listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: MAG

poniedziałek, 17 listopad 2014 15:16

Łupieżcy niebios

"Pięć Królestw" to kolejna seria spod pióra autora bestsellerowego "Baśnioboru". Sam pisarz mówi o niej, że przypomina jego najgłośniejszy cykl. Czym więc tym razem zaskoczy nas genialna wyobraźnia Brandona Mulla?

W Halloweenową noc grupa przyjaciół wybiera się na wycieczkę do nawiedzonego domu. Okazuje się jednak, że nie jest to normalne miejsce, a sprytnie skonstruowana pułapka. Dzieci, wraz ze swoimi rówieśnikami, dostają się w ręce łowców niewolników, którzy zabierają je do zupełnie innego, magicznego świata. Tylko jednemu z nich szczęśliwie udaje się uniknąć takiego losu, ale chłopiec nie zamierza porzucić przyjaciół i po kryjomu podąża za nimi. Walka o powrót do domu okaże się bardzo niebezpiecznym i trudnym zadaniem - o ile w ogóle wykonalnym.

W powieści oczywiście główną rolę odgrywają przyjaźń, odwaga, oddanie i empatia. Historia spod pióra Brandona Mulla jak zwykle w barwny i genialny sposób przekazuje młodym czytelnikom pewne stałe wartości, którymi każdy powinien kierować się w życiu (bez żadnego moralizowania!). Natomiast fantastyczny świat w cudowny sposób oddziałuje na wyobraźnię. Nastoletni Cole jest ciekawą postacią. Chciał się popisać przed przyjaciółmi i teraz czuje się winny. Choć jego położenie wydaje się być najlepsze, to i tak nic nie powstrzyma go przed chęcią uratowania pozostałej dwójki - Daltona i Jenny (motyw rodem z Narnii).

Twórczość Brandona Mulla jest taka niesamowita nie tylko ze względu na wyobraźnię pisarza, ale przede wszystkim dlatego, że to co wymyślił potrafi w doskonały sposób przekazać. Tak jak na przykład Neil Gaiman swoje historie rysuje nieco mroczną, nie rzadko upiorną kreską, tak Brandon Mull maluje obrazy wszystkimi możliwymi barwami - kreuje świat, który bez trudu trafi nie tylko do dorosłego, ale także do wszystkich (nawet tych nieco młodszych) dzieci.

"Łupieżcy niebios" to świetnie napisana, fabularnie dopracowana powieść. Cały cykl ma liczyć sobie pięć tomów i wygląda na to, że pisarz zaplanował już jak wyglądały będą kolejne z nich. Jego twórczość nie jest chaotyczna i niespójna. Wszystko ma swoje miejsce i dzieje się w odpowiednim czasie. Niejednokrotnie sprawia wrażenie skomplikowanej układanki, która jednak, gdy już ją rozpracujemy, tworzy barwny i plastyczny obraz.

Powieść jest ciekawa, zabawna i bardzo dynamiczna. Wędrówka u boku Cola i poznawanie niesamowitego, baśniowego świata to świetna rozrywka. Brandon Mull nie narzucił sobie żadnych ograniczeń i w książce znaleźć można właściwie wszystko - im dziwniejsze i bardziej niestandardowe lub nieoczekiwane, tym lepiej. Myślę, że cykl "Pięciu królestw" będzie czymś naprawdę niezwykłym, a wiele dowodów na to dostarczył jego pierwszy tom, noszący tytuł "Łupieżcy niebios", którego lekturę serdecznie polecam!

Dział: Książki

Zbliżający się grudzień zawsze oznacza wielką porcję wrażeń dla młodych entuzjastów kina w Poznaniu. 30 listopada rozpocznie się kolejna edycja jednego z najstarszych festiwali filmowych w Polsce – Festiwalu Ale Kino! W programie tegorocznej imprezy każdy może znaleźć coś dla siebie – od najmłodszych, dopiero rozpoczynających swoją filmową przygodę, po doświadczonych kinomanów. Najwięcej atrakcji będzie oczywiście czekało na dzieci i młodzież. Od rana do wieczora seanse będą się odbywać w Multikinie 51, w Nowym Kinie Pałacowym w CK Zamek i na Scenie Wspólnej Teatru Łejery i Centrum Sztuki Dziecka, które jest organizatorem imprezy.

Dział: Wydarzenia
piątek, 14 listopad 2014 01:42

Pożoga

"Gra Endera" to saga znana wszystkim fanom science fiction. Orson Scott Card stworzył rozbudowane uniwersum, w którym przedstawił historię ludzi w obliczu nowego niebezpieczeństwa - wojny z obcą cywilizacją. "Gra Endera" przedstawia wydarzenia z Drugiej Wojny z Formidami. Co jednak zdarzyło się w trakcie pierwszej? Jak wyglądała Ziemia, zanim dowiedzieliśmy się o istnieniu obcych? Card postanowił wreszcie odpowiedzieć na te pytanie, pisząc trylogię, która stanowiłaby prequel dla jego słynnej sagi. "Pożoga" to druga część serii o Pierwszej Wojnie z Formidami. Po tomie pierwszym - który był interesujący, choć nie wybitny - kolejny okazał się być o wiele ciekawszy.

Statek obcych minął Pas Kuipera i nieubłaganie pędzi w stronę Ziemi. Victor, który wiezie dla ludzkości ostrzeżenie o zbliżającej się zagładzie, ledwo żywy dociera do Luny z sześcianem informacji. Jak się jednak okazuje, przebicie się przez ziemską biurokrację może być trudniejsze od dziewięciomiesięcznej podróży kosmicznej. Tymczasem na Ziemi szkolone są jednostki POP'u, których zadaniem jest doprowadzenie i utrzymanie pokoju na świecie. Już wkrótce ich zadanie może się diametralnie zmienić. W "Pożodze" poznajemy także Bingwena, kilkuletniego chłopca mieszkającego w małej prowincji w Chinach. Jest on sprytnym i zaradnym, choć niedocenionym chłopcem. Wkrótce ścieżki wszystkich bohaterów krzyżują się, a ich cel będzie taki sam. Pokonać zagrożenie, które przybyło od gwiazd.

Uwielbiam uniwersum Endera. Jest to niezwykle skomplikowany i rozbudowany świat, co zawsze podkreślam. Z każdą kolejną książką poznaję nowe jego aspekty i długą oraz dramatyczną historię. Na przestrzeni pięciuset stron w "Pożodze" zdarzyło się naprawdę wiele. Card ma talent to prowadzenia akcji odbywającej się na paralelnych płaszczyznach, dzięki czemu jest w stanie tak znakomicie poszerzyć horyzont czytelnika i ukazać sytuację z wielu różnych stron. Dzięki takiemu zabiegowi poznajemy dokładnie różnych bohaterów i co kilka rozdziałów śledzimy ich losy, poczynania. Ponadto Card potrafi tak sprawnie manipulować piórem, iż doprowadza różnych bohaterów do tych samych punktów, krzyżuje ich drogi, zmusza do współpracy, co jest moim zdaniem szalenie ciekawe. Jeśli miałbym oceniać świat, w jakim rozgrywa się akcja, jego skomplikowanie i wieloaspektowość, nie umiałbym za dużo powiedzieć. Wspaniały... Jedyne, czego mi zabrakło - tak samo zresztą jak w poprzedniej części - to ukazanie sytuacji geopolitycznej panującej na Ziemi. Posiadam nieco szczątkowych informacji, ale nie zaspokoiło to mojego pragnienia wiedzy.

Jeśli chodzi zaś o samą akcję, nie zawsze pędziła ona do przodu w zastraszającym tempie. Bywało, że autor zwalniał, aby lepiej opisać daną sytuację, czy skupić się na obrazie psychologicznym bohaterów. Nie były to wyrafinowane czy profesjonalne opisy, ale często doprowadzały mnie do śmiechu - ludzka przewidywalność, manipulacja, planowane przemówienia, osiąganie celów w sposób perfidny i stanowczy... Był to ciekawy aspekt książki, z którym jak najbardziej spotkałem się w innych dziełach Carda i bardzo mi się to podobało. Nie mówię jednak, że akcja cały czas jest powolna. Bynajmniej. Nierzadko w jednym rozdziale rozgrywały się rzeczy, które obracały do góry nogami wszystko, co dotychczas się działo. Ta nierównomierność nie jest jednak atutem, ale nie było to nazbyt uciążliwe; czasem jednak zaczynałem się nudzić i patrzeć, ile stron pozostało do kolejnego rozdziału, w którym poczytam o innym bohaterze, który nieco bardziej mnie interesuje.

"Pożoga" to przykład powieści science-fiction, zatem nie mogło zabraknąć w niej elementów najnowszej technologii, nieznanej jeszcze człowiekowi. Myślę, że nie pojawiło się nic nowego, czego nie spotkalibyśmy w poprzedniej części, ale jestem naprawdę usatysfakcjonowany. Samo osiedlenie Luny jest ciekawym tematem, rozwiązania dotyczące grawitacji, temperatury, braku atmosfery. Widać jednak, że technologia jest gorsza od tej znanej nam z Gry Endera. Myślę tu przede wszystkim o komunikacji oraz podróżach międzygwiezdnych. Oczekuję, iż autor w kolejnej części opowie co nieco o nowych wynalazkach, które zaczerpniemy być może wprost od Formidów. Co do samej książki, chciałem zwrócić uwagę na to, że czytałem ją dość wolno. Wciągałem się w nią od razu - nie tak, jak w przypadku pierwszej części, kiedy to potrzebowałem na to kilkudziesięciu stron - ale "Pożoga" wymagała uwagi, skupienia, ciszy. Myślę, że nie jest to książka, z którą można usiąść w każdej sytuacji i poczytać ją sobie tylko dla relaksu. Nie każdemu zapewne przypadnie to do gustu... Dodam jeszcze, że "Pożoga" była pisana językiem, który nie był skomplikowany, ale nie powiedziałbym także, że był luźny i lekki, jak w młodzieżówce, co moim zdaniem działa jednak na korzyść. Card pisał również dość długie opisy, czasem niepotrzebne; niektóre interesowały mnie bardzo, inne wręcz pomijałem.

Mam wrażenie, że Orson Scott Card uwielbia kreować młode postacie geniuszy. Nie będę wspominał nawet o Enderze, ani kilku innych bohaterach z jego licznych sag. W prequelowej trylogii spotykamy natomiast Victora oraz Bingwena. Mam wrażenie, że obaj chłopcy są do siebie bardzo podobni, choć dzieli ich duży dystans wiekowy i kilometrowy. Ich poczynania śledziłem najchętniej i sądzę, że zostali wykreowani bardzo poprawnie i realistycznie. Myślę, że można się z nimi utożsamiać, polubić ich, podziwiać. Ciekaw byłem również Mazera, znanego mi z sagi Endera, oraz Lema - syna najbardziej wpływowego człowieka w Układzie Słonecznym. Średnio zainteresowany byłem natomiast treningiem wojsk na Ziemi - ten temat jakoś mnie nie przyciągnął. Uważam, że wszyscy bohaterowie są na swój sposób interesujący, odmienni i skomplikowani. Nie są to płaskie marionetki; Card włożył dużo pracy w nakreślenie swoich postaci i rezultat jest jak najbardziej zadowalający.

Musimy pamiętać o tym, że głównym motywem trylogii o Pierwszej Wojnie z Formidami jest... wojna. Jeśli ktoś nie przepada za tematem walki, strategii, czy broni to myślę, że może nie przebrnąć przez "Pożogę". Mimo, że sam wątek wojny przewija się tylko co jakiś czas i większa część rozdziałów skupia się na walce pośredniej: biurokratycznej, emocjonalnej, psychologicznej, to nie można uniknąć motywów batalistycznych. Ogólnie rzecz ujmując, "Pożoga" to dobra książka science-fiction; powiedziałbym, że lepsza od pierwszej części, czyli "W przededniu". Nie wszystko okazało się w niej idealne, akcja nie zawsze mnie wciągała, ale przez większą część lektury byłem w zupełnie innym świecie. Mam nadzieję jak najszybciej powrócić na Ziemię z czasów wojny z obcą cywilizacją.

Dział: Książki
środa, 12 listopad 2014 21:27

"Mount & Blade" giveaway

Jeszcze przez 42 godziny na stronie GoG można zupełnie za darmo otrzymać swój egzemplarz gry "Mount & Blade".

Dział: Z prądem
środa, 12 listopad 2014 17:42

Patryk Hirsekorn - Skrzepolód

Przywdziany w skóry Tim nie zawsze chodził prostą drogą z jednego domu do drugiego, robiąc obchód. Gliniane domowiska z dachami pokrytymi słomą stały na bezkresnej pustyni odzianej w biały puch, oddalone od siebie o kilka sążni. Samo odejście od domowego kominka, aby dostać się do sąsiada, było nie lada problemem. Syn ceklarza nie zawsze chodził przez otwarty teren lodowej pustyni, ale raz, w tygodniu, zobowiązany był zrobić obchód.
Kiedy znów wracał do swojego domu z nadzieją, że resztę dnia prześpi przed kominkiem na bujanym fotelu, przykryty ciepłym kocem, zobaczył szary punkt w oddali. Nie było to zwierzę, zwierzęta schodzą się do osady od strony gór, a nie bezkresnego pustkowia. Szary punkt zbliżał się powoli, przedzierał się przez tony wiecznego śniegu w świetle promieni słonecznych, przebijających się przez kłęby szarych jak fajkowy dym chmur. Kiedy owa postać znalazła się blisko osady, Tim dostrzegł w niej zagrożenie. Od razu odwrócił się w stronę szczelnie pozamykanych domów.
– Przeklęty! Przeklęty nadchodzi! – krzyknął co sił w płucach, skrywając twarz w obłoczku białej pary. Głos w nieruchomym powietrzu nie rozszedł się zbyt daleko i jedyną osobą, która go słyszała, był on sam.
Przerażony odwrócił się ponownie za siebie, ale tym razem nie dostrzegł przeklętego. Ktokolwiek to był, ulotnił się jak para, zniknął, stając się niewidzialną częścią świata. Ale Tim miał sokoli wzrok i kiedy tylko się uspokoił, kiedy stłumił emocje głęboko w swym wielkim sercu, dostrzegł dziurę. Ktokolwiek to był, upadł. Przyglądał się tak jeszcze chwilę myśląc, czy dziesięciolatek powinien samemu narażać się na niebezpieczeństwo. Uczono go lata temu, że przeklęci są niebezpieczni jak południce w najgorętszych dniach. Są wędrującymi istotami zwiastującymi zło. Sami w sobie są złem.
Stał i spoglądał przed siebie, wypuszczając kłęby pary ze zmrożonych ust. Ojciec nauczył go sprawdzać, jak rozpoznać przeklętych. Pokazał mu, co znajduje się na ich przedramionach, ale przestrzegł go szczególnie przed tym, by trzymał się od nich z daleka.
Niewiele myśląc, wrócił pędem, wykrzykując co sił w płucach, że zbliża się przeklęty.

*

Ale przybysz nie był przeklęty, a teraz leżał na łóżku w domu ceklarza i drzemał. Był przemarznięty. Tim obserwował go bacznie.
– Co on tutaj robi, ojcze? – spytał w końcu, obracając się na krześle ku niemu.
Ojciec wrzucił jakby od niechcenia sąg drewna do kominka i z płomieni dobył się skowyt poprzedzany wzlatującymi iskrami. Obwieszone skórami mieszkanie było wystarczająco małe, by móc dostatecznie ogrzać je skromnym ogniem.
– Właśnie – uświadomił sobie ceklarz i westchnął z rezygnacją. – Co on tutaj robi...
Obcy usłyszał wołanie. Stęknął i obrócił głowę w ich stronę. Wyglądał strasznie. Prawe oko przeplecione miał bandażem, twarz zarośniętą szczeciną, a ubranie zdarte i cienkie.
– Musi być albo przeklęty, albo szalony – odrzekł ceklarz i Tim się zgodził. Wieczny mróz panujący w tej okolicy wyniszczył lata temu plony osady, zabrał wiele żyć i zmusił ludzi do samotności. A mężczyzna, jakby chciał ich obrazić, miał na sobie jedynie koszulę, spodnie, buty i długi, obdarty przy brzegach rozpięty płaszcz. – Po jaką cholerę tutaj przyszedł? – spytał Tima, gładząc zawieszoną na ścianie skórę jakiegoś zwierzęcia. Twarz miał skrytą w półmroku, gdyż jedynym światłem w tym ciasnym pomieszczeniu był płomień z kominka.
Nie ruszając się, mężczyzna otworzył leniwie oko i spojrzał nim na chłopca. Tim wrzasnął i przestraszony runął w tył razem z krzesłem, na którym siedział. Poruszając rękoma i nogami, popełzł w stronę ojca. Wpatrywali się na siebie w milczeniu. W piecyku strzelił sąg i to zbudziło mężczyznę. Dziwna mgiełka zniknęła z jego oka i trzeźwo spojrzał na ceklarza.
– Gdzie jestem? – zapytał bełkotliwie. Skrzywił się i przyłożył dłoń do żuchwy. Zaczął ją masować.
Ojciec schował za sobą syna.
– Jesteś moim gościem. Co cię do mnie sprowadza, wędrowcze?
Mężczyzna długo jeszcze rozmasowywał żuchwę, patrząc w przestrzeń. Potem usiadł na łóżku lekko zgarbiony i sięgnął do wewnętrznej kieszonki płaszcza.
– Nic tam nie znajdziesz. Wyjąłem wszystkie twoje rzeczy i schowałem – odparł ceklarz, nie spuszczając wzroku z wędrowca. Schowany za nim Tim także go obserwował. Był bardzo ciekawy, jak tutaj dotarł.
Mężczyzna, dziwnie opanowany, westchnął.
– Kiedy widzieliście ostatnio kogoś spoza osady? – spytał, opierając się rękoma o uda.
– Dawno temu. Bardzo dawno temu.
– Ludzie tu nie przychodzą. Giną...
– Zamknij się, Tim! Klnę się na bogów, że wywalę cię na obchód, jak się nie zamkniesz.
– Spokojnie, gospodarzu. Przybyłem tutaj...
– Czekaj – odparł ceklarz. – Napijmy się, a wtedy opowiesz mi wszystko.
Nie odpowiedział. Ceklarz wziął więc dwa gliniane kubki i butelkę. Rozlał przeźroczysty płyn i sam łyknął od razu całą zawartość kubka. Wędrowiec, patrząc na niego, zrobił to samo. Nagle poczerwieniał i dusząc się, zaczął boleśnie kasłać. Ceklarz ryknął śmiechem, a Tim stał nieco dalej i uważnie ich obserwował.
– Wódka. Najlepsza na takie chwile! – Kiedy wędrowiec doszedł do siebie, ceklarz zaczął zadawać pytania. – Nie jesteś przeklęty. Kim więc jesteś? Bije od ciebie ta sama aura co od każdego zielonoskórego sukinsyna.
– Jestem wędrowcem, gospodarzu. Przychodzę z Verdad...
– Jakim cudem? – spytał pełen podziwu. – Jakim cudem, powiedz mi! To miasto jest...
– Jest daleko stąd – przerwał. – Przyszedłem tu na nogach, o własnych siłach.
– Jak... jak daleko sięga lód, wędrowcze? – spytał z zawahaniem ceklarz i dolał sobie do kubka wódki. Kiedy skierował butelkę do gościa, tamten skinieniem podziękował.
– Dwadzieścia staj – odparł po chwili zastanowienia.
– Dwadzieścia staj... – powtórzył ceklarz zdołowany.
– Próbowaliście już odejść, prawda?
– Lata temu, wędrowcze. Wysłaliśmy dziesięcioosobową grupę do Michelu. Mieli wrócić z powrotem i powiedzieć, jak wygląda sytuacja.
– Michelu już nie ma.
– Jak to nie ma? – spytał rozżalony.
– Zostały tylko martwe domy i wały śniegu.
Ceklarz skrył twarz w dłoniach. Tim zauważył, że przez chwilę nieznajomy skierował oko ku niemu.
– Przyszedłem do Skrzepolóda.
Ceklarz natychmiast się wyprostował. Spojrzał przenikliwie na nieznajomego.
– Czyś ty zwariował?! Ale skąd wiesz o Skrzepolódzie?
– Idę piąty dzień po śniegu. Chmury w ogóle się nie poruszają, wiatr nie wieje, kryształki lodu są zimniejsze niż zwykły śnieg. Przeklęci pojawiają się wtedy, kiedy płanetnik jest w pobliżu. – Palcem wskazał w stronę kominka. – Twój dziennik, ceklarzu. Czyż nie należy do kogoś innego? Ludzie umierają dlatego, że pogoda się nie zmienia. Żywi rabują ich mieszkania, ciała...
– Dosyć! – krzyknął ceklarz. – Dosyć. Masz rację, w górach zagnieździł się Skrzepolód. Trzy lata temu spadł śnieg i aż po dziś dzień utrzymuje się taka pogoda, jaką mamy teraz. Nikt nie wie, dlaczego Skrzepolód nie chce odejść, przecież jest płanetnikiem, prawda? Płanetnicy podróżują, zabierają ze sobą chmury lub je przynoszą. Ten tutaj od kilku lat siedzi w jednym miejscu.
– Muszę się z nim zobaczyć.
– A ja muszę napić się wódki. O takich rzeczach nie rozmawia się na trzeźwo. Dolać ci, wędrowcze? – spytał, ale zaraz zobaczył, że tamten nie ruszył jeszcze poprzedniej dolewki. Wypełnił więc swój kubek wódką i wypił zaraz jednym haustem jego zawartość. Trzeźwy głos ceklarza zaczął zamieniać się w zwykły bełkot. – Nie możesz iść w góry. Ktokolwiek poszedł zobaczyć się z Skrzepolódem, nie wrócił.
– Twój syn wrócił – odparł nieznajomy, a ceklarz zmarszczył brwi. Jego pomarszczona twarz zrobiła się nieprzyjemna.
– Powiedz mi. Kim jesteś? Pierwszy raz od trzech lat widzę obcego. Przychodzisz z drugiego końca świata, mówisz o sprawach, o których wiadomo tylko osadnikom i... i śmierdzisz przeklętym. Cuchniesz bardziej niż oni sami.
– Macie bardzo czuły węch.
– Nie zmieniaj tematu. Mówże, kim jesteś!
– Anelykiem, panie.
– Anelykiem? Nigdy nie słyszałem o żadnych Anelykach.
– Wiem. Bo Anelycy są spod miasta Wielkiego.
Ceklarz roześmiał się obłąkańczo.
– Żadnym Anelykiem nie jesteś. Tylko pieprzonym żartownisiem – mówił przez śmiech.
– Czy twój syn mógłby zaprowadzić mnie do Skrzepolóda?
W mieszkaniu zapanowała cisza.
– Tim – powiedział ceklarz, wpatrując się na wędrowca. – Dorzuć do pieca jakiegoś sąga, bo zaczyna robić się chłodno. – Chłopiec zrobił to natychmiast i znów stanął pod ścianą, uważnie patrząc na rozmawiających mężczyzn.
– Są tu inni mieszkańcy?
– Są, przybyszu spod miasta Wielkiego. Siedzą w domach i czekają na śmierć. Pustynia skuta lodem pozostawiła nam tylko to. Oczekiwanie i śmierć. Ludzie zrobili się szaleni. Tim, zatkaj uszy, bo klnę się na... – Tim zrobił to, co kazał mu ojciec, i dalszej części rozmowy nie słyszał.
Wiedział, o czym mówił. Wiedział, że Skrzepolód schodził z gór i żywił się osadnikami. Zabijał, a martwych pożerał. Domy obrabowywano ze wszystkiego, a szczątki ciał rzucano w śnieg. Zostawiano je daleko, ale nie wystarczająco, bo przy każdym obchodzie Tim mijał wielką dziurę. Gdyby zaczął płakać na widok dołu pełnego trupów, łzy zamarzłyby mu w oczach.
Ceklarz uniósł dłoń i dwa razy niezręcznie strzelił palcami. Tim schował dłonie z powrotem w spodnie.
– Tak jest tutaj naprawdę – westchnął. – Skrzepolód jest zachłanny. Zawrzyjmy więc układ, wędrowcze.
– Pozwolisz synowi zaprowadzić mnie w góry, ale tylko wtedy, jeżeli zgodzę się przegonić – wędrowiec uważnie spojrzał na ceklarza – nie... zabić. Mam zabić Skrzepolóda.
Ceklarz ledwie zauważalnie skinął głową. Na znak zrozumienia podniósł nogawkę wysoko, tak, by wędrowiec mógł ujrzeć jego drewnianą nogę. Tim pomyślał, że ojciec wstydzi się prosić o takie rozwiązanie problemów. Nie wierzył jednak, żeby wędrowiec mógł cokolwiek zrobić ze Skrzepolódem. Wychudzony, obandażowany włóczęga taki jak on?
– Tim. Daj nieznajomemu jego rzeczy – odparł ojciec, a Tim podszedł do stolika i wziął zawiniątko, po czym nieśmiało przekazał je mężczyźnie. – Nie chciałbyś jeszcze odpocząć? Niedawno zemdlałeś ze zmęczenia. Zawdzięczasz życie tylko i wyłącznie mojemu synowi.
– Wiem i za to mu dziękuję. Ale nie mam dużo czasu. Muszę się spieszyć.
Wędrowiec odpakował zawiniątko i zobaczył, czy w środku jest wszystko. Przełożył przez głowę sznur z fiolką wypełnioną czerwonym płynem, schował ostrze noża do rękojeści, zginając je jak łokieć, a broń włożył do kieszeni spodni. Notesik i papiery schował do wewnętrznej strony płaszcza. Tim widział, jak ojciec w ciszy przejrzał wszystko, ale wędrowiec wyglądał tak, jakby też o tym wiedział. Jego oko zachodziło mgiełką, robiło się leniwe za każdym razem, kiedy odczytywał myśli ojca. Podobnie jak teraz.
– Jesteś pewien, że możesz puścić syna w góry?
– O nie, nie, wędrowcze. W góry pójdziesz sam, on jedynie ci pokaże drogę i wróci od razu do domu. Prawda, Tim?
Tim skinął głową.

*

Kiedy nieznajomy wędrowiec wyszedł na zewnątrz wraz z chłopcem, rozejrzał się wokół. Dostrzec mógł jedynie kilkanaście glinianych chat, z których większość miała zapadnięte dachy. Patrzył na nie i myślał, czy naprawdę istnieją Anelycy i kim jest Wielki? Widocznie nie był to w pełni wytwór jego wyobraźni, sądząc po reakcji ceklarza.
Tim wiedział, że mężczyzna stojący obok niego jest bystry. Mężczyzna wiedział więc z pewnością, że domy nie budowano z myślą o lodowej pustyni, która zadomowiła się w ich osadzie. Tak, wędrowiec był bystry, ale Tim był spostrzegawczy. Kiedy więc szli przed siebie, przebijając się przez tumany śniegu, kiedy prowadził wędrowca w strony gór, spytał niepewnym głosem:
– Dlaczego jesteś smutny, nieznajomy?
– Wszystko tu zamarzło, mój mały przyjacielu – powiedział, a po chwili dodał ciszej – nawet ludzkie serca.
– Nie rozumiem – rzekł, a w jego głosie można było usłyszeć zapytanie.
– Zrozumiesz. Niedługo – odpowiedział chłodno, z przekonaniem, lecz żaden z nich nie wiedział, że Timowi nigdy nie będzie dane tego zrozumieć. – Co mogę jeszcze spotkać w górach oprócz Skrzepolóda?
– Niewiele. Kiedyś było tam dużo kozic, ale osadnicy zabijali każdą, która pojawiła się w pobliżu. Podobnie było z jeleniakami i ptakami przelatującymi pod chmurami.
– A teraz żadne z nich nie wychodzi na zewnątrz, prawda? – spytał wędrowiec.
– Skąd wiesz to wszystko? – spytał Tim, nie odwracając się w stronę wędrowca. Zdziwienie i podziw na jego twarzy pozostały tajemnicą, gdyż słowa wypowiedział podejrzliwym tonem.
Nagle kroki wędrowca ucichły. Tim przystanął i odwrócił się w jego stronę. Oboje znajdowali się daleko za domem, lecz niewiele bliżej gór skutych lodem. Tim poprawił kaptur na głowie i otrzepał kożuch rękawicami. Nie zapytał na głos, ale pozwolił sobie zastanowić się w chwili ciszy, dlaczego nieznajomemu wędrowcowi nie jest zimno? Dlaczego nie trzęsie się tak, jak on podczas obchodów wokół osady? Dlaczego jego oko zachodzi mgłą tak często, że wydaje się nie należeć do niego?
– Powiem ci prawdę pod jednym warunkiem. – Tim patrzył na niego, oczekując. – Powiesz mi, po co poszedłeś w góry i co widziałeś.
Chłopiec zesztywniał, zamienił się w słup lodu. Przez chwilę wszystkie wspomnienia tamtego dnia przeleciały mu przez głowę w mgnieniu oka. Mrok, czerwień, stęchlizna, ciasnota – wszystko, co złe. Wiedział, że nie zapomni o tym ani nie dojrzeje do tego, by móc przyzwyczaić się do obrazów, które zapamiętały jego oczy.
– Wyrzuć to z siebie, mój mały przyjacielu. Będziesz czuć się znacznie lepiej.
Tim nieprzytomnie spojrzał na wędrowca. Lepiej? – zadał sobie pytanie. Można czuć się lepiej, wyciągając na wierzch takie wspomnienia? Po chwili zastanowienia postanowił, że powie. Powie, żeby nieznajomy nie skończył tak jak osadnicy.
– Musimy być w ruchu, bo zamarzniemy – rzekł do wędrowca, gdyż nie czuł już palców u nóg. Tamten skinął głową i teraz szli przed siebie ramię w ramię. Chłopiec zaczął opowiadać wędrowcowi własną przygodę, patrząc w dal. – To było dosyć dawno temu. Osadnicy postanowili udać się na większy połów w góry, bo zaczynało brakować jedzenia. Zawsze go brakowało, ale tym razem nie było już prawie niczego. Pozwolili mi zabrać się ze sobą, bym mógł nauczyć się polować. W końcu jestem jedynym dzieckiem w tej osadzie. Był także Bill, ale zamordował go Skrzepolód.
Udaliśmy się w góry tamtą krętą drogą, prawie na sam szczyt. Kiedy weszliśmy w las po drugiej stronie gór, osadnicy myśleli, że nici z polowania. Czarne i spróchniałe konary nie dawały życia, las wyglądał jak po pożarze. Ale wtedy dobył się gdzieś z oddali skowyt i ruszyli przed siebie z napiętymi łukami i broniami w dłoniach. Poszedłem za nimi – co innego miałem zrobić – ale teraz wiem, że lepiej byłoby, gdybym wrócił do domu. Z każdym krokiem skowyt był głośniejszy. Bestia nie przestawała wyć, a dążenie do niej sprawiało im coraz większą radość. Sprawiało, dopóki nie doszliśmy do źródła. Zza starych i czarnych drzew wyłoniła się chata. Sama chata wyglądała jak opuszczona przed laty. Miejsce otaczała fioletowa mgiełka, wyraźnie widoczna dla oczu. Ojciec kiedyś opowiadał mi o tym, że na świecie istnieją bariery niewidzialne dla ludzkiego oka albo o popielato-sinym kolorze. To chyba była bariera. Przed tą chatą stało zwierzę. Było wielkie, naprawdę wielkie! Nigdy nie widziałem takiego... takiego czegoś! Sięgało niemal do komina chaty, było całe obrośnięte długą sierścią i choć postawą przypominało człowieka, to wcale nim nie było. Było jak cień, bo nie mogłem dostrzec ani rysów twarzy, ani szczególnych cech postury, jakby coś o wiele większego w pobliżu i rzucało cień, który miał płoszyć kłusowników.
Mężczyźni zaczęli strzelać z łuków. Strzały przelatywały przez ciało bestii i wbijały się w drzewa. Ja pierwszy rzuciłem się do ucieczki, reszta postanowiła walczyć. Nie wiń mnie za to, jestem tylko chłopcem i nie miałem wtedy żadnej broni. Mimo to odwróciłem się zobaczyć, czy mnie doganiają. Okazało się, że nie mieli żadnych szans. Ciało jednego rozszarpane wisiało na gałęziach drzew, a wokół, na śniegu, malowały się czerwone pasy krwi, która spływała z niego jak rwąca rzeka. Drugiego mężczyznę bestia trzymała w szponach. Widziałem, jak próbuje przedrzeć go na pół, niby cienką tkaninę. Słyszałem, jak jego kości łamią się boleśnie, słyszałem krzyki pełne cierpienia z ich ust. To było straszne. Żaden z nich nie mógł przeciwstawić się bestii. Żaden...
– Dobrze – przerwał Timowi wędrowiec. – Nie musisz mówić więcej.
– Myślisz... myślisz, że to był Skrzepolód? – spytał niepewnie chłopiec, patrząc na wędrowca. Wędrowiec wpatrywał się przed siebie, obserwował z zamyśleniem góry i ścieżkę, do której się zbliżali.
– W żadnym razie. Prawda wygląda inaczej.
– Jak? Obiecałeś, że mi powiesz. –
– Dobrze, powiem. Ale pod jeszcze jednym warunkiem.
– Jakim? Jakim, wędrowcze?
– Pójdziesz ze mną do końca ścieżki.
Tim nie zatrzymał się, to jego serce na chwilę przestało bić. Byli blisko gór, mógł wracać już z powrotem go domu.
– Nie chcę umierać, wędrowcze. Powinienem wrócić do domu.
– Nie umrzesz. Obiecuję – powiedział, a Tim po długim zastanowieniu skinął głową. – Czy ta obietnica wystarczy?
– Wystarczy – odparł chłopiec, nie zastanawiając się dłużej. Gdyby to zrobił, gdyby choć na chwilę się zawahał, na pewno odwróciłby się do wędrowca plecami i ruszył powrotną drogą. – Czy będziemy szli do tamtej bestii?
– Nie. Nie będziemy.
Tim spojrzał na wędrowca. Nie wyczuł kłamstwa w jego głosie.

*

Droga okazała się dłuższa niż wędrowiec się spodziewał. Tim widział zmęczenie na jego twarzy i przymarznięty pot ściekający spod włosów. Wcale nie cuchnął przeklętym – pomyślał, wdychając nozdrzami zimne powietrze. Z drugiej strony nie miał pojęcia, jaki zapach wydziela przeklęty, gdyż w życiu spotkał jednego i widział go z naprawdę sporej odległości.
Kiedy przedzierali się przez śnieg pod górę, w półmroku, Tim ukradkiem raz jeszcze spojrzał na wędrowca. Nie mógł poskromić ciekawości, która osiedliła się w jego sercu jak rosnący prędko cierń. Kolce raniły każdą inną myśl.
– Dlaczego tak uparcie chcesz zobaczyć się ze Skrzepolódem?
– Bo tylko on może odpowiedzieć na moje pytanie – rzekł, nabierając w międzyczasie kilka głębokich wdechów. – Mógłby to być jeszcze inny płanetnik, ale w pobliżu nie było żadnego. Skrzepolód jest...
Wędrowiec potknął się i upadł na kolano. Przerażony Tim podszedł bliżej niego, kucnął i chciał pomóc mu wstać.
– Poradzę sobie – odrzekł i rzeczywiście by sobie poradził, ale Tim był uparty i mimo wszystko pomógł mu wstać.
– Teraz już nie możemy się zatrzymać. Powinieneś był odpocząć w chacie – odparł oburzony chłopiec. Świat zaczynał ciemnieć, a zło wychodzić ze zbliżającego się mroku. – Nim tam dotrzemy, będzie noc! – odparł oburzony jeszcze bardziej, ale tylko i wyłącznie dlatego, że bał się wychodzić o tej porze doby z domu. Teraz będzie musiał wracać do niego aż zza gór.
Wędrowiec nic nie powiedział. Oboje ruszyli dalej, przebijając się przez tony śniegu. Kiedy doszli do lasu, widać było jedynie kontury czarnych pniaków. Noc zakradła się niespodziewanie, a księżyc schował się za górami. Śnieg, choć biały, był równie mało widoczny co reszta. Jakaś klaustrofobiczna wizja lasu stojącego przed nimi niby orszak kosmatych bestii czyhających w ukryciu na swe ofiary spowodowała, że Tim chciał zabrać z powrotem wędrowca ze sobą. Kiedy spojrzał w lewo, okazało się, że wędrowca nie ma przy nim, a jest tuż przed lasem.
– Hej! Wędrowcze! – Tima nagle dopadł strach. Każda myśl nakierowała się na jedną drogę, prowadzącą wprost do katastrofy. – Nie zostawiaj mnie samego! Nie powiedziałeś mi jeszcze prawdy! – wykrzyczał błagalnym głosem, przykładając dłonie odziane w rękawiczki do ust. Echo głosu chłopca rozniosło się wśród gór, docierając do uszu każdego zwierzęcia znajdującego się w pobliżu.
– Chodź więc! – odparł wędrowiec, a jego głos dobył się znikąd, ukryty w mroku jak najgorsze zło. – Nie masz czego się bać, obiecuję!
Tim, nie oglądając się, ruszył po koleinach utorowanych przez silne nogi wędrowca. Nim znalazł się przy jego boku, usłyszał przeraźliwy skowyt rozdzierający każdą zalęgniętą wewnątrz nadzieję. Jesteśmy skazani na śmierć – pomyślał i ruszył jeszcze szybciej w stronę lasu. Kiedy jego oczy dopatrzyły wędrowca maszerującego przed siebie, podbiegł czym prędzej ku niemu.
– Bestia! – powiedział i zatrzymał się. Starał się oddychać powoli i miarowo, ale panika nie pozwalała mu zachować spokoju. – Słyszałeś ją? To ona!
– Słyszałem. To tylko skowyt, nie ma się czego bać.
– Chyba nie widziałeś tej bestii. Zatrzymaj się, ona cię rozszarpie!
Ale wędrowiec pewnie brnął przed siebie, a chłopiec tuż za nim. Bestia z głębi lasu wyła, a jej dziki skowyt rozchodził się w każdą stronę. Straszliwy dźwięk dochodzący do uszu chłopca wywlekał na wierzch wszystkie wspomnienia minionego dnia. Pełno krwi, bezsilności i cierpienia. Jeżeli odwróci się od wędrowca i wróci, zostanie sam, a wtedy szanse na ucieczkę będą naprawdę nikłe. Pchanie się we dwoje wprost w paszczę bestii także nie było żadnym rozwiązaniem. Wędrowiec musiałby być wróżbiarzem albo szamanem. Problem w tym, że wyglądał jedynie na przenikliwego mężczyznę z nożem w kieszeni. Powinni definitywnie zawrócić, ale wędrowiec pchał się na oślep przed siebie, brnął dumnie i pożądliwie, chcąc usłyszeć odpowiedź na pytanie. Dlaczego ta odpowiedź jest dla niego tak ważna? Na jakie pytanie szuka odpowiedzi? – to są pytania, na które powinien znać odpowiedź przed tym, zanim wszedł tutaj, do czarnego lasu.
Długi skowyt kolejny raz wdarł się do uszu chłopca. Był głośniejszy niż poprzednie.
– Zginiemy, wędrowcze. Zginiemy! – wyjąkał, wiedząc, że są już niedaleko chaty. Po kilku krokach wyłoniła się nawet zza drzew fioletowa mgiełka. Tim głośno przełknął ślinę. Trząsł się cały ze strachu.
– Powiedz mi raz jeszcze, co widziałeś tutaj w lesie, mały przyjacielu.
– Potwora! Bestię. Błagam, nie idźmy dalej. Umrzesz i nie uzyskasz swojej odpowiedzi.
– Powiedz mi, co widziałeś – rzekł ponownie wędrowiec, jakby był głuchy na słowa chłopca.
– Bestię. Czarną jak smoła. Potwora z koszmarów.
– Racja. Jesteś spostrzegawczy. Pamiętasz, co stało się z wystrzelonymi strzałami, prawda?
Pamiętał. Odpowiedział, że pamiętał. Ponowne wycie umocniło go w pamięci.
– Nie bój się skowytu! To tylko dźwięk.
– To głos bestii!
– Musisz być naprawdę przestraszony. W noc bestia się nie pokazuje. Znika wraz z zachodem słońca, a pojawia się ze wschodem. Tak żyją cieniostwory, bezlitosne bestie.
Chłopiec nie odpowiadał. Szli w stronę chaty, słuchali dochodzących nieopodal dźwięków.
– Jesteś pewny, że to cieniostwór? Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Jestem pewny. Cieniostwory to bestie, które może przywołać tylko szaman. Żyją tylko w dzień, więc nie martw się. Póki nie ma światła, jesteśmy bezpieczni. Jej skowyt ma cię tylko nastraszyć.
Wtedy wędrowca tchnęła pierwszy raz niepewność. Chciał powiedzieć chłopcu, że prawda wygląda inaczej. Cieniostwór pilnuje zaklętej chaty. Wędrowiec chciał, aby dowiedział się, kto tak naprawdę przywołał bestię i kto jest odpowiedzialny za całe zło, które dopadło osadę jak ostre szpony ogromnego potwora. Mówiąc prawdę, pozbawiłby jednocześnie Tima wszystkiego, zmieniłby oblicze chłopca, zrobiłby z niego wyuzdaną z uczuć lalkę. Kukłę, której sznurki przymocowane do kończyn trzymałby on. Mimo wszystko zobowiązany był do tego, aby to zrobić. Niewidzialna nić, obietnica, która doprowadziła oboje właśnie tutaj, nie mogła zostać przerwana przez kłamstwo.
Zatrzymał się więc i spojrzał na chłopca, który wpierw zwolnił krok, a później postawił stopy twardo na ośnieżonej ziemi. Spojrzał na niego okiem, pomyślał, że w tym okrutnym świecie mało jest chłopców tak bystrych i dobrych jak on. Nie zdążył otworzyć ust, by obarczyć Tima prawdą o lodzie, który skuł osadę, i o Skrzepolódzie. Nie zdążył zrobić nic, stał jedynie lekko przygarbiony, przytłoczony zmęczeniem, i wpatrywał się, jak jakiś niewidzialny pazur tnie ciało Tima tak szybko, że chłopiec nie zaznaje przed śmiercią żadnego bólu. Widzi, jak Tim umiera w braku świadomości, do samego końca żyjąc w kłamstwie. Widzi, jak jego łatwowierność i brak doświadczenia przedzielają dziecko w pionie, a potem obie części ciała padają, zanurzając się w śniegu jak zwłoki tonące na dnie jeziora. Czerwień zalewa niewidzialny pazur, moczy ubranie wędrowca, skrapla twarz, a wokół zaczyna unosić się metaliczny zapach, którego tak bardzo nienawidzi.
Prawą ręką szybko sięga do kieszeni po ostrze, a lewą po bandaż okrywający zamknięte oko. Myśli prędko o tym, jak ceklarz wyczuł, że jest przeklęty, a potem otwiera drugie oko i prawda znów ukazuje się w tym świecie kłamstw. Wyciąga ostrze noża i znów staje się tym, kim był, odkąd pamiętał. Znów widzi wokół wszystko, bo drugie słońce wzeszło dla jego wzroku. Czerń i biel, dobro i zło, dwa kolory uzupełniające się w jego ślepiu; bijąca moc, która pulsuje wewnątrz, nawet kiedy jest zamknięte. To właśnie musiał wyczuć szaman, podający się za ceklarza.
Mrok zamienił się w nieskazitelną biel, a niewidzialna bestia stała się jej kontrastem. Długie i ostre pazury cieniostwora, zbroczone krwią chłopca, gotowe były sięgnąć gardła wędrowca, rozszarpać ciało na drobne kawałki. Postać przypominająca wilka z nienaturalnie długimi rękoma i wygiętymi w tył nogami ruszyła ku niemu, a potem znów stało się to samo. Za każdym razem tak się dzieje – pomyślał wędrowiec. Kiedy rozpędzona bestia zamachnęła się i opuściła szpony jak gilotynę, wędrowiec, mimo zwałów śniegu, odskoczył zręcznie w bok, przeturlał się i znalazł się pod jej nogami.. Z kucek wyskoczył i ostrzem przejechał po jej udzie. Jedna rana, druga, trzecia – znów to samo, pomyślał, odskakując i unikając kolejnego ataku. Bestia pochyliła się, próbując kłami wielkimi jak konary drzew złapać wędrowca, przegryźć go, rozkruszyć kości i pożreć. Wędrowiec wzbił się, nożem przejechał po jej pysku i dźgnął kilka razy w okolice szyi. Wiedział, że zwykłe ostrze przeleciałoby przez cieniostwora niczym powietrze. Wiedział także, że rozpalone ostrze to było za mało, by powalić przyzwanego do tego świata potwora.
Wędrowiec biegł między drzewami, a śnieg opornie starał się spowolnić jego ruchy. Bestia, wściekła do granic możliwości, goniła za nim z równym trudem, co on uciekał. Zębami otworzył fiolkę przewieszoną przez szyję i wylał czerwoną ciecz na ostrze noża. Gdy zetknęła się ze stalą, zaczęła parować. Zatrzymał się i wstrzymał oddech. Para wzbiła się w powietrze i zniknęła, a wtedy pojawił cię cieniostwór i wściekle zaczął wymachiwać szponami. Wędrowiec nie zbliżył się ani nie pozwolił bestii podejść bliżej. Złapał nóż trzema palcami i robiąc głęboki zamach, rzucił w stronę bestii tak, że ostrze wbiło się w jedno ze ślepi. Nie był pewien, czy trucizna, którą wcisnęła mu jakaś kobieta na bazarze w Verdad, była prawdziwa, czy może była to jedynie zabarwiona ciecz. Gdy po chwili bestia padła na śnieg i z żałosnym rykiem zastygła w miejscu, wędrowiec w duchu podziękował kobiecie, że go nie okłamała (jakimś sposobem potrafiła ominąć jego oko). Przyzwany cieniostwór znów wrócił do świata pośredniego, z którego został przyzwany.
Dopiero kiedy wędrowiec podniósł nóż, poczuł, że jego ręka krwawi.
Niedobrze. W tym zimnie zamarznę.

*

Dawno nic nie odczuwał, ale dzisiejszej ponurej nocy także w jego sercu nie zagościł smutek. W ubranie Tima wytarł truciznę nałożoną na ostrze noża, a potem schował nóż do kieszeni. Dwie części ciała chłopca leżały bezwładnie na śniegu pośród rubinowej kałuży. Nieopodal leżał przemoknięty i zlodowaciały bandaż, ale wędrowiec postanowił go nie nakładać. Schował go do kieszeni płaszcza i Zamknął oko, które zasłonił grzywką. Pierwiastki, tworzące świat bez kłamstw, znów ulotniły się jak pyłek rozwiany przez wiatr i po raz kolejny zapanowała ciemność. A pośród ciemności unosiła się fioletowa mgiełka wokół pustelniczej chaty, do której się udał. Okazało się, że bariera nie była silna, a odpychająca moc zniknęła od razu, kiedy wędrowiec wykonał kilka gestów dłonią, wypowiadając kolejno kilka słów. Wszystkie spisane miał w książeczce, którą nosił przy sercu po wewnętrznej stronie płaszcza. Nie pamiętał, jak trafiła w jego ręce. Wszystko wokół było wielką niewiadomą.
Tak oto nieznajomy podróżnik otworzył drzwi do chaty, które zaskrzypiały donośnie, ukazując wnętrze oświetlone zimnym blaskiem siedzącego w środku Skrzepolóda. Słyszał wiele plotek o jego wyglądzie. Ludzie mówili, że z jego pleców wyrastają lodowe rogi, że ma trzy pary nóg i siedem par rąk, a na karku dwie głowy prowadzące wielką wojnę o władzę nad niebem. Mówili wiele rzeczy, ale Skrzepolód okazał się taki, jakiego wyobraził sobie wędrowiec. Potulny, lekko zagubiony starzec z długą i białą jak lód brodą. Jego spojrzenie ukryte było pod wielkim rondlem słomianego kapelusza. Poza tym odziany był jedynie w lśniącą szatę, która tworzyła wokół światło błękitne i równie magiczne. Płanetnik był starcem zmęczonym wieczną pracą i nie zareagował żywo, kiedy naprzeciw niemu wyszedł wędrowiec.
– Witaj, Skrzepolódzie. Płanetniku niosący ze sobą lód, skuwający nawet ludzkie serca.
Płanetnik zaśmiał się jak starzec. Pogodnie, jakby wędrowiec powiedział przyjemny dla ucha żart. Jakaś część wewnątrz niego poczuła pewnego rodzaju ulgę. W Verdad mówili także, że Skrzepolód potrafi pstryknięciem palca zamienić człowieka w kostkę lodu. W końcu ma zlodowaciałe serce i zimne myśli.
– Uwolniłeś mnie z tego przeklętego miejsca. I za to ci dziękuję, przybyszu. Nie wyglądasz mi jednak na pobliskiego osadnika.
– Nie jestem osadnikiem. Wszystkich osadników zabiła kilkuletnia zima.
– Przeklęty szaman. Najpierw udobrucha wódką, a potem zamyka w klatce. Dlaczego się dziwisz? I my, płanetnicy, mamy własne zachcianki. Czasami w przebraniu pokazujemy się ludziom. Pozwól, że spytam cię, nieznajomy. Czy krew na twoich dłoniach to krew szamana?
Wędrowiec nie odwracał spojrzenia od Skrzeoplóda. Rondel skrywał jego oczy i nie był do końca pewien, o czym płanetnik myśli.
– To krew chłopca. Oddał życie, by cię uwolnić i teraz spoczywa w pokoju. Szaman uciekł. Także dałem się otumanić wódką. Niestety nie mogłem zabić go w mieszkaniu. Tam także była bariera.
– To wyjaśnia, dlaczego przeżył tę zimę. Jeden niewłaściwy ruch i znalazłbyś się tutaj. Chcesz wiedzieć, co było w tej wódce? – spytał, a kąciki ust płanetnika podniosły się w górę w sztucznym uśmiechu.
– Nie wiem, co w niej było i nie chcę wiedzieć. Przyszedłem tutaj po odpowiedź na inne pytanie. Uwolniłem cię, zobowiązany więc jesteś na nie odpowiedzieć.
– Pozwoliłeś zbiec szamanowi i zabić chłopca. Szala strat na wadze końcowych rozrachunków jest cięższa od szali zysków, przybyszu. Niemniej jednak masz rację. Jestem ci winien przysługę.
W białym świetle spowijającym wnętrze mieszkania wędrowiec dłonią odsłonił grzywkę. Płanetnik uniósł twarz i spod słomianego kapelusza zalśniły lodowate ślepia czyste jak kryształy. Wędrowiec otworzył oko. Biel i czerń zawirowała, tworząc dwie bliźniacze łzy. Spojrzał nim na Skrzepolóda. Wpierw dostrzegł uśmiech na jego twarzy, tym razem szczery, a potem Skrzepolód zaczął śmiać się w głos, ale szybko się opanował.
– Powiedz mi, kim jestem – rozkazał wędrowiec, nie ukrywając w pytaniu chęci poznania prawdy. Nie miał już sił, by udawać niewzruszonego.
– Wszyscy tak kończą, wędrowcze z odległej krainy. Dlaczego jednakże przyszedłeś do mnie?
– Jesteś płanetnikiem. Byłeś we wszystkich miejscach. Nie ma rzeczy, której byś nie wiedział.
– Masz rację – odparł Skrzepolód, gładząc się po długiej, zlodowaciałej brodzie. – Masz rację – powtórzył w zamyśleniu. – Wiem, kim jesteś. Wiem, czego szukasz, skąd pochodzisz i dlaczego potrafiłeś mnie uwolnić spod oka szamana. Wiem także, gdzie idziesz i po kogo. A ty nie potrafisz odpowiedzieć na żadne z tych pytań, prawda? Nie masz pojęcia, dlaczego potrafisz posługiwać się tak zręcznie bronią i czarami. Nie wiesz, dlaczego twoje oko widzi to, co nie jest widoczne dla oczu zwykłych śmiertelników. Nie wiesz, dlaczego jesteś inny i dlaczego jesteś tak bardzo spostrzegawczy. Nie wiesz, dlaczego potrafisz odczytać wszystko z twarzy...
– Dość tego! Nie wiem. Nie mam pojęcia. Powiedz mi więc, kim jestem? Kim jestem naprawdę?
– Nie – odparł pokrótce. Wędrowiec milczał. – Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Na żadne kolejne także. Nie takie jest twoje przeznaczenie, wędrowcze.
– Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. Odpowiedz mi, kim jestem! – krzyknął niepohamowanie.
Skrzepolód skrzywił twarz, a jego oczy błysnęły groźnie. Nawet najśmielszy bohater przestraszyłby się takiego spojrzenia, ale wędrowiec stał spokojnie. Stał i nie wiedział, dlaczego nie boi się groźnego Skrzepolóda.
– Nie zaprzeczaj moim słowom! Nie powiem ci, kim jesteś. Wolą przeznaczenia jest to, abyś dowiedział się sam – odparł i wstał. Znikąd w dłoni Skrzepolóda pojawiła biała laga, wielka jak on sam. Podparł się o nią i zbliżył do wędrowca, po czym rzekł półszeptem. – Ale mogę ci powiedzieć, gdzie możesz teraz się udać. Gdzie odnajdziesz swoje przeznaczenie.
Wędrowiec zamknął oko i zakrył grzywką, by zobaczyć Skrzepolóda w rzeczywistej postaci. Skrzepolód schylił się i wyszeptał do ucha wędrowcowi słówko, po czym wyprostował się i wyszedł z mieszkania. Las zapłonął martwym blaskiem, który dobywał się z ciała płanetnika. Uniósł rękę w stronę nieba, a z niego spłynęły białe sznury, które złapał pewnie w dłoń. Teraz mógł ruszyć w dalszą podróż razem z chmurami.
– Połóż się i odpocznij. Kominek masz już rozpalony, a łóżko zasłane. Wyrusz w pełni sił – powiedział i nie odwracając się, ruszył swoją drogą. Kiedy wędrowiec się odwrócił, ujrzał ogień w kominku i poczuł buchające, przyjemne ciepło. Nim udał się do łóżka, rozmyślał chwilę nad tym, czy jeszcze kiedyś się spotkają. Czy wtedy będzie wiedział kim jest i dokąd idzie.

*

Uwolnił się z bezkresnego mroku, otwierając oko. Zza okna chaty dobywały się promienie słońca wraz z głośnym i przyjemnym świergotem ptaków. Ogień w kominku zgasł, ale wewnątrz panowało ciepło. Usiadł na łóżku wypoczęty i spojrzał na okno przy zamkniętych drzwiach. Chatę otaczały drzewa z zielonymi koronami i krzewy obrastające konary. Nie myślał o tym ile spał, po prostu wstał i wyszedł przez drzwi. Idąc, mimo zakorzenionej gdzieś w sercu znieczulicy, zastanowił się, czy osadnicy byliby zadowoleni z odejścia Skrzepolóda.

Dział: Opowiadania
środa, 12 listopad 2014 17:11

Droga serca

Każda kolejna powieść wchodząca w skład „Uczta Wyobraźni" elektryzuje fanów tego jednego z najlepszych i najbardziej oryginalnych cykli, jakie obecnie ukazują się na naszym rynku. Jej najnowszą odsłoną jest „Droga serca" autorstwa brytyjskiego pisarza M. Johna Harrisona, znanego w Polsce przede wszystkim dzięki powieściom „Światło" oraz zbiorowi „Viriconium".

Przed laty troje studentów Cambridge odprawiło tajemniczy rytuał, w którego wypełnieniu pomógł im niejaki Yaxley, ekscentryczny mężczyzna podający się za maga. Wkrótce potem dwoje z nich pobiera się, a trzeci – będący narratorem tej historii – przypatruje się z boku ich życiu, pozostając w bliskich relacjach z obojgiem. Mijają kolejne lata, związek Pam i Lucasa nie wytrzymuje próby czasu, lecz mimo rozwodu nadal pozostają sobie bliscy. Mimo że żadne z nich nie pamięta już, co dokładnie uczynili pod wpływem Yaxleya, który swoją drogą niczym złe licho pojawia się co pewien czas na horyzoncie, nie ulega wątpliwości, że wydarzenie to zmieniło ich życie na zawsze. Choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że zostali naznaczeni, każdego targa wewnętrzny niepokój i wizje, które zdają się być równie realne, co niepokojące.

Znaczną część powieści zajmuje również alternatywna historia stworzonego przez Pam i Lucasa państwa leżącego gdzieś w centrum Europy, tytułowego Serca, przez bohaterów zwanego mianem Coeur. Jej zgłębianie i odkrywanie nadaje życiu Lucasa i Pam nowego sensu, a wraz z rozwojem choroby tej ostatniej, nabiera nowego wymiaru i znaczenia.

Harrison prawie niczego nie mówi wprost, czytelnik do samego końca nie ma możliwości zaspokojenia swojej ciekawości i dowiedzenia się, co naprawdę wydarzyło się przed laty, na czym polegał tajemniczy rytuał, ani co dokładnie działo się z jego uczestnikami przez te wszystkie lata. Snujący opowieść narrator nie trzyma się zbyt szczegółowo zasad chronologii, często uciekając w retrospekcje, choć trzeba przyznać, że główna oś współczesnych wydarzeń jest opowiedziana w miarę spójnie. Wyznacza ją bowiem postępująca choroba Pam, która także zdaje się do pewnego stopnia konsekwencją dawnych wydarzeń.

Książka liczy zaledwie dwieście stron, ale jej lektura wymaga skupienia i uwagi, co sprawia, że raczej niemożliwym jest przeczytanie jej przy jednym podejściu. Osoby szukające wartkiej akcji mogę poczuć się zawiedzeni, zwłaszcza że opis na okładce sugeruje nieco inny rodzaj powieści. Atmosfera w „Drodze serca" jest wprawdzie niepokojąca i tajemnicza, ale jednocześnie nieco senna, nostalgiczna. Fabuła wypełniona jest niedopowiedzeniami, rzucanymi gdzieś mimochodem aluzjami, których jest jednak zbyt niewiele, by można stworzyć z nich pełny obraz sytuacji.

Trudno jest przyporządkować „Drogę serca" do jednego gatunku, czy nawet zwięźle oddać jej główny przekaz. Prawdopodobnie każdy czytelnik zinterpretuje ją w odmienny sposób. Dla mnie jest przede wszystkim opowieścią o miłości, prawdziwej, ale trudnej i skazanej na porażkę, a fantastyczna, momentami oniryczna otoczka stanowi jedynie jej tło.

Dział: Książki
środa, 12 listopad 2014 13:03

Z archiwum fantastyki: Świat Czarownic

"Świat Czarownic" (z angielskiego "Witch World") to bardzo popularny cykl powieści fantasy autorstwa amerykańskiej autorki Andre Norton, który zaczął się ukazywać w 1963 roku.

Fabuła wykorzystuje koncepcję światów równoległych, przeważnie istniejących niezależnie od siebie. Wśród ludzi zamieszkujących te światy pojawiają się jednak osoby obdarzone mocą magiczną. One to poprzez ciekawość otworzyły Bramy pomiędzy światami umożliwiając sobie, jak również i przypadkowym osobom podróż pomiędzy równoległymi światami.

poniedziałek, 10 listopad 2014 00:12

Ponura Drużyna

"Ponura drużyna", debiut literacki Luke Skull'a, to powieść, która jest typową, pełną czarnego humoru, przedstawicielką gatunku heroik fantasy. Dodatkowo do jej przeczytania zachęca nazwisko tłumacza. Marcin Mortka jest już doskonale znany z tego, że potrafi stworzyć świetne przekłady fantastycznych książek.

Bogów już nie ma. Zostali strąceni. Rozpętuje się wojna. Chciwość i żądza władzy to główne motywy działania władających magią. Nie ufają nikomu - zwłaszcza sobie nawzajem. Nastały ciężkie czasy i świat potrzebuje bohaterów. Tych jednak na próżno szukać. Cała nadzieja w ponurej drużynie, której jednak niewiele może się udać. Jej skład zdecydowanie nie wygląda obiecująco.

Choć książka nie wyróżnia się jakoś specjalnie na tle gatunku, a Luke Scull nie miał zbyt wielu nowatorskich pomysłów, to jednak powieść przyjemnie się czyta. Jest szczegółowo dopracowana i świetnie napisana. Akcja toczy się wartko, ma wiele ciekawych zwrotów, w treści nie pojawiają się dłużyzny. Fabuła jest spójna i dobrze przemyślana. Pojawia się wiele krwi, śmierci i brutalnych scen. Jak na debiutującego autora myślę, że Luke Scull spisał się świetnie.

Bohaterowie są w "Ponurej drużynie" miłą niespodzianką. Trudno przewidzieć ich zachowania, historie i przemiany. W znacznym stopniu odbiegają od dobrze znanych stereotypów. Nie każdy jest tym kim się wydaje. Do tego przedstawieni zostali, aż nazbyt brutalnie, realistycznie. Nie tylko jednak w kreacjach postaci kryją się tajemnice i niespodzianki. Również inne elementy książki posiadają ich bezliku. Większość z nich zaskakuje bardzo pozytywnie. Historia przypomina nieco szczegółowo dopracowaną sesję RPG - taką prowadzoną dla wytrawnych, głęboko siedzących w tematyce, graczy.

Zarówno edycja jak i tłumaczenie tekstu stoją na naprawdę wysokim poziomie. Nic nie utrudnia i nie uprzykrza czytania (chyba, że kogoś rażą wulgaryzmy i mocniejsze wyrażenia, wówczas nie polecam). Wydawnictwo Uroboros pod tym względem - jak zawsze - spisuje się bez zarzutu. Ku mojemu zdziwieniu jednak książka nie cieszy się zbyt dużą popularnością. Tu chyba zawinił fakt, że to taka typowa fantastyka - nie żaden "paranormal". Mam jednak nadzieję, że powieść trafi do wielbicieli fantastyki, bo choć nie znajdą w niej unikalnych elementów, to przyjemnie spędzą czas podczas czytania.

Luke Scull urodził się w Bristolu, mieszka w Warminster. Do niedawna zajmował się głównie tworzeniem gier komputerowych. Możliwe, że właśnie one natchnęły go do napisania własnej powieści. Udało mu sie stworzyć całkiem udany debiut literacki. Jestem ciekawa jak potoczą się dalej losy przedstawionego w "Ponurej drużynie" świata i co stanie się z bohaterami. Liczę również na to, że pisarz będzie miał coraz więcej własnych, nie wzorowanych na istniejącej już twórczości, pomysłów.

Dział: Książki
czwartek, 06 listopad 2014 16:54

Premiera: "Smoki na zamku Ukruszon"

"Smoki na zamku Ukruszon" to zbiór wczesnych opowiadań Pratchetta. Kolosalne poczucie humoru oraz wachlarz postaci są, jak to zwykle u tego autora, imponujące. Jak sam mówi: "Wystąpią w nich smoki i czarodzieje, radcy i burmistrzowie, żądny przygód żółw i potwór z jeziora, a także rozliczne spiczaste kapelusze oraz mniej liczne magiczne zaklęcia (z których tylko garstka działa tak, jak powinny)". Premiera już 10 listopada!

Dział: Książki
środa, 05 listopad 2014 02:03

Premiera: "Piorun i magiczny dom"

Mały kotek Piorun szukając schronienia przed burzą, wślizguje się do tajemniczego domu, którego właścicielem jest emerytowany magik Lawrence. Ekscentryczny staruszek, zwany też „Wspaniałym Lorenzo", żyje w baśniowej rzeczywistości. Mieszka z plejadą niezwykłych zwierzaków oraz imponującą kolekcją robotów i zabawek , które w jego domu ożywają. Kinowa premiera w Polsce już 21 listopada!

Dział: Kids