Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Wywiad z Dariuszem Sypeniem
Prozaik, autor utworów fantastycznych i psychologiczno-obyczajowych. Studiował we Wrocławiu, a ostatnio zamieszkał z rodziną w podwarszawskiej miejscowości. "Dżungla", debiutancka powieść, ukazała się 9 września 2015 roku nakładem Wydawnictwa Czwarta Strona. Opowiada o skonolizowanym przez ludzi Marsie w XXIII wieku, na którym z nieznanych przyczyn pojawia się dziwny roślinopodobny twór.
"Summoner: Początek" - premiera już w październiku!
Wydawnictwo Jaguar prezentuje sagę Summoner: Zaklinacz, nową trylogię fantasy, która podbiła serca miłośników gatunku i w zawrotnym tempie zdobyła popularność na platformie wattpad.com.
Źródło
Dzięki udanemu spotkaniu z twórczością Horna, oczekiwałam ze zniecierpliwieniem i ciekawością dalszych losów mieszkańców Savannah. Ród wpasował się w moje gusta literackie, więc z pewną obawą wyczekiwałam kolejnego tomu. Jak każdemu wiadomo, nie zawsze kontynuacja utrzymuje poziom. Prawdą jednak jest, że autor pokazał się z jak najlepszej strony, więc po otrzymaniu Źródła zasiadłam do lektury i znowu przeniosłam się do miejsca gdzie prawami rządziła magia...
Mercy próbuje dojść do ładu z jakże odmienionym życiem. Do tej pory była przekonana, że jest zwykłą nastolatką, nie posiada żadnych umiejętności władania mocami, tylko jej siostra bliźniaczka. Kiedy prawda w dość brutalny sposób wyszła na jaw, dziewczyna nie dość, że musiała pogodzić się z poważną oraz odpowiedzialną rolą kotwiczącej, to w dodatku utraciła siostrę. Gdy myślała, że już nic się nie wydarzy odkryła, że jest w ciąży. Zbyt wiele, w zbyt krótkim czasie. Nie ma czasu na rozczulanie. Mercy musi działać, uczyć się wszystkiego czego powinna była przez całe swoje dzieciństwo. Nie jest łatwo zaufać tym, którzy okazali się zdrajcami, albo nawet wrogami, Tęsknota za Maisie jest dotkliwa, trudno pogodzić się ze zdradą i utratą ukochanej bliźniaczki. Młoda kotwicząca chce za wszelką ceną ją uratować. Niestety sprawa nie jawi się prosto. Przede wszystkim musi zdobyć odpowiednią wiedzę, nauczyć się posługiwać magią no i znaleźć miejsce do którego została pochłonięta dziewczyna.
By naszej bohaterce nie było łatwo, sprawy obiorą nieoczekiwany zwrot, gdy już nic nie będzie wstanie zaskoczyć, na horyzoncie pojawi się zmarła matka. Dlaczego przez tyle lat ukrywała swojej istnienie? Co było powodem ucieczki i porzucenia własnych dzieci? Kim są nowo przybyli ludzie o podejrzanych intencjach, dlaczego coraz częściej nastolatka odczuwa dziwny niepokój względem własnej rodziny oraz ukochanego? Ile jeszcze ukrytych tajemnic wypłynie na światło dzienne?
Pamiętam chwile gdy opisywałam wrażenia po zakończeniu Rodu, byłam pod ogromnym wrażeniem tego w jaki sposób autor zaprezentował klimat i cała otoczkę kojarzoną z wiedźmami, magią, a nawet demonami. Nie była to książka nijaka, od początku do końca trzymała w napięciu. Biorąc do ręki kolejną zastanawiałam czy tym razem poczuje ten dreszczyk emocji, czy znowu będę miała ciarki podczas czytania.
W tej części zagłębiamy się w tajemnicę rodziny Taylorów, i chociaż nie wszystko zostaje nam ukazane to możemy utwierdzić się w przekonaniu co do swoich typów. Wielkim zaskoczeniem było pojawienie się mamusi bliźniaczek. Tak, Emily zagościła po cichutku i dość niepewnie, ale bardzo szybko nadgoniła "straty". Chyba dawno nie byłam w tak wielkim szoku, jak właśnie dzięki tej bohaterce.
Muszę wspomnieć o Jilo, którą polubiłam od samego początku, mało tego niesamowicie zżyłam się z niezbyt przyjemną staruchą, której bał się każdy w mieście. Podświadomie czułam sympatię do tej postaci. Intrygował mnie Emmet, odnoszę wrażenie, że jeszcze sporo namiesza w życiu głównej bohaterki.
Teraz zastanawiam się dlaczego przez chwile poczułam zwątpienie. Tak naprawdę bezpodstawne, bo kto miał styczność z piórem autora powinien przyznać, że na bardzo wysokim poziomie prowadzi czytelnika po wykreowanym przez siebie świecie, o ile przy pierwszym spotkaniu opowiadałam, że byłam zafascynowana i pochłonięta, tak teraz Horn mnie po prostu wrzucił do pralki. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy rozpoczęłam czytanie okazało się, że nie ma mowy o chwili wytchnienia. Praktycznie od pierwszych stron zaczyna się akcja, rozpędza się, nabiera tempa i zwalnia dosłownie na chwilę, by później znowu rzucić nas w przepaść. I tak do samego końca. Bywały momenty gdy byłam przerażona, tym co wydarzy się na kolejnej stronie. Śledziłam poczynania bohaterów, czułam strach i niepewność. Chyba już dawno nie bałam się czytania, odwracałam strony i czułam niepewność.
Podsumowując, książka utrzymuje naprawdę bardzo, bardzo wysoki poziom. Wydaje mi się, że autor dopiero w finale pokaże na co go stać, w pewnym sensie bardzo mnie to cieszy, z drugiej strony już czuję wychodzącą gęsią skórkę. Bo wiedźmy nie są jakąś tam bajeczką, jak wspomniałam autentyczność i klimat są głównymi atutami, przez co możemy poczuć strach i napięcie. Czyli wszystko czego potrzeba do odwzorowania mrocznej historii. Cóż mogę powiedzieć, po Źródło po prostu trzeba sięgnąć. Nie ma mowy o rozczarowaniu, wręcz przeciwnie. Szczerze polecam.
Agenda 21
Świat osiemnastoletniej Emmeline wyznaczają mury jej Mieszkalnika, a wypełnia go obowiązek wyprodukowania codziennej dawki energii na desce energetycznej i uczestnictwa w Zebraniach Uświadomienia. Nie wie, co to wolność, możliwość wyboru i wiara, a opowieści matki o „dawnych czasach" i świecie zwanym Ameryką są dla niej zbiorem zakazanych baśni. Do czasu.
Agenda 21 przedstawia przerażającą, totalitarną wizję przyszłości, w której ludzie stłoczeni w niewielkich Wspólnotach, zostają pozbawieni wszelkich praw, nawet tych elementarnych, jak prawo wyboru partnera i możliwości wychowania własnego dziecka. Nadrzędne wytyczne wymagają od nich jedynie produkowania energii oraz rozmnażania, przy czym dzieci odbierane są matkom natychmiast po porodzie i umieszczane w tzw. dziecięcych Wioskach. Niewiele więc różni się to od warunków życia zwierząt na współczesnych hodowlach i fermach.
Przyczyną takiego stanu rzeczy jest wdrożenie przed laty dyrektyw, których głównym celem było ograniczenie wpływu człowieka na środowisko naturalne, a ostatecznym celem – cofnięcie szkód wyrządzonych przez minione stulecia. Krok po kroku zaawansowana ludzka cywilizacja cofała się w kierunku stadium, w którym człowiek miał minimalny wpływ na przyrodę, ale jednocześnie został od niej całkowicie odseparowany.
Autorką książki jest Harriet Parke, jeden z niewielu ghost writerów, wymienionych z nazwiska na okładce napisanych przez nich książek. Gdyby historia ta ukazała się tylko jako jej powieść, byłaby po prostu jedną z wielu dystopii, tak popularnych w ostatnim czasie. Agenda 21 to jej powieściowy debiut, co można dostrzec w niektórych rozwiązaniach fabularnych oraz sposobie przedstawienia postaci, ale w ogólnym rozrachunku można orzec, że jest to debiut udany. Historia płynie wartko, ma swoje logiczne uzasadnienie i – mimo pewnych niedociągnięć – wciąga.
Jednak odbiór powieści, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zmienia się diametralnie za sprawą drugiego nazwiska, które widnieje na okładce. Glenn Beck, raczej nieznany po tej stronie Atlantyku, wzbudza za oceanem wiele kontrowersji. Znany jest z radykalnych politycznych przekonań, a za sprawą dołączonego posłowia jego autorstwa, książka nabiera mocno politycznego wydźwięku i staje się swoistym manifestem przeciwko wdrożeniu w życie tytułowej Agendy 21.
O istnieniu Agendy 21, wstyd się przyznać, dowiedziałam się dopiero za sprawą niniejszej powieści. To przygotowany przez ONZ program dotyczący zrównoważonego rozwoju ludzkości i ochrony zasobów środowiska naturalnego, zaakceptowany przez ponad sto państw już w 1992 roku. Glenn Beck postrzega jej założenia jako pierwszy krok do sprawowania kontroli nad społeczeństwem, bowiem wdrożenie w życie większości jej założeń wymaga przede wszystkim monitorowania niemal wszystkich aspektów ludzkiej działalności. Z tego względu przez wielu krytykowany jest jako propagator teorii spiskowych, choć muszę przyznać, że swoje wywody potrafi ubrać w naprawdę przekonujące argumenty. Czy się z nim zgodzimy, to już zupełnie odmienna, całkiem indywidualna kwestia.
Podsumowując, Agenda 21 przedstawia szokującą wizja świata, w którym ekologia staje się źródłem zła i upadku człowieczeństwa. Można odczytywać ją dwojako – zarówno jako dystopijną, fikcyjną wizję przyszłości, jak i przestrogę przed bezmyślnym wdrażaniem niebezpiecznych w skutkach dyrektyw polityczno-ekonomicznych. Jednak niezależnie od tego, czy uwierzymy w teorię spiskową otaczającą rzeczywistą Agendę 21, warto sprawdzić, jak mógłby wyglądać świat, gdyby jej najbardziej radykalne założenia zostały wprowadzone w życie.
Wejdź do gry!
Już za niecały miesiąc, odbędzie się jedno z najbardziej wyczekiwanych przez większość miłośników komputerowej rozrywki wydarzenie. Poznań Game Arena, które jak sama nazwa wskazuje odbywa się w Poznaniu już od kilku lat. W tym roku impreza odbędzie się w weekend 16-18 października.
"Stalowe Szczury. Chwała" Michała Gołkowskiego pod patronatem
25 września nakładem wydawnictwa Fabryka Słów oraz pod patronatem Secretum ukaże się druga z serii książka, cyklu Stalowe Szczury, autorstwa Michała Gołkowskiego. "Stalowe Szczury. Chwała" to kontynuacja przygód kapitana Reinharda i jego kompanii.
Koty
„Koty" to urocza, pamięciowa gra rodzinna, w którą mogą grać dzieci już od przedszkolnych lat. To zabawa idealna dla wielbicieli znanej wszystkim gry „Memory" - tym razem występuje ona jednak w czterech różnych, kocich wariantach.
Wiek: 4+
Liczba graczy: 2-5
Czas rozgrywki: ok. 20 minut
Cel i fabuła gry
W grze chodzi o to by zdobyć jak największą liczbę punktów - w wariancie dla najmłodszych została ona jednak ograniczona do zaledwie sześciu. Pod względem fabularnym natomiast rozgrywka nadaje się idealnie dla dużych i małych miłośników kotów. Szukając różnokolorowych części zwierzaków (na przykład ogonów czy łapek) trzeba uważać na myszy, bo gdy kot za nimi popędzi będzie go trudno z powrotem odnaleźć.
Strona wizualna
Poz względem graficznym gra jest cudowna. Zabawne, pełne uroku obrazki, uśmiechnięte mordki i minimalistka, którą cenią sobie najmłodsi gracze (dziecko uwielbia ilustracje, które później będzie mogło przekopiować). Wykonanie także nie pozostawia wiele do życzenia - solidne kafelki, drewniane kostki, porządne pudełko i przejrzysta instrukcja. Myślę, że każda rodzina będzie z tak wykonanej gry naprawdę zadowolona.
Przygotowanie gry
Gra posiada cztery różne warianty rozgrywki - dwa familijne oraz dwa dla najmłodszych. Do każdej z nich potrzebne są różne elementy, zawsze jednak rozpoczyna się tak samo - rozkładając na stole 16 największych kafelków grzbietami ku górze. W pierwszym wariancie rodzinnym używa się kafelków fioletowych i różowych, w drugim natomiast wyłącznie zielonych (ze znakami zapytania). W pierwszym wariancie dziecięcym dla ułatwienia rozgrywki używa się wyłącznie kafelków fioletowych, natomiast w drugim, najprostszym ze wszystkich, jedynie kostek i fioletowych kafelków, które jednak tym razem służyły będą tylko do odliczania punktów.
Przebieg rozgrywki
Wariant I
Gracze otrzymują fioletowe i różowe zadania - po każdej kolejce dobierają je do trzech. Grę rozpoczyna osoba mająca największego kota. Odkrywa ona 3 leżące na stole płytki, jeżeli pasują do któregoś z zadań, może odkryć kolejne dwie, jeżeli nie, kończy swoją turę. Jeżeli natomiast udało jej się wykonać dwa zadania, może odkryć jeszcze jedną płytkę. Niezależnie od tego czy wykonała dzięki temu trzecie zadanie czy nie, kończy swoją turę, zakrywa płytki i przychodzi kolej następnego gracza. Każde z zadań ma wyznaczoną punktację - im więcej widnieje na kafelku małych kotków, tym więcej punktów otrzymuje gracz, któremu udało się wykonać zadanie. Gra kończy się w momencie gdy zabraknie nowych zdań.
Wariant II
Na stole wyłożona zostaje piramida zielonych kafelków. Podczas rozgrywki każdy z graczy stara się zrealizować zadanie leżące na wierzchu stosu. Za zrealizowanie zadania gracz otrzymuje punkty (i tym razem przedstawione w formie małych kotków na kafelkach z zadaniami). Zielone zadania przedstawiają części kota lub jego umaszczenie, na każdej płytce widnieje także przynajmniej jeden znak zapytania. Kolejni gracze (wędrując od prawej do lewej) wyznaczają element, który znajduje się pod znakiem zapytania. Grę rozpoczyna osoba mająca najmniejszego kota.
Wariant III
Trzeci wariant to po prostu uproszczony wariant z numerem jeden. Rozgrywka toczy się dokładnie tak samo, z tą tylko różnicą, że w grze biorą udział jedynie fioletowe kafelki (nie używa się różowych). Dzięki temu młodsze dziecko łatwiej będzie mogło odnaleźć pasujące elementy.
Wariant IV
Jest to najprostszy pomysł na rozgrywkę. Gracz rzuca trzema kostkami i stara się odkryć pasujące do wyników kafelki. Za każde odkrycie trzech prawidłowych płytek otrzymuje jeden punkt. Zabawa kończy się w momencie gdy któremuś z graczy uda się osiągnąć wynik 6 punktów.
Podsumowanie
„Koty" to ślicznie zrobiona, dobrze przemyślana gra. Idealnie nadaje się do tego by wraz z nią, w przyjemny sposób, spędzać rodzinne popołudnia. W doskonały sposób również rozwija pamięć najmłodszych uczestników zabawy. Cztery pomysłowe warianty sprawiają, że gra nie tylko nadaje się dla zupełnych maluchów, ale także nie znudzi się nieco starszym dzieciom. To jeden z tych tytułów, które warto mieć pod ręką - nie tylko w deszczowe dni. Grę bardzo gorąco polecam - jest naprawdę świetna i z pewnością nikt się na niej nie zawiedzie!
"Resident Evil: The Final Chapter" - znamy obsadę
Ruszyły zdjęcia do ostatniej filmowej odsłony cyklu Resident Evil. Kogo jeszcze oprócz grającej główną rolę Milli Jovovich zobaczym?
Kryptonim U.N.C.L.E.
Zimna wojna w skrócie? Stosując porównanie do znanych z dzieciństwa licytacji: walka o to, by udowodnić, kto ma lepsze zabawki. Gdy połączyć tę uproszczoną wersję wydarzeń z klasycznym kinem szpiegowskim oraz reżyserem, który ma niesamowity dryg do dynamicznych, nieco przerysowanych historii z nieprzeciętnymi bohaterami; powstaje wybuchowe kino atrakcji. Brzmi zbyt dobrze? A więc poznajcie „Kryptonim U.N.C.L.E" Guy'a Ritchiego.
Lata 60., sam środek zimnej wojny. Napoleon Solo (Henry Cavill), agent CIA, zostaje wysłany do Berlina w celu odnalezienia córki sławnego niemieckiego profesora, posiadającego wiedzę i umiejętności, by stworzyć bombę atomową. Tę samą misję realizuje Illya Kuryakin (Armie Hammer), agent KGB. Ostatecznie Gaby Teller (Alicia Vikander) trafia pod opiekę Amerykanina, jednak okazuje się, że to dopiero początek. W obliczu zagrożenia CIA i KGB zamierzają połączyć siły, a z Solo i Kuryakina uczynić współpracowników. Wkrótce, niedobrany duet, pod nowymi przykrywkami, udaje się do Włoch. Czy można zrealizować nawet najważniejszą misję, gdy jedyna osoba, na której możesz polegać, jest jednocześnie Twoim największym wrogiem?
Nie widziałam niestety serialu, który stanowi podstawę dla „Kryptonimu U.N.C.L.E.", a szkoda, bo jeżeli jest choć w połowie tak zabawny, jak jego kinowa wersja, to do tego momentu miałabym już może zmarszczki ze śmiechu. Guy Ritchie nie wychodzi z formy i serwuje widzom dokładnie to, za co go kochają – charakterystycznych bohaterów, cięty dowcip, dynamiczne tempo i natłok zwrotów akcji; a przy tym wszystkim jeszcze gatunkową świadomość oraz umiejętność odświeżania chwytów dawno już wyeksploatowanych.
Nie da się ukryć, że „Kryptonim U.N.C.L.E." krok po kroku realizuje punkty z przepisu na szpiegowską produkcję. Dwóch agentów o zbieżnych celach, ale działających dla innych organizacji; piękna, nie tak bezbronna jak mogłoby się wydawać, kobieta oraz misja, od której zależą losy świata. To wszystko skrywa się pod serią typowych dla stereotypowego pojęciach agencji wywiadowczych rekwizytów – przebieranek, uwodzenia, drobnych kradzieży i włamań, nowoczesnej techniki oraz wypracowanych, minimalistycznych ciosów. Brzmi jak przepis na banał, jednak Ritchie wypolerował na błysk cały ten schemat, używając niezawodnej broni – przerysowania oraz kampowego charakteru.
Kamp kampem, zabawa zabawą, ale nawet peleryna niewidka ma swoje ograniczenia. Chociaż widz świetnie się bawi, to nie umyka mu cała gama niedopracowań scenariusza. Liczne dziury logiczne rzucają się w oczy. „Kryptonim U.N.C.L.E." to ewidentnie produkcja pomyślana na kino atrakcji, niemniej większość potknięć fabularnych, na które pozwala sobie Ritchie u innych reżyserów byłyby podstawą do solidnego zmycia głowy. Co więcej, reżyser nawet nie próbuje ulogicznić swojej historii. Tam, gdzie nie ma sensownego wyjaśnienia, zostawia dziurę dającą sygnał, by widz sam sobie dopowiedział, co też się wydarzyło.
Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby części żeńskiej połowy widowni wszystko to umknęło. Jakkolwiek narodowościowo nic się tu nie trzyma kupy – Amerykanin to w realnym życiu Anglik, Rosjanin jest Amerykaninem, z kolei w rolę Niemki wcieliła się Szwedka – to aktorów dobrano i poprowadzono perfekcyjnie. Ritchie w typowy dla siebie sposób wykorzystuje grę akcentami, uwodząc widza swoją obsadą już na samym poziomie dźwiękowym. Na nic by się to jednak zdało, gdyby nie wyraźnie iskrzący duet – panowie najwyraźniej świetnie się podczas pracy bawili. Mam nadzieję, że otwarte zakończenie filmu, to realna obietnica powrotu do tegoż świata.
Jeżeli jednak o dźwięku mowa, to trzeba zaznaczyć, że warstwa muzyczna niemal zmusza – raz, że do wczucia się w klimat lat 60.; dwa, że do zakotwiczenia się w wrażeniach kina szpiegowskiego; trzy, do rytmicznego przytupu, kiwania głową lub stukania palcem. Z technicznych spraw na uwagę zasługuje również przemyślany montaż, oparty na nieco odświeżonej wersji znanych z kina akcji oraz komiksów „klatek". Serie najazdów, dynamiczne (ale nie zbyt szybkie) zestawy ujęć i samo wypełnienie kadrów – dopracowana, barwna scenografia oraz kostiumy.
Idąc do kina nie miałam w zasadzie żadnych większych oczekiwań. „Kryptonim U.N.C.L.E." okazał się jednak – choć nie do końca logiczną – rozrywką najwyższego lotu. Gromkie wybuchy śmiechu, klimatyczne scenerie i fantastycznie dopracowane postacie zmusiły mnie do wewnętrznego skandowania „jeszcze, jeszcze!" na długo po zakończeniu seansu. Poproszę o dokładkę, panie Ritchie.
"Dzień 21" już niebawem!
Druga część Misji 100, która zainspirowała twórców popularnego serialu The 100. Premiera już 7 października!