Rezultaty wyszukiwania dla: kryminał
Demon Luster
Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać powieść Martyny Raduchowskiej „Szamanka od umarlaków”, która okazała się bardzo przyjemnym i sprawnie napisanym urban fantasy, ale jednocześnie wydawała się zaledwie spokojnym wstępem do większego cyklu. Kontynuacja – „Demon luster” – pozwoli sprawdzić, czy rytm pierwszego tomu miał na celu uśpienie czytelnika, czy to cecha charakterystyczna powieści Raduchowskiej.
Na pierwszy rzut oka uwagę przykuwa okładka, utrzymana w podobnej stylistyce co oprawa graficzna pierwszej części, a jednocześnie unikająca powtarzalności. O ile „Szamanka od umarlaków” była zielona, to „Demon luster” razi agresywną czerwienią. Ciekawe, na ile kolor okładki jest związany z dynamiką przedstawionych w utworze wydarzeń...
Na samym początku powieści znów spotykamy znaną z pierwszej części Idę Brzezińską, szamankę od umarlaków, czyli „kogoś między medium a banshee” odpowiedzialną za duszę osoby, której śmierć przepowie. Ida zdążyła się pogodzić ze swoją rolą i z faktem, że przyjdzie jej się parać magią zamiast studiować wymarzoną psychologię. Po zdarzeniach z poprzedniego tomu, częściowo nie z własnej woli bohaterka, dołącza do zespołu Wydziału Opętań i Nawiedzeń, w skrócie WON, gdzie poznaje całą galerię specyficznych umagicznionych agentów, w tym obdarzonego skomplikowaną przeszłością łowcę demonów Kruchego, wiedźmę Rudą oraz właścicielkę jeziora i poniekąd alternatywnego wymiaru, Kornelię. Wspólnie z nowymi kolegami z pracy oraz niezastąpioną Teklą, Idzie przyjdzie rozwiązać sprawę Kusiciela zwanego Demonem Luster – potężnej istoty opętującej i mordującej kobiety o określonym wyglądzie. Magiczne śledztwo wykazuje, że sprawa jest nie tylko skomplikowana, ale i wyjątkowo niebezpieczna – jednak skoro już Ida postanowiła pomóc, nie zamierza się wycofywać.
Przy pierwszym tomie zdarzało mi się narzekać na brak dynamiki i ciągnącą się akcję. Z perspektywy „Demona luster” mogę z całą pewnością przyznać, że poprawiło się. I to bardzo. Można odnieść wrażenie, że cała „Szamanka od umarlaków” była zaledwie długą ekspozycją, a od „Demona luster” zaczyna się akcja właściwa. Drugi tom cyklu to pełnokrwisty kryminał urban fantasy z masą barwnych charakterów, wydarzeń i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Chociaż cały czas coś się dzieje i nie sposób się nudzić, nie cierpią na tym bohaterowie – Raduchowska sprawnie wplata w fabułę osobowość i historie postaci drugoplanowych, tak że czytelnik dostaje o nich naprawdę dużo informacji, a jednocześnie nie traci z oczu głównego wątku: polowania na Kusiciela. Także Ida rozwija się jako bohaterka – nie jest już tą sfrustrowaną i przytłoczoną swoją nową rolą młodą dziewczyną. Bycie szamanką nadal nie wzbudza w niej entuzjazmu, ale stara się pokojowo koegzystować z magią, rozwija także empatię wobec otaczających ją osób i żywo interesuje się ich losami. Postać Brzezińskiej to przykład bohaterki w bardzo sympatyczny sposób dorastającej na kartach cyklu.
Uwagę zwraca też, co podkreślałam przy poprzedniej części, język powieści. „Demon luster” został napisany prosto i przystępnie, a jednocześnie nie prostackim językiem. Raduchowska przykłada wielką wagę do stylu, umie samym doborem słów wzbudzić śmiech lub strach, kreśli niezwykle sugestywne obrazy w partiach snów Idy. Ci spośród czytelników, których interesują nie tylko wydarzenia czy bohaterowie, ale też język powieści, powinni czuć się usatysfakcjonowani.
„Szamanka od umarlaków” Raduchowskiej była tekstem dobrym – „Demon luster” jest za to bardzo dobry. To naprawdę przyjemne i świetnie napisane urban fantasy. Polecam nie tylko miłośnikom gatunku.
Ach śpij kochanie
“Ach śpij kochanie” to polski kryminał inspirowany autentyczną historią. Jego akcja toczy się w Krakowie w 1955 r. Młody śledczy Karski postanawia wyjaśnić sprawę seryjnego mordercy, który na przestrzeni lat zamordował strzałem w głowę 67 osób. Problem polega jednakowoż na tym, że przecież w socjalistycznej Polsce seryjnych morderców nie ma. Z tego właśnie powodu Karski zmaga się nie tylko z samym mordercą i tym, by udowodnić mu winę, ale także kolegami z pracy, prokuraturą i SB. Powoli odkrywa, że nic nie jest takie, jak się pierwotnie zdawało, zaś w historię zbrodni uwikłani są ludzie, po których relacji z mordercą wcale by się nie spodziewał.
Film w reżyserii Krzysztofa Lana ma obsadę wręcz fenomenalną. W roli Karskiego Tomasz Schuchardt, który wycisnął swą postać do ostatniej emocji. Jego Karski, to milicjant prawy, gotowy do poświęceń dla sprawy, ale jednocześnie nie wpadający w nurt bohatera romantycznego - cierpiącego za miliony, co nie da się ukryć jest częstą bolączką w polskich filmach. W roli Mazurkiewcza - mordercy - Andrzej Chyra. Tu również nie ma zaskoczenia. Andrzej Chyra jak zwykle bezbłędny. Sposób w jaki przedstawił postać z jednej strony budzi do niej uzasadniony wstręt, z drugiej drga w człowieku nuta, że skoro mu pozwolili, to wykorzystywał sytuację. Ciężko sobie wręcz wyobrazić, że jakikolwiek polski aktor mógł tą rolę zagrać lepiej.
W rolach drugoplanowych także wielkie polskie nazwiska - Bogusław Linda (z jego nieśmiertelną manierą pod tytułem “co ty wiesz o zabijaniu?”), Andrzej Grabowski - genialnie odtwarzający rolę prokuratora, co dla tych wszystkich kojarzących go jedynie z rolą Ferdka może być nie lada zaskoczeniem, Arkadiusz Jakubik - jak zwykle fenomenalny, jego Pajek - milicjant - pijaczyna, nie budzi odrazy, a raczej litość, że obcując z ludzką patologią, nawet najlepszy człowiek może się stoczyć.
W epizodach zobaczymy Katarzynę Figurę, Izabelę Kunę, Tomasza Schimscheinera, Krzysztofa Globisza oraz Jerzego Trelę.
Słabym punktem niestety są postaci kobiece. Z przykrością stwierdzam, iż ani Katarzyna Warnke, ani tym bardziej Karolina Gruszka nie podołały swym postaciom. A szkoda, bo jak to często bywa, kwestie damsko - męskie wcale nie są bez znaczenia dla całości tej historii. Obie panie są w swych rolach bardzo nijakie, wręcz irytujące. Katarzyna Figura pojawiająca się na ekranie może przez 3 minuty zaćmiewa je całkowicie.
Historia inspirowana prawdą powinna porywać, tego spodziewałam się po kinowym trailerze. Niestety tak nie jest. Pomimo niezaprzeczalnie świetnej gry aktorskiej panów Schuchardta i Chyry, film jest przewidywalny. Komuś, kto ogląda dużo kryminałów, podrzucane od pierwszych minut wskazówki wręcz psują zabawę. Bo co to za frajda już po dziesięciu minutach wiedzieć, kto kryje tego złego. I nie chodzi tu wcale o konstrukcję, że od razu wiadomo, że zabija Mazurkiewicz, historia dotyczy nie poszukiwania zabójcy, ale zdobywania dowodów, by zbrodnie mu udowodnić. Scenarzysta jednak spłycił całą opowieść bazując na utartych schematach spisków esbecko - prokuratorskich. Można to było przedstawić subtelniej, pokusić się o pewną grę intelektualną z oglądającym, a nie wyłożyć wręcz na tacy i to zaraz na początku.
Osobną kwestią jest muzyka. Męczy, irytuje, odciąga uwagę od filmu zamiast stanowić jego dopełnienie. Kilka razy zdarzyło mi się, że zamiast skupiać się na wydarzeniach na ekranie łapałam się na tym, że czekam kiedy muzykę zastąpią dialogi. Michał Lorenz wprawdzie ciekawie pisze o procesie tworzenia w załączonej do płyty książce, z mojej jednak perspektywy lepiej się o tej muzyce czyta, niż jej słucha. Rzewne, momentami wręcz żałobne nuty nie pasują nawet do tej - skądinąd mrocznej - opowieści.
Plusem z kolei są kostiumy. Tu ukłon ogromny dla Elżbiety Radke oraz scenograf Ewy Skoczkowskiej, dokonały one bowiem bardzo ciekawego i ostatecznie udanego zabiegu wrzucenia w szarą rzeczywistość socrealistycznej Polski kolorowych punktów, takich jak np. fioletowy płaszcz Mazurkiewicza. Ten zabieg zwraca uwagę. Myślę, że w tej kategorii jakaś filmowa nagroda nie byłaby wcale przesadą.
Ogólnie wrażenia mam mieszane. Film nie jest zły, nie jest nawet kiepski, ale po tym co obiecano w trailerze rozczarowuje. Całość pozostawia niedosyt, poczucie, że można było tę historię opowiedzieć lepiej, że widz został potraktowany trochę jak dziecko, któremu trzeba wyłożyć przysłowiową “kawę na ławę”, bo inaczej nie zrozumie. Niestety ciągle jeszcze brakuje naszym twórcom tej hollywoodzkiej umiejętności przekładania prawdziwych zdarzeń na ekran. A szkoda, bo Polska naprawdę fantastycznymi historiami stoi.
Wilcze kobiety
Komisarze: Daniel Laszczak i Roman Then prowadzą sprawę przeciwko Adrianowi Sieradzkiemu, trzęsącemu lokalnym półświatkiem. Jak bywa w przypadkach ustawionych osób, brakuje im solidnych dowodów i pewności, że ci, którzy obiecali zeznawać, rzeczywiście to zrobią. Niespodziewanie na progu komisariatu staje Unisława Sarat, była kochanka Pastora, zdecydowana dorzucić brakujące zeznania. Jednak... ktoś nieustannie podąża tropem kobiety, a ona sama po kilku dniach znika. Policja z kolei odnajduje zmasakrowane zwłoki młodszego z Sieradzkich- Artura, na czas pobytu brata w więzieniu trzymającego pieczę nad jego interesem. Wszystkie tropy prowadzą do Uny, jako tej, która miała wiele powodów, aby zemścić się na owej rodzinie...
Gdzie zaczyna się prawda, a kończy kłamstwo? I czy Unisława naprawdę jest ofiarą? A może tylko chce odciągnąć od siebie uwagę śledczych... ?
Należało od razu przywołać maskę, za którą Una przez tyle lat się chroniła. Tępa, bezmyślna, pusta. Una wiedziała, że ludzie tak o niej myślą, i cieszyła się z tego. Oznaczało, że dobrze grała swoją rolę. Nie okazuj, że cię zraniono, że czujesz się upokorzona. Nie zdradź się z bólem, rozpaczą, a nawet rozbawieniem. Wtedy cię nie dosięgną.
Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest magnetyczna okładka. Chyba nic bardziej nie przyciąga wzroku niż połączenie zimowego krajobrazu, pięknej kobiety oraz równie majestatycznego stworzenia- wilka. Do tego dodajmy tylko intrygujący tytuł i już mamy połowę sukcesu. A czy pod tym pięknym frontem kryła się równie dobra treść? Owszem.
Kiedy rozpoczęłam swoją przygodę z lekturą, lekko obawiałam się, że zdecydowałam się na coś, co nie należy do kręgu moich zainteresowań. Po opisie można wywnioskować, iż to historia krążąca wokół gangsterów, narkotyków, prostytucji, etc. I owszem, po części tak jest, jednak owa tematyka nie zdominowała fabuły. Ważniejszym stało się rozwiązanie sprawy morderstwa młodszego Sieradzkiego, i -oczywiście- odnalezienia Uny. Całej i zdrowej.
Ogromny plus dla pani Greń za stworzone postacie. Bohaterowie jawią nam się niczym ludzie z krwi i kości, a rozmowy prowadzone między sobą jedynie tego dowodzą. W odpowiednich sytuacjach pozwalają sobie na luźną wymianę zdań, często wywołując tym samym uśmiech na twarzy czytelnika (szczególnie, gdy riposta jest celna), w innych zaś zachowują odpowiednią powagę. Pełen profesjonalizm. Emocje są rzeczywiste, nie papierowe, dzięki czemu dużo łatwiej wczuć się zarówno w śledztwo, jak i inne, toczące się na kartach książki wydarzenia.
Na nudę nie można tu narzekać; akcja toczy się wartko, a w każdym kolejnym rozdziale czeka na czytelnika nowe zaskoczenie. Tajemnice rozwiązywane są powoli, lecz systematycznie. Autorka nie nuży odbiorcy zbyt długimi opisami otoczenia czy kolejnych, wchodzących na scenę postaci. Wszystko dzieje się we własnym rytmie. Zakończenie było dla mnie ogromnym szokiem; może nie tyle sam finał, co raczej... rodzaj relacji, jaka połączyła ostatecznie braci. Jako że Wilcze kobiety to już czwarty tom cyklu, można by się obawiać, że ciężko będzie wbić się w całą, toczoną już wcześniej opowieść. Nic bardziej mylnego- odnoszę wrażenie, że książki można czytać bez połączenia "tom po tomie", a mimo to żadna równowaga nie zostanie zachwiana. I ostatecznie uzyskujemy odpowiedź, dlaczego pani Greń wybrała akurat taki tytuł dla kolejnej części- wilcze kobiety. Kobiety, które walczą o swoje dobro. Które chronią "młode" przed brutalnym światem. Kobiety, które poświęcają się w całości.
Teraz już wiem, że warto sięgnąć po poprzednie części Wiślańskiego cyklu, i z pewnością to zrobię. Hanna Greń udowodniła, że o "męskich sprawach" kobieta może pisać równie dobrze, o ile nie lepiej. A lepszej zachęty nie trzeba, prawda?
Już jesteś martwa
„Ta kobieta – Jessica Lane – nie powinna była przeżyć. W wypadku zginęło jedenaście osób. Lane nie tylko przeżyła, ale i uciekła. I wciąż ucieka”.
Magiczny lot balonem nad Parkiem Narodowym Northumberland o wschodzie słońca zakłóca niepokojące wydarzenie w dole. Kobieta ginie na oczach pasażerów balonu. Morderca wie, że był obserwowany i nie może pozwolić, by odlecieli. Zabity zostaje również pilot, jedyna osoba umiejąca zapanować nad balonem. Spanikowani pasażerowie robią co w ich mocy, by przeżyć, jednak wypadek jest nieunikniony. Giną jeden po drugim, a ścigający ich morderca upewnia się, czy aby na pewno nikt nie przeżył. Tylko ona jedna wyszła cało z wypadku, Jessica Lane. A on wie, że przetrwała. Wie, że musi ją doścignąć. Zaczyna się więc walka z czasem.
Fabuła książki jest nietypowa, przez co bardziej zajmująca. Główna bohaterka jest ścigana przez mordercę, którego tożsamość znamy już od pierwszych stron. Nie wiemy natomiast, kim jest Jessica Lane i dlaczego nie szuka pomocy, tylko wciąż ucieka. Nie zgłasza się na policję, bo jej nie ufa. Dlaczego? Dopiero z czasem i to bardzo powoli składamy cząstki informacji w jedną całość.
Poznajemy kilka różnych historii jednocześnie. Bieżące wydarzenia przeplatane są nowinami dotyczącymi głównej bohaterki, jej siostry i ich tajemniczej przeszłości, a także relacjami o dziwnym i podejrzanym żółtym domu. Dowiadujemy się również bardzo interesujących rzeczy o ważniejszych bohaterach, jak morderca Patrick Faa, czy inspektor śledczy Ajax Maldonado. Ciekawostki z ich życia są zaskakujące na każdym kroku. Te zmiany perspektyw i czasu z pewnością podtrzymują napięcie.
Podczas czytania czuje się przyjemne napięcie, wyczekiwanie na kolejną porywającą wiadomość, którymi autorka nas zasypuje. Bawi się z nami, zdumiewa nas na każdym kroku, prowadzi z nami grę, w której jesteśmy z góry skazani na przegraną. Bolton tak umiejętnie podaje nam elementy kilku układanek jednocześnie, że nad głową czytelnika rośnie coraz większy znak zapytania. Uśmiech sam pojawia się na twarzy, kiedy uświadamiamy sobie, jak pisarka sobie z nas pokpiła.
„Już jesteś martwa” ma wszystko, czego czytelnik kryminałów oczekuje. Od samego początku coś się dzieje, czytelnika szokują zwroty akcji, nic nie jest takie, jakie by się wydawało na początku. Bolton serwuje nam rewelacje, które nie wyjaśniają zbyt wiele, za to często mieszają w głowie. Wodzi nas za nos od pierwszej strony, a jak bardzo, przekonacie się dopiero w końcowej części. Jak dla mnie coś wspaniałego.
Cienie
Piąta część cyklu “Komisarz Jakub Mortka” to dowód na to, że Chmielarz jak wino - im starszy, tym lepszy. I chociaż “Podpalacz” ustawił poprzeczkę moich oczekiwań bardzo wysoko, “Cienie” niczym Siergiej Bubka poszybowały jeszcze wyżej.
Zaczyna się banalnie: podwójne zabójstwo - zastrzelone matka i córka. Na miejsce przybywa Mortka, tylko po to, by dowiedzieć się, że strzały oddano z pistoletu Kochana. I od tego momentu akcja się rozkręca.
W powieści jest wszystko - morderstwa, odnajdywanie zwłok po latach, gwałty, lobbing... Zdawać by się mogło, iż autor podczas pracy “przeleciał” połowę części szczególnej (tej opisującej poszczególne przestępstwa) kodeksu karnego, łącząc wszystko w trzymającą w napięciu opowieść. Lekkość i logika z jaką Chmielarz łączy poszczególne wątki to istny majstersztyk. A dodając do tego jego rozeznanie zarówno w procedurze karnej, jak i zasadach kryminalistycznych, można już tylko bić brawo na stojąco, bo akurat merytoryczna warstwa kryminałów najczęściej kuleje. Tu jest inaczej - autor, nie prawnik - odrobił zadanie i nie tylko pisze ciekawie, ale także nie popełnia błędów przyprawiających prawniczą część czytelników o bolesne zgrzytanie zębami.
Chmielarz trzyma poziom również w odniesieniu do postaci. Dalej to osoby nieszablonowe, wzbudzające skrajne emocje, nie będące jednoznacznie dobre lub złe. Mortka dojrzewa do roli rozwodnika, powoli układa sobie życie, nie zmieniając na jotę swych przekonań co do roli policjanta w życiu społeczeństwa, a jedynie naginając je dla osiągnięcia celów społecznie istotniejszych. Obrzydzenie do Kochana wzrasta w postępie geometrycznym, choć i on potrafi zachować się jak człowiek. Na arenę wydarzeń wkracza Sucha - nowa partnerka Mortki - postać na miarę czasów i feministycznej poprawności - sprawniejsza, lepiej przygotowana do zawodu, bardziej zaciekła i do tego zakręcona na postapokaliptyczne przygotowania dziewczyna. Czytając o niej czasem ma się wrażenie, że to istna Wonderwoman Komendy Stołecznej, ale trzeba Chmielarzowi przyznać, że udało mu się nie doprowadzić do przerysowania tej postaci do stopnia ją ośmieszającego. A że kobiety jak się na coś nakręcą, to są w swych staraniach konsekwentniejsze od mężczyzn, to przecież fakt.
Czas zdarzeń powieści to okres niewiele ponad roku od historii opisanej w "Podpalaczu". Chmielarz powraca do tamtych wydarzeń, wskazuje na łączące te dwie historie elementy, zdarzenia z "Podpalacza" mają swoje konsekwencje w "Cieniach". Taka klamra spinająca cały cykl dodaje mu tylko dodatkowej atrakcyjności, pokazuje coś, co w codziennym życiu jest oczywiste - że nasze działania lub zaniechania ciągną się za nami, by uderzyć w nas konsekwencjami, czasem w najmniej spodziewanych momentach.
W “Cieniach” poszczególne wątki wyjaśniają się po kolei, na sam koniec zostawiając istną wisienkę na torcie. Zakończenie i ustalenie, kto zamordował obie kobiety z początku powieści wręcz wbiło mnie w fotel. Logika tych zdarzeń także. Tak ewidentne, a tak niespodziewane. I właśnie po tym poznaje się prawdziwych mistrzów kryminałów.
Tekst
"Tekst" to pierwsza powieść realistyczna Dmitrija Glukhovsky’ego, autora bestsellerów "Metro 2033", "Futu.re" i "Czas zmierzchu" oraz zbioru opowiadań "Witajcie w Rosji". Tekst to proza na styku thrillera, kryminału, noir i dramatu. To opowieść o starciu pokoleń, niemożliwej miłości i niesprawiedliwej karze. Jej akcja rozgrywa się we współczesnej Moskwie i na jej przedmieściach.
Spotkanie przedpremierowe z Martyną Raduchowską
Wydawnictwo Uroboros oraz właściciel warszawskiego "Worka Kości" serdecznie zapraszają na spotkanie przedpremierowe z Martyną Raduchowską.
Podpalacz
“Podpalacz” Wojciecha Chmielarza to pierwsza powieść z cyklu o komisarzu Jakubie Mortka. Pierwsza i nie da się ukryć idealnie zachęcająca, by sięgnąć po części kolejne. Autor bowiem z lekkością, swadą, a jednocześnie ogromną umiejętnością celnej obserwacji życia w Polsce prowadzi czytelnika przez śledztwo w sprawie podpaleń. I nie tylko podpaleń. Jak w każdym bowiem dobrym kryminale i trup się ściele, przyznać trzeba - całkiem gęsto. Chmielarz akcję prowadzi wartko, jest kilka jej zwrotów, których się nie spodziewałam, podobnie zresztą, jak samego zakończenia. I chociaż z moralnego punktu widzenia to z pewnością głęboko naganne, to po epilogu ma się ochotę do jednej z postaci po “ciemnej stronie mocy” zakrzyknąć jakże popularnym zwrotem “brawo ty!”.
Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie, w zupełnie nieodległej przeszłości, bo w roku 2010. Wzbudzający sympatię, ale i poniekąd współczucie komisarz Jakub Mortka zostaje wezwany do podpalenia willi. I gdy na scenie wydarzeń pojawia się pierwszy trup, okazuje się, że ta sprawa będzie dla Mortki wyjątkowa, bo uderzy w najbardziej czułe struny - nie tylko jako ambitnego i świetnego policjanta, ale także jako ojca i byłego już męża. To dorastanie do dwóch ostatnich ról wydarza się na oczach czytelnika i dla kogoś, kto już trochę przeżył, jest równie interesujące, jak samo szukanie tytułowego podpalacza. Mortce towarzyszy Kochan - policyjny partner, który irytował mnie już od początku, ale dopiero w rozdziale 18 dowiedziałam się dlaczego. Antypatyczny, dość prostacki, chociaż fachowiec w zawodzie. I właśnie owa fachowość sprawia, że wbrew sobie człowiek ma przebłysk chwili, kiedy (gdy już się okaże, jak małym jest człowiekiem), chce się go usprawiedliwić ciężką pracą.
To właśnie cechuje wszystkie postaci powieści. Ich złożoność. Nikt nie jest tylko dobry, lub tylko zły. Nawet podpalacz ma swoje motywy, głupie, ale wzbudzające litość. Chmielarz nie buduje superbohatera i superzłoczyńcy, nie tworzy pomników ze spiżu, ale udowadnia czytelnikowi, że oto każdy z nas postawiony przed wyborem może wybrać tak, że rankiem nie sposób w odbicie w lustrze spojrzeć. Nawet szef warszawskiego półświatka nie jest wyzutym z uczuć potworem, a gościem, który chociaż sam uwikłany w straszne sprawki, rodzinę chroni i rodzinę pomści. Co więcej Chmielarz świetnie ukazuje swoisty kodeks honorowy przestępców z minionej epoki, który zakłada, że są w życiu sytuacje, kiedy policja staje się sojusznikiem i basta. A że postać kodeks ten w życie wcielająca z owej minionej epoki jest, to i Mortka musi stanąć przed wyborem policyjne poczucie obowiązku, czy spokojne sumienie i jeszcze spokojniejszy sen.
Zresztą nie tylko w odniesieniu do losów i charakterów postaci Chmielarz daje popis trafności spostrzeżeń. Na aplauz zasługują jego spostrzeżenia (wkładane głównie w słowa i przemyślenia Mortki) na temat zmian społecznych we współczesnym świecie. Nie sposób się nie zgodzić z jego logiką wykładu, dlaczego pracująca matka prędzej stanie za kasą baru szybkiej obsługi niż student, dla którego teoretycznie taka robota jest przeznaczona. Podobnie rzecz ma się z refleksjami na temat sławy, show biznesu, czy relacji jakie łączą ludzi po rozwodzie i zdarzeń, które do rozwodów prowadzą. Wspomnienia Mortki z ostatniego wspólnego z rodziną wyjazdu do Toskanii są bowiem boleśnie prawdziwe (a pisze to ktoś, kto w niejednym postępowaniu o rozwód uczestniczył i niejednego ludzkiego dramatu wysłuchał).
To wszystko składa się na świetny kryminał do doskonałymi elementami psychologii i powieści obyczajowej. Nic zatem dziwnego, że przeczytanie całości zajęło mi zaledwie trzy dni i to w sytuacji, kiedy pracuję, opiekuję się dziećmi i generalnie pojęcie nudy jest mi od lat obce. No może autor mógł sobie oszczędzić sceny ucieczki Mortki z pożaru i pogoni za podpalaczem (albo chociaż inaczej ją poprowadzić), bo zapachniało trochę “Miami Vice” albo innym “Gliniarzem i prokuratorem”, ale nie czepiajmy się szczegółów. Grunt, że po takiej spektakularnej akcji było już zupełnie po polsku, bo Mortka zamiast orderu dostał burę od szefa. I nie tylko burę, ale to już doczytacie.
W polskich kryminałach w stylu “Podpalacza” najbardziej lubię to, że ich autorzy nie silą się na zachodni styl pisania, ale prowadzą swą opowieść przez szarości i niedoskonałości naszych realiów, ogołoconych z palm w parkach i porsche na ulicach. Może i nasze słońce nie jest tak słoneczne jak to w Stanach, a i trawa pewnie mniej zielona, ale to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że są autorzy jak Wojciech Chmielarz, którzy w takich właśnie realiach potrafią snuć fantastyczną opowieść.
Księga Wsyp Ostatnich
Na Emila trafiłem przypadkowo i od początku próbował mnie zainteresować swoimi sprawami. Tak mogę określić sposób, w jaki trafiła w moje ręce książka „Księga wysp ostatnich” autorstwa Anny Klejzerowicz. Pozycja została wydana nakładem Wydawnictwa Replika.
Jest to już piąta część cyklu o przygodach Emila Żądło. Sama okładka nie wyróżnia się na regale książkowym, ale za to krótki opis przyciąga jak magnes. Ciekawa historia z przeszłości mająca swoje korzenie w starożytności, do tego wątek kryminalny i całość osadzona w Gdańsku, to połączenie wprost idealne.
Wszystko zaczyna się od podwójnego zabójstwa w posiadłości znanego lokalnego bibliofila. Jednak policja nie może zidentyfikować drugiej ofiary co sprawia, że całe śledztwo staje w martwym punkcie. Sam Emil na sprawę trafia przez przypadek, w trakcie swojego dochodzenia dziennikarskiego i odkrywa, że dotyczy ona bardzo cennego starodruku. Wraz z Martą postanawiają rozwiązać zagadkę i współpracując z policją, rozwiązać sprawę. Wszystko komplikuje się gdy organy ścigania trafiają na trzecią ofiarę, a z biegiem postępowania wychodzi fakt, że Emil może być z nią związany. Czy Marta pomoże Emilowi w rozwiązaniu zagadki kryminalno-historycznej? Tego musicie dowiedzieć się sami.
Podsumowując pomysł był jak najbardziej trafny, pierwszy raz czytałem książkę, w której to książka odgrywała główną rolę. Jednak spłycenie samego wątku kryminalnego, który mógł dodać pikanterii całości sprawił, że treść jest niewyraźna. Oczywiście sam wątek starodruku, który ma swoje źródła w starożytności sprawia, że czytelnik dowiaduje się czegoś nowego. Poszerza to jego horyzonty. Mimo wszystko, jeśli potraktujemy książkę jako kryminał, to prezentuje się blado na tle innych powieści tego gatunku.
Pierwsza sprawa
Kiedy jest najlepsza pora, by podsunąć dziecku do przeczytania pierwszy kryminał? Oczywiście jak najwcześniej! Dzięki serii o komisarzu Gordonie, statecznym, choć nieco leniwym ropuchu pilnującym porządku w lesie, już nawet kilkulatki mogą ruszyć tropem przestępców.
W pierwszym tomie serii do komisarza Gordona trafia załamana wiewiórka Waleria, której ktoś ukradł 204 orzechy! Podejrzany może być niemal każdy, dlatego by zbadać sprawę, trzeba wyruszyć w teren i zbadać tropy. Ropuch musi więc opuścić przytulny i ciepły komisariat oraz swe ukochane ciastka i wyruszyć do pokrytego śniegiem lasu. Wyjdzie mu to o tyle na dobre, że zaowocuje współpracą z przeuroczą myszką Paddy, która zostanie jego asystentką.
Ulf Nilsson stworzył uroczą i wciągającą, a przy tym pełną humoru historię, która jednocześnie bawi i uczy. Jest tu nieodłączna w kryminale zagadka i tajemnica oraz ślady i wskazówki, które należy zbadać. Które dziecko tego nie lubi? Komisarz i jego pomocnica będą badać ślady, zastawiać pułapki i ścigać złodziei, a w nagrodę raczyć się pysznymi ciastkami. Na każdą porę dnia o innym smaku! Jednym słowem, na brak akcji i nudę na pewno nie można narzekać.
Jednocześnie, dzięki mądremu i doświadczonemu Gordonowi, który wprowadza energiczną i pełną entuzjazmu Paddy w arkana detektywistycznej sztuki, dzieci dowiedzą się wielu mądrych i pożytecznych rzeczy na temat bezpieczeństwa, uczciwości i odpowiedzialności za swoje czyny. W przeciwieństwie do myszki, która na akcje chce biegać z bronią i marzy o ściganiu groźnych przestępców, Gordon przekonuje, że największym marzeniem policjanta jest brak jakichkolwiek przestępstw i panujący wokół spokój. I to wcale nie dlatego, że nie chce mu się pracować. Nie ma nic bardziej przygnębiającego niż widok kogoś, kto rozmyślnie wyrządza innym krzywdę. Nawet karanie takiej osoby nie jest przyjemne, chociaż jest koniecznością. Przemyślenia komisarza mogą stanowić dobry punkt wyjścia do rozmów z dzieckiem i dyskusji, chociaż oczywiście można też potraktować książeczkę z czysto rozrywkowego punktu widzenia.
Na koniec warto wspomnieć o ślicznym wydaniu. Pierwsze dobre wrażenie robi twarda oprawa i wyraźna, duża czcionka. Przede wszystkim jednak historii uroku dodają świetne ilustracje autorstwa Gitte Spee, które zdobią niemal każdą stronę książki.
Podsumowując, serdecznie polecam Pierwszą sprawę zarówno małym czytelnikom, jak i ich rodzicom. Zapewnia świetną i mądrą rozrywkę, a już w marcu ma się ukazać kolejny tom!