Rezultaty wyszukiwania dla: Łza
"Szczury Wrocławia" Roberta J. Szmidta pod patronatem
Już 22 kwietnia nakładem wydawnictwa Insignis, pod patronatem Secretum, ukaże się długo wyczekiwana powieść Roberta J. Szmidta "Szczury Wrocławia". Książkę o apokalipsie zombie w stolicy Dolnego Śląska już teraz można uznać za wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju. Dlaczego? Ponad 2 tysiące osób zgłosiło się, aby zostać uśmierconym przez autora na kartach powieści. Zaszczyt ten spotkał 222 szczęśliwców.
Fragment: "Wodospad"
1
TRZECIA ŁZA
Niebo płakało. Ziemię zalewał smutek.
Starling otworzyła usta, by pochwycić krople wpadające przez otwór w ich kordonie. Przezroczysta osłona Tragarzy Ziarna wznosiła się nad ogniskiem jak przytulny namiot. Odcinała je od potopu, poza niewielkim otworem na szczycie, który wypuszczał na zewnątrz dym i pozwalał zdobyć próbkę deszczu.
Premiera: "Próba ognia"
Już 18 lutego swoje miejsce będzie miała premiera pierwszego tomu trylogii spod pióra Josephine Angelini, noszącego tytuł "Próba ognia".
Zuzanna Marciniak - Stal i złoto
Część pierwsza
Darron
1
Księżniczka krzyczała bardzo głośno dopóki Darron jej nie zakneblował. Gwałcił ją szybko, mocno, całkowicie nie przejmując się faktem, że skradł dziewictwo najstarszej córki króla Casterii. W sumie to nawet był tym uradowany. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze: nienawidził tego starego skurwiela, który swoją tłustą dupą zasiada na tronie i potrafi tylko pić wino lub krzyczeć na służbę, że chce więcej owego trunku. Po drugie: zawsze chciał to w końcu jej zrobić. Zwykły seks go nie interesuje. Lubi, jak robi to mimo woli dziewcząt, czuje wtedy nad nimi władzę. W dodatku, księżniczka była ładna i ciasna. Nie dość, że zatruł krew króla, to jeszcze czerpał z tego przyjemność.
Głośno jęknął i skończył w niej. Nasienie zmieszało się z jej dziewiczą krwią spływającą po jej udach .
Byłoby wspaniale, gdybym spłodził bękarta. Dałbym tej tłustej świni w koronie kolejny powód do hańby- pomyślał, a na ustach Darrona zawitał uśmiech, który był odzwierciedleniem jego okrucieństwa.
Wyciągnął szmaty z ust księżniczki, a ta od razu swoim krzykiem podniosła alarm w zamku.
Mężczyzna uderzył ją mocno w twarz. Dziewczyna wypluła dwa zęby. Na ten widok znowu się uśmiechnął.
Do komnaty weszli strażnicy zaalarmowani głośnym krzykiem dziewczyny. Błyskawicznie skrępowali gwałciciela i zaprowadzili go prosto do lochów.
Darron nigdy nie był tak szczęśliwy jak teraz.
2
Darron jest już uwięziony od trzech dni. Karmią go dwa razy dziennie czerstwym chlebem i solidnym kubkiem wody. W celi panował fetor fekaliów i niemytego ciała. Chociaż jest tu stosunkowo krótko, to już zdążył złapać wszawicę. Zapewne przez tę brudną pryczę, na której spał.
Szczęście, które miał w sobie zaraz po zgwałceniu księżniczki całkowicie ustąpiło uczuciu wściekłości na króla, który wciąż nie pojawił się w jego celi w celu przesłuchania go. Jakby ta sprawa w ogóle go nie obchodziła.
Dziś rano dowiedział się od strażnika, niegdyś kumpla od kielicha, że jutro odbędzie się jego egzekucja, bez żadnego procesu. W dodatku będzie ona miała miejsce na małej polanie niedaleko zamku, na której na pewno nie zmieszczą się tłumy, o jakich marzył Darron.
W sumie, to nawet bym się nie zdziwił, gdyby zmieniono mi zarzuty z gwałtu księżniczki na kradzież drogiego wina z królewskiej spiżarni. Stanę się kolejnym głupcem, który chciał wypić coś bardziej luksusowego. A suma sumaru to każdy kończy zarzygany pod biesiadnym stołem- i ci, co pili gorzałę, i ci, co konsumowali te cholerne wina. Nie będzie procesu, nie będzie tłumu, nie będzie sławy i upokorzenia świniaka.
-Dostanę chociaż kielich wina lub czegoś mocniejszego w ostatnią noc mojego życia?- Zapytał strażnika, jednak pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Wieczorem do posiłku dostał kielich czegoś, co w zapachu było raczej szczynami, a nie winem.
Mógłbym to wypić, udając, że to złote wino wprost z Archipelagu Lynx
Jednak nie wypił nawet kropli. Uznał, że swoim myśleniem może i oszuka mózg, ale na pewno nie język, a tym bardziej żołądek.
Mieliby ze mnie niezły ubaw gdybym w drodze na ścięcie srałbym co trzeci krok.
O suchym gardle poszedł spać, bo jak nie będzie jutro wypoczęty, to jego plan, który ułożył jeszcze przed zgwałceniem księżniczki może nie wypalić.
To musi wypalić. Po prostu musi. Nie po to potajemnie ćwiczyłem przez pół roku, by tak po prostu zginąć.
Te słowa wypowiadał w myślach raz za razem, jak mantrę. Jak kołysankę, która sprawiła, że wyjątkowo szybko zasnął.
3
Dzień egzekucji. O świcie przyszło wyjątkowo dwóch strażników z balią wypełnioną lodowatą wodą, w której Darron musiał się umyć, a potem ją wypłukać podłogę z wszelkich nieczystości, które tam zostawił. Następnie odwiedziła go jedna z tych służących, które lubił klepać w tyłek gdy szły przed nim po schodach. Drżącymi rękami podała mu strój, w którym przypadło mu zginąć. Chociaż słowo „strój" w tym momencie jest zbyt wyszukane. Określenie „szmata", „łachmany" lub „worek po ziemniakach" byłoby lepsze. Mężczyzna się nie poskarżył, jednak na widok łachu, w którym miał iść na stryczek wyrwało mu się długie westchnięcie. Gdy się rozbierał, zauważył minę służącej pełną odrazy i zażenowania widokiem nagiego ciała.
-Tak w ogóle, to ten kutas był w cipce księżniczki, wiedziałaś o tym? Zgwałciłem ją i spuściłem się w niej. Darła się jakby jej rękę ucinali. Dlatego tu wylądowałem. Zabawna historia, prawda?
Przerażona dziewczyna wzięła poprzednie ubranie Darrona i uciekła z celi, zapewne po to, by powiedzieć swoim koleżankom po fachu, co się tutaj wydarzyło.
Przynajmniej coś po mnie zostało. Jak już mnie tu nie będzie, to skurwiel będzie musiał się też zmierzyć z plotkami, które roznoszą się w zamku jak grzyby po deszczu.
Mężczyzna skrzywił się ubierając łachmany. Potem jednak się uśmiechnął. Nie mógł się doczekać, aż strażnicy przyjdą po niego, a on zrealizuje swój plan.
W końcu! Więzień usłyszał głośne tupot strażniczych butów. Szybko podciągnął się na gzyms zdobiący ścianę nad drzwiami i używając siły swoich muskularnych rąk wspiął się tam i czekał, aż wejdzie pierwszy z nich.
Darron wiedział z czasów, kiedy sam bym strażnikiem w tym zamku, że najpierw do celi więźnia wchodzi jeden strażnik, który sprawdza, czy więzień nie zastawił jakieś pułapki (zdarzyły się już takie przypadki, gdzie więźniowie używali kałuży własnej krwi, której sobie utoczyli aby strażnicy się poślizgnęli i upadli dając czas na ucieczkę), a gdy jest wszystko w porządku, to wchodzą pozostali.
Strażnik wszedł do środka. Mężczyzna na niego skoczył i użył swojej mocy, którą ukrywał przed wszystkimi, kiedy tylko się narodził. Potrafił nakładać iluzje. Mógł sprawić, że ludzie widzieli i słyszeli zupełnie inne rzeczy, niż są w rzeczywistości. Tym razem sprawił, że on stał się strażnikiem, a strażnik nim samym.
-Chłopaki, chodźcie tu, szybko! Ten chyba zemdlał!- Krzyknął gwałciciel, a pozostali strażnicy weszli do środka. Jeden z nich wymierzył leżącemu siarczysty policzek, który go wybudził z omdlenia.
-Dobrze, że tu jesteś. Już myśleliśmy, żeś wykitował. Wstawaj, prowadzimy cię na egzekucję- Powiedział Darron do strażnika, który według pozostałych był właśnie Darronem. Tym, który miał być skazany na śmierć.
-Chłopaki, o co wam chodzi?! Przecież to nie ja mam być skazany na śmierć, tylko ten gwałciciel!- Krzyknął strażnik z czerwoną od wymierzonemu mu policzka plamą.
-Darron, cztery dni w lochach i już postradałeś zmysły? Myślałem, że jesteś twardszy. Dobrze, że już dzisiaj będziemy maczać twoją głowę w smole. Tak naprawdę, to nigdy cię nie lubiłem- Powiedział dowódca straży w swoim mniemaniu patrząc z rozbawieniem na strażnika będącego w ciele więźnia.
Też cię nie lubiłem, gnoju. Jednak lubiłem z tobą pić. W dodatku ty też lubisz gwałcić.
-Dowódco, o co chodzi?! Co ja zrobiłem?! Jestem niewinny! Niewinny!- Krzyczał strażnik, który został wzięty za Darrona. Wzięto go pod pachy i dźgając włóczniami zmusili do pójścia na polanę, na której przyszło mu zginąć.
To się robi zabawne. Jednak czy ja wytrzymam? Ta iluzja zabiera mi naprawdę dużo siły, a jeszcze wiele mnie czeka.
Miejsce egzekucji. Fałszywy Darron posłusznie nadstawił karku na pieńku. Z oczu łzy lały się strumieniami.
Mógłbym się założyć o całą spiżarnię Króla Świnki, że zaraz pójdzie kolejny strumień, tym razem nie z jego oczu.
Faktycznie, na spodniach strażnika pojawiła się plama. Szkoda, że wszyscy oprócz Darrona widzieli go w luźnej szmacie, która zakrywała tego typu rzeczy.
Nie wiedzą co tracą nie widząc tego żałosnego widoku. Ale jeszcze chwila...
Strażnika pozbawiono głowy jednym, płynnym cięciem wprawionego kata. W tym czasie mężczyzna wykorzystał okazję, że ludzie byli wpatrzeni w scenę śmierci i ukradł konia dowódcy straży. Tego, który prowadził rzekomego Darrona na egzekucję.
Zbieg ledwo powstrzymał się od przygadania dowódcy straży. To zapewne zrujnowałoby wszystkie plany zbiega.
Iluzja się skończyła, mały tłum z niedowierzaniem wpatrywał się w odciętą głowę niewinnego człowieka, przekleństwa dowódcy o dotyczące złodzieja jego konia wybijały się przez ciszę.
Darron cicho opuścił polanę wraz z lekko nieposłusznym koniem. Gdy tylko znaleźli się w lesie to zmusił ogiera do galopu.
Zaraz rozpocznie się za nim pościg.
Keith
1
Keith poprosił kelnerkę o kolejny kufel piwa. Po chwili upił łyk gorzkiego trunku i głęboko westchnął. Właśnie wydał swoje ostatnie pieniądze. Pokój na świecie nie sprzyja interesom najemników wyszkolonych na Białych Zabójców. Jeśli dzisiaj nie dostanie żadnego zlecenia to znów będzie musiał spać w lesie, a jego kolacją będzie niedoprawiona, żylasta sarnina.
-Keith! W końcu jest robota!- Krzyknęła Azalie, wysoka, długowłosa blondynka, która jest właścicielką tej gospody i to właśnie ona przydziela najemników do zadań. Mężczyzna akurat był jej dobrym przyjacielem, więc dostał jedyne zlecenie, które pojawiło się tego tygodnia.
Najemnik wziął kartkę z napisanym zadaniem od Azalie i zapoznał się z jego szczegółami. Nieszkodliwy demon. Nie dostanie za niego wiele, ale przynajmniej dzisiejszą noc spędzi w gospodzie na puchowym łóżku.
Uśmiechnął się i wybiegł z gospody wprost na oślepiające, letnie słońce.
2
Stał na wzgórzu i obserwował las znajdujący się tuż pod nim. Światło słońca rozświetlały jego złote oczy, które teraz były skryte pod powiekami. Gdy mężczyzna zrobił wdech wyczuł i usłyszał wszystkie głosy natury.
Wtem usłyszał trzask łamanych gałęzi. Gwałtownie się odwrócił w stronę niespodziewanego dźwięku. Z górnego skraju lasu wychodził demon, dokładnie ten, którego najemnik na szczęście nie musiał długo szukać.
-Oto nadchodzi moja spokojna noc i parę kufli piwa...
Po tych słowach Keith rzucił się do biegu. Demon wcale nie miał zamiaru uciekać, czekał na nadchodzący atak, który nastąpił bardzo szybko lecz wystarczająco wolno, by go mógł uniknąć.
Zaklął i zrobił szybki zwrot mieczem by przeprowadzić kolejny cios. Tym razem potwór nie był w stanie uniknąć bezlitośnie nadchodzącego ostrza. Miecz najemnika pozbawił demona wielkiego, potężnego ramienia, z którego trysnęła krew. Tak Keith myślał i pozwolił, aby na część jego barku skapała odrobina czarnej posoki demona. Jednak bardzo się pomylił. Otóż demon, z którym właśnie walczy najemnik jest jednym z niewielu, w których żyłach płynie kwas, a nie zwykła krew. Mężczyzna krzyknął z bólu i przeturlał się na bezpieczną odległość.
Jednak teraz nie było czasu na opatrywanie ran. Trzeba najpierw załatwić demona i wykonać zlecenie.
Keith przypuścił kolejny szturm na demona, tym razem bardziej uważając. Pomimo utraty ręki i silnego bólu kreatura była cały czas tak samo szybka jak wcześniej. Rozpoczęła się walka na szybkość. Każdy unik i każdy atak był niesamowicie szybki po obu stronach. Jednak strata ramienia przeważyła szalę zwycięstwa. Najemnik zaatakował z lewej strony- tej demon nie miał jak ochronić. Wbił demonowi miecz w bok a potem skoczył i szybko pozbawił go głowy. Następnie prędko użył specjalnego magicznego wynalazku, który powoduje, że głowa demona nie znika w przeciwieństwie do jego krwi czy ciała.
Włożył głowę do worka i zawiązał na supeł. Potem przywiązał go do siodła swojej klaczy i owinął sobie zraniony bark kawałkiem starej koszuli, którą nosił ze sobą na takie wypadki jak te.
Nieco otępiały wsiadł na konia i ruszyli stępa w kierunku gospody.
Parę minut później spadł z konia i stracił przytomność.
3
Otworzył oczy i natychmiast poczuł ból w barku i z tyłu głowy. Gdy obraz widziany przez niego zaczął się wyostrzać, zamiast znanego krajobrazu lasów Casterii ujrzał twarz pięknej dziewczyny znajdującą się ledwie parę cali od jego.
-Nie mam pieniędzy, nie jestem na sprzedaż.- Powiedział szybko.
Chryste zemdlałem, ktoś mnie znalazł i chce mnie okraść. Na pewno. Już słyszałem takie historie. Albo gorzej. Chce zrobić ze mnie męską...
- Już się obudziłeś... Dzięki Bogu. Spałeś przez całe wczorajsze popołudnie, całą noc i pół dzisiejszego dnia. Nie martw się, nie chcę cię okraść ani robić z ciebie niewolnika. Złota mam dużo, a służących jeszcze więcej.- Odparła dziewczyna i odsunęła się od niego.
Keith gwałtownie usiadł i zaczął rozglądać się po otoczeniu. Zupełnie go nie rozpoznawał. Za to zauważył, że jego rana na barku została opatrzona. Podobnie jak te rany, których się nabawił kiedy spadł z konia.
-Gdzie jestem?
-W rezydencji Księcia Lasów Casterii, więc sama nazwa wskazuje na to, że znajdujemy się w lesie.
-Faktycznie, logiczne. Jednak powiedz mi proszę jak mnie znalazłaś?
-To nie ja cię znalazłam tylko moi...
Rozmowę przerwało nagłe otworzenie się drzwi i wtargnięcie do komnaty wysokiego mężczyzny, który dumnie dźwigał swoją koronę. Spojrzał na dziewczynę, która właśnie chciała zmienić Keithowi opatrunek i jego wyraz twarzy przybrał niemiły wyraz.
-Kyra, co ty tu robisz? Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie zajmowała się każdym rannym, który się znajdzie w naszym zamku. Wyjdź proszę, chcę porozmawiać z naszym gościem sam na sam. Z tobą porozmawiam później.
-Dobrze ojcze.- Rzekła Kyra i ze spuszczonym wzrokiem wyszła z komnaty.
Kiedy księżniczka opuściła pomieszczenie, mężczyzna podjął rozmowę.
-Witaj w naszych skromnych progach. Czujesz się dobrze?
-Nawet bardzo. Dziękuję, ale możecie mi powiedzieć dlaczego mnie tak ugościliście?
-Miałeś szczęście, że akurat byłem na polowaniu. Mam miękkie serce i nie mogę patrzeć na cudze cierpienie dlatego cię wziąłem ze sobą. Tylko nie mów o tym nikomu, bo mogą tego użyć przeciwko mnie.
-A jaki jest prawdziwy powód, jeśli można spytać?
Książę zaśmiał się krótko.
-Przejrzałeś mnie. Na początku kazałem moim ludziom zajrzeć do twojego bardzo skromnego dobytku i znaleźliśmy głowę demona. Dziwnym zbiegiem okoliczności to ja dałem to zlecenie w pobliskiej gospodzie. W sumie to zaoszczędziłbym trochę pieniędzy gdybyś zginął, ale ja wolę załatwiać sprawy złotem niż mieczem.
-Naprawdę, wielki zbieg okoliczności Wasza Miłość. Jeszcze raz dziękuję za gościnę. Czy mogę jeszcze poprosić o niewielki posiłek dla mnie i mojego konia? Obiecuje, że zaraz potem upuszczę Waszą rezydencję.
-Ależ nie, nie! Właśnie chciałem cię poprosić, byś został z nami do jutra! Dziś są urodziny mojej starszej córki i z tego powodu wydawane jest wielkie przyjęcie. Będzie dużo jedzenia, tańce, pokazy. Oczywiście jesteś zaproszony.
-Czuję się zaszczycony Wasza Miłość. Chętnie skorzystam z waszego zaproszenia.
4
Noc była ciepła i gwieździsta. Północ już dawno minęła jednak dla Keitha i większości gości zabawa trwała w najlepsze. Stoły uginały się pod ciężarem pieczonego mięsa, egzotycznych owoców i dzbanów luksusowego wina, które co chwile były wymieniane przez służących. Wszędzie były porozstawiane wielkie pochodnie, a krzesła wokół stołów zastąpiły wygodne poduszki. Orkiestra grała nieprzerwanie, ale to nie oni byli główną atrakcją tego przyjęcia.
Gdy muzyka po przerwie znów zaczęła grać tylko zamiast zwykłych, skocznych biesiad wykonywała coś bardziej bitewnego, najemnik odwrócił głowę w stronę sceny, gdzie wcześniej była orkiestra. Jednak teraz zespół grał na trawie na lewo od podwyższenia, które teraz zajmowały cztery wielkie pochodnie, po jednej na każdy róg sceny. I pięć kobiet, które były ubrane tylko w sięgające kolan obcisłe spodnie i przepaski na piersi, a w dodatku były całe usmarowane błotem. W dłoniach trzymały po jednej pochodni. Najemnik, który siedział w pierwszym rzędzie ze zdumieniem uznał, że kobieta o najlepszym ciele stojąca najbardziej z przodu to Kyra.
Czas na główną atrakcję wieczoru.
Kobiety zaczęły tańczyć i jednocześnie bawić się ogniem. Ich biodra poruszały się płynnie i równo, a ich spojrzenia wywołały dreszcze u całej widowni. Dzierżyły pochodnie pewnie, w ogóle nie przejmując się żarem pochodni ani ich zdradliwymi płomieniami. Kyra wygięła plecy w tył i jednym wdechem wciągnęła płomień, by zaraz potem go gwałtownie wypluć.
Rozległy się głośne oklaski, jednak to jeszcze nie był koniec przedstawienia. Kobiety odrzuciły pochodnie i zeskoczyły ze sceny by wybrać sobie mężczyzn, którzy dokończą z nimi wojowniczy taniec. Niektóre pary skończą dzisiaj w łożu. Wybór księżniczki padł na Keitha. Zaczęli tańczyć, jednak to nie był zwykły taniec jaki się wykonuje na weselach. Księżniczka stała tyłem do najemnika, a on objął ją w pasie. Ich ciała balansowały w tym samym rytmie, ich twarze były tak blisko, że ich oddechy zaczęły się ze sobą mieszać. Ręce najemnika błądziły po ciele dziewczyny, a ona swoimi palcami przeczesywała jego włosy.
Wojownicza pieśń nagle się skończyła. Kyra ze smutkiem podziękowała mężcczyźnie za taniec i odeszła zostawiając go samego ze swoimi uczuciami.
Całą tą sytuację obserwował pewien jasnowłosy zbieg, który właśnie upatrzył sobie kolejną zdobycz.
5
Nadszedł następny dzień, czyli czas rozstania. Pomimo tego, że był tu tak krótko już zdążył przywiązać się do tego miejsca, a zwłaszcza do księżniczki. Jednak on przecież jest tylko najemnikiem, nie dość, że nie ma szans u księżniczki, to jeszcze nie może nawet przebywać w tej samej rezydencji co ona.
Nastało południe. Keith osiodłał swoją klacz i wyjechał z terenów należących do rezydencji.
Nagle usłyszał znajomy głos, który wykrzykiwał jego imię. Zatrzymał się i obrócił się za siebie.
Ku jego zaskoczeniu, to naprawdę była Kyra, która razem z dwoma swoimi służącymi próbowały go dogonić Zeskoczył z konia i poczekał na ich przybycie.
-Dobrze, że nie musiałam biec dłużej bo moje pantofelki wtedy by się kompletnie rozleciały!- Zawołała dziewczyna, która miała bardzo dobrą kondycję i nie dostała nawet zadyszki. Nie można było tego powiedzieć o jej służących, które ze zmęczenia musiały aż usiąść.
-Pani. Czym ja zawdzięczam nasze tak nagłe spotkanie? Czyżbym czegoś zapomniał?
-Daruj sobie te formalności Keith. Jestem Kyra. Dla ciebie jestem zwykłą dziewczyną a nie księżniczką Lasów. A tak na marginesie to tak, zapomniałeś. Swojej zapłaty. W imieniu księcia Lasów Casterii i całego poddanego ludu dziękujemy za unicestwienie demona. Przyjmij jako dowód wdzięczności ten oto woreczek z pieniędzmi.
-Przecież mieliśmy sobie darować formalności... Więc dlaczego dwa ostatnie zdania wypowiedziane przez ciebie brzmią tak oficjalnie?
Księżniczka zaśmiała się, a wkrótce i mężczzyna jej zawtórował. Oddalili się o paręnaście metrów dalej od służących i odtąd zaczęli rozmowę wyciszonymi głosami.
-Ojciec kazał mi to powiedzieć, więc spełniłam jego zachciankę. Szkoda, że już odchodzisz. Pamiętaj, że w mojej rezydencji zawsze będzie dla ciebie miejsce.
-Jeszcze tu wrócę, obiecuję. Ale do tego czasu proszę cię, przyjmij ten dar.- Ściągnął z palca sygnet i wręczył go dziewczynie- Jeśli będziesz naprawdę za mną stęskniona, to idź do gospody „Pod starym dębem" i pytaj o Azalie. To taka wysoka blondynka o długich włosach. Powiesz kim jesteś i pokażesz jej pierścień jako dowód. Ona powie ci, gdzie jestem albo powie mi, gdzie będziesz na mnie czekać.
Kyra uśmiechnęła się szeroko i włożyła pierścień do kieszeni. Następnie ściągnęła z szyi swój naszyjnik, którym była niebieska perła zawieszona na złotym łańcuszku.
-Skoro ty mi coś podarowałeś, to pozwól, że i ja ci coś dam. Tak żebyś o mnie pamiętał, dobrze?
-Nie zapomnę o tobie, obiecuję.
-Ja zawsze będę pamiętać o tobie.
Po tych słowach Kyra odwróciła się, a Keith odjechał.
Część druga
Kyra
1
Miesiąc później.
Kyra razem z młodszą siostrą wyruszyły na krótką przejażdżkę konną. Książę zgodził się by tym razem nie towarzyszyły im podczas wyprawy podstępne służki. Czyli jest okazja by zobaczyć się z Keithem. Księżniczka ufała swojej siostrze bezgranicznie i powiedziała jej wszystko co się wydarzyło pomiędzy nią a najemnikiem. Młodsza dziewczyna uznała, że to jest niezwykle romantyczne i Kyra musi koniecznie zobaczyć mężczyznę.
Wyruszyły wczesnym rankiem, a do gospody „Pod starym dębem" dotarły w południe. Zostawiły konie w stajni i weszły do środka w poszukiwaniu owej Azalie.
-Przepraszam, czy ty może jesteś Azalie?- Zapytała dziewczyna jedyną kobietę za barem, która odpowiadała opisowi podanemu przez najemnika.
-Tak, coś podać? Dla takich panienek mamy wino. Dobre. Może nie z Lynx, bo z lokalnej winiarni ale naprawdę smaczne.
-Właściwie to szukam Keitha, najemnika. Słyszałam od niego, że jesteś tak jakby jego szefową. Wiesz może gdzie on teraz jest? To bardzo ważne.
-A z kim mam przyjemność? Chłopaczek ma dużo wrogów i wiesz... Nie mogę zdradzać miejsca jego pobytu na prawo i lewo.
-Jestem Kyra. Keith powinien o mnie coś wspomnieć.- Powiedziała księżniczka i położyła pierścień na stół.
-Ach, to ty. Faktycznie, jesteś tak piękna jak o tobie mówił. Słuchaj, niestety dostał zlecenie, ale powinien niedługo wrócić. To miejsce nie jest raczej dobre na schadzki, wiesz... Dużo ludzi księcia. Idź nad jezioro, chyba wiesz gdzie ono jest, prawda? Wiesz? To dobrze. Zaopiekuję się twoją towarzyszką, nikt jej nie zgwałci, daję słowo. A teraz leć, jak się pojawi Keith to na pewno mu powiem gdzie jesteś.
Księżniczka serdecznie podziękowała i wybiegła z gospody.
2
Gdy dotarła nad jezioro było już późne popołudnie. Zbiornik ten, pomimo tego, że był naprawdę duży oficjalnie nie miał żadnej nazwy, jednak miejscowi nazwali go „Okiem lasu", ponieważ ze wszystkich stron otacza ciemny, nieprzenikniony bór Casterii.
Kyra dosyć się zmachała po galopie nad jezioro, więc postanowiła, że chłodna kąpiel dobrze jej zrobi. Rozebrała się do naga i powoli weszła do wody. Zanurkowała, a gdy się wynurzyła, ujrzała przed sobą Keitha, który uśmiechał się do niej i gestem ręki kazał jej się do siebie zbliżyć, co wykonała z przyjemnością.
Gdy tylko do niego podpłynęła, najemnik złożył na jej ustach gwałtowny, namiętny pocałunek. Księżniczka odwzajemniła go i objęła mężczyznę, wplatając palce w jego włosy i wpijając się w jego usta z jeszcze większą siłą. Nie przestawali się całować, a ręce Keitha zaczęły błądzić po jej nagim, zimnym od wody ciele. Potem przestał całować jej usta i zszedł niżej, do szyi i linii obojczyka. Kyra westchnęła i zamknęła oczy pragnąc by ten moment trwał wieczność.
Nagle dziewczyna poczuła, że pieszczoty zniknęły. Otworzyła oczy i zobaczyła, że obraz Keitha rozpada się na kilkaset kawałków.
Keith
1
Keith wszedł do gospody i zamówił sobie kufel piwa płacąc pieniędzmi, które były jego wynagrodzeniem za ostatnie zlecenie.
Jeśli bym przestał pić piwo, to byłby mnie stać na nowy płaszcz albo lepszą osełkę. Jednak co może bardziej ugasić pragnienie, zszargane nerwy i rozpaczliwą tęsknotę niż piwo? Gorzała. Ale gorzała jest jeszcze droższa, więc z dwojga złego piwo jest lepsze.
-Gołąbeczku!- Zawołała najemnika Azalie stojąca za barem. Wymachiwała przed nim pierścieniem, który dał Kyrze na pożegnanie. To może więc oznaczać tylko jedno.- Najbliższe jezioro. To, które zwą „Okiem Lasu". Nie martw się o piwo. Akurat to był darmowe.
Najemnik wyszedł z gospody. Jego twarz promieniała ze szczęścia.
Kyra
1
Kyra wyszła z wody dopiero wtedy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W jej głowie panował chaos. Jak to się stało, że on tak nagle zniknął?
Założyła halkę na mokre ciało i czekała. Po kilku minutach wstała i postanowiła się trochę przespacerować.
Nagle otoczyło ją pięciu jeźdźców. Zdezorientowana próbowała uprzejmie się wydostać, jednak skończyło się to tym, że jeden z nich zeskoczył z konia i uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła na ziemię. Po tym pozostali jeźdźcy również zeskoczyli z koni i zaczęli się do niej niebezpiecznie zbliżać.
Dziewczyna krzyknęła i próbowała uciekać, jednak dwóch z nich złapało ją za ręce i nogi uniemożliwiając to. Podszedł do niej jeden z pozostałych jeźdźców- wysoki blondyn o oczach zimnych jak stal, którą miał przytwierdzoną do pasa. Szybkim ruchem włożył jej rękę między nogi. Kyra krzyknęła i zaczęła się jeszcze bardziej rzucać jednak żelazny uścisk ramion zbirów stał się jakimś cudem jeszcze mocniejszy. Po momencie mężczyzna wyciągnął rękę spod jej halki.
-Iluzja zadziałała. Jest gotowa jak dziwka w burdelu.- Rzekł stalowooki uśmiechając się szyderczo.
Po tych słowach księżniczka już wszystko zrozumiała. Zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć i walczyć o swoje życie i cnotę.
-Proszę, nie! Jestem naprawdę bogata, zapłacę wam ile tylko zechcecie, ale puśćcie mnie! Proszę! Puśćcie mnie teraz! Zostawcie mnie!
-Przykro mi księżniczko ale mnie to nie interesuje- Rzekł blondyn, prawdopodobnie przywódca grupy- Twoja cipka jest sto razy bardziej warta od twych włości. A wiesz co mnie jeszcze bardziej nakręca? Fakt, że ty tego nie chcesz i dopiekę tym samym facetowi, którego nie lubię.
-Ej, my też ją chcemy wziąć!- Krzyknął obleśny grubas, członek grupy.
-Jak spróbujesz ją chociaż dotknąć, to wbiję ci włócznię w dupę. Jest za piękna, za bogata i za wysoko urodzona dla ciebie, szmaciarzu- Odparł stalowooki, a potem zwrócił się do reszty swojej grupy- Rozbierzcie ją, rzućcie na pieniek i trzymajcie kiedy będę ją gwałcił.
Mężczyźni podeszli do niej i dwoma szybkimi ruchami rozerwali halkę, którą miała na sobie. Pod nią była naga. Kyra wciąż płakała, rzucała się i błagała o przebaczenie, jednak oni byli głusi na jej prośby. Brutalnie położyli ją na pieńku o metrowej średnicy twarzą do dołu.
Przywódca grupy wszedł w nią i tym samym pozbawić ją cnoty. Dziewczyna krzyknęła głośno, jednak potem nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Łzy już dawno wyschły, a kończyny były zbyt obolałe na kolejne próby uwolnienia się i zaprzestania tej gehenny.
Dziewczya myślała, że trwa to całe wieki. Ból i wzrok pełen ohydnego pożądania tych pozostałych mężczyzn... Na szczęście nie widziała twarzy tego, który był w niej. Chociaż go słyszała. Pojedyncze stęknięcia pełne ekstazy, której ona nie podzielała.
Zawsze myślała, że to jest wspaniałe uczucie, którym powinno się dzielić z osobą, którą się kocha, że ten pierwszy raz powinien się zdarzyć dopiero podczas nocy poślubnej z dopiero co poślubionym mężczyzną, z którym się potem jest szczęśliwym i któremu rodzi się dzieci.
Dopiero teraz zrozumiała jaka była głupia.
W końcu on skończył głośnym stęknięciem i mocniejszym pchnięciem. Kyra krzyknęła, ale z bólu i odrazy a nie z rozkoszy.
Potem wymierzył jej kilka policzków i razem z wspólnikami odjechali galopem, najwidoczniej czymś przestraszeni. Usłyszała brzęczenie stali i krzyk agonii. Nie był jej dane ujrzeć kto krzyczał ani kto przybył, gdyż wtedy jej oczy przysłoniła mgła ciemności.
Keith
1
To, co zobaczył gdy dotarł nad jezioro było najpotworniejszą i najboleśniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzał. A przecież widział tyle makabrycznych rzeczy... Zmasakrowane zwłoki, śmierć matki czy chłopaka po torturach. Jednak żaden z tych widoków tak bardzo nie zhańbił zarówno jego, jak i osoby, którą kochał.
Zareagował błyskawicznie. Wyciągnął miecz i zabił najbliższego jeźdźca zanim on zdążył się zorientować. Pozostali uciekli w popłochu zostawiając na ziemi Kyrę. Nieprzytomną, zakrwawioną, pobitą. I z pewnością zgwałconą.
Z jego gardła wydobył się pojedynczy szloch będący oznaką bezradności i żalu. Ściągnął swój długi płaszcz i owinął nim ciało swojej ukochanej. Wiedział, że żyje; czuł jej krótki, urywany oddech i szybkie bicie serca. Wziął ją na ręce i najszybciej jak tylko mógł wsiadł na swoją klacz.
Akurat wtedy musiała rozpętać się burza. Deszcz lał strumieniami, jakby niebo opłakiwało dziewczynę, a pioruny, które rozświetlały niebo były furią najemnika.
Keith jechał cwałem, jednocześnie skupiając się na drodze i na bezpieczeństwie swojej miłości, która bezwładnie leżała przerzucona przez konia, częściowo w objęciach najemnika.
Azalie, gdzie jest twoja cholerna gospoda? Czemu wydaje mi się, że to jest tak daleko? Boże, pomocy. Uratuj Kyrę i pozwól mi się zemścić na jej oprawcach.
2
Otworzył drzwi wpuszczając deszcz do gospody. Wszyscy goście, choć było ich niewielu zwrócili na niego uwagę. Przemoczony, z księżniczką na rękach zawołał głośno Azalie, która zaprowadziła go do jednego z wolnych pokoi gospody. Ułożyli dziewczynę na łóżku i ich spojrzenia się spotkały. Ze strony blondynki- współczucie, a ze strony Keitha- rozpacz i gniew.
Właścicielka gospody szybko zeszła na dół a po chwili wróciła z gorącym napojem, który bezzwłocznie podała nieprzytomnej dziewczynie do ust. Kyra wypiła napar, choć nie otworzyła oczu.
-Dałam jej zioła usypiające. Będzie spać, kiedy będę ją opatrywać. W niektórych miejscach byłoby to dla niej zbyt bolesne- Wyjaśniła dziewczyna, a potem rozpoczęła proces oczyszczania i opatrywania jej ran.
Na początku razem delikatnie włożyli ją do drewnianej balii pełnej gorącej wody. Umyli ją a potem przenieśli z powrotem na łóżko. Azalie zabandażowała poważniejsze rozcięcia, nałożyła specjalną maść na połamane paznokcie, z których wciąż leciała krew i kazała najemnikowi trzymać chłodzący okład na jej policzkach, które od bicia strasznie spuchły i nabrały fioletowej barwy. W tym czasie bandażowała całą wewnętrzną stronę ud, które były tak poranione, że przypominały jedną wielką krwawą ranę. Zajrzała nawet pomiędzy jej nogi jednak tam nic nie mogła już zrobić. Potem zabandażowała cały jej tułów kiedy okazało się, że dziewczyna ma połamane trzy żebra. Upewniwszy się, że Kyrze nic nie zagraża, z pomocą najemnika ubrała księżniczkę w krótką, białą koszulę nocną wyciągniętą z szafy właścicielki gospody.
-Już nic więcej nie mogę zrobić. Reszta zależy od niej samej. Tylko pamiętaj Keith, że prawdopodobnie Kyra przez długi czas będzie odczuwała skutki gwałtu, nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Trzeba będzie ją wspierać bo inaczej już nigdy nie będzie taka jak wcześniej.
-Wiem. Jednak to, co jej zrobili nie dotyczy jednak tylko jej ale odbiło się także i na mnie. Nie zostawię tak tego. Oni nie będą dalej czuć się bezkarnie. Zemszczę się za pozbawienie jej honoru, szczęścia oraz cnoty. Nie wiem jeszcze co im zrobię ale będą cierpieć o wiele bardziej niż cierpiała ona.
-Porozmawiaj o tym jeszcze z Kyrą jak będzie czuła się lepiej. Na pewno ci pomoże ich schwytać. Teraz jednak bądź przy niej, aktualnie ona potrzebuje bardziej twojego wsparcia niż głów jej oprawców.
-Nie opuszczę jej, przysięgam.
Nagle Keith i Azalie usłyszeli cichy jęk wydobywający się z ust księżniczką. Dziewczyna niepewnie otworzyła oczy a następnie rozejrzała się po pomieszczeniu.
-Gdzie ja jestem?- Zapytała drżącym głosem.
-Cii, jesteś w pokoju znajdującym się nad gospodą Azalie. Już nic ci nie grozi, śpij spokojnie najdroższa.
Jej zielone oczy zaszły łzami.
-To jednak nie był sen, nie sen... Byłam pewna, że to koszmar, a to się zdarzyło. Boże, co ja teraz zrobię? Co teraz?!- Dopadła ją histeria.
Keith delikatnie ujął dłoń płaczącej dziewczyny i wycałował wszystkie palce.
-Wszystko będzie dobrze, teraz śpij spokojnie, wszystko się ułoży.
-Nie ułoży się dopóki on żyje. Zrobił to tylko jeden, reszta mu pomagała mnie trzymać. Miał stalowoszare oczy, tylko tyle pamiętam. Zabij go, proszę!
Polowanie się rozpoczęło.
Część trzecia
Keith
1
Trzy miesiące później.
Opuszczona chata w środku nieprzeniknionego lasu Casterii. Kryjówka szajki gwałcicieli. Keith nareszcie ją znalazł, po trzech miesiącach poszukiwań, podczas których zdobył wystarczająco wiele informacji by znienawidzić ich jeszcze bardziej.
Godzinę temu najemnik w końcu dopadł ową grupę, która właśnie wybierała się na poszukiwania kolejnej ofiary. Zgwałciliby ją, obrabowali a na końcu może by nawet zabili. Unieszkodliwił ich szybkimi i precyzyjnymi strzałami z łuku w ramię, po jednym na każdego. Jednak strzały te były niezwykłe, gdyż były one niewielkiego wzrostu, a Keith nasączył ich groty w substancji usypiającej, która zadziałała błyskawicznie. Gdy mężczyźni padli nieprzytomni na ziemię, najemnik zaciągnął ich do chaty, rozebrał do naga i przywiązał każdą kończynę do kołków, które przymocował do ściany.
Teraz najemnik rozsiadł się przy biurku, kładąc nogi na blacie. Im dłużej czekał tym jego gniew stawał się większy. Uśmiechnął się i wyciągnął ze swojej sakwy cygaro, które trzymał specjalnie na tę okazję. Zapalił je i zaciągnął się głęboko co spowodowało serię niekontrolowanego kaszlu. Szybko się rozejrzał czy czasem aby nikt się nie obudził i nie zauważył tej żenującej sceny. Na szczęście zbrodniarze wciąż spali, choć trochę trzęśli się z zimna, bo przecież byli nadzy a jedynymi źródłami ciepła byli zapalone cygaro i gorący gniew ich przyszłego kata.
Mężczyzna zaciągnął się po raz kolejny tym razem bardziej uważając. Wypuścił dym z ust delektując się każdą zarówno upływająca jak i nadchodzącą sekundą.
Jeszcze trochę... Jeszcze tylko chwila i rozpocznę początek zemsty. Początek, lecz nie koniec. Przywódcy, głównego winowajcy o stalowych oczach tu nie ma. Jednak ja go znajdę. Przecież ci idioci na pewno wiedzą, gdzie on jest.
W końcu pierwsza osoba zaczęła się wybudzać. Mężczyzna otworzył oczy i pierwszą rzecz, jaką zobaczył był Keith palący cygaro uśmiechającego się w taki sposób, że po jego ciele przeszły ciarki. Próbował ruszyć kończynami, jednak okazało się, że ma je związane. Spojrzał w dół i odkrył, że jest nagi. Obrócił głowę i spostrzegł swoich towarzyszy, którzy byli w takiej samej sytuacji jak on. Role w końcu się odwróciły. Już nie był oprawcą, którego krzyki gwałconych kobiet były muzyką dla jego uszu. Stał się ofiarą i błagał cicho Boga by dał mu odwagę i zesłał na niego jakiś cud.
-Bóg ci nie pomoże. Bo wiesz... Bóg bardzo rzadko komuś pomaga a jak już to robi, to udziela pomocy tylko dobrym osobom. A czy ty, złodzieju, morderco i gwałcicielu jesteś dobrą osobą? Uważasz się za taką?- Rzekł Keith i po raz kolejny zaciągnął się cygarem. Cała izba cuchnęła zapachem dymu.
Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, najemnik zgasił cygaro i szybko podszedł do modlącego się przed chwilą mężczyzny. Stanął z nim twarzą w twarz i spojrzał swojej ofierze w oczy, był to wzrok błagającego o litość, której nie otrzyma.
-Zadałem pytanie! Uważasz się za osobę dobrą czy nie?!- Krzyknął gwałcicielowi w twarz pozwalając by drobinki śliny tryskały na policzki ofiary.
-Nie! Nie uważam się za osobę dobrą!
-I bardzo, kurwa dobrze! Bo jakbyś odpowiedział inaczej to musiałbym cię ukarać za kłamstwo. To, czy przeżyjesz zależy teraz tylko i wyłącznie ode mnie, więc radziłbym ci odpowiadać na moje pytania szybko i zwięźle. A, i wiadomo, masz mówić prawdę. Będę wiedział kiedy kłamiesz. A jak skłamiesz, to zginiesz, rozumiemy się?
Mężczyzna skinął głową w odpowiedzi.
-Rozumiemy się czy nie?! Nie usłyszałem odpowiedzi!
-Tak!
-Dobrze, więc zacznijmy przesłuchanie... Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
-Nic nie wiem.
-Tak się nie będziemy bawić. Skoro teraz mi nie chcesz odpowiedzieć, to zobaczymy co powiesz jak pozbawię cię tego i owego...
Mężczyzna zaczął drżeć ale nie powiedział ani słowa. Keith wyciągnął z kieszeni mały nożyk i zaczął wkładać go pod paznokcie zbrodniarza. Rozległ się krzyk bólu, kiedy najemnik odrywał każdy paznokieć, raz za razem, a robił to powolutku by dłużej nacieszyć się bólem swojej ofiary. Gdy pozbawił gwałciciela paznokci u jednej ręki schował scyzoryk i spojrzał w oczy nagiemu mężczyźnie.
-Powtarzam pytanie. Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
Tym razem mężczyzna tylko zacisnął usta. Keith głęboko westchnął i zaczął zrywać paznokcie z palców u kolejnej ręki, a kiedy to robił to uśmiechał się niczym diabeł.
Rozległ się kolejny wrzask bólu.
-Przestań!- Krzyknął inny zbrodniarz, który zdążył już się wybudzić.
Keith zareagował błyskawicznie. Podszedł do drugiego i wymierzył mu mocny prawy sierpowy, który na pewno by zwalił z nóg ofiarę gdyby nie to, że wszystkie jego kończyny były przywiązane do ściany. Mężczyzna bezwładnie zawisł i wypluł cztery zęby.
-Przez was Kyra straciła dwa zęby, miała połamane paznokcie do krwi i trzy żebra! Oddam wam z nawiązką to, co żeście jej zrobili!- Krzyknął Keith pogrążony w furii i z całej siły kopnął ostatniego z więźniów w żebra aż ten zawył z bólu.
-Jeszcze druga strona!- Po tych słowach najemnik kopnął po raz drugi. Rozległ się trzask i kolejny okrzyk bólu.
-Teraz widzicie, że nie żartuję! Odpowiadajcie na moje pytania albo zginiecie, wasz wybór.
Więźniowie spojrzeli na siebie i naradzali się bez słów. W końcu ten, któremu Keith wyrwał paznokcie:
-Tak, to on.
Na twarzy Keitha zawitał uśmiech triumfu.
-Czyli mówisz mi, że Darron, ten Darron, który był oficjalnie skazany na śmierć za kradzież wina a nieoficjalnie za zgwałcenie najstarszej córki króla Casterii? Ten Darron, który cudem uciekł i szukają go w całym kraju i połowie Albionu? Ten stalowooki Darron jest waszym przywódcą?! Czy to on zgwałcił Kyrę, tę dziewczynę, którą dorwaliście nad Okiem Lasu?!- Keith z każdym następnym pytaniem podnosił głos.
Kolejna odpowiedź twierdząca.
-Gdzie on jest?! Gdzie jest Darron?!
-Wyjechał wczoraj rano spotkać się z kupcami. Mamy mnóstwo damskich cennych bibelotów ale nie mamy złota. Szef powiedział, że jak wszystko sprzeda to wróci.
-Jak osoba, która jest poszukiwana królewskim listem gończym mogła spokojnie pojechać do miasta i handlować klejnotami?!
Wtedy z ust tego, któremu najemnik wybił zęby wydobył się złowieszczy śmiech, który bardziej przypominał rechot.
-On nie jest zwyczajny! Potrafi używać magii! Nakłada iluzję z taką wprawą, że nigdy się nie zorientujesz, czy to prawdziwy on czy tylko iluzja! Jak my zginiemy, to Darron z pewnością pośle cię do grobu!
Keith trzęsąc się ze złości podszedł do biurka, na którym leżała jego sakwa i wyciągnął z niej sztylet. Podszedł do więźnia i przyłożył sztylet do jego przyrodzenia.
-A, zapomniałem powiedzieć jeszcze o jednej sprawie. Mianowicie rozmawiałem z kobietami, które zgwałciliście i wszystkie miały do mnie jedną, tą samą prośbę. Prosiły abym odciął wam wasze ptaszki, którym pozwoliliście za dużo.
Wtedy mężczyźni zaczęli wyć w niebogłosy.
Zabawne. Nie wyli tak kiedy odrywałem im paznokcie, łamałem zęby czy kopałem w żebra. Ale kiedy tylko powiedziałem, że mam zamiar pozbawić ich członków, to przerazili się ogromnie. Chyba właśnie tam mają swoje mózgi. Zresztą zaraz to sprawdzę.
Mężczyzna powolutku odcinał członka pierwszego z nich, napawał się chwilą częściowego zwycięstwa. Przeraźliwy krzyk nie ustępował. Podobnie było z pozostałymi dwoma. Następnie, wziął każdego członek, pozamieniał je, włożył każdemu do ust a potem związał je liną by nie mogli ich wypluć.
-Teraz, kiedy mam upragnione informacje możemy się pożegnać. Możecie umrzeć na dwa sposoby: albo się wykrwawicie, albo udusicie przez cudze ptaszki. Wy sobie tutaj czekajcie na śmierć, bo przykro mi ale nie będę wam towarzyszył do samego końca. Żegnajcie!
Po tych słowach Keith odszedł a pierwszy z mężczyzn stracił przytomność.
Kyra
1
-Jak mogłaś mi to zrobić?! No jak?!- Pytała a raczej krzyczała Kyra do siostry, którą widziała pierwszy raz od trzech miesięcy. Pierwszy raz od dnia, w którym „to" się stało. Dzień, który odmienił jej życie. Dzień, który ją zniszczył, pozbawił godności i szans na szczęśliwe życie. Stara się o nim zapomnieć ale niestety się nie da. Po tym nie ma już odwrotu.
Siostra przyszła do niej dopiero po trzech miesiącach. Z obstawą. Po wielu listach powiedziała w końcu dziewczynie w twarz, że nie może ona powrócić do domu i została wydziedziczona.
-Gdybyś nie chodziła na schadzki z jakimś podrzędnym najemnikiem, gdybyś nie traciła z nim dziewictwa i gdybyś była rozsądna nie byłoby tej rozmowy a ty byś leżała na sofie w naszym pałacu, ubrana w suknię z jedwabiu i piłabyś kieliszek wina z archipelagu Lynx. A ty to wszystko straciłaś. Za głupotę się płaci.
-Głupotę?! Czy ty słyszysz co ty mówisz?! Może i Keith to najemnik, może i planowałam z nim schadzkę, może i go kocham ale powiem ci to po raz setny- to nie on pozbawił mnie dziewictwa, zgwałcono mnie, rozumiesz?! A ty jesteś moją siostrą i powinnaś mi pomóc zamiast odwracać się ode mnie.
-Takie kłamstwa to możesz sobie wmawiać temu zabójcy, nie mnie. Widziałam jak na niego patrzysz, słuchałam tego, jak o nim mówisz. Wiedziałam, że jesteś w nim zakochana...
-To dlaczego mnie nie powstrzymałaś? Bo tak planowałaś od samego początku, tak? Przez siedemnaście lat byłaś młodszą córką, nie miałabyś takiego posagu jak mój, nie poślubiłabyś tak dobrej partii jak ja... Jesteś podłą, zazdrosną żmiją. Potrzebuję pomocy a ty mnie wystawiłaś. Wiesz co? Wiem o twojej zazdrości już od dawna. Zanim tutaj przyszłaś to chciałam się wyrzec wszelkich tytułów byleby tylko wrócić do domu. Ale to już nie będzie potrzebne. Masz to, czego chciałaś. Ty teraz będziesz grać pierwsze skrzypce. Idź stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.
Po tych słowach siostra Kyry i jej straż wyszli zostawiając ją samą z Azalie.
-Mogłam się domyśleć. Po co ja jej mówiłam o Keithu? Jestem taka głupia. Przez moją głupotę cierpię ja, Keith i jeszcze ty. Przepraszam cię, Azalie, naprawdę cię przepraszam.
-Nic się nie stało ptaszynko. To nie twoja wina. Ten, który jest winny zostanie osądzony. Uwierz w Keitha. Co jak co, ale walczyć to on potrafi. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna uśmiechnęła się. A potem rozpłakała się chowając twarz w poduszkę.
Keith
Dwa miesiące później. Kwietniowe południe. Jak na kapryśny klimat Casterii to był wyjątkowo pogodny dzień. Idealny na walkę na śmierć i życie.
Darron stał spokojnie pośród polnych kwiatów i czekał na pierwszy ruch przeciwnika stojącego naprzeciwko niego.
Najemnik aż się gotował ze złości. Każda komórka jego ciała domagała się walki. Źrenice były rozszerzone od przypływu adrenaliny. Jego dłoń automatycznie powędrowała do rękojeści miecza i mocno ją zacisnęła. W końcu go znalazł. W końcu ma okazję by pomścić honor ukochanej.
Najemnik zaatakował bez żadnego ostrzeżenia. Zamachnął się mieczem używając do tego całej swojej siły. Darron tanecznym krokiem uniknął jego ciosu i wykonał kontratak celując w bok przeciwnika. Keith odbił cięcie swoim mieczem. Przez kilkadziesiąt minut wymieniali się ciosami i unikami czekając tylko aż któryś z nich w końcu popełni błąd.
Byli już zmęczeni. Ich ruchy stały się wolniejsze a pot zalał im oczy, które były przysnute czerwoną mgiełką żądzy krwi. W końcu Darron się zawahał a Keith to wykorzystał. Wykonał śmiertelny cios jednak przeciwnik wykonał rozpaczliwy unik i został tylko głęboko zraniony w ramię. Trysnęła krew a najemnik w końcu uwierzył, że może wygrać...
...Jednak nagle przed oczami stanęła mu Kyra. Długie brązowe włosy powiewały na wietrze i wyciągnęła do niego rękę. Mężczyzna stał sparaliżowany tym widokiem pragnąć tylko widzieć go już zawsze.
I wtedy miecz Darrona przebił serce mężczyzny na wylot.
Kyra
Leżała w łóżku. Przez ostatnie pięć miesięcy to praktycznie jedyne co robiła. Czuła się z tym źle, bo nadużywała gościnności właścicielki gospody, ale nie miała gdzie się podziać. Zresztą Azalie i Keith kazali jej tu zostać więc została. Uznała, że nie warto się sprzeciwiać, nie warto walczyć. Jej najważniejsza walka była pół roku temu i ją przegrała. Jej życie zostało zniszczone i tylko najemnik wierzy, że mogą jeszcze żyć normalnie.
Ale nie mogą. Kyra uświadomiła sobie to wczoraj, kiedy wyczuła pierwsze ruchy swojego nienarodzonego dziecka. Owocu gwałtu. Bękarta człowieka, który zniszczył jej życie.
Wiedziała, że jest w ciąży ale nikomu o tym nie powiedziała. Sama nie chciała w to wierzyć. Ale przez te delikatne kopnięcia, które teraz czuje nie może się dalej oszukiwać. Cała bańka ochronna utworzona z jej własnych kłamstw została właśnie przebita. Ta rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż była wcześniej.
Postanowiła, że to dziecko nie może się narodzić nawet kosztem jej własnego życia. Żyć bez dziecka albo nie żyć wcale.
Nie kochała go, nie ekscytowała się tym, że niedługo zostanie matką. Kyra przez chwilę próbowała zaakceptować fakt, że będzie miała dziecko ale to się jej nie udało. Nie kochała, nie kocha i nigdy go nie pokocha. Nie będzie darzyć miłością dziecka, które spłodził mężczyzna, który ją zgwałcił. Nie będzie go wychowywać, nie ma takiej opcji.
Uznała, że ten płód nie ma nawet prawa do tego, aby się narodził. Jednak ma wyrzuty sumienia, że tak myśli.
Długo się wahała, ale w końcu popełniła decyzję.
Wyciągnęła spod poduszki długi nóż, który ukradła z kuchni wczoraj wieczorem. Wstała z łóżka i podeszła do dużego lustra, by jeszcze raz spojrzeć na swój zaokrąglony brzuch. Nie zniesie tego, nie wytrzyma dłużej.
Usiadła na zimnej podłodze i wyciągnęła lewą rękę. Zaczęła podcinać sobie żyły- jedno cięcie po drugim. Bolało jak diabli, Kyra musiała przegryźć rąbek swojej koszuli by nie krzyczeć z bólu.
Kiedy było po wszystkim, cała podłoga była śliska od krwi.
Dziewczyna dała radę jeszcze wstać. Odwróciła się do lustra.
Przepraszam, Keith. Musiałam...
I wtedy użyła całej siły jaka jej pozostała by wbić sobie nóż w brzuch by raz na zawsze pozbyć się piętna, które wypaliła na niej przeszłość.
Epilog
Darron
Krew już dawno przeciekła przez opatrunek. Od jej utraty Darron czuł, że zaraz zemdleje. Musi znaleźć pomoc. I to szybko.
Pomimo strasznej rany na ręce to był szczęśliwy. Iluzja zadziałała i udało mu się zabić Keitha. Ta rana to naprawdę nic wielkiego. Ważne jest to, że w końcu czuł się bezpieczny, bo po tym, jak najemnik torturował i zabił jego towarzyszy to nie mógł spać spokojnie.
W końcu dotarł do jakiejś gospody. Ostrożnie zsiadł z konia i chwiejnym krokiem wszedł do środka. Tam powitała go sympatyczna blondynka, która skrzywiła się na widok jego rany.
-Skarbie, proszę pomóż mi. Jestem strasznie ranny. Jak mnie opatrzysz, dasz jakąś strawę i miejsce do spania to będę bardzo wdzięczny. I zapłacę. Nie tylko pieniędzmi.
Pokazał dziewczynie pewną rzecz, którą zerwał z ciała Keitha- niebieską perłę na złotym łańcuszku. Blondynka jak go zobaczyła to otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
-Podoba ci się? Będzie twój jak zrobisz to, o co cię poproszę. A, i przydałby się buziak.
-Widzę, że nawet teraz poczucie humoru cię nie opuszcza.- Odparła dziewczyna a potem wyciągnęła do niego rękę- Chodź na górę. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Darron uśmiechnął się szelmowsko i dał się zaprowadzić po schodach prowadzących na pierwsze piętro. Wszedł za dziewczyną do pokoju i od razu położył się na łóżku czekając na to, aż go opatrzy. Albo pocałuje. W sumie to bardziej chciał, aby nastąpiło to drugie. Ręka może jeszcze poczekać.
Nie musiał długo czekać. Blondynka usiadła na nim okrakiem i złożyła na jego ustach długi pocałunek.
-Skąd masz ten naszyjnik?
-Zabiłem takiego jednego kolesia, który na mnie polował. Długa historia. Na szczęście już wszystko jest w porządku. Rozpuść włosy skarbie, wolę kiedy dziewczyna ma...
Nie dokończył, bowbiła mu nóż w brzuch po samą rękojeść. Na jednym ciosie nie poprzestała. Dźgała, dźgała dopóki nie dostała zadyszki.
-Za Kyrę, za Keitha, za wszystkie dziewczyny, którym to zrobiłeś, pierdolony potworze!
Po tych słowach skończyła. Zeszła z niego i usiadła na podłodze koło łóżka. Wypuściła nóż z ręki i wzięła w dłonie naszyjnik Keitha. Wtedy dopiero pozwoliła sobie na płacz.
Kyra
Stała na zielonym wzgórzu. Delikatny powiew wiatru muskał jej skórę. Była zdezorientowana.
Gdzie ja jestem?
Pomacała swój brzuch ale on okazał się płaski. Nie było także ran po cięciach.
Czy ja umarłam?
Rozejrzała się. Zielone wzgórza, błękitne niebo. Nic więcej.
Ja umarłam.
Wtedy usłyszała jak ktoś woła jej imię. Odwróciła się i zobaczyła Keitha biegnącego w jej stronę. Ona również zaczęła biec by jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach.
Gdy tylko ich drogi się spotkały to wtuliła się w niego chcąc poczuć jego zapach. Potem uniosła głowę i ich usta złączyły się w pocałunku.
Nigdy nie była tak szczęśliwa.
Azalie
„Keith i Kyra
Połączeni ze sobą dopiero po śmierci"
Taki był napis na ich wspólnym nagrobku. Azalie zorganizowała cały pogrzeb, powiadomiła kogo trzeba jednak i tak przyszło bardzo mało osób. Tylko kilku przyjaciół Keitha z gospody i parę koleżanek Kyry z czasów gdy była księżniczką. Siostra ani rodzice nie przyszli.
Azalie stała samotnie nad grobem swoich przyjaciół, których pochowała zaledwie tydzień temu. Zginęli w ten sam dzień. On został zabity przez osobę, którą on sam chciał zabić a Kyra popełniła samobójstwo zabierając też do grobu swoje nienarodzone dziecko.
Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni łańcuszek z niebieska perłą i powiesiła go na pomniku. Potem zrobiła coś, co ukrywała przed wszystkimi dla ich dobra- użyła magii. Za jej pomocą przytwierdziła na stałe łańcuszek do pomnika.
Wiatr zawiał mocniej. W tym momencie Azalie uznała, że już nie może się ukrywać w cudzym ciele. To trwało za długo.
Nad grobem nie stała już blondynka o sympatycznym wyrazie twarzy ale wysoka brunetka o kocich niebieskich oczach.
-Do widzenia. Już raczej was nie odwiedzę- Powiedziała i zmieniła się w sokoła by odlecieć jak najdalej stąd...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Krzysztof Borys - Burza
- Jest tam kto? - Dave był niemal pewien, że przed chwilą usłyszał cichy, jednak bardzo wyraźny chichot dochodzący spod własnego łóżka. Zastygł w bezruchu. Kiedy przez kilkanaście sekund odpowiadała mu tylko cisza i już miał nakryć się kołdrą, znów coś usłyszał. Chrobot. Ale nie taki zwykły jaki czasem wydaje mysz pod podłogą albo karaluch w zeschniętym chlebie. To przypominało bardziej odgłos gwoździa rysującego lakierowany, drewniany blat. Dźwięk był za cichy i za krótki by stwierdzić to na pewno. Krew jak wzburzona rzeka uderzyła Dave'owi do głowy i boleśnie wlała się w skronie, które zapulsowały teraz jak żyła na szyi pani Tracy w trakcie słynnej już lekcji matematyki, kiedy to George Mudigan ściągnął spodnie, wypiął się w jej stronę i powiedział, że „w dupie ma algebrę i raczej zesra się tu na środku niż zostanie w klasie minutę dłużej". Nie tylko jednak się nie zesrał, a został do końca lekcji - wszystkich, dopóki nie odebrała go matka. Na wspomnienie tego wydarzenia Dave niemal się uśmiechnął, ale zimny pot zlewający jego uda i kark szybko przywrócił mu świadomość sytuacji w jakiej się znalazł. I tym razem prawie nie miał wątpliwości, że ów chrobot dochodził, tak jak i - „straszny-śmiech" - spod jego łóżka. Każdy włosek na jego ciele stanął na baczność, a jądra skurczyły się do wielkości orzeszków ziemnych, on sam jednak nie stracił zimnej krwi. Może gdyby był dwa lata młodszy uciekłby gdzie pieprz rośnie albo co gorsze i bardzo prawdopodobne - umarłby ze strachu w zasikanej piżamie, ale dzisiaj skończył piętnaście lat i nie zamierzał zaczynać nowego rozdziału życia od tchórzenia przed wytworami własnej wyobraźni. Zostanie w łóżku i stawi czoło swojej fantazji. Wciąż żywił nadzieję, że to tylko jego umysł płatał mu potwornego figla. Czy wypił dzisiaj na tyle dużo, żeby mieć halucynacje? Raczej nie. Przecież nie pił pierwszy raz w życiu, a trunek, choć bardziej zacny niż zwykle (nikt nie przyznał tego na głos, ale dwudziestoletnia whiskey przyniesiona przez Toma Pratcheta smakowała jak szczurze szczyny), wypity z butelki niemal duszkiem przez czwórkę przyjaciół zostawił po sobie tylko czerwone, drapiące gardło i może delikatny szum w głowie. Tam pod łóżkiem nic i nikogo nie było, przecież przed snem zajrzał pod nie (musiał tam zajrzeć) i jedyne co zobaczył to szary karton z VHS-ami i kilka świerszczyków podwędzonych panu Darrenowi z jego altanki. Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł smak krwi – ciepłej i słodkiej. Przez chwilę zapragnął ugryźć się mocniej i obudzić się z tego koszmaru, ale nic takiego się nie stało. Nie obudzi się z krzykiem, nie przybiegnie jego mama. Mama wiedziałaby jak załatwić tę sprawę. Nosił w pamięci jej obraz, ale nie był on tak żywy jakby mógł sobie tego życzyć. Zmarła w wieku trzydziestu lat, kiedy Dave był małym chłopcem. Diagnoza – zaawansowane stadium raka jelita grubego, prognoza – pół roku życia, z czego przeżyła ledwie miesiąc. Dave miał wtedy sześć lat i nie za bardzo rozumiał słowa babci Emily, która mówiła, że mamusia wyjechała w długą podróż i już nie wróci. Może nie rozumiał, a może nie chciał rozumieć, że jak to „nie wróci" – mamusia zawsze wracała, machał do niej z okna ich domu, gdy wysiadała z autobusu. „Właściwie chłopcze, to umarła tego dnia, gdy dowiedziała się o chorobie" – w ten sposób dużo później tłumaczył mu dziadek Frank. Rok temu odjechał tym samym autobusem, co własna córka – ot ironia losu. Jednak dziadka w przeciwieństwie do mamy Dave'a nikt nie ostrzegł. O chorobie dowiedział się już w szpitalu, gdzie trafił po pierwszym ataku, po drugim już nie oddychał. Skulony na łóżku Dave też nie oddychał, a raczej starał się nie oddychać, nie wydawać żadnego dźwięku. Zdrętwiały nasłuchiwał. Jego pokój potęgował brzmienie tej potwornej, nieznośnej ciszy. Kwadrat sześć na sześć metrów, z jednym oknem wypadającym na drogę, z biurkiem oblepionym naklejkami z płatków śniadaniowych, których prawdę mówiąc nie jadł już od dobrych czterech lat, szafą na ubrania i jego cholernym łóżkiem. Dlaczego nie zdecydował się na materac, jak doradzali mu koledzy. „Będziesz żył jak rockandrollowiec" - mówił mu Russell Cromwell, obracając w ustach obślinioną wykałaczkę, „No i nie spadniesz z wyra, jak się nawalisz" - wtórował mu Dennis McCornick, potrząsając swoją rudą, irlandzką czupryną. Ale Dave nie zamierzał ich słuchać i do dnia dzisiejszego nie żałował tej decyzji, bo jak sobie i im tłumaczył, gdzie pod materacem schowałby te wszystkie cycate laski z rozkładówek playboya, nie mówiąc już o VHS-ach, na których nie brakowało filmów nagrywanych ukradkiem po północy w domu rodziców Russella. Teraz zaklinał dzień, w którym razem z dziadkiem Frankiem kupili mu łóżko. Zwykłe drewniane łóżko na czterech, zwykłych, drewnianych nogach.
- Daaaaaave? - wyszeptał chrypliwie głos spod łóżka.
Kolejna fala strachu uderzyła Dave'a w trzewia z taką siłą, że zamarł skulony nie zdolny w żaden sposób się bronić. Przed sekundą usłyszał swoje imię wypowiedziane bardzo wyraźnie. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości - tam coś było, a jego i to Coś pod łóżkiem dzielił zaledwie kilkucentymetrowy materac – nie licząc kilku desek i pościeli. Ta świadomość sprawiła, że wszystkie mięśnie chłopca napięły się do granic wytrzymałości. Jego serce biło tak mocno, jak wówczas kiedy Pan Savage nakrył go na wysypisku w Greycourt, gdy razem z Dennisem pierwszy raz palili papierosy. Dennis przyznał później, że zlał się wtedy w spodnie. Dave był niemal pewien, że on sam doznał czegoś na kształt ataku serca, bo klatka piersiowa i serce bolały go jeszcze tydzień po tym wydarzeniu. Jednak jak porównać wpadkę z papierosem do głosu w jego własnym pokoju, w dodatku głosu dochodzącym spod własnego łóżka. Krew w głowie pulsowała boleśnie. Leżąc jak kłoda, starał się nie poruszać, nie wydawać żadnego dźwięku. Kiedy więc w parapet za oknem uderzyły pierwsze krople deszczu, a gdzieś daleko na wschodzie zagrzmiało niemal stracił przytomność. Z jednej strony strasznie się przestraszył, z drugiej jednak deszcz był teraz jak przyjaciel, który mówi „Hej, tu jestem, nie bój się, zobacz - wszystko jest ok, padam sobie jak zwykle" - przynajmniej tak sobie tłumaczył. Ale głos pod łóżkiem nie był zwykły, był nieludzki i zły, przesiąknięty nienawiścią i strachem. Było jednak w nim coś, co brzmiało dziwnie znajomo. Dave nie wiedział ile czasu upłynęło od kiedy zamarł w bezruchu, ale teraz bolał go już każdy mięsień ciała, a w lewej nodze zaczęły łapać go skurcze. Billy Paxton pewnie nazwałby go „pieprzonym maminsynkiem" i zapytałby czemu po prostu nie wstał, nie sprawdził co to albo w najgorszym wypadku uciekł, ale Billy Paxton spał na piętrowym łóżku, a jego największą zmorą był młodszy brat, który w nocy pierdział jak pluton wojska po garze fasoli – co on mógł wiedzieć o strachu. I właśnie wtedy na wspomnienie siarczystych bąków małego Paxtona Dave poczuł znajomą woń – metaliczną, ostrą, dziką, ale choć wytężył umysł nie mógł znaleźć odpowiednika w pamięci. Miał wrażenie, że cały pokój był nią przesiąknięty. Zakręciło mu się w głowie.
Postanowił, że nie ucieknie. Spróbuje zasnąć, a rano głosu nie będzie – przynajmniej taką żywił nadzieję. I znów usłyszał ten chrobot, tym razem jednak nie raz. Kilka następujących po sobie drapnięć i zgrzytów. Jednocześnie usłyszał także coś, co sprawiło, że poczuł się jak wówczas, gdy dziadek Frank pozwolił mu oglądać horror „Halloween"; miał wtedy dziesięć lat i dzień ten wspominał jako jeden z najszczęśliwszych w swoim życiu. Teraz za drzwiami pokoju wyraźnie słychać było odgłos grającego telewizora. To pewnie Craig – pomyślał – Craig ogląda film. Dave chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Miał wrażenie, że pozbył się już całego powietrza z płuc. Przełknął ślinę, a jego zaschnięte gardło odzyskało moc. Wciągnął powietrze i głośno krzyknął.
- Craaaaig!!!
W tym samym momencie otworzył oczy, a jego ciało konwulsyjnie drgnęło na łóżku. Był w swoim pokoju, oddychał szybko, a spierzchnięte usta wciąż jeszcze niemo mamrotały imię ojczyma. Deszcz miarowo uderzał o okno, a gdzieś wciąż daleko, ale już bliżej, na wschodzie niczym stado galopujących mustangów po niebie przetoczył się grzmot, mrucząc niczym rozdrażniony tygrys. Straciłem przytomność – pomyślał Dave. Nie pamiętał jednak czy wołał Craiga na jawie czy tylko we śnie. Mokry od potu podkoszulek przylgnął mu do ciała. Chłopak znów nadstawił uszu. Wydawało mu się, że za drzwiami rzeczywiście słyszy dźwięk telewizora. Wytężył słuch, to jednak nie było to, ten dźwięk... dochodził spod łóżka. Jak odgłos nienastrojonego radia, pełen głosów, szumów i brzęczeń. Cichy, nienaturalny powoli zaczął nabierać wyrazistości i kolorów, a po chwili ktoś jakby podkręcił regulator głośności:
- Niiiiiiiiieeeeeeeeeeeee mmmmmmmaaaaaaaaaa - zaskrzeczał głos spod łóżka. - Wieeeeeeeeesz, że goooo nieeeeee maaaaaa – zachichotał i ucichł.
Tym razem jednak Dave nie musiał się wysilać, żeby zrozumieć sens słów tego czegoś pod łóżkiem. Przez chwilę znów jak nieuchwytny chochlik przez jego głowę przebiegła myśl, że to wszystko to jakiś chory żart jego wyobraźni. Za oknem nóż błyskawicy przeciął horyzont. W pokoju zrobiło się jasno jak przy zdjęciu z fleszem. Na ścianie zatańczyły cienie. Dave podskoczył na łóżku, bo wydało mu się, że na ścianie po przeciwległej stronie widzi sylwetkę człowieka - małego, przygarbionego człowieka. Jednak musiało mu się to tylko wydawać, bo gdy błyskawica powtórnie rozświetliła jego pokój niczego już nie dostrzegł. W mgnieniu oka podjął jednak decyzję o ucieczce - albo teraz albo nigdy - i gdy miał już zeskoczyć z łóżka poczuł jak pościel zjeżdża mu z ciała. Kurczowo chwycił brzeg kołdry i szarpnął w swoją stronę. Przez chwilę czuł pod palcami napięty materiał, czuł jak jego paznokcie wbijają się coraz głębiej w bawełnę, nie chcąc stracić kontroli nad jedyną barierą dzielącą go od obłędu. Jednak po krótkiej chwili uścisk z drugiej strony zelżał. Znów miał pościel na sobie. Poczuł jak kręci mu się w głowie. Był bliski omdlenia, ale tym razem postanowił, że choćby nie wiem co, pozostanie przytomny. Miał sobie za złe, że okazał się takim tchórzem. Być może w tej chwili byłby już za drzwiami, śmiejąc się z tego co sobie uroił, może popijałby właśnie zimną coca-colę siedząc na taborecie w kuchni.
Zejdź z łóżka i po prostu pobiegnij do drzwi – powtarzał sobie w myślach – to przecież pestka, co to dla Ciebie?
Nie raz musiał uciekać, czy to przed panem Savagem, czy przed wilczurem Andersonów i nigdy nie dał się złapać. Często przypłacał to stłuczonym kolanem, czy kilkoma zadrapaniami, ale nigdy nie dał się złapać. Nagle oblał go zimny pot, a dreszcz ponownie podkurczył mu jądra. Jak mógł o tym nie pomyśleć. Jak mógł o tym zapomnieć. Karcił się w myślach. Teraz przypomniał sobie, że wchodząc do pokoju przekręcił klucz w zamku. Tak, na pewno. Gdyby kilka minut wcześniej zdecydował się na ucieczkę niechybnie odbiłby się od drzwi. Za oknem błysnęło jak na czerwonym dywanie. Grzmoty raz po raz, jeden po drugim rozdzierały perzynę chmur tonących w mroku. Dave był jednak daleko, oczami wyobraźni widział klucz leżący niecały metr dalej, na biurku. Klucz czekał jak żołnierz gotowy w każdej chwili ruszyć na front. Spokojny, lśniący. Plan był prosty, ale problemem nie był ten kawałek metalu. Dave myślał intensywnie. Zeskoczy z łóżka, złapie klucz w biegu i... no właśnie, problemy zaczynały się dopiero przy drzwiach. Będzie musiał zapalić światło, trafić kluczem do dziurki, przekręcić go w zamku i dopiero wówczas będzie wolny. A jeśli to coś dopadnie go zanim zdąży otworzyć drzwi? Co jeśli rzuci mu się na plecy i rozszarpie żywcem? Co jeśli...t ego czegoś przecież nie ma – to coś... . Myśli jak burzowe chmury kłębiły mu się w głowie.
Dave wiedział, że musi coś zrobić, bo inaczej zwariuje. Do brzasku zostało jeszcze około sześciu godzin, a nie miał zamiaru tyle czekać i umierać ze strachu. Wzdrygnął się lekko, bo znów usłyszał ten chrobot, tym razem bliżej prawej strony łóżka.
- Gdziiiiee siiiiiię wybiiiiieeeraszzz misiaaaczkuuu? - zachichotał głos pod Davem.
Chichot wlał się w jego głowę jak trucizna. Brutalnie rozdeptał niedopałek nadziei, zostawiając po sobie tylko pustkę. Dave tonął, ciemność pochłaniała go, daleki promyk światła oddalał się.
Gdy się ocknął, ulewa za oknem ustała. Ile czasu leżał nieprzytomny? Tego nie wiedział, ale musiało to być kilkadziesiąt minut, może godzina, bo pojękiwania burzy - teraz już gasnące i niewyraźne - słyszał gdzieś daleko na zachodzie.
Co ja tu robię? - To pytanie jak elektron krążyło w jego głowie. Jeszcze pięć godzin temu był z przyjaciółmi. Śmiali się, wspólnie żartowali, a Dennis, Tom i Russell składali mu życzenia. Tom przyniósł mu nawet prezent - whiskey podwędzoną z barku ojca. Po tym jak wypili całą butelkę i wypalili pół paczki Lucky Strike'ów Dennis zaproponował wszystkim nocleg u siebie – dodał, że rzecz jasna po tym, jak dojdą do siebie, bo gdyby jego starzy domyślili się, że wypił choć kroplę, to plan wziąłby w łeb. Dave odmówił. Chciał jeszcze odwiedzić babcię Emily, a musiał się śpieszyć. Nadchodziła burza.
Działo się to zaledwie pięć godzin temu, godzin, które teraz Dave'owi wydały się wiecznością. Przeklinał moment, w którym odrzucił propozycję Dennisa. Gdyby tam poszedł może nie byłoby całego tego gówna – pomyślał sobie – może... przyjaciele by... .
Nadstawił uszu.
Od dłuższego czasu nie słyszał nic i nikogo. Gdyby nie pomruki słabnącej burzy i prawie niesłyszalna melodia kropel poddających się siłom grawitacji, panowałaby głucha, błoga cisza. Z drugiej strony jednak burza była oznaką zwykłości, której sygnałów teraz Dave pragnął jak wędrowiec wody na pustyni. Cisza po burzy była niczym nielojalny przyjaciel, który porzuca cię w najgorszym z możliwych momentów. Jak Roy Tracy, pomyślał Dave – gównojad i zdrajca – który zawsze, o ile miał taką okazję zostawiał człowieka samego w potrzebie.
Dave dobrze zapamiętał dzień, w którym poznał znaczenie słowa „nielojalność". Było to rok temu. On z Russellem włamali się przez małe piwniczne okno do piwnicy sklepu Czarnego Sama. Mieścił się w niej magazyn z zaopatrzeniem. Na warcie zostawili Roya, choć Dave'owi ten pomysł nie przypadł do gustu. Gdyby ktoś nadszedł od strony ulicy Roy miał ich ostrzec. Chcieli wziąć kilka, może dwa, góra trzy kartony ze słodyczami, a może pokusili by się o skrzynkę coca-coli, w każdym razie nie mieli zamiaru mocno oskubać Sama. Sprawy jednak nie potoczyły się tak jak zakładali. W chwili gdy obaj stali z kartonami na rękach do magazynu wszedł pracownik i pomocnik Sama – William Fletcher. Dave poczuł jak miękną pod nim nogi i nie może ruszyć się z miejsca. Russell szybciej ocknął się z osłupienia i pędem ruszył w stronę okienka. Fletcher nie od razu zorientował się, co tu właściwie robią, dzięki czemu może zdołaliby uciec, ale gdy dotarli do okienka okazało się, że Roya nie ma. Dave zdołał jeszcze popchnąć Russella w górę, ale sam nie zdążył się wydostać. Zabrakło niewiele. W chwili gdy jego głowa wyskoczyła na zewnątrz Willy złapał go za kostkę i wciągnął z powrotem. Zrobił to tak brutalnie, że broda Dave jak piłka odbiła się od parapetu. Dave był pewien, że Fletcher zaraz zawoła Czarnego Sama, ale ten tego nie zrobił. Karę zasądził sam, na miejscu. Sprał go tak jak nigdy przedtem i nigdy potem nikt go nie sprał – nawet Craig. William Fletcher, na co dzień spokojny i nieco flegmatyczny pomocnik Sama okazał się sadystycznym i czerpiącym przyjemność z cierpienia innych kutasem. Wtedy w magazynie złamał Dave'owi rękę, nos i obił tak, że nawet Craig widząc go po wszystkim przeraził się nie na żarty. Po tym jak Fletcher zrobił swoje kazał Dave'owi – jak się wyraził – wypierdalać tym samym wejściem, którym tu przybył. Gdy półprzytomny, ze łzami w oczach wyczołgiwał się na tyły sklepu Sama, pomógł mu Russell. W domu Dave powiedział, że spadł z roweru i ta wersja została zaakceptowana bez mrugnięcia okiem, ale w szpitalu lekarz chyba nie do końca mu uwierzył. Całe szczęście nie drążył dalej. Willy Fletcher okazał się jednak nie tylko sadystycznym, maniakalnym gnojkiem, ale i pamiętliwym skurczybykiem. Pół roku później dopadł Russela na tyłach kina przy Fitzroy Street i obił mu gębę. Przez trzy tygodnie Russel wyglądał jakby wsadził głowę do ula. Za zdradę Roy Tracy słono zapłacił. Kiedy o akcji w magazynie czarnego Sama dowiedział się Dennis, w pewien piątkowy wieczór razem z Billym Paxtonem, który notabene nienawidził wszelkiej odmiany tchórzostwa, dopadli Roya. Złamali mu nos i wybili dwa zęby. Na odchodne dodali, że gdyby przyszło mu na myśl ich wsypać, to doniosą Fletcherowi o jego udziale w próbie opróżnienia magazynu, a na dzielnicy rozpowiedzą, że jest pieprzonym zdrajcą.
(tchórz)
Cisza...
Cisza był gorsza niż ten głos. Jedyne co zwiastowała, to nadejście głosu, ale głos nie nadchodził. Pokój tonął w gęstym jak atrament mroku. Ciało Dave'a zdrętwiało, mokra koszulka przylgnęła chłopcu do ciała. Wydawało mu się, że znów na chwilę odleciał. Było mu zimno. Za oknem ujadał pies Andersonów. Ponownie poczuł ten dziwnie znajomy, metaliczny zapach, ale teraz iskierki świadomości wybuchły w jego głowie niczym petarda.
Krew.
Gdyby Dave wcześniej, podczas burzy bardziej się skupił i choć raz spojrzał na podłogę, może jego uwadze nie umknęłyby ciemne krople, których ślad niczym okruchy zostawione przez Tomcio Palucha znaczyły szlak od drzwi do jego łóżka. Może gdyby strach nie paraliżowałby jego każdej komórki zauważyłby ich rubinowy odblask. Może gdyby zdecydował się jednak na ucieczkę i wydostał z pokoju zobaczyłby, że Craig wcale nie pije ze swoimi kolegami w Rockers. Gdyby wyszedł za drzwi okazałoby się, że Craig nie opuścił dzisiaj domu. Wchodząc do kuchni zauważyłby jego plecy, siedzącego przy kuchennym stole; pewnie zwróciłby uwagę na nienaturalnie zwisające ręce swojego ojczyma, jak u porzuconej marionetki...
Dave jednak nie mógł tego zobaczyć, leżał na łóżku nie zdolny do żadnego ruchu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie słyszy nic. Nie tylko w pokoju, ale i za oknem. W piątkowy wieczór nie słyszy ani jednego samochodu, ani jednego głosu, nawet głupiego wiatru? Czy to możliwe, że akurat dziś nikt nie wybrał Maple Street do swoich nocnych eskapad. Nagle zmroziło mu krew w żyłach. Wyraźnie poczuł wibracje pod swoimi plecami; coś lekko wypychało jego materac ku górze. Jednocześnie gdzieś w oddali usłyszał melodię. Była prosta i składała się z kilku dźwięków, zapętlona oddalała się i wracała jak bumerang, tyle że za każdym razem nieco głośniej i wyraźniej. Dave słyszał ją w swojej głowie. Oddalała się i bum – wracała, coraz głośniej i głośniej – bum, chłopiec zasłonił uszy rękami, ale ona natarczywie wracała, aż w końcu głos spod łóżka zaśpiewał w takt melodii:
- A niech mnie licho, niechaj zgadnę, babcia powiedziała prawdę... - na koniec zachichotał i wszystko ucichło. Serce waliło Dave'owi jak młot, a w głowie czuł rój szerszeni, które uwięzione starały się uwolnić, żądląc gdzie popadnie. Babcia powiedziała prawdę... . Ostatnia fraza wróciła nie przywołana, jak echo w ciemnej studni. Miał wrażenie, że to już koniec, że zwariował.
Pomyślał o babci Emily. Zmarła pół roku temu. Dzisiaj był na cmentarzu, rozmawiał z nią. Nie pamiętał czy na jej pogrzebie płakał. Chyba tak. Płakali wszyscy, prawie wszyscy... . Zastanawiał się, jak to jest, że ci których kochał odeszli tak szybko. Jego prawdziwy ojciec zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące przed tym, jak on sam przyszedł na świat. Dave nie mógł go pamiętać, nie mógł go kochać, ale wyobrażał sobie, że tak właśnie by było – gdyby żył. Choć ojciec podobno nie był ideałem - pił, grał w zakładach i urządzał w domu piekielne awantury, (chrobot) to z drugiej strony gdyby żył byłby ojcem – nie tylko takim z opowiadań i wspomnień, a ojcem z krwi i kości – jakiego Dave całe życie pragnął. Craig nim nie był i nigdy nie będzie. Dlaczego mama go wybrała? Wiedział, że poznała go w pracy. Craig czasem o tym opowiadał. Był od niej o sześć lat młodszy. Dave miał wówczas cztery lata. Podobno dziadkowie - Frank i Emily nie byli z tej znajomości zadowoleni, ale z drugiej strony Craig sprawił, że ich córka odżyła i znów częściej się uśmiechała. Znów była sobą, znów przypomniała sobie o dziecku, którym od śmierci męża zajmowali się jej rodzice. Ann i Craig pobrali się w maju 1975 roku. Sielanka nie trwała jednak długo (chrobot). Wkrótce okazało się, że Craig, na co dzień wzorowy pracownik i obywatel lubi sobie chlapnąć i może nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że potem równie mocno lubił znęcać się nad swoimi bliskimi. Ann nie potrafiła jednak tego zakończyć. Po burzy zawsze przychodziło słońce. Złe dni ustępowały miejsca tym lepszym. Craig potrafił być wówczas czarującym mężem, jak i wspaniałym ojcem. Przeprosinom nigdy nie było końca. Nabierała się na to tylko jedna osoba – mama Dave'a. Wkrótce jednak jej gehenna się zakończyła. Zmarła (egoistka). Po jej śmierci Craig przeszedł metamorfozę – uspokoił się, przestał pić i zajmował się Davem jak własnym dzieckiem. Frank i Emily pozostali jednak czujni. Nigdy nie zaufali Craigowi,
(chrobot) ale w tej sytuacji mieli związane ręce. Nie chcieli pogarszać sprawy, chcieli mieć Dave'a jak najbliżej. Obawiali się, że Craig na skutek ich interwencji mógłby chcieć wywieźć syna do innego Stanu.
- Noooo daaaleeejjj, jeeeessteeem juuuuużż blisssskooo - zaskrzeczał głos pod łóżkiem.
Tym razem jednak Dave nie zareagował. Może gdyby ktoś przyłożył mu w tej chwili stetoskop do piersi poczułby nieco tylko przyspieszone bicie serca, ale nic co wskazywałoby na to, że chłopak jest śmiertelnie przerażony. Bo nie był. Już nie. Znów w jego głowie eksplodował ładunek wybuchowy, tym razem jednak nie petarda, czy granat, a prawdziwa bomba. Wybuch był na tyle mocny, że pod powiekami zrobiło mu się jasno jak w dzień, ale jedyne co zobaczył to cień małego zgrabionego człowieka, a może była to tylko gra świateł.
Babcia Emily umarła w domu. Odeszła pogodzona ze swoim losem. Chorowała krótko, ale na tyle intensywnie by poznać znaczenie słowa cierpienie. Dave pamiętał ten dzień bardzo dobrze. Po szkole odebrał go Pan Graham Coldwell, sąsiad babci i razem pojechali do domu dziadków. Babcia wyglądała na zmęczoną i udręczoną, mimo to uśmiechała się.
(ciepło)
Uśmiechała się kiedy nie traciła przytomności. Kiedy ją odzyskiwała mogła rozmawiać. Dave nie płakał, obiecał to sobie, ale z trudem powstrzymywał łzy. Kiedy na miejscu zjawił się Craig coś w oczach babci umarło. Dave zauważył to, ale zostawił to dla siebie. Był zły na ojczyma, że zjawił się tu w tak intymnym momencie – w ICH momencie. Wszystko zepsuł, jak zwykle.
(ciepłoo)
Chwilę przedtem dała mu list, prezent na urodziny – piętnaste.
(gorącoooo)
Miał go nikomu nie pokazywać.
Otworzył go dziś na cmentarzu. Czytając płakał.
Może gdyby teraz leżąc na łóżku był w stanie sobie ten moment przypomnieć wszystko by zrozumiał. Ale Dave'a tam nie było. Dave umarł tam na cmentarzu, zapłakany, trzymając w garści list i prawdę, dusząc w sobie ból i nienawiść.
Może gdyby przypomniał sobie tamten moment, wiedziałby, co stało się dalej. Wiedziałby, co znajduje się za drzwiami dzielącymi jego pokój z kuchnią. Wiedziałby, dlaczego Craig się nie rusza. Może gdyby dokładnie wszystko zapamiętał i był w tamtym momencie w pełni świadomy zobaczyłby teraz oczami wyobraźni Craiga z głową zwaloną na stół - stół zalany ciemną, krzepnącą krwią – jego krwią – krwią mordercy. (Tak). Widziałby ranę zionącą w głowie ojczyma niczym usta klauna wykrzywiające się w szyderczym uśmiechu. Zobaczyłby z jak wielką siłą ktoś rozpłatał mu czaszkę, wbijając ostrze głęboko po oczodół, sprawiając że oko jak roztopiony lód spłynęło policzkiem. Może pamiętałby widok ojczyma i jego zmasakrowanej lewej strony twarzy, z jednym całym okiem, które przeglądało się w odrażającej mieszance mózgu, rzygowin i krwi rozlanych na blacie. Może gdyby teraz otworzył drzwi swojego pokoju, zauważyłby dziwny metaliczny błysk pod swoim łóżkiem, a na łóżku małego przygarbionego chłopca chichoczącego w mroku.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Paulina Niedrygoś - Źródło
Brina wpatrywała się intensywnie w palec wskazujący swojej prawej ręki, znajdujący się tuż przed jej oczyma. Drugą dłoń zacisnęła w pięść. Skupiła całą swą uwagę na przeszukiwaniu własnego umysłu, próbowała znaleźć i uchwycić choć odrobinę magii, którą mogłaby przesłać na opuszek palca.
Im głębiej zaglądała, tym większy stawał się ból głowy. Pulsowanie w czaszce wzmagało się, ogarnęły ją mdłości, dzwoniło jej w uszach. Zrezygnowała, kiedy znalazła się na granicy wytrzymania i wzrok zaczął się zamazywać. Opuściła rękę, odetchnęła głęboko kilka razy i opadła na poduszkę.
Znowu nic. Jak każdego ranka, od kiedy tylko sięgała pamięcią, próby odnalezienia w sobie energii magicznej spełzły na niczym. Brina powtórzyła sobie po raz tysięczny, że nie posiada mocy i musi się z tym pogodzić. Wiedziała też, że jutro podejmie kolejną próbę.
Kiedy poczuła się odrobinę lepiej, dziewczyna spuściła obolałe nogi, wstała z łóżka i powoli podeszła do okna. Powitało ją słońce i przejrzyste niebo. Brina często narzekała, że nie dość, iż jako jedyna w całym Ravenshire ma kłopoty z chodzeniem, to musi mieszkać na szczycie Ratusza, jedynego trzypiętrowego budynku, jednak w takie dni jak ten, cieszyła się, że żaden z okolicznych domów nie może jej zasłonić horyzontu, gdzie rozpościerał się gęsty i nieprzenikniony las. Choć nie opuszczała miasteczka, już sam widok zielonej puszczy działał na nią kojąco.
Głowę Briny przeszył ostry ból. Tępy ucisk towarzyszył jej przez cały czas, jednak często się wzmagał. Dziewczyna oparła czoło o szybę i mocno zacisnęła powieki. Kiedy je otworzyła, zauważyła grupę Druidów, poważnych mężczyzn w długich, białych szatach, unoszących się lekko nad ziemią. Skierowali się w stronę wejścia do Ratusza i szybko zniknęli w jego wnętrzu.
Brina westchnęła ciężko. Ileż by dała, by móc wrócić do łóżka i nie wstawać przez cały dzień, czytając i śpiąc na przemian. Musiała jednak ubrać się, znaleźć Krasusa i zejść na parter, gdzie spotkają się wszyscy mieszkańcy miasteczka. Takie były, od niepamiętnych czasów, zasady Ravenshire.
*
- Patrz, czego się nauczyłam! – zawołała Karen, kiedy tylko wleciała przez drzwi. Szybko przepchnęła się przez tłum ludzi i dopadła stolika, przy którym siedziała Brina.
– Chcesz może cukru do tej kawy? – spytała z nadzieją.
- Tak, jasne – odparła Brina. Słodziła już kawę, domyślała się jednak, co chciała jej zaprezentować przyjaciółka.
Karen zaczęła wpatrywać się w cukierniczkę, która stała na sąsiednim stoliku. Po chwili cukiernica uniosła się, przeleciała kawałek i lekko wylądowała już przed Briną.
- Ha! – Karen nie mogła ukryć radości. – I co, robi wrażenie, nie?!
- O tak, zdecydowanie! – skłamała Brina. Prawda była taka, że wszyscy dorośli w Ravenshire świetnie znali się na magii i zwykle już małe dzieci potrafiły za jej pomocą przenosić małe przedmioty. Długo to trwało, zanim moc objawiła się w Karen. Dlatego pewnie tak mocno zaprzyjaźniła się z Briną – dwie dziewczyny, które musiały chodzić, bo nie potrafiły latać. Obie zaczęły się już godzić z faktem, że są dwoma odmieńcami, a razem było im w tej inności zdecydowanie raźniej. Jakiś czas temu jednak Karen zaczęła strzelać iskrami z dłoni, unosić się nad ziemią i każdego dnia jej moc rosła. Brina pozostała sama. Wciąż spędzała czas z przyjaciółką – mimo że postępy Karen raniły ją mocniej, niż ośmielała się przyznać. Wiedziała jednak, że wkrótce któryś z magicznych gangów upomni się o młodą czarownicę i ta przestanie mieć czas na przyjaźnie.
Brina przyjrzała się Karen uważnie. Pewnie Wiedźmy zwrócą się do niej jako pierwsze. Wszystkie były odważne, zwykle radosne i trochę szalone. Tak, Karen zdecydowanie będzie do nich pasować.
W drugim końcu Auli otworzyły się drzwi. Dziewczęta spojrzały na grupkę dzieci, która weszła do środka; była to młodsza grupa, która nie umiała jeszcze lewitować. Na przeznaczonym dla nich stoliku natychmiast zaczęło pojawiać się drugie śniadanie – słodkie bułki, owoce, naleśniki – ale większość dzieci przed posiłkiem chciało przywitać się ze swoimi rodzicami. Rozbiegły się na cztery strony, choć tylko kilkoro podeszło do ponurych, poważnych mężczyzn z białych szatach, rozmawiających szeptem między sobą.
- Gdybym miała magię, chciałabym być Druidką – odezwała się Brina, przyglądając się gangowi, który zawsze fascynował ją najbardziej.
- Co? – Karen oderwała wzrok od sztućców, które właśnie posłała do innego stolika. – Co ty gadasz? Wiesz przecież, nie mogłabyś. Poza tym, nie ma nic nudniejszego od bycia Druidem.
- Kiedy ja w ich zachowaniu nie widzę nic nudnego. Założę się, że są cholernie inteligentni i dyskutują o problemach świata. I są zawsze tacy spokojni, nawet podczas walki – nie rzucają się na innych, po prostu stoją w miejscu i tworzą tę wielką energię, która zmiata przeciwników. Nawet się za bardzo przy tym nie pobrudzą.
- I gdzie tu zabawa? E tam – Karen wzruszyła ramionami. – Nie zawracam sobie głowy Druidami, z wiadomych przyczyn.
Karen miała rację – dziewczęta pretendujące do miejsca w gangach nie starały się o uwagę Druidów, ponieważ ci przyjmowali w swe szeregi tylko i wyłącznie mężczyzn, i to tylko zrównoważonych i poważnych. I takich, którzy nie uważali noszenia białej płóciennej szaty za obciach.
Wiedźmy były grupą składającą się z samych kobiet. Nosiły kolorowe suknie, miały długie, zawsze rozpuszczone włosy, były hałaśliwe, a walkę traktowały jako powód do dobrej zabawy.
Czarni – przyjmujący i kobiety, i mężczyzn, niezwykle zajadli i waleczni, często wszczynający walki, nosili tylko ubrania w barwie, która stanowiła nazwę ich grupy. Natomiast Zagubieni Chłopcy – wbrew nazwie także składający się z przedstawicieli obu płci - byli najliczniejsi, ale też najbardziej pogardzani – zwykło się mówić, że Zagubionym Chłopcem zostaje osoba, której nie chcą inni. Nie mieli nawet tradycyjnego stroju, choć zdecydowanie cechowało ich niedbalstwo o wygląd.
Każda dorosła osoba w Ravenshire należała do jednego z czterech gangów. Wszyscy choć raz dziennie zaglądali do Ratusza – parter budynku, zwany Aulą, był w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców. Pomieszczenie pełne było stołów i krzeseł, które raz po raz zapełniały się wyczarowanymi potrawami. Wszyscy jedli, pili, dyskutowali. Kiedy zachodziło słońce, meble znikały i rozpoczynały się walki. Miotano w siebie wiązkami światła, rozlegały się hałaśliwe wybuchy, zranieni szybko leczyli się przy pomocy magii i zaczynali od nowa tworzyć kule energii, które posyłali w stronę przeciwników. Gdy zaczynało świtać, kilkoma ruchami rąk doprowadzano Aulę do porządku i mieszkańcy rozchodzili się do domów, by trochę się przespać i powrócić do Ratusza następnego dnia.
Pierwsze piętro budynku stanowiła szkoła. Dzieci schodziły podczas przerw do Auli – tam też spędzali czas absolwenci, którzy oczekiwali na przyjęcie do gangu, tacy jak Karen. Na drugim piętrze znajdowały się mieszkania pracowników szkoły i Krasusa, ochroniarza Briny. Sama Brina miała dla siebie całe trzecie, najwyższe piętro. Podejrzewała, że kiedyś, gdy była dzieckiem, musiała tam z nią mieszkać jakaś opiekunka, ale nie pamiętała tego. Prawdopodobnie brak magii i kiepskie zdrowie wpływa na kłopoty z pamięcią.
- Wyglądałabyś głupio w ich stroju – Karen wyrwała Brinę z zamyślenia.
- Co? – zapytała dziewczyna.
- W stroju Druidów. Wyglądałabyś w nim głupio. Z twoimi włosami.
To zdecydowanie była prawda. Długie, gęste włosy Briny były niemalże białe. Jedyna rzecz, której Karen, szatynka, mogła jej zazdrościć. Włosy Karen spokojnie można by nazwać pięknymi, ale nie wyróżniała się nimi tak jak Brina. Ta jednak chętnie zamieniłaby się kolorem włosów, gdyby mogła też oddać bliznę, która od dzieciństwa przecinała jej policzek.
Brina znowu zaczęła przyglądać się przyjaciółce. Musiały być w podobnym wieku. Może chodziły razem do szkoły?
- Karen, jak myślisz, ile masz lat? – zaryzykowała pytanie.
- Co? Czego?
- Nie, nic. Nieważne. – Brina, rozczarowana, wzruszyła ramionami i wstała powoli. – Idę się trochę przewietrzyć.
- No, jak tam chcesz. Ja tu będę cały czas.
- Okej.
Brina ruszyła w stronę drzwi. Krasus, który siedzał w pobliżu, natychmiast uniósł się w powietrze i poleciał za nią.
- Chcesz pogadać? – zagadnął.
- Nie, chciałabym chwilę pobyć sama – poprosiła dziewczyna, więc ochroniarz wycofał się i trzymał w pewnej odległości za nią.
Brina pchnęła drzwi i wyszła na ulicę. Słońce ogrzewało ją, kiedy powoli ruszyła drogą. Oddychała głęboko, by nie zmęczyć się za szybko. Powłóczyła obolałymi nogami, ale była zdeterminowana, żeby zrobić jeszcze parę kroków. Starała się zignorować pulsujący ból w głowie i oddała się rozmyślaniom.
Dlaczego oni nie mierzą czasu. Dzięki temu można by określać, kiedy coś się zdarzyło... Brina zaśmiała się gorzko. Dobrze wiedziała, dlaczego w Ravenshire nikt nie zawraca sobie głowy mierzeniem czasu. Tutaj każdy dzień wyglądał tak samo. Lenistwo, jedzenie, rozmowy o niczym. Jedyną, ale najwyraźniej wystarczającą rozrywkę, stanowiły conocne walki. W Ravenshire nie było sklepów, fabryk, szpitali, teatrów. Obdarzeni magicznie mieszkańcy potrafili sobie zapewnić wszystko, czego potrzebowali. Centralny punkt miasteczka stanowił Ratusz, dookoła rozsiane były małe domki mieszkalne i ruiny innych budynków; nikt już nie pamiętał, czym niegdyś były. I tyle. Ludzie rodzili się, chodzili do szkoły, uczyli się magii, trafiali do gangu, a w końcu umierali i ktoś inny sprawiał, że ich ciało znikało. Nikt nie liczył dni ani lat. Nikogo nie obchodziło, co znajduje się poza granicami Ravenshire.
Nikogo poza Briną. Ale Brina zawsze była inna. Z jakiegoś powodu ważna – chyba była córką kogoś ważnego czy coś takiego... pewnie wiedziała, lecz ciężko to wszystko spamiętać – więc mieszkała w Ratuszu, miała osobistego ochroniarza – Krasus jako jedyny nie należał do żadnego gangu, cały czas strzegł dziewczyny. Brina doszła do skrzyżowania dróg. Spojrzała w lewo, w prawo, po czym odwróciła się i zaczęła zmierzać z powrotem w kierunku ratusza. Krasus spojrzał na nią współczująco. Brina jednak nigdy nie miała siły, by pokonać dalszą trasę.
Gdy weszła do Auli, zauważyła, że Karen nie siedzi już przy ich stoliku. Rozejrzała się zaniepokojona i szybko dostrzegła, iż spełniły się jej najgorsze obawy – Karen, teraz z rozpuszczonymi włosami i w zielonej, zwiewnej sukni, śmiała się z czegoś, co opowiadała jej jakaś Wiedźma. Inna Wiedźma. Bo teraz także Karen była Wiedźmą.
- Brina! – Karen zauważyła przyjaciółkę i szybko do niej pofrunęła. – Przyjęły mnie! Możesz w to uwierzyć?! Jestem jedną z Wiedźm!
- Gratulacje – Brina zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła uwierzyć, że wystarczyło te parę minut, gdy jej nie było, by straciła swą towarzyszkę.
- Tak się cieszę! Już dzisiaj będę walczyła! No nic, muszę do nich wracać... Trzymaj się, Brina – i już jej nie było.
Brina poczuła łzy napływające jej do oczu. Choć spodziewała się, że ten dzień nastąpi, nie umiała powstrzymać smutku. Być może Karen nigdy nie była najlepszą przyjaciółką, ale przynajmniej rozmawiała z Briną. Teraz pozostał tylko małomówny Krasus.
Otępiała Brina poczuła, że nie wysiedzi w Auli ani chwili dłużej. Rozpoczęła mozolną wspinaczkę na trzecie piętro. W końcu, wyczerpana, rzuciła się na łóżko i zalała łzami.
Wiele czasu minęło, zanim usłyszała hałasy, oznaczające początek walki. Brina otarła łzy i zaczęła rozmyślać nad swoim nieszczęściem. Zawsze obolała, zawsze zmęczona, nie potrafiła w sobie znaleźć odrobiny magii.
Pozbawiona tego niezwykle ważnego czynnika, szukała ucieczki. Znalazła ją w książkach. W Ravenshire nie było wielu książek, ale większość z nich znajdowała się w posiadaniu Briny. Mieszkańcy, którzy, zdaje się, bardzo ją szanowali – muszę pamiętać, żeby zapytać Krasusa, dlaczego – na wieść o tym, że dziewczyna polubiła czytanie, przynieśli jej stare książki, które znaleźli w swoich domach. Wszyscy twierdzili, że sami ich nie przeczytali, były to dla nich po prostu zbędne pamiątki po przodkach.
Brina jednak odnalazła w nich świat, który ją zachwycił. Świat możliwości, przygód, podróży, bohaterów. Świat wielkich miast, gdzie ludzie korzystali z niesamowitych wynalazków. Świat pozbawiony magii i świat, gdzie wykorzystuje się magię by czynić dobro, a czasem by przejąć władzę nad światem. W świecie książek zdarzały się nieszczęścia, katastrofy. W świecie książek ludzie cierpieli i płakali, ale też śmiali się, kochali.
Żyli. Na tym polegała różnica. Mieszkańcy Ravenshire tylko egzystowali.
Brina zastanawiała się zawsze, skąd się te książki wzięły. Krasus twierdził, że to wszystko wymyślone historyjki, które ktoś kiedyś wyczarował, może nawet przez przypadek. Dziewczyna nie była tego jednak taka pewna. Niektóre miejsca, wydarzenia lub zachowania powtarzały się w wielu dziełach – zupełnie tak, jakby autorzy (których nazwiska widniały na okładkach) byli prawdziwymi ludźmi i opisywali realny świat. A to by oznaczało, że las otaczający Ravenshire kiedyś się kończy. Że coś tam jest. Była to myśl równocześnie zatrważająca, jak i kojąca. Ta właśnie myśl ukołysała Brinę do snu.
*
Dni mijały, życie w Ravenshire toczyło się normalnym rytmem. Brina codziennie widziała Karen w Auli, roześmianą, pełną życia. Czasami zamieniały kilka słów, ale zwykle Karen spędzała cały czas w towarzystwie Wiedźm.
Każdy z gangów sprawiał wrażenie, jak gdyby miał niezliczoną ilość sekretów i ważnych tematów do dyskusji, jednak Brina zastanawiała się, o czym mogą rozmawiać ludzie, którzy nie robą nic i nie mają żadnych zainteresowań. Gdyby czytali, mogłaby z nimi rozmawiać o książkach. W szkole w Ravenshire dzieci uczyły się czytać, ale dorośli szybko tracili zainteresowanie tą czynnością.
Brina, przeczytawszy wielokrotnie prawie wszystkie dzieła w swej kolekcji, postanowiła w końcu sięgnąć po te najstarsze. Do tej pory bała się przewracać pożółkłe, kruche kartki w obawie przed zniszczeniem książek, a nie chciała prosić Krasusa o wzmocnienie ich magią, ponieważ czuła, że w ten sposób pozbawi je swego rodzaju niezwykłości i tajemniczości, a także niepowtarzalnego zapachu.
Teraz jednak zdecydowała się poznać ich treść. Ostrożnie przerzucała kartki, więc czytanie zajmowało jej dużo więcej czasu, ale tego i tak miała aż w nadmiarze.
*
W książkach, które czytała Brina, obowiązywała zawsze jedna zasada: nigdy nie było wiadomo, co przyniesie przyszłość. Zaskakujące, a czasem na pozór nieważne wydarzenie potrafiło diametralnie zmienić ludzkie życie. Dla Briny jednak czas, kiedy leżąc w łóżku marzyła o odmianie swego losu, dawno się skończył. Wciąż uczepiona maleńkiego ziarenka nadziei, które w niej pozostało, szukała w sobie śladu mocy magicznej, ale sama nie była już pewna, czy wierzy w jego istnienie. Nie oczekiwała przyszłości, bo w przyszłości nie widziała zmiany.
Miała się jednak przekonać, że książki nie lubią się mylić.
*
Dzień, w którym Brina sięgnęła po prawdopodobnie najstarszy tom w całym Ravenshire, nie różnił się od pozostałych. Dziewczyna obudziła się z bólem głowy. Spojrzała przez okno na lekko szumiący w oddali las. Zjadła w Auli wyczarowane dla niej śniadanie, potem obiad i wdrapała się powoli z powrotem na trzecie piętro.
Książka, którą wzięła do ręki, była tak zniszczona, że nie mogła odczytać tytułu na okładce. Brina zapewne mogłaby go znaleźć na stronie tytułowej, jednak nigdy go nie poznała, bo kiedy położyła się na łóżku i powoli otwarła dzieło, z książki wypadła stara, złożona kartka papieru, która pochłonęła całą jej uwagę.
Zafascynowana, ostrożnie rozłożyła kartkę. Wygładziła ją i... zamarła.
Patrzyła na młodszą wersję samej siebie. Rysunek był stary, ale nie miała wątpliwości: ten sam mały nos, odstające uszy, lekko skośne oczy, długie, jasne włosy. I wreszcie długa blizna na lewym policzku. Nie do pomylenia. A także podpis: Brina. Wznieśliśmy dla niej Ratusz na samym środku Ravenshire, więc każdy dostaje jej moc.
Brina wpatrywała się w kartkę z niedowierzaniem. To niemożliwe. To nie mogę być ja. Rysunek jest zbyt stary. A ja nie mam mocy. Nie mam czym obdzielać. Jednak widziała wyraźnie.
Dziewczyna sięgnęła pamięcią wstecz: próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Wszystkie obrazy były jednak zamazane, widziała tylko niezliczone dni, z których żaden nie różnił się od drugiego.
Potrzebuję odpowiedzi. Teraz.
- Krasus! – zawołała. Jej ochroniarz mógł mieszkać piętro niżej, ale zawsze słyszał jej wołanie. Już po chwili drzwi otworzyły się i wleciał szybko do pokoju. – Krasus, co to jest?!
Krasus chwycił wyciągnięta w jego kierunku kartkę i zbladł.
- Skąd to masz? – spytał.
- Z książki. Zresztą nieważne. Powiedz mi po prostu, co to oznacza?!
- Ktoś cię po prostu narysował...
- Wiele lat temu! To niemożliwe, żeby żyła tak długo! I nie mam żadnej mocy!
Kraus westchnął i opadł na stojący w pobliżu fotel.
- Brino... żyjesz dłużej niż inni ludzie.
- Co? Nie pamiętam...
- Bo zapominasz. Ciągle o wszystkim zapominasz.
Brina wyprostowała się gwałtownie, co sprawiło jej ból, jednak zignorowała go. Jeszcze raz próbowała sobie przypomnieć, cokolwiek, ale natrafiała tylko na pustkę. Pytania kotłowały się jej w głowie.
- Krasus, kim... czym ja jestem?
- Ja... - ochroniarz zawahał się.
- Nie. Chcę wiedzieć wszystko. Powiedz mi.
Krasus westchnął ciężko.
- Cóż, mogłem się tego spodziewać. Podobno zawsze w końcu zaczynasz pytać. – Brina nie zrozumiała ostatniego zdania, ale postanowiła je na razie zignorować. – Dobrze. Posłuchaj więc. Wiele lat temu mieszkańcy Ravenshire znaleźli niemowlę. Nikt nie wiedział, skąd się wzięło, po prostu leżało porzucone na skraju miasta. To byłaś ty, oczywiście. Zaopiekowano się tobą, a wkrótce zauważono, że ludzie, którzy przebywają w pobliżu ciebie, unoszą się w powietrzu, przesuwają przedmioty... Mieszkańcy zyskali moc, którą stopniowo nauczyli się kontrolować. Im bliżej ciebie, tym była ona silniejsza.
Brinie zakręciło się w głowie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Co to wszystko znaczy?!
- Jesteś źródłem, Brino – kontynuował Krasus, jakby usłyszał myśli dziewczyny. – To ty dajesz nam magię. Nie było jej w Ravenshire przed twoim pojawieniem się.
Brina wpatrywała się w ścianę. Magia, której zawsze pragnęła i nie mogła dostać, pochodziła od niej?! Nie. To nie miało żadnego sensu.
- Ja... ile mam lat? – wydusiła z siebie w końcu.
Krasus pokręcił głową.
- Nie wiem... nikt nie wie. Nikt nie pamięta. Starzejesz się, ale bardzo, bardzo powoli. Nikt spośród obecnie żyjących nie pamięta, byś wyglądała młodziej niż teraz. A ty... cóż, szybko zapominasz. Zapominasz ludzi, których znałaś wcześniej. Ochroniarzy, którzy opiekowali się tobą przede mną. Nie pierwszy raz poznajesz tę historię. Ale wkrótce znowu zapomnisz. Zapomnisz o Karen, a potem o mnie... wszystko będzie dobrze, Brino.
- Dobrze?! Dobrze?! – Brina zerwała się na równe nogi. Poczuła ból w całym ciele, ciągle kręciło jej się w głowie. Wolno podeszła do okna. Była wściekła, ledwo łapała powietrze. – Nic nie będzie dobrze! Dlaczego?! Dlaczego kłamiecie? Kto jeszcze o tym wie?
Krasus milczał przez chwilę.
- Wszyscy wiedzą. Jesteś chroniona, nie chcemy, żeby ktoś cię uprowadził i przywłaszczył całą moc dla siebie. Uważamy, że każdy ma do niej równe prawo.
- Każdy oprócz mnie, tak?!
- Nie blokujemy jej w tobie... po prostu nie możesz jej używać. Przykro mi.
Brina ciągle nie mogła uwierzyć w słowa Krasusa.
- Więc kim ja w końcu jestem?
- Nie wiemy, naprawdę. Pojawiłaś się znikąd i dałaś nam wielki dar, za który każdy jest ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Może powstałam z kumulacji niewykorzystywanej energii i potencjału mieszkańców tej dziury, pomyślała. Nikt tu nie pracuje. Nic nie robi. Ich energia życiowa stworzyła mnie. Wcale bym się nie zdziwiła.
- Połóż się, Brino – poprosił Krasus, podlatując wolno do dziewczyny. – Za parę dni wszystko wróci do normy, obiecuję...
Brina chwyciła stojącą na parapecie donicę i, niewiele myśląc, z całych sił uderzyła ochroniarza w głowę. Krasus, w ogóle nie spodziewając się ataku, nie zrobił nic, by się bronić. Nieprzytomny upadł na podłogę.
Dziewczyna wypuściła donicę z rąk. Nie potrafiła uspokoić myśli.
- Co ja zrobiłam, co ja zrobię, co zrobię... - mamrotała do siebie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie wiedząc, co zrobić. Kiedy spojrzała w okno, jej uwagę przykuł majaczący na horyzoncie las, ledwie widoczny w zapadającym mroku.
Nie mogę tu zostać. Nie mogę.
Brina odwróciła się na pięcie, zostawiła wciąż nieprzytomnego Krasusa i zaczęła schodzić na dół. Walka w Auli właśnie się rozpoczęła, więc bez problemu udało jej się niezauważenie opuścić Ratusz. Skierowała się przed siebie.
W chłodnym, wieczornym powietrzu wściekłość, smutek i żal wreszcie uwolniły się i Brina wybuchła płaczem. Łkając głośno, próbowała złapać powietrze, lecz nie zatrzymywała się. Powróciły zawroty głowy, dziewczyna bała się, że zaraz zemdleje. Powłócząc nogami, ciągle brnęła naprzód.
W końcu jednak nogi Briny dały za wygraną. Osunęła się na ziemię. Tutaj mnie znajdą, pomyślała wyczerpana. Nagle poczuła, że ktoś klęka przy niej, łapie ją pod bok i pomaga wstać. Podniosła powoli wzrok i zobaczyła twarz starszej kobiety, ubranej na czarno.
Czarna. Musiała mnie znaleźć akurat Czarna. Na pewno jest wściekła, że próbowałam uciec.
Jednak kiedy Brina spojrzała w oczy kobiety, nie zobaczyła złości. Zamiast tego zaskoczona rozpoznała coś, co mogło być współczuciem, a nawet poczuciem winy.
- Idź, dziecko – odezwała się kobieta. – Powodzenia.
Po czym szybko odfrunęła.
Zaskoczona Brina patrzyła za nią przez chwilę. W końcu podjęła ucieczkę. Ciężkie nogi buntowały się, ale zdeterminowana dziewczyna stawiała krok za krokiem, aż znalazła się na granicy miasteczka.
Kontynuowała wędrówkę, kierując się w stronę lasu. Wciąż niewyobrażalnie wściekła, poczuła nagle, jak tkwiące w niej ziarenko nadziei wypuszcza maleńki pęd. Czując nowy przypływ mocy, przyspieszyła kroku.
Choć Brina bała się, że nie zajdzie daleko, z zaskoczeniem odkryła, że idzie coraz szybciej. Napięcie, trwające w jej ciele całe życie, zdawało się ustępować. Nogi były coraz lżejsze, nawet pulsowanie w głowie ustawało.
Kiedy dotarła do linii drzew, obejrzała się na Ravenshire. Oni mnie nie stworzyli, pomyślała. Kiedyś ludzie żyli tu normalnie. Te wszystkie stare ruiny... to musiały być miejsca pracy, sklepy. Mieszkańcy Ravenshire funkcjonowali. Lecz kiedy otrzymali moc, przestali działać. Odebrali sobie sens i stworzyli marną iluzję sensu . Osunęli się w marazm, którego nie umieli nawet dostrzec. Nie, nie stworzyli mnie. Zabrali mi, co moje. Moją moc, moją siłę.
Brina spojrzała na kołyszące nad nią drzewa i odetchnęła głęboko. Powietrze wypełniło jej płuca jak nigdy dotąd. Smakowało jak najwspanialszy dar. Uczucie było tak niesamowite, że Brina zaśmiała się głośno.
Po czym zwróciła się w stronę lasu i, po raz pierwszy w życiu, zaczęła biec.
*
Wiele godzin później, kiedy zaczynało już świtać, Brina zatrzymała się. Spędziła całą noc, na zmianę biegnąc i maszerując. Szybko odnalazła strumyk, którego teraz się trzymała. Ciągle natrafiała też na dzikie owoce, zupełnie tak, jakby las się o nią troszczył.
Teraz przystanęła, usiadła i zerwała z krzaczka parę borówek. W jej umysł, wolny wcześniej od jakichkolwiek myśli, wdarli się teraz pozostawieni w miasteczku ludzie.
Musieli już dawno odkryć, że magii zabrakło. Czy wpadli w panikę? Może nie są nawet w stanie chodzić, większość od dawna nie używała nóg... Czy Krasus się wybudził? Co musi czuć? A Karen?
Wykorzystali mnie... Brina poczuła narastająca w niej na powrót wściekłość. Zdradzili.
Szybko otarła zbierające się w oczach łzy. Nie, nie chce o nich myśleć. Musi iść, zanim rozpoczną pościg.
Nigdy nie zdołają mnie odnaleźć. Nie bez magii.
Ale zagrożeniem mogą być inni ludzie, którzy zapewne gdzieś tam są. Oni mogą na nowo odebrać jej moc i...
Albo i nie. Poprzednim razem byłam niemowlęciem. Teraz już nie jestem bezbronna. Mam magię... Równą mocy, z której korzystali wszyscy mieszkańcy Ravenshire. Albo jeszcze większą. Mogę nauczyć się ją chronić. Już nie zapomnę.
Brina wstała niepewnie i odetchnęła głęboko kilka razy. Obejrzała się na wszystkie strony. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Na jednej z gałęzi siedział mały ptaszek i ciekawsko spoglądał na Brinę.
Dziewczyna spojrzała na swój palec wskazujący. Sięgnęła głęboko w głąb swego umysłu... I zobaczyła to. Magia, świetlista, mocarna, nieposkromiona – jeszcze nieposkromiona – tliła się niczym płomień. Brina ostrożnie sięgnęła po maleńki kawałek.
Z palca wskazującego dziewczyny wystrzeliła iskierka, która szybko zgasła.
Brina podniosła wzrok. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Tylko mały ptaszek przechylił główkę i zaśpiewał z uznaniem, jakby gratulował pierwszego cudu.
Brina uśmiechnęła się do siebie i, nie oglądając się, ruszyła naprzód.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Irmina Flis - Przyszłość
Na wyludnionych ulicach nocnego miasta słychać kroki.
Jest północ, więc to bardzo zły znak. Nikt nie śpi, ale w żadnym oknie nie pali się światło. Ciemność oznacza bezpieczne schronienie i przeżycie kolejnej nocy. Każdy o tym marzy. Ale nie wszyscy doczekają świtu. Wieje lekki wiatr, który zwiastuje coś złego. Uważny obserwator całej sceny słyszy nawet złowrogi szept, przez niego niesiony. Jest biało – czarno, nie tylko z powodu pory. Kroki rozlegają się zbyt głośno, oddech jest zbyt szybki, myśli zbyt pogmatwane. Oczy nie mogą wypatrzeć dalej umieszczonych przedmiotów, nos wyczuwa tak dobrze znany zapach ciemności. Coś się wydarzy.
Rok 3854 to już odległa historia. Ludzie, którzy wtedy się urodzili, albo zostali stworzeni, teraz są już dorośli i pozornie niezależni.
Butna ludzkość w końcu zmądrzała, a raczej zrozumiała. Dokonano przewrotu na skalę ogólnoświatową. Rządy dotychczasowych supermocarstw upadły i nie pozostał po nich żaden ślad świadczący o ich dawnej potędze.
Nie pomogła amerykańska broń i nowoczesne techniki walki.
Rosyjskie wojska, wywołujące tak dużo chaosu, zostały pokonane.
Jednak nie doszło do anarchii, a ludzie nie popadli w chaos. Przeciwnie wręcz. Nowy władca - Kantingam - już cztery miliony lat utrzymuje doskonały ład i porządek, a ludzie pod wodzą jego żelaznej (dosłownie i w przenośni) ręki, żyją w pokoju. Nowy rząd dobrze poradził sobie z kryzysem gospodarczym, poprawił ogólną sytuację ludzi na całym świecie. Tylko sobie znanymi metodami zakończył też główne konflikty , jakie toczyły się na naszej planecie: te w krajach arabskich, te na Ukrainie. Głodujący ludzie dostali chleb i wodę, a nawet więcej: zaczęli odżywiać się tak jak każdy inny mieszkaniec. Nie było problemu z czystą, bieżącą wodą, a zanieczyszczenie rzek zmalało jak nigdy dotąd. Wskaźnik przestępczości też uległ zmianie i to w tą dobrą stronę: ludzie przestali napadać jedni na drugich. Nie słyszano o mordowaniu w biały dzień, a kradzieże, włamania, okaleczania były czymś niesłychanym. Życie stało się istną sielanką, która bardzo szybko została uznana za coś zupełnie normalnego.
Kim więc jest Kantingam, ten, który tak radykalnie zmienił oblicze świata i ludzkości?
Ci, którzy go widzieli nie są zgodni. Każdy z nich miał na ten temat inną teorię, tak więc ile ludzi tyle opinii. Jednak dwie najbardziej prawdopodobne, karzą nam wierzyć w jego niezwykłość.
Tak więc jedni opisują go jako młodego mężczyznę. Uśmiechniętego, podobnego może trochę do woskowej figury. Według nich jest po prostu charyzmatycznym przywódcą, który zna dobrze potrzeby swoich poddanych i wie jak nimi rządzić. Uważają, że nie można oskarżać go o złe czyny, bo jest na wskroś dobry, mądry i sprawiedliwy. Wydaje się niemal doskonały, czysty jak łza.
Ta wersja jest bardzo przyjemne dla ucha i daje podstawy by wierzyć, że wszystko jest w porządku
i nie ma powodów do zmartwień. Istnieje, jak się można było tego spodziewać, wielu jej zwolenników.
Inni mają na ten temat zupełnie inny pogląd, który nie jest już tak optymistyczny. Twierdzą, że to doskonale zaprojektowany robot, który myśli i zachowuje się tak jak ludzie, oraz wygląda tak jak my. Mówią jednak, że jak każda maszyna nie ma zdolności odczuwania uczuć, a przynajmniej nie takich jakie znamy. Nikt nie lubi głośno wypowiadać tej opinii o najwyższym władcy. Ale nie to przecież co nam się podoba, zazwyczaj jest prawdą. Nie to co jest przyjemne, ładne, słodkie tworzy nasze prawdziwe życie ze wszystkimi jego trudami. Dlatego coś karze mi wierzyć właśnie w taki scenariusz.
Która wersja jest jednak prawdziwa? Po cichu szepcze się, że obie mają w sobie coś z prawdy, zawierają ziarnko realizmu. Być może nowy władca ukazuje się takim, jakim w danej chwili chce być, w zależności od danej sytuacji. Niekiedy przywdziewa maskę równego nam młodzieńca, by uśpić naszą czujność i uspokoić wewnętrzne głosy. Taka postać jest przewidziana dla tych, którzy mają w sercu zasiane jakieś wątpliwości. Cel jest jeden: wykorzenić je i zastąpić uwielbieniem.
Pewne jest jednak to, że jego metody są ponadludzkie, a on sam przewyższa zwykłych śmiertelników pod każdym względem. Mimo usilnych starań nie można ukryć silnej mocy i prawdziwych pobudek pod żadną maską, pod żadnym uśmiechem. Uważny obserwator dopatrzy się fałszu i dowie się, że nie jest człowiekiem i umie rzeczy, których my nawet nie potrafimy nazwać.
Dlatego nie mieliśmy w starciu z nim żadnych szans. Dlatego właśnie z siedmiu miliardów ludzi, pozostała nas tylko jedna trzecia, albo nawet jeszcze mniej. Szeregi „normalnych" zostały mocno przetrzebione.
Tak, człowieku z przeszłości. Prawdopodobnie ty też zginąłeś. Poniosłeś śmierć w jednym z początkowych starć albo sam je sobie odebrałeś, kiedy zrozumiałeś co się dzieje. Jeśli nie, to jesteś Wybrańcem i oglądasz Nowy Wspaniały Ład Trwający Na Wiek Ustanowiony Przez Najwyższego.
Wierz mi, zazdroszczę Ci nieświadomego leżenia w grobie.
Nowy Ład ,jak w skrócie nazywa się to co zaprowadzono na Ziemi, zlikwidował tereny przy kołach podbiegunowych. Uznano je za nieprzydatne, nieprzyjazne i niepraktyczne. Były też niekorzystne, jeśli chodzi o warunki życia i niekompatybilne z zamierzeniem Kantingama oraz jego lewitujących w powietrzu pomagierów. Nie można tam przecież z powodzeniem zagospodarowywać terenów: wybudować hangarów, uprawiać jadalnych roślin czy hodować przydatnych dla społeczeństwa zwierząt. Magiczne zdolności Kantingama pozwalałby oczywiście przemienić te tereny na inne, „normalne". Jednak wymagałoby to zbytu dużego zużycia energii i mocy, oraz zbyt dużego nakładu czasu. Nie było to opłacalne tym bardziej, że o wiele łatwiej było stworzyć nowy kontynent, „bardziej przemyślanie wykreowany i zaplanowany", jak powiedział podczas jednej ze swych przemów sam dyktator.
Za to część Afryki była - odwrotnie - zbyt gorąca, by tam zamieszkać i cokolwiek uprawiać. Nikogo nie interesowały tereny pustynne lub półpustynne, gdzie szalały burze piaskowe, a słońce prażyło podróżnych.
Podpisano dokumenty. Wydano rozkazy. Nie przeprowadzono żadnej narady. Głos Kantingama był wystarczający, by obrócić w proch i w pył cały kontynent. Tak różnorodny kawałek naszej planety.
Dom dla miliarda ludzi odszedł w niepamięć. Nikt nie podniósł sprzeciwu.
Tereny, które pozostały, czyli Europa, Azja, Australia, obie Ameryki skurczono.
Magia nie ma sobie równych.
A jeśli swoje zdolności wykorzystuje w niecnych celach, ktoś tak potężny jak nasz nowy monarcha, to nie ma już rzeczy niemożliwych. Każdy metr kwadratowy ziemi przecięto jakby na pół w Europie, zmniejszono o siedem ósmych w Azji, trzy czwarte w Ameryce oraz zostawiono w stanie rzeczywistym w Australii. Dom dla ludzi uległ gruntownym zmianom. Zostało dla nas bardzo mało miejsca.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, czym kierowano się w tych poczynaniach. Czemu na tych ziemiach zaplanowano działania tak, a na kolejnych zupełnie inaczej ? Jaki plan miał dyktator?
Nie odkryto tego. Tajemnica, która wciąż jest żywa.
Wydaje się to nieprawdopodobne? Niemożliwe? Zmyślone?
Też tak sądziliśmy. Na samym początku. Ponadnaukowe wykłady, nieziemskie istoty. Wyimaginowane postacie, szalone teorie. Nikt nie chciał wierzyć.
Ale potem, z dnia na dzień przybywało pośród nas Ich. Sprawdzał się scenariusz rodem z filmów Science Fiction, które w dawnych czasach były tak popularne i rozpowszechnione.
Dobrych filmów. Ludzie zaczęli znikać na kilka dni, a potem powracali odmienieni. Dla wielu była to pozytywna zmiana, bo nawet najwięksi awanturnicy przestawali się kłócić, grozić dłużnikom i pić do upadłego. Jednak to były jedynie pozory, które mądrym ludziom nie zamydliły oczu.
Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się, czy niektóre z tych filmów nie były proroctwami. Przepowiedniami. Czymś ważnym. Zastanawiam się, czy ktoś nie chciał nas ostrzec, dać szansy na poprawę, zmianę, refleksję.
Może ich scenariusze wcale nie były wytworami fantazji ludzi takich samych jak my? Może impuls do ich stworzenia dawali im Obcy, którzy już wtedy wiedzieli jaka będzie przyszłość. Widzieli plany.
A może to Ci ludzie, autorzy fantastyki, dziwacznych filmów, byli już wtedy zmienieni i opisywali po prostu to, co wiedzieli na świecie. Każde pytanie rodzi następne, następne i następne ... Miliony.
Na żadne jednak nie wiem jak odpowiedzieć.
Może znasz odpowiedź? Jeśli tak nie wahaj się jej podać.
Kantingam nigdy przy swoich poddanych nie wpada w złość. Nikt nigdy nie widział go wyprowadzonego z równowagi.
Zawsze jest dobrym Ojcem, kochającym Dawcą Wszystkiego.
Chwali potulnych.
Nagradza posłusznych.
Dużo działo się przez minione lata, jednak nikt nigdy nie został przez niego oficjalnie ukarany, zganiony.
Słowem: idealny władca na idealnej planecie.
Taki obraz kreowany był przez tysiące lat. I nie był to wynik propagandy, którą przeprowadziliby zwykli ludzie. Nic nie było tworzone na siłę, nikt nie wiedział nawet, że ulega czyimś namowom. To był cały delikatny i subtelny sekret: dawne metody, tak bardzo nieprzyjemne i nieskuteczne na dłuższą metę, odeszły niepamięć. Teraz nastała nowa era, w której magiczny władca używa tylko sobie znanych metod, by zmienić nasze mózgi i delikatnie wprowadzić tam wirusa. Takiego, który będzie powoli, ale systematycznie zmieniał nasze myśli, aż sami dojdziemy do wniosku, że Kantingam to władca idealny, który rządzi dla naszego dobra i pomyślności. Co więcej, uznamy, że sami doszliśmy do takiego wniosku i że jest to wniosek bezbłędnie poprawny.
A jednak kiedy w nocy na ulicy słychać stukot kroków lub nawet inne niezwykłe hałasy, każdy zamiera.
Bo ten kto stoi na zewnątrz jest zły.
Niedawno ktoś rozpuścił plotkę, że przeciw władzy wybuchnął bunt.
Nikt nie chciał dać temu wiary, bo od tysięcy lat nie znalazł się żaden odważny, który podniósłby sprzeciw. Nikt nie chciał być prowodyrem, żeby potem nie ponieść konsekwencji, jakie były przewidziane za taki czyn. Jakich konsekwencji? Dużo się o tym mówi, ale niestety nikt dokładnie tego nie wiedział.
Po kilku tygodniach potwierdzono informację: buntownicy zaatakowali swoich pobratymców. Oznaczało to tylko jedno: to maszyny podniosły wrzawę.
Zdziwiło to wszystkich, ale przynajmniej wyjaśniło jedną sprawę: ludzie daje byli ulegli.
I tchórzliwi. Tak jak zawsze. Nic się nie zmieniło.
Nikt nie wierzył w celowość działań tych „oszołomów" jak ich nazywano, bo Kantingam sprawuje władzę absolutną, a jego poddani muszą być mu posłuszni.
Zadziałał szybko i bezbłędnie tak jak się tego spodziewano. Po kilu dniach nie było już słowa „bunt".
Nie można go było wypatrzeć w niczyich oczach, żadne uszy nie mogły go nigdzie usłyszeć.
Maszyny biorące udział w całej akcji, też nie pamiętały żadnych związanych z tym chwil. Nieoficjalne, ale wiarygodne źródła mówiły nieśmiało (nieśmiało, bo tymi źródłami byli ludzie) o urządzeniach zastosowanych przez Kantingama.
Dokładnie nie znano ich magicznej budowy, chociaż domyślano się, że ich użycie nie jest szczególnie przyjemne, a wręcz prowadzi do traumy. Napędzane były na pewno magią, której w nowym królestwie nie brakowało. Każda maszyna w królestwie była zresztą stworzona tak, by być zasilana magią, a przy tym, zużywać jej jak najmniej. Ich twórcy byli bardzo mądrzy i uzdolnieni, trzeba przyznać.
Pewne było też to, że nieszczęśnik, na którym je zastosowano tracił pamięć. Stawał się czystą, białą kartką. Tak jakby dopiero co rozpoczął swoją egzystencję na Ziemi. Musiał uczyć się od nowa podstawowych czynności, poznawać świat i układać swoje życie. Jego znajomi nie mieli prawa powiedzieć mu, że już kiedyś to wszystko umiał i wiedział. Było to surowo zabronione.
Takich technik używano na razie tylko na robotach. Ludzie mogli być spokojni. Na razie.
Nie było to jednak wcale dziwne.
Przestaliśmy być na Ziemi gospodarzami. Popadliśmy w głęboki smutek, żaden z nas nie widział szans na zwycięstwo i wyrównaną walkę.
Mijały dni. Lata. Im więcej czasu upływało od inwazji, tym bardziej przygasał w naszych oczach zapał.
Zapał do walki. Ten wygasł na początku.
Dzisiaj wygasa już zapał do życia.
Dlatego nie stanowimy zagrożenia dla Kantingama i jego jednomyślnych poddanych. Nie widzą w nas zagrożenia, zresztą sami wiemy, że nim nie jesteśmy.
Trzeba też powiedzieć szczerze, że wiele osób przyzwyczaiło się do obecnego stanu rzeczy i mało kto uważa go, jak na samym początku za niewolę. Ci, którzy byli bogaci przed przewrotem, w większości zachowali swój majątek. Żyją dalej w domach z przeszklonymi ścianami, piją wino do obiadu i hucznie obchodzą święta rodzinne. Ich dobrobyt trwa, a nawet się powiększa: nowy rząd nie żądał przecież wsparcia, a nawet umorzył płacenie podatków. Ich podwórka stawały się więc coraz większe, w garażach stało coraz więcej i coraz bardziej nowoczesnych samochodów. Do baków wlewali coraz więcej litrów paliwa, bo jeździli coraz dalej, odwiedzając coraz bardziej liczne grono swoich dobrych znajomych. W ogóle nowym ulubionym słowem tych ludzi stało się słowo „więcej".
Kto nie byłby zadowolony ? Na to pytanie należy odpowiedzieć szczerze. Aż do bólu.
Ci natomiast, którzy wcześniej byli biedni ,teraz stali się średniozamożni. I ponownie: taki stan rzeczy bardzo im odpowiadał. Nie musieli martwić się o to co zjedzą na kolację, nie kładli się z pustymi żołądkami. Mogli pozwolić sobie na mniejsze lub większe luksusy, zaczęli dbać o siebie i swoje zdrowie.
Nikt nie zastanawiał się nad tym, że rządzi nimi istota, która nie jest człowiekiem. Nikt nie rozmyślał o tym, że ludzie, te same butne istoty, które uważały się za tak niezależne, zostali zniewoleni i nie mogą sami podejmować decyzji o czymkolwiek. To, co miał im do zaoferowania Kantingam trafiało w ich ludzkie, niedoskonałe i dość proste potrzeby. Jeśli mieli to co do tej pory, a nawet więcej byli zadowoleni i nie chcieli tego tracić.
Te wyższe motywy działania zeszły na drugi plan.
Smutna prawda jest taka, że ludzie poddali się bez stawiania oporu.
Niektórzy zostali nawet wysoko postawionymi urzędnikami. Współpracowali z robotami służącymi królowi i szczycili się swoją karierą. Zupełnie nie pojmowali, że stali się kolaborantami, a ich postępowanie, kiedyś byłoby uznane za zdradę i powód do wstydu.
Inni stali się nawet Łowcami i polowali na maszyny, które miały mankamenty, czyli rozwinęły zbyt wysoką inteligencję. Takie przypadki nie zdarzały się zbyt często, albo przynajmniej rzadko kiedy wychodziły na jaw. Sprawy te zazwyczaj załatwiano szybko i cicho, tak by nikt nie widział jak i kiedy rozprawiono się z wadliwym poddanym.
Łowcami stali się przede wszystkim Ci, którzy w normalnych czasach tkwili w więzieniach, byli pod opieką zakładów psychiatrycznych, albo przejawiali jakiekolwiek inne patologiczne skłonności.
W nowej erze nikt nie pamiętał o ich winach, doszło do amnestii. Każdy z nich rozpoczął nowe życie,
z nowym imieniem, w nowym miejscu. Jednak nie zawsze zmieniało się to, co było tutaj najważniejsze: czyli oni sami.
Kroki, które słychać na ulicy są dla większości złe.
Bo niosą za sobą nieznane.
Bo mogą spowodować, że Kantingam przestanie być dobry.
Bo zaburzą tak idealny porządek.
Wszyscy bogaci i średniozamożni chowają się, więc w swoich domach, z lękiem zasłaniają zasłony, mocniej przyciskają głowy do poduszek, by nie dobiegał do nich żaden dźwięk. Nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się nocą. Nie podzielają głupoty Nocnych Zmienników.
Mojej głupoty.
Bo ja jestem jednym z nich. Jestem Zmiennikiem.
Czyli kim?
Kiedyś byłem człowiekiem. Mężczyzną. Dzisiaj jestem maszyną. Jedną z kreatur Kantingama. On jest moim Ojcem. Tak powiedział przy moich narodzinach, a raczej przy moim przeobrażeniu z człowieka w automat.
Długie lata czekałem. Ukrywałem swoje zamiary i szukałem sprzymierzeńców. Teraz urośliśmy w siłę. Ja i inne roboty, które kiedyś były ludźmi.
Kochającymi żonami.
Zapracowanymi mężami.
Chcemy odzyskać to, co utraciliśmy, nasze rodziny, życie ze wszystkimi jego odcieniami, emocje,
a nawet możliwość zakończenia naszego istnienia.
Codziennie obserwujemy tych, którzy mają to wszystko. Dostrzegamy ich zachowanie. To, jak nie wykorzystują tego, że pozostali ludźmi, że mogą „być" tak jak my - kiedyś.
Widzimy także ich tchórzliwość i obojętność.
Dlatego mamy misję i jasno wyznaczony cel. Chociaż jesteśmy maszynami, walczymy w obronie ludzkości i wszystkiego co z tym związane. Chcemy pokonać Kantingama i jego popleczników. Ziemia powinna należeć do ludzi!
Kroki w ciemnościach to przypomnienie, dla tych, którzy cierpią w środku, że nie mogą spełniać swoich marzeń, które kiedyś były codziennością. Przypomnienie dla tych, którzy pragną tego co my. Jednocześnie jest to groźba, dla tych wszystkich, którzy sprzymierzyli się z naszym wrogiem przybyłym z kosmosu. Czas zdrajców kończy się bardzo szybko.
W zaufanym gronie układaliśmy już setki planów. Na początku chcieliśmy użyć siły, wkroczyć do pałacu i obalić władcę. Zbyt świeża wtedy w naszych głowach była historia: czasy królów, puczów i wystąpień, a także zamachów terrorystycznych.
Nowy, nieludzki monarcha wymagał zastosowania nowych metod.
Niestety żadna opcja nie wydawała się tak dobra, by wprowadzić ją w życie. Po tysiącach lat niewoli uchwyciliśmy się więc zupełnie innowacyjnej metody, którą zaproponował nasz odrobinę szalony, ale zupełnie nietuzinkowy konstruktor. Gdy pewnej dusznej nocy wygłosił swój pomysł, wszyscy zamarliśmy.
Idea wydawała się nieskomplikowana, ale napawała nas nadzieją na jej powodzenie. Trzeba skonstruować maszynę do przenoszenia rzeczy w czasie i przestrzeni, a potem ostrzec ludzi np. z 2014 roku, czyli czasów dostatecznie odległych, by zapobiec katastrofie.
Pracowaliśmy nad projektem przez szereg nocy, za dnia udając przykładnych obywateli państwa Nowego Ładu. Pomysł, który zrodził się w naszym głowach wymagał dużego zaangażowania oraz różnorodnych materiałów. A ciężko było je zdobyć nie wzbudzając przy tym podejrzeń czujnych strażników Porządku. Jednak wyróżniała nas nadzwyczajna inteligencja i rzadko spotykany spryt. Czego w końcu nie robi się dla sprawy, która jest na tyle ważna, że zależy od niej życie? I to nie tylko nasze. Chcieliśmy ocalić przecież każdego pozostałego przy życiu człowieka.
Kiedy maszyna została już zbudowana, wyglądała bardzo niepozornie. Nikt nie powiedział tego głośno, ale mało kto wierzył, że to małe pudełko z licznymi pokrętłami i guzikami ma nas uratować,
a nawet odmienić losy całego świata. Ostatnie, czego było nam potrzeba to energia do uruchomienia ustrojstwa. Tutaj sprawa była dość prosta. W państwie Kantingama nie brakowało na pewno najlepszego paliwa na świecie, mianowicie magii.
Coś co zawsze uznawaliśmy za niebezpieczne i nieprzyjazne dla człowieka, nagle okazało się czymś niezbędnym. Przekonaliśmy się, że dążąc do celu każdy środek jest dobry i święty.
Kiedy nadeszła ta ostateczna chwila niedowiarkowie otworzyli usta ze zdumienia, a ja sam miałem łzy w oczach. Moment, na który czekałem przez całe swoje życie w Nowym Ładzie. Coś co zawsze było moim marzeniem i czymś zdawałoby się nieosiągalnym , teraz było w zasięgu ręki, zaczynało przybierać realne kształty. Nasz plan i wysiłki przyniosły zamierzone efekty, uratujemy ludzkość.
Tak. To właśnie moje notatki, które czytasz są świadectwem tego, co będzie działo się na Ziemi w przyszłości. Doceń je, bo ich przeniesienie i stworzenie było okupione ogromnym wysiłkiem maszyn, które kiedyś były ludźmi . Naszym wysiłkiem.
Ponieważ to ty zostałeś wybrany, by uratować ludzkość musisz działaś. Przede wszystkim dobrze zapoznaj się z wrogiem, który zaatakuje. Szukaj jego śladów w otaczającym Cię świecie, oglądaj prorocze filmy, ale tylko te dobre. Postaraj się zmienić. Najpierw siebie. Potem ludzi w twoim otoczeniu. Poszerzaj grono tych, których ostrzegasz. To od ciebie zależy to, czy Ziemia przetrwa jako wolna planeta, a ludzie będą na niej wolni i niezależni.
Kantingam nie może nad nami panować.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Anna Cholewczyńska - Wybrana
Na każde dwadzieścia lat pokoju przypadało pięć lat wojny, by brutalność kłębiąca się w ludziach mogła znaleźć ujście. Nikogo to nie dziwiło – cykl powtarzał się od dawna. Urodziłam się pierwszego dnia pierwszego roku pokoju. Dorastałam, ból i przemoc znając jedynie z tekstów, zdjęć, gier czy filmów. Byłam dzieckiem pokoju, lecz wkrótce miał nadejść czas wojny. Dopiero teraz wiem, co to oznaczało dla mnie.
*
Słabe światło monitora upiornie oświetlało moją twarz, kontrastując z mrokiem panującym w pokoju. Wiedziałam, że już dawno powinnam pójść spać, ale musiałam, po prostu musiałam skończyć jeszcze ten głupi program. Przelatywałam wzrokiem linie pełne słów i symboli, które dla większości społeczeństwa stanowiły niewiele ponad ciąg przypadkowych znaków. Gdzie był błąd? Dlaczego program ciągle kończył się jaskrawoczerwonym errorem? Oczywiście, do tego wyskakiwała jeszcze cała litania warningów, ale kto by się nimi przejmował?
Ziewnęłam ukradkiem, przecierając oczy. Nie, nie poddam się maszynie. Muszę to dzisiaj skończyć i już. Po raz kolejny skupiłam się na jednej z pętli, w której przeprowadzałam najważniejsze operacje. W skupieniu czytałam kolejne instrukcje, jakie kazałam robić komputerowi.
- Nie no... Poważnie? – jęknęłam cicho na głos.
Odkryłam, że przypadkowo nazwałam tak samo dwie różne zmienne. I jeszcze dziwiłam się, że nie działa. Pospiesznie pozmieniałam wszystko, jak trzeba, po czym odpaliłam program z testowymi danymi wejściowymi. Na czarnym tle zaczęły wyświetlać się rzędy komunikatów. Pewnie trochę potrwa, zanim pojawi się ostateczny wynik, więc postanowiłam wykorzystać ten czas.
Wstałam i przeciągnęłam się po dłuższym czasie siedzenia w bezruchu. Choć miałam na sobie tylko krótkie szorty oraz koszulkę, czułam, że kleję się od potu. Tezauria, na której mieszkałam, była dość gorącą planetą, a w lecie nawet klimatyzacja nie zawsze dawała sobie radę.
Zostawiwszy za sobą wykonujący się mozolnie program, wyszłam z pokoju. Cicho stąpałam bosymi stopami po wykładzinie, by nie obudzić współlokatorów. Weszłam do kuchni, gdzie nawet nie zapaliłam lamp. Neonowe reklamy za oknem zapewniały mi dostateczną widoczność. Sięgnęłam po wysoką szklankę i podstawiłam ją pod automat, na którym następnie wpisałam kod napoju cytrynowego. Dodałam do tego jeszcze dwie kostki błogosławionego lodu, po czym w oczekiwaniu na schłodzenie płynu stanęłam przy oknie.
Mimo późnej pory na kilku poziomach dróg wciąż śmigały magnetyczne pojazdy niknące w gąszczu strzelistych wieżowców. Niespodziewanie przemknął również ścigacz, który wzbudził we mnie tęsknotę za moim własnym – zostawionym w rodzinnym domu. Uwielbiałam latać na ścigaczach i byłam w tym dobra. Ech, do wakacji daleko, a dopiero wtedy znów odpalę silnik...
Zerknęłam na wyświetlacz kalendarza na ścianie. Minęła już północ. Dzisiaj około piątej rano rozpocznie się czas wojny. Może się wydawać to dziwną godziną, ale nasza piąta rano oznaczała północ według międzyplanetarnego, standardowego zegara. Nie wiedziałam, co czas wojny zmieni dla nas, zwykłych ludzi. Chyba nic. Gdzieś tam będzie trwała walka o dominację pomiędzy trzema imperiami, lecz cywile pewnie ujrzą ją jedynie poprzez reportaże. Możliwe, że na uczelni odbędzie się kilka uroczystości ku chwale naszego Imperium Redakry. I tyle.
Wracając do siebie, upiłam kilka łyków orzeźwiającego soku. Minęłam krótki korytarz i weszłam do pokoju z nadzieją, że program pokazał już poprawne wyniki. Zerknęłam na monitor. Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Szklanka wysunęła mi się z palców i rozprysła na podłodze. Skruszony lód zmieszał się z odłamkami szkła w kałuży napoju. Zaklęłam. Kilka ostrych fragmentów trafiło w moją stopę. Widząc cieknącą krew, niezwłocznie udałam się do łazienki. Ostrożnie wyjęłam szkło, przemyłam zranienia, a następnie na to największe nakleiłam plaster z nanorobotami. Do sprzątnięcia bałaganu zaprzęgłam odpowiedni automat. Na szczęście nikogo nie obudził hałas.
Dopiero wtedy usiadłam przed komputerem. Na prawie całym ekranie widniało okno z jednym słowem napisanym dużą czcionką:
UCIEKAJ
Przewróciłam oczami. To na pewno moi koledzy obeszli zabezpieczenia i robią mi mało ambitne dowcipy. A ja głupia się przeraziłam. Z rozdrażnieniem poruszyłam palcami po ekranie, a okno się zminimalizowało. Spojrzałam na wyniki, na które czekałam. Zamiast czuć radość z pomyślnie zakończonego testu mojego programu, nie mogłam powstrzymać niepokoju. Zamierzałam dorwać żartownisia.
Poblask wirtualnej klawiatury padał na moje palce, gdy błyskawicznie wklepywałam kolejne instrukcje. I nic. Nie mogłam znaleźć śladu włamania na komputerze. Kurczę, ten ktoś jest dobry. Ale w takim razie, kto to jest? Nie podejrzewałam najbliższych kolegów o takie umiejętności...
No dobra, robi się naprawdę późno, a rano mam zajęcia. Poszłam jeszcze do łazienki, by przemyć spoconą twarz oraz oderwać plaster od zagojonej już ranki. Kiedy wróciłam, czekał na mnie kolejny komunikat:
UCIEKAJ
JESTEŚ WYBRANĄ
UCIEKAJ, PÓKI MOŻESZ
Ok., ktoś przeginał. Jaką, do cholery, wybraną? Wybraną przez kogo? I po co? By robić mi irytujące dowcipy? Że też współczesne komputery miały wbudowane łączę z siecią... Nawet nie mogłam się odłączyć od Internetu bez rozkładania całego sprzętu na czynniki pierwsze. Potarłam oczy. Gdy już sięgałam do głównego wyłącznika używanego przeze mnie niezwykle rzadko, bezczelnie wyskoczyło jeszcze jedno okno:
ZOSTAŁAŚ WYBRANA
ZA 4 GODZINY STANIESZ SIĘ ZWIERZYNĄ
NIE UŁATWIAJ ZADANIA ŁOWCOM
UCIEKAJ
Odruchowo mój wzrok powędrował do zegarka w rogu ekranu. Za cztery godziny zacznie się czas wojny. Ha, ha, bardzo śmieszne. Wprost przezabawny żart. Zdecydowanie wdusiłam czerwony przycisk, a ekran monitora zgasł. Pozbawiony tego słabego światła pokój pogrążył się w ciemności. Nawet przez okna nie wpadał neonowy blask, bo dawno je zasłoniłam. Opadłam na łóżko i zmusiłam się do snu.
Natarczywe pikanie obudziło mnie o szóstej. Przez te głupie komunikaty źle spałam, więc miałam paskudny humor. Przyszykowałam się szybko, chwyciłam torbę i pognałam na przystanek. Oczywiście, z jakiegoś powodu mój magnebus spóźnił się aż kwadrans, przez co nie zdołałam dotrzeć punktualnie na wykład. Zatrzymałam się przed zamkniętymi drzwiami, klnąc pod nosem. Nie zamierzałam tam wchodzić tylko po to, by wykładowca wywalił mnie na korytarz. Szlag by to trafił.
Z braku lepszych perspektyw na najbliższe dwie godziny postanowiłam przejść się po ogrodzie, właściwie szklarni uczelni i ochłonąć. Położyłam się na ławce wśród pachnących słodko kwiatów. Przymknęłam oczy na krótki moment.
Przytłumiony odgłos wybuchu natychmiast mnie otrzeźwił. Zerwałam się z miejsca. Za przeszkloną ścianą uczelnianego ogrodu mignął uszkodzony pojazd powietrzny. Ostrożnie podeszłam bliżej okien. Wciąż słyszałam wybuchy i potężne strzały: nie pistoletów, lecz czegoś w rozmiarach torped. Może powinnam uciekać, zamiast rozglądać się za źródłem tych dźwięków, jednak ciekawość brała górę.
Wyjrzałam przez grube szkło chroniące mnie od otwartej przestrzeni pomiędzy wieżowcami. Zamarłam. Przecznicę dalej toczyła się walka pomiędzy zielonymi myśliwcami Imperium Gresawskiego a naszymi, czerwonymi myśliwcami Redakry. W dwóch wieżowcach ziały już dziury od uderzeń pocisków. Właśnie zielony pojazd zaczął wirować, jakby jego pilot stracił panowanie nad maszyną. Po kilku sekundach wpadł prosto w środek budynku pełnego cywili.
Cofnęłam się o krok. Potknęłam o korzeń drzewa. Wylądowałam na ziemi pokrytej miękką trawą, a przed oczami wciąż miałam ogień trawiący miasto. Jak to możliwe? Wojna? Na Tezaurii? Prawda, zaczął się czas wojny, ale... To niemożliwe!
Podniosłam się, dziwnie odrętwiała. Od strony starcia leciała torpeda. Tutaj. W miejsce, gdzie stałam. Rzuciłam się na ziemię. Ogłuszający wybuch wstrząsnął ogrodem. Gdy zdecydowałam się podnieść głowę, ujrzałam rośliny zajmujące się ogniem. Ze szklanej ściany pozostały tylko odłamki.
Pomieszczenie wypełniał żar płomieni przemieszany z zimnym wiatrem wciskającym się przez zniszczone okna. Zmusiłam się do wstania. Poczułam pieczenie w udzie. Jasny materiał krótkich spodenek zaczerwienił się od krwi. Zapewne drasnął mnie jeden z odłamków.
Skup się, dziewczyno – powiedziałam sobie. Wraz z ogniem rozprzestrzeniał się dym. Zakaszlałam, kiedy trochę dostało mi się do płuc. Skup się – powtórzyłam – musisz stąd wiać! Zerwałam się do biegu, póki płomienie nie odcięły mi drogi wyjścia. Błagałam los, by w ogrodzie wraz ze mną nie było nikogo innego. Jeżeli ktoś wypoczywał po drugiej stronie ogrodu, tam, gdzie uderzyła torpeda... Nie dokończyłam myśli.
Zakaszlałam znowu. Robiło się coraz goręcej. Wokół mnie trzaskały płomienie, waliły się krzewy. Nagle nadpalona gałąź spadła tuż przede mną. Wrzasnęłam. Okrążyłam ją i zmusiłam się do jeszcze większego wysiłku. Nie zwracałam uwagi na ból w zranionej nodze. Po prostu biegłam. Dopadłam drzwi.
- Błagam, działaj – jęknęłam do fotokomórki nade mną. – Błagam! Szybciej!
Wszystko płonęło. Wszystko. Spływałam potem. Kiedy przetarłam twarz, zobaczyłam na dłoni czarny ślad sadzy. Automatyczne drzwi otworzyły się niespiesznie. Wypadłam na opustoszały korytarz. Dopiero, kiedy warstwa metalu oddzieliła mnie od pożaru, odetchnęłam z ulgą. Żyłam.
Powlokłam się do recepcji tego piętra. Kilku pracowników zmierzało pospiesznie w przeciwną stronę z ręcznymi gaśnicami. Uświadomiłam sobie, że w ogrodzie nie włączył się system przeciwpożarowy. Pewnie uszkodził się podczas wybuchu.
Z kilku sal wychyliły się zdziwione lub przestraszone twarze, które mierzyły mnie jeszcze bardziej zaskoczonym wzrokiem. Najwyraźniej nie widzieli starcia pomiędzy myśliwcami, bo reagowaliby inaczej. Dojdę do recepcji, dowiem się, co się dzieje i wstąpię do pielęgniarki. Może dostanę zwolnienie z całego dnia. Oby. Czułam się ogłuszona. Miałam wrażenie, że powietrzna walka i ucieczka z ogrodu przydarzyły się nie mnie, lecz awatarowi z gry komputerowej.
Wkroczyłam do przestronnego holu. Naprzeciw mnie znajdowała się główna winda uczelnianego wieżowca, a po prawej umiejscowiono recepcję. Trzy kobiety za ladą przyciskały coś szybko na monitorach. W pobliżu nich przechadzała się nerwowo grupa ochroniarzy. Jeden z mężczyzn dostrzegł mnie i mruknął coś do pozostałych, po czym skierował się w moją stronę. Miałam nadzieję, że mi pomoże.
Niespodziewanie zaczęły rozsuwać się drzwi windy. Zdążyłam zobaczyć żołnierzy w zielonych mundurach, zanim nie wrzucono do holu czegoś, co z sykiem wypełniło powietrze czarnym, gryzącym dymem. Krztusząc się, na ślepo wymacałam klamkę toalety, która, jak pamiętałam, znajdowała się obok. Wsunęłam się do środka i osunęłam na posadzkę. Wykaszlałam z płuc dym. Oczy mi łzawiły.
Zza zamkniętych drzwi łazienki dobiegły mnie strzały i przerażone wrzaski kontrastujące z wydawanymi sucho komendami. Nagle zapadła cisza. Wstrzymałam oddech. Kiedy się skupiłam, dosłyszałam ciężkie kroki.
- Znaleźć Wybraną! – rozkazał ktoś.
Zastygłam w bezruchu. Serce waliło mi jak oszalałe. Chyba nic nie mogło mnie bardziej przerazić. Wybrana... Zupełnie jak w tych głupich komunikatach z nocy! Już wiem! To wciąż dowcip. Niedługo ktoś wejdzie i powie: „Dałaś się nabrać!". Nie chciałam, by ktokolwiek tu wszedł. Bardzo nie chciałam. Wolałam założyć, że to nie zabawa. Wszystko wydawało się zbyt prawdziwe.
Najciszej, jak potrafiłam, wstałam. Ujrzałam swoje odbicie w oknie. Wyglądałam strasznie: zaczerwienione oczy, pomazana sadzą twarz, włosy w całkowitym nieładzie, naderwane, nadpalone oraz zakrwawione ubranie. Na ramieniu dostrzegłam oparzenie, lecz nawet nie czułam pieczenia. Oderwałam wzrok od nieciekawego widoku i zamknęłam się w kabinie toalety. Miałam wręcz bolesną świadomość, że tak naprawdę każdy z łatwością się tutaj dostanie, jednak mała przestrzeń działała na mnie teraz uspokajająco.
Wyciągnęłam tablet z torby. W głowie widziałam trzy komunikaty, które dostałam w nocy. Czy naprawdę to miało związek? Na pewno nie. W akademicką bazę danych wpisałam „wybrany czas wojny", choć byłam przekonana, że nie dostanę żądnych sensownych wyników. Pragnęłam się po prostu upewnić. Zaraz ostatecznie przekonam się, że tamte teksty to tylko głupie dowcipy. Na pewno. Z łomoczącym sercem potwierdziłam wyszukiwanie. Na ekranie ukazały się całe masy wyników. W oczy rzuciły mi się nagłówki newsów sprzed ponad dwudziestu lat:
WYBRANIEC RANNY PODCZAS POŚCIGU
WYBRANY POZOSTAJE NIEUCHWYTNY
WYBRANY W RĘKACH BLODENU
WYBRANY ODBITY PRZEZ RADAKRĘ
WYBRANY ZABITY PODCZAS STRZELANINY
Nacisnęłam drżącym palcem ostatni link. Pobieżnie przeglądałam treść, wyłapując sens pojedynczych zdań:
...doszło do strzelaniny pomiędzy oddziałami Imperium Gresawskiego i Imperium Redakry...
...Wybrany wyrwał się strażnikom...
...dosięgły go strzały gresawskich żołnierzy...
...choć Wybrany pochodził z Imperium Gresawskiego...
...kolejny raz Wybrany nie przeżył końca czasu wojny...
Co tu się dzieje? Co tu się, do jasnej cholery, dzieje? Wyłączyłam zasilanie tabletu i z rozmachem wrzuciłam go do torby. Jeżeli ktoś chce mnie dorwać, nie mogę być widoczna w sieci. Ukryłam twarz w dłoniach. Pod palcami poczułam łzy. O co chodziło z tym Wybranym? Musiałam znaleźć anonimową sieć gdzieś w jakimś barze – tam będę mogła poszperać w internecie. Wciąż gdzieś w środku łudziłam się nadzieją, że to jednak dowcip. Może, gdy wyjdę naprzeciw żołnierzy, oni zaczną strzelać we mnie gumowymi kuleczkami... Torpeda uderzająca w ogród była prawdziwa. Mogłam tam zginąć! Zaatakowali nas gresawczycy – to też był fakt.
Przypomniałam sobie pełne akcji gry, w które czasem grywałam. Odkąd studiowałam, poświęcałam im zdecydowanie mniej czasu, jednak i tak w wolnych chwilach brałam w dłonie wirtualny karabin oraz biegałam po postapokaliptycznym świecie.
Ok., wyobraź sobie, że jesteś w takiej grze – przemówiłam do siebie w myślach. – Zapomnij, że nie masz dodatkowych żyć. Po prostu za wszelką cenę postaraj się przeżyć i dostać expa na nowe skille. A teraz wdech i wydech. Wdech i wydech.
Nie chciałam stąd wychodzić. Tutaj miałam chociaż złudzenie bezpieczeństwa. Mimo to zmusiłam się do naciśnięcia klamki i opuszczenia kabiny toalety. Stanęłam znów przed lustrem. Powoli zbliżyłam się do zlewu. Z napięciem uruchomiłam malutki strumyczek wody z rozpaczliwą nadzieją, że nikt na zewnątrz go nie usłyszy. Przemyłam pobieżnie twarz, oparzenie na ramieniu oraz rozcięcie na nodze. Następnie podkradłam się do wyjścia z łazienki. Rany, jak bardzo pragnęłam się stąd nie ruszać...
Uchyliłam drzwi. Serce łomotało mi w piersi tak mocno, że chyba każdy by je usłyszał. Ale w pobliżu nie widziałam nikogo. Z dala docierały krzyki, przez chwilę rozpoznałam serię z karabinu. Wzdrygnęłam się. Żołnierze chyba nie są blisko. Wyszłam ostrożnie do holu, w którym nie było już śladu gryzącego dymu. Na posadzce leżały martwe, zakrwawione ciała. To nie była gra, to były prawdziwe trupy. Przycisnęłam dłoń do ust, by powstrzymać cisnący się krzyk. Po policzkach znów spływały mi łzy, a żołądek pragnął pozbyć się skromnego śniadania. Przebiegłam do wciąż otwartej windy i wybrałam „parter". Skuliłam się na podłodze, wciąż powstrzymując mdłości. Modliłam się, by nie przyszli tu teraz żołnierze. Wreszcie drzwi zamknęły się, a winda prawie niewyczuwalnie ruszyła w dół.
- Parter – oznajmił elektroniczny głos, po czym drzwi się rozsunęły.
Czekali na mnie żołnierze. Wsunęłam się w kąt windy, zaciskając powieki. To koniec.
- Proszę się nie obawiać – usłyszałam uprzejmy głos.
Z wahaniem otworzyłam oczy. To byli nasi żołnierze, uświadomiłam sobie, nasi – czerwoni. Dwóch mężczyzn delikatnie postawiło mnie na nogi. Ich dowódca ujął mnie pod ramię.
- Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze – kontynuował. – Opanowujemy sytuację.
Ktoś okrył mnie kocem, bo mimo upału drżałam jak w gorączce. Dałam się poprowadzić na zewnątrz budynku, gdzie czekały wojskowe pojazdy Imperium Redakry. Jestem bezpieczna? Uratują mnie?
- Przepraszam na chwilę – odezwał się dowódca, puszczając mnie.
Mężczyzna odszedł kilka kroków, ale zostało przy mnie czterech żołnierzy z karabinami w rękach. Tymczasem dowódca najwyraźniej słuchał rozkazów padających z malutkiego komunikatora przy jego uchu. Obserwowałam go, owijając się szczelniej kocem.
- Tak jest – odpowiedział cicho żołnierz, lecz zdołałam go usłyszeć. – Tak jest. Zaraz dostarczymy Wybraną.
Zesztywniałam. Wybrana – znowu to cholerne słowo, które prześladuje mnie od północy. Przed oczami ujrzałam zdania z artykułu: „...dosięgły go strzały gresawskich żołnierzy...", „...choć Wybrany pochodził z Imperium Gresawskiego...". Nie wiedziałam, o co tu chodziło, ale nie byłam bezpieczna nawet z moimi rodakami. Zerknęłam na towarzyszących mi żołnierzy. Większą uwagę poświęcali otoczeniu niż mnie, jakby nie spodziewali się, że mogę pomyśleć o ucieczce. Dowódca wciąż rozmawiał z przełożonym. Miałam jedyną szansę. Rozejrzałam się gorączkowo. Całkiem niedaleko stał militarny ścigacz z włączonym silnikiem. Chyba nie mógł wiele różnić się od cywilnych, a na ścigaczach w końcu latałam całkiem nieźle. Teraz albo nigdy.
Zerwałam się, rzucając kocem w żołnierzy. Przebiegłam do ścigacza i odepchnęłam stojącego obok, zaskoczonego mężczyznę. Wskoczyłam na siodełko. Nacisnęłam pedał gazu i z trudem wymanewrowałam pomiędzy zaparkowanymi pojazdami. Zaraz mnie zastrzelą. Błagam, żeby mnie nie zastrzelili!
- Nie strzelać! – ryknął dowódca.
Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Zamiast mnie zabić, żołnierze popędzili do swych maszyn, by rozpocząć pościg. Przyspieszyłam i zostawiłam ich w tyle. Na ulicach nie było prawie żadnych magnetochodów. Skręciłam w bok, potem znowu. Pęd powietrza plątał mi włosy, jakby nie wyglądały już dostatecznie źle. Mocniej wdusiłam pedał. Jeszcze nigdy nie leciałam tak szybko. Moje ścigacze miały ograniczenia prędkości w przeciwieństwie do tego. Mknęłam miejskim labiryntem. Czasem dostrzegałam za sobą ścigających, czasem znikali mi z oczu, ale nie odpuszczali. Ponownie skręciłam gwałtownie. Z wiatrem wyjącym mi w uszach nie słyszałam kompletnie nic.
Nagle oślepiła mnie eksplozja. Odruchowo wcisnęłam hamulec. Z trudem ominęłam wieżowiec i wyleciałam na prostą. Przede mną znajdowało się pobojowisko. W górze walkę toczyły nie tylko myśliwce, ale chyba nawet niewielkie statki kosmiczne. Wieżowce zawaliły się od pocisków, które w nie trafiły. Ulicą biegli wciąż żywi ludzie niezwracający uwagi na nic prócz przetrwania. Wzniosłam się pomiędzy resztki budynków. Przez zniszczoną ścianę wleciałam do czegoś, co kiedyś mogło być biurowcem. Zaparkowałam ścigacza tuż przy krawędzi. Odwróciłam go, po czym wyjęłam z torby butelkę wody. Nim się rozmyśliłam, zablokowałam butelkę przy pedale, a ścigacz popędził przed siebie i wbił się w spalony wieżowiec naprzeciwko.
Pobiegłam w głąb zniszczonych biur. Zapewne wkrótce zjawią się tu żołnierze, więc musiałam się spieszyć. Usiadłam, osłonięta resztkami ścian działowych. Wyciągnęłam tablet.
- Działaj – wyszeptałam, wprowadzając kod uruchomienia.
Ekran posłusznie zaświecił. Zerknęłam na znacznik zasięgu. Dwie kreski. Wystarczy. Ponownie wpisałam te same hasła w poszukiwaniu informacji. Poruszałam palcami po ekranie, przemieszczając się z jednej strony na kolejne. Wybrany – ktoś, kto miał ubarwić czas wojny. Czas wojny nie był tylko wojną, jak sądziłam, był grą, o czym nie powiedzieli nam w szkole. Z łatwością dowiedzielibyśmy się tego ze starych gazet, gdyby tylko ktoś podejrzewał ukryte znaczenie czasu wojny. Tylko skąd mogliśmy wpaść na taki pomysł? W każdym razie, czas wojny wygrywało imperium, które w chwili zakończenia pięcioletniego okresu wojny będzie w posiadaniu Wybrańca. Nikt nie wygrał od kilku wieków, bo Wybraniec za każdym razem ginął przedwcześnie. To by wyjaśniało, dlaczego mnie po prostu nie zastrzelili, gdy ukradłam ścigacz. Wybrańca wybierał program komputerowy zaakceptowany przez wszystkie trzy imperia. Ale co się potem działo z Wybrańcem? Czy mógł przetrwać wojnę bez złapania?
Odgłos silników świadczył o przybyciu pościgu. Nie zamierzałam dać się złapać. Ta wojenna gra zdecydowanie mi się nie podobała. Wszystko wskazywało na to, że nie mogę odmówić udziału. Nikt nie zapytał mnie o zdanie.
Wyłączyłam zasilanie tabletu. Usłyszałam, że ktoś się zbliża, miażdżąc odłamki szkła ciężkimi butami. Poszukałam wzrokiem ratunku. Obok mnie stało połamane biurko, a zza niego wystawała ręka z pistoletem. To pewnie martwy ochroniarz. Powstrzymałam mdłości na myśl o kolejnym trupie, jakiego zobaczę, i ostrożnie przesunęłam się bliżej. Zbliżało się do mnie parę osób, słyszałam to. Sięgnęłam po pistolet. Ze łzami w oczach wyciągałam broń z bezwładnych, zimnych palców. Zacisnęłam własną dłoń na rękojeści. Trzymałam już takie pistolety w grach. W grach, nie w rzeczywistości. Wstałam powoli. Nieznajomi byli coraz bliżej. Nie dam się pojmać. Nie będę ubarwieniem waszej głupiej gry!
W otworze po wybuchu pojawił się żołnierz w niebieskim mundurze Blodenu. Skierował w moją stronę swój karabin. Bez namysłu nacisnęłam spust. Śmiercionośne impulsy trafiły mężczyznę w pierś. Upadł na ziemię, a jego miejsce zajęli towarzysze. Czy ja go zabiłam? Czy zabiłam człowieka?! Cholera, zabiłam człowieka! Nie mogłam teraz się nad tym skupiać, choć w głowie pobrzmiewało mi echo wystrzału. Pobiegłam w przeciwnym kierunku, strzelając w tył na ślepo. Kluczyłam pomiędzy ścianami dawnych biur. Słyszałam, że do mnie strzelają, ale chyba tylko pociskami ogłuszającymi. Wypadłam na klatkę schodową koło windy. Poślizgnęłam się zaraz na pierwszym stopniu i sturlałam w dół. Podniosłam się, zupełnie nie czując bólu i popędziłam dalej.
Na parterze zastałam wyłamane drzwi do podziemi. Wpadłam do środka, a w zniszczonym schowku ujrzałam kratę do tuneli pełnych kabli ciągnących się pod miastem. Może tam zgubię prześladowców? Podniosłam kratę i wskoczyłam w całkowicie obce miejsce. Większość jarzeniówek jedynie migotała słabo, więc panował tu przerażający mrok. Do tego dochodziło dotkliwe zimno raniące moje odsłonięte ciało.
Zaciskając palce na pistolecie, z trudem łapiąc oddech, pognałam w labirynt ciemnych tuneli.
*
Przez trzy lata nauczyłam się wielu czynności, o których sądziłam, że nigdy mi się nie przydadzą. Trzy lata pełne nieustannej ucieczki i walki o życie. Wciąż jestem wolna. Żadne imperium nie zdołało mnie złapać. Jednego jestem pewna: wolę zginąć niż im się poddać. Miałam dość czasu, by dotrzeć nawet do tajnych informacji imperiów. Wiem, że jeżeli przeżyję w czyichś rękach, stanę się trofeum, a zarazem własnością tego imperium. Prawa zabraniały eksperymentów na ludziach, ale nie zakazywały wykorzystywać do tego celu trofeów. Dobry powód, by zmusić Wybranych do ucieczki, zamiast do przymierza z jednym z imperiów.
Wiem też, że jeszcze nigdy żaden Wybrany nie dotrwał do końca czasu wojny niezłapany i żywy. Nie łudzę się, że dokonam tego jako pierwsza. Minęły trzy lata, a mi już brakuje sił. Kilkakrotnie jedynie cudem wyrywałam się z obławy. A pozostały jeszcze dwa lata...
Nie mam pojęcia, kto wymyślił tak głupią grę, ale marzę, by zabić sukinsyna. Tak, szalenie fajna gra: zrobić z człowieka zwierzynę łowną.
Nie kontaktowałam się z moją rodziną, więc nie wiem, czy w ogóle żyją. Chciałabym, żeby nic im się nie stało, lecz rzeczywistość jest brutalna. Stałam się zimna. W moim sercu pozostało miejsce jedynie na wolę przetrwania, determinację i przemożną chęć odegrania się, przeszkodzenia imperiom. Przez trzy lata wymyśliłam nawet, jak tego dokonać. Dzisiaj, po wielu przygotowaniach, zamierzam wprowadzić plan w życie.
Zdecydowanym krokiem idę ciemną jaskinią oświetlaną blaskiem mojej latarki. Słyszę szum niedalekiej, podziemnej rzeki. Po kilku minutach dochodzę do krańca skalnego chodnika, a metr pode mną płynie rwący, choć niespecjalnie głęboki strumień. Skaczę w dół i wśród rozprysków wody zanurzam się prawie po kolana. Na szczęście mam wysokie, nieprzemakalne buty. Prąd pcha mnie w odpowiednim kierunku, ułatwiając marsz. Latarką oświetlam sobie ściany, by nie przegapić włazu. Jest! Kiwam głową z zadowoleniem. Podchodzę bliżej i podłączam łamacz kodów. Kilka minut później właz otwiera się przede mną posłusznie. Jak na Centralną Serwerownię, trochę słabe mają zabezpieczenia. Zostawiam za sobą rzekę, która służy do chłodzenia systemów i ostrożnie wchodzę do niewielkiego pomieszczenia.
Właz zamyka się za mną automatycznie. Rozglądam się. W szafach widzę nieprzemakalne kombinezony oraz sprzęt do badania wody. Nic ciekawego. Skradam się do drzwi. Ponownie używam łamacza kodów własnej roboty, który skutecznie obchodzi wymóg podania numerycznego hasła. Drzwi przesuwają się z cichym sykiem. Trzymam pistolet w gotowości. Korytarz jest jasno oświetlony, co sprawia, że czuję się nieswojo. Wolę mrok od blasku. Jest bezpieczniejszy. Mimo to zostawiam za sobą pomieszczenie z włazem.
- Kto tam jest? – słyszę.
Odwracam się błyskawicznie. Naciskam spust, a ochroniarz pada na ziemię. Nie zabiłam go, tylko ogłuszyłam. Zabijałam już wielu w ciągu tych trzech lat. Przestało to na mnie robić szczególne wrażenie, ale w dalszym ciągu unikam zadawania śmierci. Przecież żołnierze są tylko pionkami – takimi samymi jak ja. Zbliżam się do bezwładnego ochroniarza i wyjmuję mu pistolet, po czym wsadzam go sobie za pasek. Broni nigdy za wiele.
Poruszam się cicho, ostrożnie. Nie widzę kamer, lecz nie wątpię, że tutaj są. Właściwie, dlaczego się skradam? Już wcześniej wiedziałam, że podczas tej misji bez wątpienia zmierzę się z żołnierzami co najmniej jednego imperium. Jestem na to gotowa.
Znam plany centrum na pamięć, więc bez zawahania pędzę białymi korytarzami. Odpycham zagradzających mi drogę informatyków. Przede mną stoi ochroniarz. Bez większego problemu trafiam go ładunkiem ogłuszającym. Docieram na trzecie piętro i strzelam do czterech ochroniarzy pilnujących wejścia. Najwyraźniej nie spodziewali się mnie. Tym razem nie patyczkuję się z łamaczem kodów, tylko podkładam ładunek wybuchowy do pancernych drzwi. Kiedy kryję się przed wybuchem, informatycy z przerażeniem umykają na boki. Kulą się, nawet nie krzycząc. Nie wiedzą, kim jestem. Podnoszą ręce z deklaracją poddania. Nie zwracam na nich uwagi.
Donośna eksplozja wzbudza panikę w pracownikach. Uciekają w popłochu. Dzwoni mi lekko w uszach, ale bez zwłoki wracam do utworzonego właśnie przejścia. Unosi się tam dym. Przechodzę przez niego, by znaleźć się w wielkiej sali pełnej monitorów i informatyków kontrolujących urządzenia. Patrzą na mnie zszokowani.
- Rzuć broń! – krzyczy ochroniarz.
Strzelam w niego. Rzucam się w bok, gdy celuje we mnie dwóch jego kolegów. Trafiam również w nich. Podbiegam na drugi koniec sali, do głównego komputera. Jestem już tak blisko...
Głośny tupot roznosi się echem po centrali.
- Nie ruszaj się! – Ten głos brzmi groźniej.
Odwracam się powoli. Celuje we mnie cały oddział niebieskich żołnierzy. Gwałtowny wybuch rzuca mną na podłogę, ale wstaję szybko. Jedną ze ścian rozwalili czerwoni, by dostać się do sali. Teraz także oni kierują we mnie broń. Nie przejmuję się tym szczególnie.
- Poddaj się, a nikomu nie stanie się krzywda! – woła dowódca czerwonych.
- Wy się poddajcie, a ja się nie zabiję – oświadczam spokojnie, przystawiając sobie pistolet do głowy.
Czerwona lampka przy lufie wskazuje na tryb śmiertelny, nie ogłuszający. Dowódcy obu oddziałów wahają się wyraźnie. Doskonale wiem, dlaczego. Od kilku wieków nie było zwycięzcy wojennej gry. Tym razem żadne imperium nie pragnie śmierci Wybrańca. Oni chcą, żebym przeżyła za wszelką cenę.
- Rzućcie broń – rozkazuję – albo się zabiję.
Kiedy nie reagują, zbliżam palec do spustu. Dowódcy natychmiast wskazują podwładnym, by rzucili broń. Dobrze, ale zaraz pewnie wymyślą inny sposób na unieszkodliwienie mnie. Powoli cofam się do wielkiego komputera. W dłoni ściskam drobniutki chip. Z napięciem obserwuję żołnierzy. Widzę, jak dowódcy nie spuszczają ze mnie wzroku i już kombinują, co ze mną zrobić.
Ręką macam za sobą główne urządzenia komputera. Wciskam chip do gniazda. Teraz sprawdzę, czy mój wirus spełni swoje zadanie. Pracowałam nad nim intensywnie przez ponad dwa lata. Poprzez wszechobecną sieć miał wcześniej czy później dostać się do praktycznie każdego komputera na świecie. Wykasuje wszystko i wywoła przeciążenie, gdzie się da: w elektrowniach i statkach kosmicznych przede wszystkim. Ciekawe, jak w takiej sytuacji imperia będą toczyć swoje gierki.
Oczekuję z zapartym tchem. Widzę, jak dowódca czerwonych daje swoim żołnierzom znaki. Nie potrafię obserwować wszystkich jednocześnie. No, szybciej! Wirusie, działaj!
Wszystkie monitory w tym samym momencie wyświetlają jeden komunikat:
CHRZAŃCIE SIĘ
Uśmiecham się z dziką satysfakcją.
A potem wszystko definitywnie gaśnie.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Bartłomiej Zaleśkiewicz - Żegnaj
Wszystko zaczęło się od przeprowadzki. Rodzina Skrzypczyńskich zapakowała torby, przewiozła wszystkie kartony, pożegnała się ze swoimi sąsiadami i była gotowa opuścić stare mieszkanie. Wprowadzali się do domku w małej wsi, blisko miejscowości, w której wcześniej mieszkali. Cieszyli się. Mieli powody do radości, ponieważ w tej właśnie chwili spełniały się ich marzenia i plany. Nastrój w dzień przeprowadzki był dość nerwowy. Pożegnanie miejsca, z którym wiążą się miliony wspomnień nie może być łatwe dla nikogo, więc nie ma się co dziwić bohaterom naszej opowieści...
Samochód mijał znane już rodzinie drzewa. Przejeżdżali obok nich wielokrotnie gdy ich dom znajdował się jeszcze w stanie budowy. Teraz była jednak to inna trasa. Nie wrócą już w miejsce w którym spędzili połowę życia. Rozpoczął się nowy okres.
- No to trzeba to dzisiaj jakoś uczcić. Co powiecie na mały rodzinny grill ?- zapytał Pan Skrzypczyński, głowa rodziny, młody mężczyzna mający zaledwie 30 lat.
- Ja zjem hambulgela bo nie lubie kiełbasek hehehe
- Hamburgera Michałku, mówi się hamburgera – poprawiła małe dziecko Julia.
- hehehe hambulgel, hambulgel !!
- Cicho bądź. – powiedział władczo, lecz spokojnie, prawie szeptem drugi z synów Pańswa Skrzyczpczyńskich. W samochodzie zapanowała cisza... Był on dziwnym dzieckiem. Nawet określenie dziwny nie oddawało chociaż w połowie tego kim był Szymon. Budził on niepokój nawet u swoich rodziców. W szkole uważany był za odmieńca, jednak znajomi nie naśmiewali się z niego od momentu w którym jednego z nich spotkało niespodziewane nieszczęście, po którym nie był już tym samym wesołym dzieckiem co przedtem. Szymon nie miał nic wspólnego ze śmiercią jego rodziców, chociaż niektórzy uważali inaczej...
W końcu rodzina dojechała do celu swojej podróży. Rodzice zajęli się rozkładaniem ostatnich rzeczy, a dzieci udały się do swojego pokoju. Po pewnym czasie gdy na dworze zaczęło się ściemniać Skrzyczpczyńscy zawołali dzieci na taras.
- Michałku podaj tacie węgla, leży tam obok schodów.
- Węgiel, węgiel, węgiel !! – zaczął krzyczeć maluch biegnąc wykonać zadanie powierzone mu przez swojego tatę.
W tym samym czasie starsze dziecko, zeszło ze schodów tarasu i ruszyło przed siebie w stronę końca wspólnej posiadłości. Syn Huberta i Julii szedł wyprostowany z uniesioną głową i wzrokiem utkwionym przed siebie. Ta dziwna poza nie pasowała do dziecka. Wydawała się jakby nie na miejscu. Rodzice wymienili spojrzenia. Często spoglądali tak na siebie, kiedy nie wiedzieli co mówić i jak reagować na takie zachowania syna.
- Pójdę po sztućce i jakieś jedzenie- powiedziała Julia i uśmiechnęła się do męża- spróbuj z nim pogadać...
- Tak, tak wiem.
- Tata, tata !! mam węgiel- stwierdził dumny Michał przynosząc dwa przedmioty wyglądające jak czarne kamienie. Był przy tym cały czarny na twarzy i dłoniach.
- hahahaha , dziękuję Ci synku, ale jesteś cały brudny, idź do mamusi poproś żeby Cię wyczyściła.
- Dobzie tatku.
Dziecko zniknęło w domu, a Hubert podniósł wzrok spoglądając na pierworodnego. Stał on do niego tyłem obserwując zachodzące słońce. Ojciec podniósł się z klęczek i ruszył w jego stronę. Stanął za nim i położył mu niepewnie rękę na ramieniu. Szymon odwrócił się i spojrzał na niego TYM wzrokiem. Przestraszony Hubert cofnął powoli rękę.
- Wiedziałeś o nich ?
- O kim wiedziałem synku ?
- O nich. – powiedziało dziecko wskazując ręką przed siebie. Znajdowało się tam tylko pole na którym rosło zboże. Jeszcze dalej widoczny był las, a gdzieś obok jezioro. Nigdzie nie było jednak widać żadnych ludzi, bo to ich postanowił poszukać wzrokiem Pan Skrzeszewski.
- Nikogo tu nie ma Szymon.- Nie zdrabniał imienia swojego syna tak jak robił to w przypadku młodszego chłopca. Wiedział, że starszy tego nie lubi.
- Są tutaj, na razie czekają ...
Hubert miał już dość. Gdy słuchał syna przechodziły go ciarki.
- Chodź już, rozpalisz ze mną grila.
Wieczór minął rodzinie bez dalszych niespodzianek. Szymon milczał. Michał się śmiał. Dorośli cieszyli się swoim towarzystwem i nowym domem. Wspominali młodość i chwile spędzone w dawnym miejscu zamieszkania. Około 22 położyli dzieci spać, a sami udali się do salonu, gdzie włączyli telewizor i obejrzeli film. Po seansie udali się do łóżka. To była ich pierwsza noc w nowym mieszkaniu. Zgasili światło.
Tymczasem w pokoju dzieci działy się dziwne rzeczy. Został on w jakiś niewytłumaczalny sposób podzielony na dwie części. Nie rozpadł się, nie zniszczył. Podział dotyczył czegoś innego. Przez jego środek zaczęła przewijać się złota linia, która pełzła przed siebie niczym wąż. Pomieszczenie po stronie Szymona pogrążone było w mroku, Michała zaś otaczała jasna, przywodząca na myśl aureole poświata. Dla postronnego obserwatora, gdyby taki istniał, miejsce wyglądało jak pole bitwy dwóch mocy- dobra i zła. Było to piękne i zarazem straszne. W pokoju działy się rzeczy o których zwykli śmiertelnicy nie mają pojęcia. To był początek.
Na zegarze wybiła godzina 3.00. Dom był pogrążony w ciszy, która była wręcz namacalna. Można było ją zobaczyć, dotknąć, poczuć...
- Co to za zapach ?- spytała przebudzona nagle Julia – Hubert śpisz ?
-yhyhyh – mruknął mąż.
Pani Skrzypczyńska wstała z łóżka, ubrała ciepłe kapcie i ruszyła przed siebie wiedziona zapachem, który przypominał jej zgniłe jajka, siarkę. Stawiała niepewnie krok za krokiem, nie znając jeszcze dokładnie topografii mieszkania. Dotknęła włącznika światła, ten jednak nie zadziałał. Nie zdziwiło jej to, ostatnio były z tym problemy. Na szczęście wieczorem schowała komórkę do kieszeni szlafroka, więc teraz ją wyjęła i włączyła aplikacje latarki. Szła przed siebie dotykając jedną ręką ściany. Jej bose stopy dotykały posadzki tworząc dziwne echo... Julia stanęła w miejscu. Wstrzymała oddech. Odgłos kroków wciąż było słychać- tup, tup, tup ... Serce zaczęło jej bić szybciej, a w gardle powstała dziwna kulka, której nie dało się przełknąć. Kobieta zamknęła oczy i zaczęła głośno oddychać. Wzięła pięć głębokich wdechów, po czym otworzyła oczy. Stał przed nią jej syn, był blady, bardzo blady. Znajdowali się naprzeciwko siebie patrząc sobie w oczy i nic nie mówiąc. Matka dziecka pierwsza odwróciła wzrok.
- Czemu nie jesteś w łóżku ?
- Poczułem dziwny zapach, chciałem zobaczyć co to.
Kobieta całkiem o tym zapomniała. Teraz jednak zapach zniknął.
- Zdawało Ci się, wracaj do pokoju.
Dziecko w ciszy wykonało polecenie matki. Kiedy obok niej przechodziło kobieta poczuła ... nie wcale nie poczuła. Odrzuciła od siebie tę myśl. Przeszukała jeszcze cały dom, lecz zapach więcej się nie pojawił. Zmęczona jak gdyby była na nogach już trzy dni, a nie niecałą godzinę, zasnęła przytulona do poduszki.
Słońce powoli pojawiało się na horyzoncie. Na trawie i liściach roślin widać było rosę. Zwierzęta polne wychodziły ze swoich kryjówek. Świat budził się do życia. Tak samo jak rodzina Skrzypczyńskich, otwierająca zaspane oczy po pierwszej nocy spędzonej w nowym miejscu. Były wakacje, więc Szymon i Michał nie chodzili do szkoły. Praca nie mogła ominąć jednak pana domu. Jak powtarzał „Ktoś musi mieć źle, żeby ktoś miał dobrze". Po wyjściu męża, kobieta zajęła się sprzątaniem domu, a dzieci sobą. Michał bawił się zabawkami, śmiejąc się przy tym w ten swój wyjątkowy sposób. Jego śmiech budził u wszystkich sympatie, tego malca nie dało się nie lubić. Szymon albo czytał książki, albo patrzył przed siebie myśląc i obserwując. Jak na 10 letnie dziecko był bardzo inteligentny i ciekawy, czasem zbyt ciekawy. Monotonie dnia przerwało niespodziewane pukanie do drzwi. Julia odłożyła ścierkę, poprawiła włosy i udała się do przedpokoju. Spodziewała się ujrzeć jednego z sąsiadów, który chciałby się przywitać. Nic nie przygotowało jej na to, co zobaczyła. Przed drzwiami stał mężczyzna w wieku około 60 lat. Miał siwe włosy i brodę, brązowe inteligentne i śmiejące się oczy i szczery uśmiech. Uwagę kobiety zwrócił jednak ubiór gościa. Wyglądał on jak starsza wersja filmowego Indiany Jonsa. Miał nawet podobny kapelusz.
- Witam panią bardzo serdecznie, nazywam się Mikołaj Kostka.
- Dzień dobry panie Kostka. W czym mogę pomóc ? – zapytała nieco zmieszana gospodyni.
- Ja...- mężczyzna popatrzył jej głęboko w oczy, po czym wyrzucił z siebie jednym tchem- jestem architektem. Bardzo spodobał mi się państwa dom czy mógłbym rzucić okiem na plany budowy?
Gość nerwowo przeskakiwał z nogi na nogę. Kobieta nie widziała nic złego w spełnieniu jego prośby. Według niej na planach nie znajdowało się nic ciekawego, a od dziecka lubiła poznawać nowych ludzi. Zaprosiła więc starszego pana do domu. Przygotowała herbatę i usiadła z nim przy stoliku w salonie. Mikołaj studiował plan pomieszczenia. Od czasu do czasu pociągał nosem. Gospodyni stwierdziła, że to wina kataru.
- Co takiego spodobało się Panu w naszym domu ?
- Spodobało ?- spytał wyrwany z zamyślenia dziadek.
- Wspominał Pan o tym wcześniej...
- A tak, tak. Podoba mi się ...- gość szybko zerknął na plan – rozkład pomieszczeń, naprawdę znakomity wybór. Taa... ale na mnie już czas Pani Julio, dziękuję za udostępnienie mi tych dokumentów. Bardzo mi pomogły. – powiedział tajemniczo po czym ruszył w stronę wyjścia zostawiając niedopitą herbatę. Już naciskał na klamkę, gdy nagle zatrzymał się w bezruchu, wziął głęboki wdech nosem, po czym spojrzał na Julię jakby ze współczuciem i wyszedł. Kobieta stała obok stołu nic nie rozumiejąc.
- Kto to był ?- jak zwykle chłopak pojawił się z nikąd. Chodził bardzo cicho.
- Znajomy. Nie przejmuj się nim.
- On o nich wie... - powiedział Szymon po czym wrócił do swoich poprzednich zajęć.
Kobieta ruszyła w stronę łazienki zamknęła się w środku i dopiero tam zaczęła płakać. Kochała swoje dziecko, przecież była jego matką. Nie rozumiała jednak starszego syna, bała się go. Była z nim u wielu specjalistów lecz żaden nie pomógł. Nikt nie potrafił nazwać problemu, chociaż wszyscy wiedzieli, że takowy istnieje. Małżeństwo stwierdziło, że najlepszym lekarstwem będzie czas i miłość jaką dadzą dziecku, lecz to nie pomagało. Kobieta wciąż płakała. Chciała być szczęśliwa. Czasem bała się, że wina leży w niej i to przez nią dziecko jest tym, kim jest. To było dla niej bardzo ciężkie.
- Mamusia ? Dla po co płaces ? – usłyszała Julia. Otworzyła drzwi łazienki do której od razu wbiegł malec i bez słowa przytulił mamę. Zawsze wprawiał ją w dobry nastrój. Znowu się popłakała, tym razem jednak nie były to łzy smutku, lecz szczęścia. Michał zaczął płakać razem z mamą. Przytulone do siebie osoby były w tym momencie najszczęśliwszymi istotami na całym świecie. Zamknęli oni oczy i wtedy od miejsca w którym stali zaczęła przewijać się złota linia, która pełzła przed siebie niczym wąż. Linia zaczęła rozdzielać się na mniejsze fragmenty. Cały dom został obleczony w żyłki które roztaczały w powietrzu magiczną aurę. Prawie cały dom... Dziwne zjawisko nie docierało tylko w jedno miejsce. W garażu zakopana była pewna drewniana skrzynia. Żyłki nie potrafiły pokonać otaczającego tego miejsca mroku.
Kobieta i dziecko otworzyli oczy a po dziwnym zjawisku nie pozostał żaden ślad. Dom był znów normalny. Julia spędziła czas pozostały do przyjścia męża, czyli do wieczora, z młodszym dzieckiem. Była mu bardzo wdzięczna za to co zrobił. Starszy syn pozostał sam. Zaczął szukać. Tym razem kobieta nie miała mu przeszkodzić, tak jak zrobiła to w nocy. Szymon zdał się na swój zmysł powonienia. Zapach który czuł w nocy był ledwie wyczuwalny. Mieszał się on z innymi, lecz tu był. Chłopak go czuł. Ruszył przed siebie zatrzymując się co kilka kroków by upewnić się, że idzie w dobrym kierunku. Woń była coraz bardziej wyraźna. Chłopak znalazł się w garażu. Było to dosyć ciemne pomieszczenie. Szymon włączył światło i o dziwo zapach zniknął. Znów je wyłączył i zapach się nasilił. Zszedł po schodkach i zaczął szukać. Źrenice dziecka stały się pionowe jak u kota, tęczówki zrobiły się czarne. Chłopiec nie był już chłopcem, lecz czymś innym. Stwór zaczął węszyć. Chodził od jednego kąta do drugiego poruszając się z niezwykłą prędkością. W pewnym momencie zatrzymał się w miejscu i zaczął uderzać rękoma o ziemie. Nagle włączyło się światło. Stwór zatrzymał się.
- Szymon chodź na... Co ty robisz ? – Hubert przyglądał się zaniepokojony swojemu dziecku, które kucało z rękoma położonymi na ziemi. Jego paznokcie były całe we krwi.
- Znalazłem... - powiedziało dziecko z przerażającym uśmiechem i skoczyło na ojca. Szymon nie był już sobą. Zadawał precyzyjne ciosy. Robił to tak by powodować jak największy ból. Hubert wytrzeszczył oczy. Nie wiedział co się dzieje. Na jego twarzy malowało się przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. W pewnym momencie nie wytrzymał i zacisnął pięść, by uderzyć potwora. Już miał to zrobić, kiedy istota znów stała się jego synem, który spoglądał na niego ze strachem. Pan Skrzeczewski cofnął rękę, a oblicze Szymona znowu się przekształciło. Spoglądał na najstraszniejszą twarz jaką w życiu wdział. Wyglądała ona jakby tuż pod jej powierzchnią znajdowały się miliardy mikroskopijnych węgli, rozgrzanych do czerwoności. Z głowy wyrastały mu dwa ostre rogi, a usta wyrażały pogardę. Wtedy w głowie Huberta odezwał się niski, zachrypnięty głos.
- Czekałem na to dziesięć lat! Dziesięć lat w ciele nędznego człowieczka, którym był Twój syn i wiesz co? Opłacało się...
Dłoń przerażającej istoty zamieniła się w ostry szpikulec, który przebił brzuch Pana Skrzypczyńskiego. Głowa mężczyzny opadła bezwładnie na posadzkę garażu. Ostatnią rzeczą jaką widział była dziura w podłodze z której wystawała stara skrzynia. Z jej wnętrza wyłaniał się mrok i dziwna woń. Hubert zginął otoczony zapachem siarki ...
Stwór ruszył w kierunku skrzynki i zaczął wyciągać z niej jakieś przedmioty. Okazały się one być laską na końcu której widniał czarny jak smoła kryształ. Kiedy przedmiot został złożony, postać podeszła do ciała Huberta. Włożyła małą dziecięcą dłoń w dziurę w jego brzuchu tak by była umazana krwią i zaczęła malować w całym pomieszczeniu niezrozumiałe dla ludzi wzory...
W tym samym czasie obok miejsca pradawnych rytuałów niczego nieświadoma Julia przygotowywała stół do kolacji. Pomieszczenie zostało wypełnione wspaniałym zapachem kurczaka. Przygotowała go specjalnie dla męża, który lubił dobrze zjeść po ciężkim dniu w pracy. Słyszała jak wjeżdżał samochodem na podwórko. Jeszcze się nie pojawił. Pewnie postanowił pomajstrować w garażu, często to robił. Zaraz wyśle Michała, albo Szymona żeby po niego poszli. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk szybko otwieranych drzwi. Ktoś wszedł do ich mieszkania. Nie był to Hubert była tego pewna. Julia chwyciła za nóż. Ktoś stawiał szybko kroki starając się jednak zachowywać cicho. Instynktownie Julia wiedziała, że nieznajomy chce zrobić jej krzywdę, że wyjdzie z tego cało tylko jedna osoba. Dzieci ! W domu są dzieci! Miłość do nich dodała kobiecie sił i pewności i wyskoczyła ze swojej kryjówki dźgając nieznajomego w plecy. Napastnik zaczął odwracać się do niej przodem. Wtedy Julia cięła go w twarz. W twarz która okazała się być znajoma. Widziała już ją. Właśnie zabiła Mikołaja Kostkę... Zabiła ? Na twarzy i plecach starszego mężczyzny zaczęły pojawiać się złote żyłki które pełzły po jego twarzy niczym wąż. Złoty ślad odnajdywał rany zadane przez kobietę i w jakiś magiczny sposób je leczył. Kobieta wytrzeszczyła oczy. Przed nią wydarzyło się właśnie coś niezwykłego, coś co nie było dane oglądać wielu śmiertelnikom.
- Jak ty, kim ... - Julia złapała się za głowę i już miała zamiar krzyknąć. Mikołaj powstrzymał ją przed tym kładąc jej dłoń na ustach i wzrokiem nakazując milczenie.
- Nie teraz, później... bierz Michała i chodź za mną, zrób to po cichu.
- A co z Szymonem i z Hubertem?
- Później... - Mikołaj spojrzał na kobietę smutnym wzrokiem- powiem Ci o wszystkim później. Teraz nie ma na to czasu.
Kobieta wcale nie musiała się ruszać z miejsca, ponieważ w pokoju pojawił się Michał. Pan Kostka podszedł do chłopca, uklęknął, spojrzał mu w oczy i stało się coś dziwnego. Tęczówki tych dwóch osób stały się nagle Niebieskie. Nie niebieskie. Był to kolor wyjątkowy. Jaśniał on niepowtarzalnym blaskiem. To było coś dobrego. Julia mimo, że była tylko obserwatorem tego zdarzenia poczuła się wspaniale.
Michał wziął głęboki oddech.
- Rozumiem... - powiedział.
- Wiem- rzekł z uśmiechem Mikołaj- a teraz do dzieła musimy dotrzeć na pole zanim Twój brat...
W domu rozległ się potężny huk. Pod nogami trójki ludzi zatrzęsła się ziemia, a niedawno położone posadzki zaczęły pękać. Salon podzielił się na dwie części. Ze szczeliny zaczęły wyskakiwać płomienie. Szklane drzwi prowadzące na taras w jednej sekundzie rozpadły się na miliony drobnych kawałków. Dziadek, Michał i kobieta zasłonili oczy. Gdy odzyskali wzrok, ujrzeli przed sobą przerażający widok. Stało przed nimi dziecko obleczone w czarną szatę jego twarz zasłaniał kaptur, lecz wszyscy wiedzieli kim jest przybysz. W jednej ręce trzymał laskę wyjętą ze skrzyni.
- Synku ? To ty ? Co tu się dzieje ? Co robisz ?- kobieta odsunęła na bok dwójkę towarzyszy i szła do przodu wciąż coś mówiąc. – bałam się o ciebie, już wszystko dobrze, chodź do mnie. Musimy ...
Postać wyciągnęła przed siebie rękę i tym nieznacznym gestem uciszyła Julię. Demon zaczął powoli otwierać dłoń, aż z jej wnętrza wyleciały dwie kulki które potoczyły się w stronę matki i zatrzymały się przy jej stopie. Kobieta opuściła powoli wzrok. Leżały przy niej oczy. Brązowe oczy jej męża które wpatrywały się w nią ze strachem. Kobieta zwymiotowała.
- Co ty zrobiłeś ? Czym jesteś potworze. – Krzyczała zrozpaczona.
Postać poruszyła dłonią od niechcenia w lewą stronę, a kobieta przeleciała przez pokój i uderzyła o ścianę. Zemdlała. Dziecko odwróciło się plecami do Michała i Mikołaja, po czym wyciągnęło przed siebie laskę trzymaną już w dwóch dłoniach. Podniosła ją do góry, a na polu pojawiły się dziesiątki trupów. Żywych trupów. Jednocześnie z lasu znajdującego się za polem wybiegły białe postacie. Zauważywszy to Mikołaj uśmiechnął się.
- Nie spodziewałeś się tego Demonie ?
- Wręcz przeciwnie, czekałem kiedy twoi bracia w końcu się pojawią. – powiedział swoim zachrypniętym głosem- patrz i podziwiaj starcze...
Nie zdążył zrobić więcej niż wypowiedzieć te słowa. Za jego plecami młodsze dziecko zaczęło świecić jasnym blaskiem, a jego oczy stały się złote.
- CO ZROBIŁEŚ MAMIE ?!
Blask wokół dziecka nasilał się coraz bardziej. Rozświetlił on już cały dom. Wojna tocząca na polu ucichła wszyscy patrzyli w jego stronę. Dziecko zaczęło unosić się w powietrze. Blask stawał się coraz silniejszy.
- AAAAAA !! – zaczął krzyczeć Michał i wystrzelił w stronę starszego brata. W dwójkę wylecieli z domu i wylądowali na polu. Wstali, wokół nich zacisnął się krąg trupów i białych postaci którzy z nimi walczyli. Teraz jednak panował rozejm. Wszyscy obserwowali rodzeństwo. Twarz Demona zaczęła się zmieniać.
- Michał ? aaa uciekaj stąd on jest.. aaa nie...- jego głos się przekrztałcił - Nie wyjdziesz stąd żywy bracie, umrzesz, będziesz pierwszą ofiarą tej wojny.
Dziecko przypomniało sobie spojrzenie Mikołaja i zaczęło mówić.
- Szymon jesteś moim blatem. Proszę Cię zapamiętaj mnie ... ja Ci wybaczam, to nie Twoja wina- Michał uśmiechnął się do brata wciąż emanując jasnym blaskiem- Dbaj o mamę i ... - chłopiec był bliski płaczu- pamiętaj, pamiętaj o mnie... to dla mnie najważniejsze, żegnaj – ostatnie słowo powiedział prawie szeptem.
Szymon wyciągnął przed siebie kij z czarnym kryształem. Z jego końca wystrzelił strumień energii. Wtedy młodszy z braci przeniósł otaczający go blask do rąk chwycił strugę czarnej magii którą wypuściło monstrum i zaczął przeciągać ją w swoją stronę. Z oczu demona emanowało przerażenie. Chłopak zabierał energię, wchłaniał ją w siebie, oznaczało to dla niego śmierć. Z łzami w oczach wypełniał swoje ostatnie zadanie. W tle usłyszał krzyk swojej mamy.
- NIEEEEEE
Zacisnął pięści. Z jego ust wydobyło się łkanie. Gdyby teraz się odwrócił nie udało by mu się zrobić tego co zamierzał. Z ciała Szymona wylewał się mrok i ciemność, która w pewnym momencie kształtem zaczęła przypominać jakąś istotę. Próbowała ona ostatkiem sił złapać się ciała biednego chłopaka. Nie dała jednak rady. Dobro Michała było zbyt wielkie. Całe zajście zakończyło się bardzo szybko. Szymon zemdlał, lecz żył. Michał zaczął się odwracać. Wokół niego nie było już żadnego żywego trupa. Tylko same białe postacie. Wszyscy klęczeli dotykając prawą ręką serca. Oddawali mu cześć. Uratował ich. W oddali zobaczył jeszcze zapłakaną Julię i Mikołaja który próbował ją uspokoić. Wyciągnął w jej stronę rękę po czym ostatkiem sił wyszeptał.
- Kocham Cię mamo, żegnaj...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Earthdawn powraca!
30 Grudnia ruszyła akcja crowdfundingowa mająca na celu zebranie środków na wydanie w Polsce czwartej edycji popularnego systemu heroic fantasy Earthdawn. Organizacją akcji na Wspieram.to jest wydawnictwo FajneRPG. Celem zbiórki jest 58 500zł, które pozwoli na wydanie Podręcznika Gracza oraz Podręcznika Mistrza Gry (w wersjach w miękkiej oraz twardej oprawie), jak również produkcję ekskluzywnych dodatków: Ekranu Mistrza Gry z dołączoną wyjątkową przygodą napisaną specjalnie na tę okazję, oraz plakatu-mapy Barsawii w formacie b2. Podręczniki zostaną wydane w formacie b5, a ich łączna objętość wyniesie około tysiąca stron!