

* * * * *

– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.

* * * * *

– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 29 marzec 2015 16:43

Oculus

Nazwisko Stephena Kinga działa na mnie jak magnes. Kiedy więc natrafiłam na informację o „Oculusie", a właściwie o tym, że sam Stephen King trząsł na nim portkami, musiałam go obejrzeć. Jasne, obawiałam się nieco, że to tylko chwyt marketingowy. Jasne, nachodziły mnie myśli, że seans może być kolejną stratą czasu. Jasne, przyjmowałam, że mogę się rozczarować. Ale to w końcu jedynie półtorej godziny straconego życia! Zresztą ufam Stephenowi – skoro mówi tak, jak mówi, to znaczy, że jest tak jak mówi. Pełna nadziei podjęłam ryzyko.

Tim Russell (Brenton Thwaites) ostatnie kilka lat swojego życia spędził w zakładzie psychiatrycznym, gdzie sztab specjalistów pomagał mu zrozumieć tragiczne doświadczenia z okresu dzieciństwa, a konkretnie popełnioną zbrodnię. Wreszcie, wraz z osiągnięciem pełnoletności, opuszcza placówkę. W „zewnętrznym" świecie czekaj już na niego jego siostra, Kaylie (Karen Gillan). Pełen nadziei chłopak spotyka się z nią zaraz po pożegnaniu zakładu, gotowy na rozpoczęcie nowego etapu w swoim życiu. Okazuje się jednak, że Kaylie nie poczyniła tak wyraźnych postępów jak jej brat. Ledwie się spotykają, a dziewczyna już przypomina mu o obietnicy sprzed lat i wydarzeniach z przeszłości. Raz jeszcze stawia pod znakiem zapytania wszystko to, co wpoili Timowi lekarze. I chociaż chłopak początkowo się broni, to nie może odmówić nalegającej siostrze. Kaylie zamierza udowodnić, że winę za wydarzenia z przeszłości ponosi tajemnicze lustro, a nie jej brat. Wkrótce oboje wracają na miejsce zbrodni. Mroczna obecność z czasu ich dzieciństwa tylko na to czekała...

Historia rozpoczyna się zgodnie z zasadą Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Już w pierwszych minutach padają strzały. Później jednak tempo akcji nie rośnie w tak zawrotnym tempie, jak życzyłby sobie tego mistrz kina grozy. „Oculus" przez większość czasu utrzymuje stabilny, stosunkowo wysoki poziom. Tajemnica zajmuje widza na tyle, że z ukontentowaniem spogląda na ekran; dwoistość argumentów brata i siostry działa orzeźwiająco; a zagadka z serii „kto ma rację" skłania do snucia własnych refleksji. Sam pomysł na intrygę – oddziaływania przeklętego przedmiotu – jest godny uznania. Nadchodzi jednak moment, w którym autorzy obrazu gubią się w swoich własnych założeniach. Bohaterowie, którzy zdawało się swoje działania dobrze przemyśleli, popełniają kardynalne błędy nowicjuszy. Hitchcock odwraca się do ekranu plecami.

Czy Stephen King mógł bać się na „Oculusie"? Odpowiedź nie jest taka znowu oczywista. Film ma bowiem elementy, które i mi włoski zjeżyły na rękach. Sama kreacja upiorów jako mrocznych postaci z hipnotyzująco-przerażającym spojrzeniem migotliwych oczu – perfekcyjna. Kilka pierwszych spotkań widza z tymi widmami robi wrażenie. Później fabuła trochę kuleje, a oglądający przyzwyczaja się do pokazywanych nieustannie w ten sam sposób stworów.

Atmosfera horroru przez większość czasu spełnia założenia gatunku. Przeszkadza jej nieco jedynie główna aktorka produkcji, Karen Gillan, która jest sztuczna i chwilami naprawdę irytująca. Dobre wrażenie zrobił na mnie Brenton Thwaites, chociaż miewałam wrażenie, że udziela się jakby od niechcenia. Były jednak również momenty, gdy wypadał dość naturalnie, czego – przyznam szczerze – się po nim nie spodziewałam.
Niespodziewanie dobry jest także montaż – zarówno obrazu, jak i dźwięku. Sama strona muzyczna nie zapisała się mi szczególnie w pamięci, ale nie mogła być zła, skoro produkcja trzymała w napięciu. Tak jak już wspomniałam od strony wizualnej należą się wyrazy uznania kreacjom mrocznych widm z lustra.

„Oculus" nie jest kamieniem milowym gatunku horroru, a zapewnienia Stephena Kinga wydają się nieco przesadzone, jednakże całość wypada dobrze. Niektóre fragmenty nawet najbardziej wprawionym horroromaniakom mogą zmrozić na chwilę krew w żyłach. Samotny seans, bez wsparcia w postaci obecności znajomego, z pewnością może stać się przyczynkiem obaw i niespokojnego spoglądania w cienie spowitego mrokiem mieszkania. A już na pewno – w antyczne lustra. Na tle podobnych produkcji „Oculus" zdaje się pozytywnie wyróżniać i przynosi subtelny powiew nowości. Ze swojej strony piszę się na sequel, jeżeli takowy powstanie.

Dział: Filmy
niedziela, 29 marzec 2015 13:00

Pół króla

Najnowsza powieść Joe Abercrombiego pod tytułem „Pół króla" (pierwszy tom serii „Morze Drzazg") reklamowana jest jako dzieło z gatunku fantasy. Nie jest to jednak fantasy sensu stricto. Ostatnimi czasy zresztą, po sukcesie George'a R. R. Martina, podobnego typu tekstów pojawia się coraz więcej. Co mam na myśli przez wspomniane podobieństwo? Odchodząc od wartościowania i oceniania, „Pół króla" nie jest tekstem przepełnionym magią i niezwykłymi stworzeniami. To kolejny przedstawiciel fantasy umierającego, fantasy stanowiącego tło, fantasy będącego dla samych nawet bohaterów reliktem przeszłości. Nie spotka się tutaj palety różnorodności ze śródziemia, pokrętnych języków i zaklęć. Czy to jednak umniejsza wartość najnowszej powieści autora? Ani odrobinę.

Yarvi jest synem króla Gettlandu, władcy Czarnego Tronu, Uthrika. Synem jednak niechcianym, pogardzanym i odrzucanym nie tylko przez monarchę, ale także jego żonę i samych poddanych. A wszystko z powodu kalekiej ręki, piętna, którym naznaczony jest od chwili narodzin. Książe-wyrzutek jako najmłodszy z braci nie jest brany pod uwagę jako następca tronu. Zresztą sam Yarvi nie pożąda władzy i królewskich zaszczytów. Zamiast tego wybiera drogę Ministra, swoistego doradcy i filozofa. Los jednak lubi śmiać się z tych, którzy planują swoje życie. Tuż przed egzaminem na Ministra ginie zarówno jego ojciec, jak i brat i Yarvi musi zasiąść na Czarnym Tronie, gdzie kalectwo przynosi mu jeszcze więcej cierpienia. Mimo to przysięga pomścić zmarłych członków rodziny. Wkrótce zostaje zdradzony. Dopiero tutaj zaczyna się najważniejszy etap jego życia. Yarvi musi przetrwać niewolę i przebyć wiele krain oraz zjednać do siebie ludzi, by wrócić do Gettlandu, ponownie objąć władzę i... odebrać życie odpowiedzialnym za jego los i los jego rodziny. Czy uda mu się powrócić do ojczyzny i dopełnić przysięgi?

Jak już wspomniałam historia niewiele ma w sobie z fantasy. Na tego typu gatunkowość składają się jedynie funkcjonujące w opisywanych krainach legendy, mity i podania. „Pół króla" bliżej do fikcyjnej powieści historycznej z elementami tekstu przygodowego. Niezależnie jednak od gatunku Abercrombie stworzył kolejną fabułę z wartko toczącą się akcją, solidną dawką intrygi, wyraźnie nakreślonymi postaciami i tym czymś, co sprawia, że zaniedbuje się wszystkie możliwe do zaniedbania obowiązki, byle dalej czytać.

Haczyk połyka się w zasadzie od pierwszej strony powieści. Postać Yarvi'ego, pomimo że początkowo nieco nazbyt wrażliwa na swoim punkcie (nie sposób się zresztą tej wrażliwości dziwić), to bohater, z którym nietrudno się zżyć. Jego początkowe rozterki w pewien metaforyczny sposób zdają się być rozterkami każdego młodego człowieka, na którego nagle spada świadomość konieczności przyjęcia na siebie prawdziwej odpowiedzialności i pożegnania jednocześnie własnych planów. Później czytelnik ma szansę śledzić jego rozwój i przemianę, psychologiczne dorastanie. Na początku fabularnej drogi Yarvi to tak naprawdę przerażone dziecko, podczas, gdy w części finalnej to już dojrzały i doświadczony mężczyzna. Ogromne przemiany zachodzą także w towarzyszących mu postaciach oraz w ich wzajemnych relacjach.

Trudno byłoby odpędzić od siebie wrażenie, że autor czerpie z dorobku wspomnianego już George'a R. R. Martina. Konstrukcja świata, sam pomysł na fabułę i intrygi oraz kierunek zróżnicowania bohaterów, ma na sobie wyraźne znamię fascynacji powieściami z typu „Gry o tron". Nie jest to jednak coś, co przeszkadza. Co więcej – ci, którzy mają już za sobą lekturę wszystkich pozycji Martina, mogą poczuć ducha jego talentu w „Połowie króla". Różnorodne warstwy społeczne, walki i krew, nienachalne wątki romantyczne (w zasadzie półromantyczne) – to wszystko odnaleźć można w „Połowie króla".

Sam tekst napisany jest lekko. Tak lekko, że aż dziw bierze, gdy pod palcami, niczym w magiczny sposób (może to kolejne znamię gatunku fantasy i przeniesienie jego wyznaczników do świata realnego?), nie zostaje już do przeczytania ani jedna strona. Językową trudność mogą jednak sprawić niektóre z imion bohaterów, chociaż większość z nich nie jest nawet w połowie tak skomplikowana, jak bywa w niektórych powieściach fantastycznych. Abercrombie postawił w „Połowie króla" na język dość surowy. Brakuje tutaj kwiecistych opisów, zdarza się, że fabuła mknie nagle do przodu i w ciągu mrugnięcia powieki bohaterowie mają już za sobą znaczną część planowanej trasy – innymi słowy, Abercrombie nie stara się oddać tempa akcji w „tempie języka". Zdecydowanie stawia raczej na płynność lektury i wartkość akcji, niż odwzorowanie faktycznej szybkości przeprawy. Z pewnością uraduje to wszystkich tych, którzy chwalą sobie bardziej celne i krótkie metafory, niż kwieciste opisy i dokładne kreowanie światów (jakkolwiek świat Abercrombiego jest logiczny, dopracowany i wystarczająco bogaty w szczegóły).

„Pół króla" to powieść, którą pochłania się w zasadzie w jeden wieczór. W dodatku posiadająca na tyle skomplikowaną i bogatą w zwroty akcji warstwę fabularną, że trudno opowiadać o niej bez zdradzania szczegółów. Każda strona, to nowa zagadka; każdy rozdział, to nowe zaskoczenie. Wielkim szokiem jest także z pewnością zakończenie (pierwsze z dwóch, bo moim zdaniem powieść ma dwa finały), które stawia pod znakiem zapytania poczynania głównego bohatera, a czytelnika zmusza do szerokiego rozwarcia oczu ze zdumienia. Z niecierpliwością czekać będę na kolejny tom z tej serii.

Dział: Książki
niedziela, 29 marzec 2015 03:09

Katarzyna Mika - Serce na dłoni

ROZDZIAŁ 1. Człowiek bez serca

Ciężkie chmury zasłoniły niebo nad spokojnym miastem Orden w Strefie-801-043, w Sektorze Sigma, na najbardziej tajemniczej z planet Wszechświata – Edenie. Planecie nadano to osobliwe miano, gdyż liczono, że stanie się ona nowym rajem dla wszystkich tych, którzy zdecydują się tam zamieszkać. Tymczasem obecnie było jej znacznie bliżej do tego, co można by nazwać „piekłem na ziemi". Salomea Heitz właśnie wyszła z domu, by udać się pieszo w najmniej uczęszczaną część miasta. Odkąd zjawił się „ten mężczyzna" i zamieszkał w starym, opuszczonym domu za cmentarzem, mało kto tam chodził. Wszyscy jedynie przerzucali się coraz dziwniejszymi plotkami na jego temat. Chcieli poznać jego tajemnicę, dowiedzieć się, co uczynił, by zasłużyć na tak okrutną karę. Kim był, skoro zdołał przetrwać? I dlaczego trafił akurat tutaj?
Nikt jednak nie odważył się zapytać go o to wprost. Każdy miał tu własne sekrety, więc najprościej było nikogo o nic nie pytać, by samemu nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania. Ale nigdy dotąd nie było tu nikogo tak intrygującego. „Na wpół martwy", jak nazywano takich jak on, przebywał tu od kilkunastu dni. Parę razy zjawił się w kawiarni, w której pracowała Salomea, ale zamienili ze sobą tylko kilka zdawkowych słów. Gdy przyszedł po raz pierwszy, odniosła wrażenie, że szukał właśnie jej. Ich spojrzenia skrzyżowały się na dłuższą chwilę, aż ciarki przebiegły jej po kręgosłupie. Przez kolejne dni żywiła nadzieję, że nadarzy się okazja, by z nim dłużej porozmawiać.
Tymczasem jeden z nielicznych bliskich przyjaciół, których udało jej się znaleźć w tym zapomnianym przez resztę świata miejscu, Hugo Trapp, uparcie odradzał jej zawieranie znajomości z tajemniczym przybyszem. Hugo był zresztą jej znajomym jeszcze z poprzedniego życia. Pracowali niegdyś razem i choć nie znali się wówczas za dobrze, teraz cieszyła się, że zrządzenie losu umieściło ich w tym samym mieście. Któregoś dnia Hugo i nowy przybysz natknęli się na siebie w kawiarni. Salomea spoglądała na nich z daleka i szczerze żałowała, że nie jest w stanie usłyszeć, o czym rozmawiają. Sama nie zdążyła już zamienić nawet jednego słowa z nieznajomym. Cokolwiek Hugo mu wtedy powiedział, tamten szybko wyszedł i już nie wrócił. Dlatego dziewczyna w końcu postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Nie chciała dłużej czekać na odpowiednią okazję i wpadła na koszmarnie głupi pomysł, by go odwiedzić. Wymykając się w sierpniowe popołudnie w kierunku starego cmentarza, czuła się niemalże jakby planowała zamach stanu.
Lata, które Salomea przepracowała w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown przy granicy Strefy-05 ze Strefą-04 sprawiły, że nie istniało już wiele rzeczy, które mogły ją zaskoczyć. Do niedawna znała sytuację panującą w centralnych Strefach i głównych miastach Edenu lepiej niż niejeden wojskowy. Zmiennoskórzy, zwani czasem „lepszą odmianą człowieka", już dawno znaleźli dla siebie miejsce w najbardziej pierwotnych rejonach Edenu, ale teraz chcieli zagarnąć więcej ziem. Nie mogli dojść do porozumienia z licznie zasiedlającymi Eden kolonistami, więc ich przywódca, Lothar Thyreus Rhennes, zwany Wielkim Łowcą lub po prostu Tropicielem, wraz ze swoją kobietą, kapryśną Lacertą, postanowili zgromadzić odpowiednio liczną armię, która pomogłaby im „pertraktować" z kolonistami. Natura, w połączeniu z ludzką pomysłowością, dała Zmiennoskórym nie tylko wielką siłę i wytrzymałość, ale przede wszystkim niezwykłą umiejętność niemal natychmiastowej regeneracji. Koloniści wiedzieli, że to wszystko czyniło ich groźnymi przeciwnikami. Wedle pogłosek, Tropiciel i Lacerta, jak dotąd jako jedyni, potrafili naprawdę „zmieniać skórę", wcielając się w inne osoby. Podobno nikt nigdy nie widział ich prawdziwych twarzy. Wielu utrzymywało nawet, że wcale ich nie mają. Pokojowe współistnienie stawało się coraz mniej prawdopodobne z każdą kolejną chwilą obrazoburczych rządów Tropiciela i Lacerty, a koloniści nadal nie znali sposobu, by ich powstrzymać. Odnalezienie i schwytanie kogoś, kto „nie ma twarzy" przerosłoby każdego.
Tropiciel, mimo „braku twarzy", od samego początku wiedział, czego chce. Nie tolerował zdrady i nieposłuszeństwa, dlatego znalazł sposób, by jego ludzie nie łamali zbyt łatwo raz złożonych przysiąg. Najpoważniejszą karą za zdradę było wycięcie serca – rozumiane zupełnie dosłownie. Miał od tego wyszkolonych chirurgów. Zmiennoskórzy mogli przeżyć jakiś czas bez niektórych organów wewnętrznych. Serce nie było wyjątkiem, choć tylko pod warunkiem, że było wystarczająco silne i nawet po wyjęciu z klatki piersiowej nie przestawało bić. Jeśli potencjalny zdrajca przeżył operację, pozbawiano go wspomnienia czynu, za który został ukarany i puszczano wolno. Wówczas mógł próbować odnaleźć serce, nim przestanie ono bić. Instynkt zwykle prowadził właściciela ku jego „zgubie", ale wola przetrwania nie zawsze odnosiła zwycięstwo. Podobno Tropiciel był gotów przebaczyć zdrajcy, który zdołał sprostać podobnemu wyzwaniu. Jednakże nikt nigdy nie słyszał o udanej próbie odzyskania utraconego organu. Dlatego nieszczęśników, których serca biły gdzieś w oddzieleniu od klatek piersiowych zwano „na wpół martwymi" lub „chodzącą śmiercią".
A teraz do Ordenu trafił jeden z niepokornych ludzi Tropiciela. Salomea nie była pewna, czy powinna mu współczuć, czy zazdrościć. Ona sama była w prostej linii potomkinią pierwszych kolonistów, którzy zasiedlali Eden. W zasadzie nie powinna mieć wiele wspólnego ze Zmiennymi, ale praca w Ośrodku sprzyjała różnym znajomościom. Czasem żałowała, że zwyczajnie stamtąd uciekła, choć wówczas nie widziała innego wyjścia.
Fakt, że człowiek bez serca zamieszkał przy cmentarzu, zakrawał na ponurą ironię. Tradycję chowania zmarłych w ziemi przywieźli ze sobą koloniści, jednak obecnie popadała ona w coraz większe zapomnienie. Ale cmentarz w Ordenie zadziwiał niepospolitą wielkością i tym, że był niczym wiecznie zielony ogród. Nocą paliło się tam mnóstwo świateł, a nagrobki zawsze były utrzymane w idealnym porządku. Salomea wiedziała, że mieszkali tu ludzie, którzy od pokoleń opiekowali się tym miejscem. Dzięki ich staraniom lubiła tu przychodzić. I lubiła śliczną, starą kapliczkę, obrośniętą wiecznie zielonym bluszczem. Hugo skądś miał do niej klucz i czasem tam sprzątał, choć wcale nie musiał. On także potrzebował odskoczni. Gdy Salomea zjawiła się w Ordenie, on już tam mieszkał. Jeden z wielu samotników, odrzuconych przez świat, z mnóstwem problemów, o których nie mógł mówić. Ale to była jedyna znajoma dla niej twarz w okolicy i świadomość jego obecności w pewnym sensie dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Dom nieznajomego znajdował się tuż za cmentarzem. Był duży, stary, o kamiennych fasadach i strzeliście wykończonych oknach. Być może kiedyś był jakimś rodzajem świątyni. To było idealne miejsce, by się ukryć. Dotąd Salomea oglądała ten ponury budynek tylko z zewnątrz i możliwość zajrzenia do środka była dla niej po dziecinnemu ekscytująca.
Uniosła rękę, by nacisnąć dzwonek do drzwi.
– Czego chcesz? – Męski głos rozległ się za jej plecami tak niespodziewanie, że aż podskoczyła. Odwróciła się niepewnie i ujrzała go. Wysoki i smukły, cały spowity w czerń, naprawdę wyglądał jak posłaniec śmierci. Nie zdołała powstrzymać wypływającego na twarz uśmiechu.
– Jestem Salomea Heitz – przedstawiła się szybko, nie zamierzając pozwolić, by ją wyrzucił, zanim w ogóle zdąży mu powiedzieć, po co przyszła. – Możesz mi mówić Sally...
– Wiem, kim jesteś – uciął, posyłając jej niechętne spojrzenie. – Ale nadal nie wiem, czego tutaj szukasz.
– Nie spodziewałam się, że moja sława tak dalece mnie wyprzedza – odparła, niezrażona jego chłodnym dystansem. – Twoja natomiast wyraźnie kuleje, bo w mieście nikt nie zna nawet twojego imienia.
– I tak powinno zostać. – Zrobił kilka długich kroków w jej stronę, zatrzymał się przy schodach i oparł rękę o poręcz.
– Masz w ogóle jakieś imię? – nie ustępowała Sally, choć powoli zaczynała czuć się niezręcznie. Mężczyzna niespodziewanie się uśmiechnął.
– Logan – odpowiedział w końcu. – Logan Ferguson. Możesz to rozpowiedzieć w mieście, jeśli chcesz.
­– Ładne – pochwaliła, zastanawiając się, dlaczego kojarzy skądś to nazwisko. – Ale chyba do ciebie nie pasuje.
– A co do mnie pasuje... twoim zdaniem?
Logan Ferguson skrzyżował ręce na piersi i przechylił lekko głowę. Sally poczuła, że na jej policzki wypływa niechciany rumieniec. Nie znosiła, gdy ktoś się jej przyglądał, a wzrok Logana zdawał się przewiercać ją na wylot. Instynktownie odwróciła głowę i szczelniej ukryła prawą stronę twarzy za kaskadą czarnych jak heban włosów.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała na jego pytanie, próbując nie myśleć o własnym zawstydzeniu. – Zaproś mnie do domu i pozwól ze sobą porozmawiać, a spróbuję ci powiedzieć.
Uśmiech mężczyzny był szczery i szeroki. Było mu z nim do twarzy.
– Więc przyszłaś, żeby przyjrzeć się z bliska sekretom, które z pewnością przed wami chowam – stwierdził, wzruszając nieznacznie ramionami. Jego nastrój wyraźnie się zmienił, nie był już wobec niej tak niechętny jak na początku.
– Jak wielu takich gości tu przychodzi? – spytała z autentycznym zaciekawieniem.
– Ostatnio niewielu – odrzekł, wzruszywszy nieznacznie ramionami. – Chyba po bliższym poznaniu okazuję się znacznie mniej interesujący niż z daleka.
– Mnie zainteresowałeś.
– I wzajemnie. – Spojrzał na nią, jakby wciąż się wahał, czy naprawdę chce kontynuować tę rozmowę. W końcu wbiegł na schody i stanął przy drzwiach tuż obok Salomei. – W porządku – rzekł jakby od niechcenia, wyjmując z kieszeni staromodny klucz, który włożył do zamka i kilkakrotnie przekręcił. – Niech pani wejdzie, panno Heitz. – Otworzył przed nią ciężkie drzwi i gestem zaprosił ją do domu. – Lojalnie uprzedzam, że mam tu niezły bałagan. I radzę uważnie patrzeć pod nogi.
Ich spojrzenia spotkały się na kilka sekund, gdy Logan przepuszczał Salomeę w drzwiach. Gdyby jego klatka piersiowa wciąż miała w sobie żywy organ zamiast przepastnej dziury, zapewne odczułby teraz, jak jego bicie zaczyna przyspieszać. Chyba po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją przymusową tułaczkę po świecie, naprawdę zatęsknił za sercem.
ROZDZIAŁ 2. Dziewczyna bez twarzy

Dom nie był dokładnie tym, czego spodziewała się Sally Heitz, ale bez wątpienia obudził w niej swego rodzaju zachwyt. Szybko zapomniała, że miała uważnie patrzeć pod nogi. Znacznie bardziej interesujący widok przedstawiały wielkie okna wbudowane w szaro-zielone ściany, przestronny salon z długim stołem i niezliczoną liczbą wysadzanych czerwonym atłasem krzeseł, a także monumentalne, szerokie schody, prowadzące w mrok wyższego piętra. Salomea zapatrzyła się na bukiet wielokolorowych kwiatów stojący na stole w salonie i potknęła o jakiś nierówny fragment podłogi. Podążający tuż za jej plecami Logan natychmiast złapał ją za rękę, pomagając utrzymać równowagę.
– Ostrzegałem – przypomniał niskim szeptem tuż przy jej uchu. Usłyszała, jak wciąga w nozdrza jej zapach, niczym polujące zwierzę. Odsunęła się od niego niemal natychmiast, ostrożnie uwalniając rękę z jego uścisku.
– Powinieneś zainwestować w nową podłogę – odparła zmieszana.
– Wybacz, ale nie planuję tu zostawać na tyle długo, by musieć zaprzątać sobie głowę podłogą – odgryzł się chłodno.
– Szkoda – stwierdziła krótko. Szczerze żałowała, że dobra atmosfera znów gdzieś się ulotniła. – To naprawdę piękny dom. Potrzebuje tylko kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Nie należy do mnie. – Logan ominął dziewczynę, kierując się w stronę salonu. Nagle przystanął i spojrzał na nią. – Pachniesz jakoś znajomo – wyznał niespodziewanie. – Czy to możliwe, byśmy się już kiedyś spotkali?
– Kiedyś pracowałam w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown – wyjaśniła. – Spotykałam tam wiele osób. Chociaż ciebie pewnie bym zapamiętała...
– Usiądź w salonie, proszę – rzekł zachęcającym tonem, na powrót okazując jej uprzejmość i zainteresowanie. – Masz ochotę na coś do picia?
Zaprzeczyła grzecznie. Oboje przeszli do salonu, by usiąść naprzeciwko siebie przy stole. Wielkie okna musiały wpuszczać tu dużo światła, gdy tylko pogoda dopisywała. Teraz jednak na zewnątrz było szaro i ponuro, więc wnętrze spowijał lekki półmrok. Logan włączył kilka zwisających z sufitu lamp, Salomea jednak wybrała dla siebie najciemniejszy kąt. Nie chciała, by miał szansę zbyt uważnie się jej przyjrzeć. Jeszcze nie.
– Czy teraz wreszcie się dowiem, po co tak naprawdę tu przyszłaś? – spytał w końcu Logan i rozparł się wygodnie na krześle.
– Myślę... że mogę ci pomóc... – zawiesiła głos i głośno wypuściła powietrze z płuc – ... odnaleźć to, czego szukasz.
Logan roześmiał się. Była to ostatnia rzecz, jakiej Sally mogła się po nim spodziewać.
– Jak miałabyś mi pomóc? – spytał z powątpiewaniem. – Uważasz, że to takie proste?
– Dlaczego przychodziłeś do kawiarni, w której pracuję?
Logan uniósł brwi, zaskoczony jej pytaniem.
– Twój instynkt cię do mnie przyprowadził – odpowiedziała za niego. – Od początku czułeś, że jest coś, co nas łączy.
– Przychodziłem do kawiarni, nie do ciebie – sprostował. – To nic nie znaczy. Podobnie, jak to, że skądś znam twój zapach i że pracowałaś w Ośrodku. Nic nas nie łączy. Może tylko tyle, że oboje mamy swoje tajemnice. Dlaczego ktoś, kto żył w samym centrum, nagle przeniósł się na koniec świata, by pracować w podrzędnej kawiarni?
– Nie domyślasz się?
Sally wreszcie odgarnęła długie włosy z twarzy, by pozwolić Loganowi lepiej się przyjrzeć. Jej prawy policzek przecinały trzy głębokie blizny. To one były przyczyną jej ucieczki. I dlatego nie lubiła, gdy ludzie się jej przyglądali. Sięgały zbyt głęboko, by mogła się ich pozbyć, więc musiała odejść z Ośrodka. Nawet tamtejsi lekarze nie umieli jej pomóc. Spodziewała się ujrzeć niechęć i obrzydzenie w oczach Logana, ale nic się nie zmieniło w sposobie, w jaki na nią patrzył.
– Może dlatego znałem twój zapach – stwierdził rzeczowo. – To zrobił ktoś z nas. Zmiennoskóry. Bardzo silny. I zdeterminowany.
– Tak – przyznała. – Musiał być bardzo zdeterminowany. Zapewne przed czymś lub przed kimś uciekał. Zmusił mnie, bym wpuściła go na ostatnie piętro Ośrodka, dostępne tylko dla pracowników. A potem i tak mnie zranił i zostawił samą. Teraz nie mam nawet pojęcia, kim był i co się z nim stało. Nie wiem, czy złapali go ci, przed którymi uciekał, ani czy został ukarany za to, co mi zrobił. Nie pamiętam nawet, jak wyglądał. Być może tak jest lepiej i nie powinnam się tym zadręczać, ale nie potrafię przestać. Jeśli ci pomogę, a ty wrócisz tam, skąd przyjechałeś... będziesz w stanie go dla mnie odnaleźć?
– Nie wydaje mi się to dobrym pomysłem – rzekł bez ogródek Logan. – Zresztą, on z całą pewnością już nie żyje. Robiąc coś takiego złamał wszystkie zasady. Jeśli nie ukarali go koloniści, z pewnością zrobił to Tropiciel.
– On odebrał mi moje dawne życie. Dlatego tu wylądowałam. Nie mogłam i nie chciałam zostać w Ośrodku.
– Rozumiem... Gdyby to było w mojej mocy, sam chętnie przebiłbym jego serce za to, co ci uczynił. Nie zasłużyłaś na taką krzywdę. Ale nie sądzę, bym był w stanie...
– Jesteś oficerem – wyrzuciła z siebie. – Spojrzałam na twoją rękę, gdy mnie złapałeś w korytarzu – wyjaśniła od razu, gdy dostrzegła jego pytające spojrzenie. – Masz na nadgarstku tatuaż. Słyszałam, że Tropiciel lubi takimi oznaczać swoich najwyżej postawionych ludzi.
– Chyba całkiem sporo o nas słyszałaś... Za chwilę mi powiesz, że znasz Tropiciela osobiście i to on cię tu przysłał.
– Ciężko twierdzić, że zna się kogoś, kto podobno nie ma twarzy – odgryzła się, coraz wyraźniej zmęczona tą rozmową. – Nawet nie wiem, czy on w ogóle istnieje. Może Tropiciel i Lacerta są wymysłem, mającym budzić trwogę w sercach kolonistów. Nawet ty mógłbyś nim być, a ja i tak nigdy nie poznałabym prawdy.
Loganowi wyraźnie spodobał się ten pomysł. Znów szeroko się uśmiechnął.
– Chciałabyś, abym nim był? – spytał, nagle poważniejąc. – Chciałabyś ujrzeć mroczne oblicze zła?
– Widziałam już zło o wielu obliczach – odparła, wzruszając nieznacznie ramionami. – Teraz chcę ujrzeć prawdę.
– Prawda jest taka, że my, Zmienni, wcale nie jesteśmy groźnymi zwierzętami, za jakie mają nas koloniści – rzekł z chłodnym spokojem. – Wszyscy już zapomnieli, że jesteśmy jedynie ich cieniami. Ich pragnieniem stworzenia czegoś niezniszczalnego. Ich żądzą nieśmiertelności. Walcząc przeciwko nam, walczą przeciwko sobie.
– Nie boisz się śmierci? – zapytała prowokacyjnie. – Nie boisz się, że twoje serce, które jest teraz gdzieś poza twoim zasięgiem, nagle przestanie bić? Jesteś aż takim ignorantem?
– Ktoś na moim stanowisku nie zostaje pozbawiony serca przez przypadek. Musiałem zrobić coś naprawdę strasznego i chyba nie chcę wiedzieć, co to było. Tropiciel nie jest pierwszym, który bawi się kosztem swoich własnych ludzi. Koloniści chcieli naszych serc już dawno. Marzyli, że będą mogli robić przeszczepy w nieskończoność, bo nasze organy wewnętrzne, podobnie jak kończyny, zawsze będą odrastać. Ale okazało się, że serc to nie dotyczy. Nie wiedzieli dlaczego, ale w pewnym momencie musieli przestać bawić się w Boga. Więc się wkurzyli. Tropiciel właśnie za to żąda sprawiedliwej zapłaty. Z pewnością o tym wiesz.
– Ja też chcę sprawiedliwości, Loganie. – Westchnęła i przeczesała włosy palcami. – A ty wciąż bronisz poglądów kogoś, kto jednym słowem skazał cię na powolną śmierć. Jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, zrób to dla mnie. Obiecaj mi, że jeśli ja zdołam sprawić, by serce wróciło do twojej piersi, ty odnajdziesz dla mnie serce tego, kto mnie skrzywdził i zanurzysz w nim nóż po samą rękojeść. Wtedy oboje będziemy mogli odzyskać spokój.
– W porządku – zgodził się niespodziewanie, również dla samego siebie. – Przebiję jego serce, kimkolwiek będzie. Jeśli tylko zdołam odnaleźć go żywego. Obiecuję.
– Nawet, jeśli okaże się kimś... ważnym?
– Jeśli nie zdołam dotrzymać słowa, przebiję własne serce. Czyjaś krew zapłaci za twoją krzywdę.
– Ale nigdy już nie odzyskam twarzy. Już zawsze będę się chować w cieniu.
– Nie powinnaś tego robić. – Logan nagle wstał, obszedł stół i stanął naprzeciwko Sally. Potem przykucnął przy niej, by przyjrzeć jej się z bliska. Dziewczyna odruchowo chciała się odsunąć, ale przytrzymał ją delikatnie i zwrócił jej twarz w swoją stronę. – Jesteś piękna – wyszeptał. – Serce nie byłoby mi potrzebne, by pokochać kogoś takiego, jak ty.
– Lecz wciąż jest ci potrzebne, by żyć. A ja chcę, żebyś żył.
Ostrożnie położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Dziwnie było nie czuć bicia serca. Nawet ona musiała to przyznać.
– Moja kolej, by się obnażyć – stwierdził z uśmiechem Logan i dość szybko rozpiął czarną koszulę, którą miał na sobie. Gdy zrzucił ją z ramion, ujrzała długą, podłużną bliznę na mostku. Namacalny dowód tego, w co dotąd wierzyła dość niechętnie. Wyciągnęła rękę, by jej dotknąć. Logan nie protestował. Zupełnie niespodziewanie w oczach zebrały jej się łzy.
– Skąd mam wiedzieć, że wciąż żyjesz, skoro nie czuję, jak bije? – spytała cicho. Wtedy przypomniała sobie coś dziwnego. – Widziałam na cmentarzu nagrobek z twoim nazwiskiem – wyznała. – Przy kapliczce...
– Wiem, że tam jest – przyznał. – Być może niedługo moje ciało rzeczywiście spocznie w tamtym miejscu. Ale póki co jeszcze żyję i potrafię ci to udowodnić.
Przysunął się do niej, by złożyć kilka delikatnych pocałunków na jej poranionym policzku. Chciała zaprotestować, ale nie była w stanie. Zastygła przy nim, coraz szczelniej otoczona jego ramionami. Gdy w końcu znalazł jej usta swoimi, zaskoczyły ją jej własne pragnienia.
– Pokaż mi swoją sypialnię – wyszeptała po chwili. – Mam nadzieję, że masz duże, wygodne łóżko...
Wyczuła jego uśmiech w zagłębieniu swojej szyi. Potem po prostu wstał i wziął ją za rękę, by poprowadzić ku mrocznym, wysokim schodom. Było w tym wszystkim coś z kiepskiej historii miłosnej, która z założenia nie miała skończyć się dobrze. I oboje bardzo wyraźnie czuli to pod skórą.
ROZDZIAŁ 3. Pianista bez dłoni

Salomea niezupełnie tak to planowała, ale ich pierwsza prawdziwa rozmowa skończyła się w ogromnym łożu Logana. Spędzili tam resztę popołudnia. Dopiero wieczorem Sally zdecydowała się ponownie podjąć wcześniej przerwany temat.
– Ty i Hugo nie wyglądacie, jakbyście się lubili – stwierdziła wprost, gdy zeszli z powrotem do salonu. – On jest Zmiennym, jak ty, i kiedyś był lekarzem. Pracowaliśmy razem w Ośrodku, choć wówczas wiedziałam o nim równie mało, co teraz. Ludzie tutaj zazwyczaj zachowują wobec niego rezerwę, bo wzbudza w nich bliżej nieokreślony lęk. On także ma bardzo wiele sekretów. A teraz powiedz mi, proszę, dlaczego odnoszę wrażenie, że wy dwaj również znaliście się wcześniej, ale żaden z was nie chce się do tego przyznać?
– To niezupełnie tak – odparł Logan, przelotnie się uśmiechając. – Właściwie to miałem nadzieję, że od ciebie dowiem się o nim czegoś więcej. Wydaje mi się, że musiałem kiedyś uczynić coś, za co on ma teraz do mnie żal, ale ja tego zwyczajnie nie pamiętam.
– W takim razie to może mieć jakiś związek z twoim sercem – wyciągnęła dość logiczny wniosek. – Pytałam Hugona o ciebie niejeden raz, ale powtarzał mi tylko, bym nie mieszała się w brudne sprawki Tropiciela i jego ludzi. On sam przez podobne sprawki stracił dłonie, choć nie chciał nigdy powiedzieć, czym sobie zasłużył na tak okrutną karę. Macie ze sobą sporo wspólnego. Powinieneś spróbować z nim porozmawiać. Słyszałam, że był doskonałym chirurgiem, więc nawet bez własnych dłoni mógłby ci pomóc. Zresztą, pewnie zauważyłeś, że ma świetne protezy, choć sam ich nie znosi. Twierdzi, że nie może nimi grać na pianinie, więc nie ma już w jego życiu żadnej przyjemności. Mogłabym spróbować go do ciebie przekonać. Każdemu z nas trojga coś odebrano i każde z nas bardzo pragnie to odzyskać. Skoro już się tu spotkaliśmy, dlaczego nie mielibyśmy sobie nawzajem pomóc?
– Nie sądzę, by Hugo zechciał mi pomóc – odparł sceptycznie Logan. Wzmianka o grze na pianinie wzbudziła w nim coś na kształt wspomnienia jakiejś ulotnej melodii, unoszącej się łagodną falą wśród ścian. Nie zdołał jednak w żaden sposób umieścić tego zdarzenia we właściwym miejscu, ani zamknąć w jakichkolwiek ramach czasowych, wolał je zatem przemilczeć.
– Chodźmy do niego – zaproponowała Sally z nagłym ożywieniem. – Nie jest jeszcze zbyt późno, więc nie musimy czekać do jutra. Czas nie jest twoim sprzymierzeńcem, Loganie.
Propozycja Salomei była właściwie dość rozsądna, jako że i tak niewiele więcej można było zrobić. Logan tak naprawdę już dawno porzucił wszelką nadzieję i zaszył się w tym opuszczonym miejscu, by w spokoju zaczekać, aż odwiedzi go jego własna śmierć. Teraz na nowo obudziła się w nim chęć działania. A przede wszystkim potrzeba zrozumienia tego, co mu się naprawdę przytrafiło i co mają z tym wspólnego Salomea i Hugo. Póki co wiedział jedynie, że dziewczyna wzbudza w nim zdecydowanie zbyt wiele emocji, jak na tak krótką znajomość i jest tego całkowicie świadoma. Z kolei ten jej przyjaciel raczej nie sprawiał wrażenia chętnego do przyjaźni z kimkolwiek poza nią, a już w szczególności z Loganem.
Ostatecznie upór Salomei przezwyciężył wątpliwości Logana. Hugo miał mieszkanie w najstarszej części miasta, które kupił jeszcze za swoich lepszych czasów. Nie znajdowało się ono wcale daleko ani od cmentarza, ani od domostwa, które samowolnie zajął Logan. Nim wyszli, zdążyli jeszcze zjeść szybką kolację, choć gospodarz niespecjalnie miał na to ochotę. Nagle uświadomił sobie, że niepokój czaił się gdzieś pod jego skórą od chwili, w której tu przybył. A teraz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że właśnie dziś dowie się, co tak naprawdę przywiodło go na to pustkowie.
Dość prędko okazało się, że ten, którego chcieli szukać, odnalazł ich jako pierwszy. Cmentarz jak zwykle był świetnie oświetlony, więc bez trudu dostrzegli krzątającego się przy starej kapliczce Hugona Trappa. Salomea uśmiechnęła się do siebie. Wyglądało to trochę tak, jakby byli trzema elementami tej samej układanki, które niczym magnesy dążyły do ponownego połączenia. Wzrok Logana mimowolnie powędrował ku dłoniom Hugona. Widywał już takie. Doskonale zaprojektowane i wykonane. Niemal nie do odróżnienia od prawdziwych. Stworzone po to, aby każdy mógł mieć szansę na normalne życie. Przynajmniej takie były oficjalne założenia. Ale Hugo był Zmiennym, jego prawdziwe dłonie najpewniej za jakiś czas by odrosły, gdyby im na to pozwolono. Te protezy nie były jego ratunkiem, lecz przekleństwem. W jego przypadku ich główną funkcją było uniemożliwienie jego dłoniom regeneracji, a zdjąć mogli je jedynie ci, którzy mu je założyli. Zapewne ich noszenie sprawiało mu ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Komuś takiemu, jak on, nic nie mogło zastąpić prawdziwych, żywych palców. Logan potrafił zrozumieć jego wściekłość i rozgoryczenie.
Hugo wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi. Nie wyglądał, jakby widok Sally z Loganem był dla niego zaskoczeniem. Uśmiechnął się, ale próżno było szukać w tym uśmiechu choćby śladu życzliwości.
– Dobrze, że cię tu zastaliśmy – odezwał się po chwili Logan.
– Owszem – przyznał Hugo. – Chyba znajdzie się parę rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać... Loganie. Po pierwsze, zdaje się, że zamiast w tym wielkim domu, powinieneś mieszkać tam. – Wyciągnął rękę, by wskazać nieco zaniedbany nagrobek, na którym dość wyraźnie widniało nazwisko Logana Fergusona. – Ciekaw jestem, kto zajmuje twoje miejsce.
Salomea pospiesznie stanęła między dwoma mężczyznami, jakby obawiała się, że w każdej chwili mogą skoczyć sobie do gardeł.
– Skoro znasz już jego imię, daruję sobie przedstawianie – zwróciła się ostro do Hugona. – Raczej nie przyszedłeś tu dziś robić porządków...
– W pewnym sensie właśnie po to tu jestem. I liczę na waszą drobną pomoc. – Zupełnie niespodziewanie Hugo ze zgrzytem przekręcił klucz w zamku i otworzył przed nimi kaplicę. Zapraszającym gestem wskazał im wejście. – Czeka nas tam spory bałagan.
Logan nie wiedział już nawet, co ma myśleć. Przyszło mu do głowy, że może to wszystko, przez co przeszedł w ciągu ostatnich dni, było tylko snem. Że tak naprawdę jego ciało leży gdzieś podłączone pod aparaturę, pozbawione wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość i pozostawione w oczekiwaniu na powolną, samotną śmierć. Nie miał pojęcia, skąd wzięło się w nim przekonanie, że wszystko zostało mu już odebrane. Podwinął rękaw i spojrzał na niewielki tatuaż na swoim nadgarstku. Co takiego mu umykało? Dlaczego w jego pamięci pozostały jedynie strzępy tego, co było naprawdę ważne? Jak straszne musiało być to, co uczynił? Albo... jak straszną rzecz wyrządzono jemu? Gdy podniósł głowę, napotkał chłodne spojrzenie Hugona. Mimo wszystko dostrzegł w nim coś na kształt zrozumienia. Salomea tymczasem ujęła dłoń Logana i poprowadziła go w stronę wejścia do starej kapliczki.
Zza mocno nadgryzionych zębem czasu drzwi wyłonił się widok, którego nikt by się nie spodziewał. W środku czekała bowiem na nich pusta, zimna przestrzeń i... prowadzące gdzieś w dół kamienne schody. Hugo bez wahania zaczął po nich schodzić, a Logan i Sally w milczącym zdumieniu podążyli za nim. Drogę oświetlały im wbudowane w ściany lampy, a schody okazały się znacznie krótsze, niż się początkowo wydawało. Nie minęło wiele czasu, nim dotarli do kolejnych drzwi. Hugo bez słowa wyjął z kieszeni klucz, prawdopodobnie ten sam, którym otworzył już główne drzwi. Tym razem postanowił przepuścić przodem wyraźnie zaciekawioną Sally i mocno zdezorientowanego Logana.
Przekraczali próg z mieszanymi uczuciami. Zaraz potem olśniła ich sterylna biel. Wysokie, jasne szafki, szklane gabloty i sprzęt jak z najlepszego szpitala. Do tego lekko przyćmione światło, które natychmiast się włączyło, by rozświetlić całe pomieszczenie.
– Więc tak wygląda twoja jaskinia, doktorze – stwierdziła z uśmiechem Sally. – Szkoda, że wcześniej mi jej nie pokazałeś. Ja także jestem naukowcem. Lub byłam.
– Musiałem poczekać, aż będziemy w komplecie. – Hugo posłał Loganowi znaczące spojrzenie. – Ta kaplica, cmentarz, a nawet dom, do którego samowolnie wprowadził się ostatnio domniemany pan Ferguson, od dawna należą do mnie. Plus mieszkanie, w którym sam mieszkam. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wykonując pracę taką, jak moja, prędzej czy później odkryję, że jest mi potrzebne jakieś miejsce na odludziu, gdzie mógłbym się schować. Teraz wiem, że to prawda. Ale chyba wybrałem kiepskie odludzie, skoro wszystko, od czego uciekałem, przybyło tu za mną.
– Widocznie istnieją takie rzeczy, przed którymi nie ma ucieczki – odrzekła filozoficznie Sally. W tym samym momencie wzrok wszystkich powędrował ku przeszklonej gablocie, na lewo od drzwi wejściowych. Logan przystanął w pół kroku i wstrzymał oddech.
Nawet, gdyby były ich tam tysiące, on byłby w stanie bezbłędnie odnaleźć to jedno – to, które wybijało rytm jego życia. Patrzenie na własne, bijące za szklaną zasłoną serce, było najbardziej odrealnionym i niezwykłym doświadczeniem, jakie spotkało go w całym jego życiu. Czuł się, jakby stał na krawędzi i tylko jeden krok dzielił go od bezdennej przepaści. Nie miał jednak odwagi ruszyć się z miejsca.
Zrobiła to za niego Sally. Bez słowa podeszła do gabloty, otworzyła ją i ostrożnie wyjęła z niej serce, jakby robiła podobne rzeczy codziennie. Logan spodziewał się, że cokolwiek poczuje, ale tak się nie stało. Salomea powoli podeszła do niego, trzymając w dłoniach jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
– Jest piękne – powiedziała z lekkim uśmiechem. – I silne. Nigdy takiego nie widziałam.
– Czy ono było tu... przez cały czas? – Logan rzucił niepewne spojrzenie Hugonowi.
– Było bezpieczne. – Hugo wzruszył obojętnie ramionami. – Powinno cię to cieszyć.
– Nie jestem jeszcze pewien, czy rzeczywiście się z tego cieszę. – Logan zmarszczył brwi, przyglądając się swoim dwojgu towarzyszom. – Kim wy właściwie jesteście?
– To zależy od tego, kim ty jesteś – odrzekł spokojnie Hugo. – Masz właśnie szansę się o tym przekonać.
– Moje życie spoczywa teraz w twoich rękach. – Logan zwrócił się ku Salomei, starając się opanować niechciany niepokój. – Znaczenie tych słów nigdy nie mogłoby być bardziej dosłowne.
– Powinieneś je wziąć – zachęciła łagodnie. – Tylko dzięki niemu zdołasz odzyskać swoją przeszłość, aby móc budować przyszłość.
Logan zawahał się. Ledwie powstrzymał się przed stwierdzeniem, że dla niego żadna przyszłość już nie istnieje. Nigdy by się jednak nie spodziewał, że konieczność zmierzenia się z przeszłością okaże się aż tak trudna. Wreszcie nieśmiało wyciągnął dłoń ku sercu.
Wystarczyło krótkie muśnięcie palców, by nagle wszystko stało się dla niego przerażająco jasne. Zbladł, a jego serce dosłownie przystanęło na ułamki sekund, gdy wreszcie znalazło się w jego własnej dłoni.
Spojrzał na Sally i głos uwiązł mu w gardle.
– Przecież wiedziałeś – rzekła z zadziwiającym spokojem. – Wiedziałeś, że moja twarz i moje życie są dziełem twoich rąk. Po prostu nie chciałeś o tym pamiętać, choć obiecałeś mi sprawiedliwość...
– Wiem – przerwał jej nagle. – Znalazłem już tego, który cię skrzywdził. I to znacznie szybciej, niż mogłem przypuszczać. A teraz muszę dotrzymać danego słowa.
– Zawsze byłeś nienaturalnie słowny, kapitanie Alricu Steenberg – stwierdziła chłodno, a jej twarz nagle przestała być twarzą Salomei Heitz. Wyjęła zza paska od spodni długi, lśniący nóż, który nie tak dawno temu ukradkiem zabrała z jego domu. – Sally Heitz prawdopodobnie bardzo chętnie by ci przebaczyła, ale chyba sam już rozumiesz, że to nie jej przyrzekałeś.
– Nie przyrzekałem też tobie, Lacerto. – Kapitan Alric Steenberg drżącymi palcami wyjął z jej dłoni nóż. W niczym już nie przypominała ślicznej Salomei Heitz. Miała teraz chłodne, nieprzejednane spojrzenie, a powagę jej oblicza burzył cyniczny uśmiech. Hebanowe włosy stały się niemal zupełnie białe. Alric przez kilka długich lat był na każdy rozkaz Tropiciela i Lacerty, ale nigdy nie ujrzał ich prawdziwych twarzy. Teraz również nie był pewien, na kogo właściwie patrzy. Nie wątpił jedynie w to, że wyrządził niegdyś prawdziwą krzywdę prawdziwej Salomei Heitz. I uważał wówczas, że na to zasłużyła. Ona i jej mąż, Hugo Trapp.
– Nie miej do siebie pretensji, kapitanie, ja również dałem się jej oszukać – wtrącił się Hugo, przyglądając się odmienionej twarzy kobiety, która jeszcze chwilę temu do złudzenia przypominała mu jego Sally. – Gdy uciekałem na to odludzie, wcale nie miałem ochoty zostawiać Sally samej w Ośrodku, szczególnie po tym, co przydarzyło się nam obojgu. Czas nie był jednak moim sprzymierzeńcem, mogłem więc tylko mieć nadzieję, że nasze drogi nie rozeszły się na zawsze. A potem... zjawiła się tutaj. Tyle tylko, że nie pamiętała ani dnia z czasu, gdy była moją żoną. Liczyłem, że prędzej czy później ją odzyskam, ale ona... niezupełnie była sobą. Teraz wiem już, dlaczego.
– Nawet ja nie zdołałabym aż tak dobrze udawać twojej żony, abyś ty w to uwierzył. – Lacerta zaszczyciła Hugona jedynie przelotnym spojrzeniem, nim znów zwróciła się do Alrica. – O kapitanie Steenbergu natomiast śmiało można by rzec, że zawsze nosił „serce na dłoni". – Uśmiechnęła się, rozbawiona podwójną adekwatnością tego powiedzenia w chwili obecnej. – I to było jego największym błędem. Prawda jest taka, kapitanie, że zgrzeszyłeś przesadną lojalnością. Odkryłeś, że ludzie, których darzyłeś szacunkiem i podziwem, wcale na to nie zasługiwali. Sądziłeś, że Hugo Trapp to zdrajca, który wraz ze swoją piękną i zdolną żoną Salomeą knuje spisek przeciwko nam wszystkim. Ale nie miałeś pojęcia, kim on jest naprawdę. Nie wiedziałeś, że Hugo Trapp istnieje tylko na potrzeby Ośrodka, a Sally bardzo się stara, aby nikt nie odkrył, że jest Zmiennym, i to nie byle jakim. To przyrodni brat samego Tropiciela, Oscar Lucius Rhennes. Zawsze robił dokładnie to, co do niego należało, aż do dnia, w którym ty postanowiłeś się wtrącić. To nigdy nie miała być wojna. To miał być układ biznesowy. Dlatego najwyższe piętro Ośrodka było tajemnicą. Miałeś rację, ludzie zawsze marzyli, by być niezniszczalni. Kiedyś byli dumni z tego, że potrafią produkować sztuczne i trwałe organy, dzięki którym będą żyli wiecznie. Aż w końcu im się one znudziły. Zapragnęli powrotu do normalności. Myśleli, że zdołają to osiągnąć dzięki Zmiennym i ich niezwykłej regeneracji. Masz pojęcie, ile warte jest teraz tak silne i zdrowe serce, jak twoje? Trzymasz w dłoni nieopisany majątek.
– Dokąd trafiały te wszystkie organy, które... zbieraliście? – Alric spojrzał na Oscara Rhennesa z pozornym spokojem.
– Nie wiem – odparł obojętnym tonem Oscar. – Wiem tylko, że nie ma nic cenniejszego niż zdrowe serce. A pomysł z pozwalaniem ich właścicielom na poszukiwania od początku był bzdurą, wymyśloną tylko po to, aby nikt nie próbował odkryć prawdy. Oni nawet nie mieli szansy opuścić Ośrodka. Nigdy naprawdę nie sprawdzaliśmy, jak długo można żyć bez serca. Prawdę mówiąc, ty jesteś pierwszym, któremu udało się zbiec z czarną dziurą w piersi. I nigdy bym nie pomyślał, że zajdziesz tak daleko. Widzisz, kapitanie, tak naprawdę trafiłeś tu z mojej winy. To ja wyciąłem twoje wyjątkowe serce i zrobiłem to wbrew woli Tropiciela, bo bardzo chciałem wziąć odwet na człowieku, który prawie zabił moją Sally. Byłem zdumiony, gdy odkryłem, że wcale nie tak łatwo cię zabić. A kiedy uciekłeś... no cóż, Lothar nie był zbyt skłonny puścić w niepamięć mojej niesubordynacji, więc odebrał mi moje cenne dłonie i nakazał cię odnaleźć. Nie chciałem rozstawać się z twoim sercem, zabrałem je więc ze sobą i, ostatecznie, zamknąłem tutaj. Byłem ciekaw, jak długo wytrzyma. I muszę dość niechętnie przyznać, że jestem pod wrażeniem.
– Dlaczego was nie pamiętałem? Ciebie i Sally? Przecież się znaliśmy, zanim...
– Tego również nie wiem. Nikt nie wymazał ci pamięci. Być może zbyt mocno pragnąłeś zapomnieć o tym, co się stało, a ja, Sally i Ośrodek byliśmy z tym bezpośrednio związani. Teraz to już bez znaczenia. Dlaczego właściwie przedstawiałeś się nazwiskiem Fergusona? Chyba nie sądziłeś, że to wystarczy, by twoje własne odeszło w zapomnienie...
– Pamiętacie Logana Fergusona? – Alric zacisnął palce na rękojeści noża nienaturalnie mocno, a serce ostrożnie ułożył na podłużnym stole, który stał przed nim. – Tego prawdziwego.
– Był jednym z kolonistów – odrzekł jedynie Oscar. – Pilnował porządku w Ośrodku.
– Pracowałem tam razem z nim – wyjaśnił spokojnie Alric. – Dopóki jakiś czas temu nie spróbował zabić Lacerty. Ale ja zabiłem go pierwszy. W jej obronie. – Prychnął i rzucił Lacercie pogardliwe spojrzenie. – Z nieznanych przyczyn widok jego krwi na moich rękach był pierwszym obrazem, jaki pojawił się w moich myślach, gdy zbudziłem się na najwyższym piętrze Ośrodka, pozbawiony serca. Dlatego przyjąłem jego nazwisko, gdy uciekłem. Znałem go trochę, ale nie wiedziałem, że pochodził stąd, z Ordenu. Ani że postawiono mu tutaj symboliczny nagrobek... Być może moja lojalność już wtedy mnie zgubiła, bo wybrałem życie Lacerty zamiast jego.
– Właśnie ci się za to odwdzięczyłam, podarowując ci noc z uroczą Sally, w której od dawna skrycie się kochałeś. – Lacerta odrzuciła do tyłu swoje długie włosy. – Całkiem miły z ciebie facet. Szkoda, że Sally tego nie dostrzegała. Ty nigdy nie chciałeś jej skrzywdzić, wszyscy tu obecni doskonale o tym wiedzą. Chciałeś tylko pogrążyć jej męża. Ale zamiast tego pogrążyłeś samego siebie.
Oscar mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Alric dopiero teraz uzmysłowił sobie, że lekarz zapewne od dawna był świadom afektu, jakim kapitan darzył jego żonę. To musiało stanowić dodatkowy punkt zapalny.
– Zdaje się, że mam do spełnienia ostatnią obietnicę – rzekł w końcu kapitan, starając się zignorować słowa Lacerty. – Jestem pewien, że jeszcze się kiedyś spotkamy, moja pani Lacerto i doktorze Rhennes. W tym, czy innym życiu.
Nagle, nim Oscar zdążył go powstrzymać, Alric zanurzył ostrze noża głęboko w swym własnym, nadal bijącym sercu. Zacisnął zęby, a strużka krwi wypłynęła z rany. Serce stanęło. Dłoń Alrica jeszcze ciaśniej ścisnęła rękojeść noża. A potem po prostu wyrwał ostrze jednym płynnym ruchem. Jęknął i osunął się na kolana. Zapanowała całkowita cisza. Oscar przyglądał się krwawiącemu sercu, które... wcale się nie poddało. Nagle podjęło ponowny wysiłek, by utrzymać się przy życiu. Lacerta roześmiała się.
– Nie do wiary – stwierdziła autentycznie zdziwiona. – On zniszczył ci życie i wciąż nie potrafi umrzeć – zwróciła się do zszokowanego Oscara. – Może to i lepiej. Nie skończyłeś tak jak on tylko dlatego, że jesteś bratem Lothara. Gdyby to zależało ode mnie, obaj już dawno bylibyście równie martwi. Ale skoro nadarza się tak znakomita okazja, pozwól, że złożę ci propozycję. Sam wiesz, że to serce jest bezcenne. Masz czas do rana, aby je uratować i zwrócić Alricowi, skoro to jego własność. Jeśli zdołasz to uczynić, zabiorę cię z powrotem do Ośrodka, gdzie jeden z naszych lekarzy zdejmie ci te okropne protezy. Odzyskasz własne palce i będziesz mógł zrobić z nimi, cokolwiek zechcesz, łącznie z grą na pianinie. Co ty na to?
– To obłęd, jak wszystko, co mówisz i robisz. – Oscar pokręcił głową. – Potrzebuję moich prawdziwych dłoni, aby móc go uratować. To już nie jest zabawa, Lacerto.
– Udowodnij, że jesteś najlepszy, nawet bez swoich cudownych dłoni – nie ustępowała. – Wtedy będziesz mógł odzyskać dawne życie. Z tą tylko różnicą, że bez swojej żony. Obawiam się, że Sally nie żyje i to z mojej winy. Niestety, nie jestem jeszcze tak dobra, jak Lothar i nie byłam wystarczająco ostrożna. Ale wspaniale czułam się, mogąc przez jakiś czas żyć w jej skórze. Zdaje się, że ona naprawdę cię kochała. Szkoda, że ty ją tylko wykorzystywałeś.
– Mój brat to głupiec. Sprowadzisz na niego tylko klęskę – wycedził Oscar przez zaciśnięte zęby. – Ja także jestem głupcem, bo pozwoliłem ci się w to wciągnąć. Ale dopilnuję, byś to ty poszła na dno jako pierwsza.
– Przekonamy się. ­– Uśmiechnęła się i na powrót przybrała postać Salomei Heitz. Tym razem jednak pozbawionej blizn na twarzy. – Bawcie się dobrze.
Odwróciła się i powoli wyszła, stukając obcasami o posadzkę. Oscar spojrzał niechętnie na własne sztuczne dłonie, a potem na zwiniętego w kłębek na podłodze Alrica.
– Popełniłem błąd – zwrócił się do niego łagodnie. – Nie powinienem był samowolnie wycinać serca z twojej piersi, kapitanie. Dałem się ponieść emocjom. Gdybym miał drugą szansę... zamiast tego wyrwałbym je gołymi rękami, póki jeszcze je miałem. I rozszarpał na strzępy. Powinieneś o tym wiedzieć. Ale przez większość życia byłem naukowcem, a twoje serce okazało się prawdziwym cudem natury, którego nie mogę tak zwyczajnie zaprzepaścić. Gdybym teraz mógł rozszarpać czyjekolwiek serce, z pewnością wybrałbym do tego Lacertę. Twoja siła i determinacja są godne podziwu, kapitanie. A my mamy jeszcze do odbycia poważną rozmowę. Problem jedynie w tym, że nie mam ani sprawnych dłoni, ani odpowiednich narzędzi. – Wzruszył ramionami. – O tym także powinieneś wiedzieć.
– Rób... co musisz... by odzyskać dłonie... – jęknął Alric. – Będą ci potrzebne bardziej niż moje serce...
– To się jeszcze okaże...
Ostatnie słowa Oscara Rhennesa dotarły do Alrica Steenberga jakby przez mgłę. Kapitan powoli odpłynął w ciepłą, lepką ciemność. Oscar zacisnął zęby w bezsilnej złości, przyglądając się zakrwawionemu sercu. Ostatni raz grał na pianinie dla swojej żony. Dawno temu.
W końcu z westchnieniem sięgnął do jednej z najbliższych szafek.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 25 marzec 2015 07:49

Waggle Dance

Bzzzz...bzzzz.....bzzzz...... czyli Waggle Dance, w luźnym tłumaczeniu oznacza taniec pszczół, zaś w fachowej terminologii sposób komunikacji tych pożytecznych owadów poprzez charakterystyczny układ ruchów. Jest to również tytuł gry, w której pomimo lotnej nazwy nie nasycisz się wiedzą z dziedziny pszczelarstwa, ale wcielisz się w rolę najpożyteczniejszych stworzeń na tym świecie.

Fabuła i cel gry

Celem gry jest zorganizowanie efektywnej pracy mieszkańców ula, czyli jego rozbudowa, wyprodukowanie jak największej ilości miodu i przygotowanie do nadchodzącej zimy. Wcielamy się w nadzorcę robotnic, aby poprzez odpowiednie działania uzależnione od pór dnia, zaspokoić nie tylko potrzeby Królowej ale całej rodziny pszczelnej.

Oprawa wizualna

Wszystkie elementy gry zapakowane są w solidne, kartonowe pudełko. Znajdziemy w nim karty planszy oraz akcji, kostki robotnic w czterech wariantach kolorystycznych z grawerem owada, komplet drewnianych kostek nektaru w sześciu kolorach, znaczniki jaj oraz najważniejsze w grze - plastry miodu. Z racji, iż jest to multi języczne wydanie, załączono również cztery instrukcje, w tym polską. Elementów jest bardzo dużo, jednak dodatkowe woreczki strunowe pozwolą nam zachować porządek i organizację w pudełku.

Choć pozycja ta została zaprojektowana przez londyńczyka Mike Nudd'a oraz wydana przez  Grublin Games Publishing, za oprawę graficzną całości (ilustracje na kartach oraz pudełku) odpowiadał polski artysta – Mateusz Szulik.  Stanął on na wysokości zadania, gdyż rysunki są fantastyczne, ale nie tylko one budzą podziw odnośnie pomysłowości. Wszystkie elementy gry są wykonane starannie i estetycznie. Najbardziej urzekła mnie ich mnoga kolorystyka oraz dbałość o szczegóły, np. w wykonaniu kostek. Na nich zamiast jedynek wygrawerowany jest wizerunek pszczółek, a tradycyjne kropki zostały zastąpione przez heksy symbolizujące plasterki miodu.

Na tle dbałości o każdy detal, bardzo słabo jednak wypada wypraska, która jest zwykłym, odpowiednio złożonym, ale cienkim papierem. Po kilku użyciach gry, praktycznie nadaje się do wyrzucenia. Jakoś niespecjalnie komponuje się ona z całością.

Przygotowanie do gry

Gra przeznaczona jest dla 2-4 osób. Czas rozgrywki uzależniony jest od ustalonej na początku ilości miodu do wyprodukowania. Do wyboru mamy trzy warianty: wytworzenie 5, 7 lub 9 plastrów miodu. Średnio zabawa trwa około 30-40 minut.

Pole gry tworzą karty planszy w kolejności od A do G. Karty oznaczone literą D (w ilości sześciu sztuk) tworzą różnokolorowe kwiatostany. Im przyporządkowujemy znaczniki nektaru.

W zależności od tego w ile osób gramy, na niektórych kartach planszy będą się znajdowały kości blokujące odpowiednie wyniki rzutu.

W rozgrywce wykorzystujemy również odpowiednio przygotowaną talię kart Królowej składająca się z kart umożliwiających wykonanie specyficznych akcji. Dodatkowo każdy gracz otrzymuje komplet 6 kości w wybranym przez siebie kolorze oraz 3 plastry od których zacznie produkcję miodu.

Przebieg gry

Każda tura dzieli się na dwie fazy: dzień i noc. W ciągu dnia każdy z graczy planuje jakie akcje przeprowadzi zanim zajdzie słońce.

Fazę dnia rozpoczyna jednoczesny rzut kośćmi robotnic. Następnie każdy graczy, naprzemiennie, rozmieszcza je na odpowiednich polach wybranych kart planszy. Do wyboru jest zaplanowanie takich działań jak: stworzenie plastra na miód, wyklucie nowej robotnicy (z wcześniej przygotowanego jaja), złożenie jaja, zebranie nektaru z kwiatów, wymiana nektaru lub jaja na nektar, wytworzenie miodu, wybranie karty z talii Królowej. Część kart planszy posiada pola z wizerunkami kości. Kości rozmieszczamy na polach z odpowiednim wynikiem rzutu. Oczywiście małym utrudnieniem jest fakt, iż przy mniejszej ilości graczy, część pól pozostaje losowo zablokowana.

Wraz z nadejściem fazy nocy, ponownie naprzemiennie, następuje realizowanie przez graczy zaplanowanych wcześniej akcji. Litery kart planszy oznaczają kolejność ich rozpatrywania. Po wykonaniu wszystkich, ponownie przychodzi dzień i rozpoczyna się kolejna tura. Jeśli w międzyczasie został spełniony warunek zwycięstwa, gra dobiega końca. W przypadku remisu w ilości wyprodukowanych plastrów miodu, w celu wyłonienia zwycięzcy rozpatrywane są inne warunki, m.in. ilość posiadanych pszczółek czy nektarów kwiatów.

W każdej z faz możliwe jest użycie kart z talii Królowej. Znacznie pomagają one w rozbudowie ula oraz wprowadzają dodatkową interakcję pomiędzy graczami.

Wrażenia

Gra „Waggle Dance" kładzie spory nacisk na strategię. Choć mamy początkowy element losowości w fazie dnia jakim jest rzut kośćmi, podczas planowania musimy umieć już przewidzieć ruch przeciwnika. Kolejność rozpatrywania akcji kart planszy została z premedytacją tak ustalona, aby jeszcze bardziej wpłynąć na planowanie swoich ruchów turę do przodu. Dobrym przykładem jest to, iż karta planszy z wykluwaniem robotnicy jest rozpatrywana przed kartą składania jaja. Będąc już przy jajach, warto wspomnieć iż, na początku opłaca się rozmnażać nasze robotnice. Ich większa ich ilość, tym większe możliwości produkcji miodu.

Dodatkowo bardzo często w rozgrywce pojawiają się dylematy np. odnośnie zbierania nektaru z konkretnego koloru kwiatów. Niejednokrotnie na sam koniec tury cały nektar z kwiatka może trafić do ula przeciwnika, zamiast posłużyć do wyprodukowania miodu przez nasze pszczółki.

Oczywiście, czym większa ilość graczy, tym trudniej zapanować nad poczynaniami przeciwników. Gra staje się ciekawsza, ale również wymaga większego skupienia i myślenia.

Dużym plusem gry jest jej regrywalność. Oprócz wspomnianej wcześniej losowości, wpływ na to ma również przygotowanie talii kart Królowej. W grze udział bierze 10 z 14 zestawów kart. Powoduje to, iż każda rozgrywka jest inna i niepowtarzalna.

Podsumowanie

„Waggle Dance" to po pierwsza gra ciesząca oczy swoją wielobarwnością. Po drugie, dzięki prostocie zasad, jest szybką i przyjemną pozycją, która sprawdza się znakomicie w rodzinnym gronie. Elementy strategii, ciągłego kombinowania, jak również interakcja pomiędzy graczami, tylko umacniają tę pozycję na tle innych familijnych tytułów. Szalenie wciąga i sprawia, że emocje podczas rozgrywki cały czas są górą. W naszej dość sporej kolekcji gier zajmie ona z pewnością wyjątkowe miejsce. Z czystym sumieniem polecam.

Dział: Gry bez prądu