kwiecień 27, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Rea

środa, 07 grudzień 2016 10:00

Andumenia. Przebudzenie

Minęło już 120 lat od wielkiej, wygranej dla Andumenii bitwy z Zineanem. Jednak po upływie tylu lat kraj ponownie znajduje się na granicy nie tylko bankructwa, ale i kolejnej wojny. Sabana Chineal decyduje się na przebudzenie skrzydlatych generałów armii, uśpionych dzięki specjalnemu zaklęciu. Ponownie mają stanąć na czele armii, aby bronić ukochanego kraju. Jednak władczyni Andumenii zleca przebudzenie zaledwie kilku spośród ocalałej grupy skrzydlatych wojowników, a wśród nich nie ma Krwawej May, jednej z najgroźniejszych wojowniczek. Wierząc w niezwykłe, wojenne zdolności kobiety oraz pokłady sprytu, jeden z Przebudzonych, Albin Ohendenn, wybudza May Verteri w tajemnicy, kryjąc ją przed dworem, ale i przed przyjaciółmi. Ale czy ta niepokorna kobieta może żyć w zamknięciu... ?

Byłam bardzo ciekawa, czy pochlebne słowa o utworze pani Moniki Glibowskiej okażą się prawdą. Często  spotyka się bowiem książki, które prócz magnetycznej okładki nie mają nic więcej do przekazania- ani ciekawej historii, ani żadnego morału dla czytelnika. Po otworzeniu paczki od wydawnictwa moim oczom ukazało się... tomiszcze. Ponad 700 stron to nie lada wyzwanie! Ale też możliwość podróży po fascynującym świecie... i tak było w przypadku Andumenii.

Kraj władany przez sabanę Chineal znowu jest w niebezpieczeństwie. Władczyni, zamiast przeznaczać większe sumy na armię, wydaje niemal wszystko na rozrywki, biżuterię, etc. Legenda głosi, że kiedy kraj znajdzie się w potrzebie, generałowie powstaną, by bronić lud przed śmiercią. Stąd też pomysł, aby wybudzić ich z trwającego ponad sto lat snu. Jednak przy zbyt małej liczbie chętnych do zaciągnięcia się do armii, a przy tym braku środków, nawet generałowie nie są w stanie wyszkolić ludu na wojowników. Czy Andumenii grozi więc klęska... ?

Pani Glibowska skonstruowała świat, w którym króluje magia, skrzydła i pragnienie wolności. W ilości spisków czasem łatwo się pogubić, ale całość czyta się niemal bez tchu. Może się mylę, ale postać sabany kojarzyła mi się ze Stanisławem Augustem Poniatowskim, który to również kosztowności lokował raczej w sztuce, niż w wojsku. 

Świat światem, ale również kreacja bohaterów zasługuje na pochwałę. Te postacie są bardzo realne (mimo, że skrzydlate, co przecież w rzeczywistości nie ma miejsca). Oczywiście największą uwagę przyciąga May Verteri, zaprawiona w boju generał, która ani chwili nie usiedzi bez spisku, tworzenia zaklęć czy wykradania magicznych ksiąg. Od samego początku nie wiemy, co tak naprawdę jest jej celem- walka o dobro ojczyzny, a może własny interes. Skrzydlata generał jest kobietą twardą, mimo ciężkiego przebudzenia nie zostaje w tyle, ba, nawet udaje jej się stworzyć większy oddział. Jest bezczelna, arogancka i żądna władzy. Jeśli ktoś stanie jej na przeszkodzie, to nie obawia się go... uśmiercić. Doskonała z niej aktorka, prawie każdego potrafi przeciągnąć na swoją stronę i zmanipulować tak, by zrobił to, czego ona pragnie. Doprawdy, intrygująca postać. W niektórych książkach bohater o twardym charakterze w toku historii łagodnieje, z różnych przyczyn. Generał May od początku do końca skupiona jest na sobie i własnych planach.

Wisienką na torcie okazało się zakończenie. Jeżeli pani Glibowska nie przyciągnęłaby mojej uwagi wcześniej, to na pewno zrobiłaby to finiszem. Jest... zaskakujący. Rozwinąć tej opinii nie mogę, aby nie zdradzić Wam zbyt wiele. Powiem tylko tyle- z niecierpliwością czekam na kolejne tomy, bo wierzę, iż takie się pojawią.

Dział: Książki
piątek, 02 grudzień 2016 13:00

Nie do pary

Imprezowe gry pozwalają na urozmaicenie czasu spędzonego nie tylko w gronie rodzinnym, ale również pośród znajomych. Te wymagacie naszego refleksu, wysilenia komórek mózgowych cieszą się sporym zainteresowaniem oraz najczęściej trafiają w gusta wielu graczy zebranych przy jednym stole. A co jeśli do tego dołożymy zabawę w skojarzenia? Wspólna gra przerodzi się dodatkowo w wzajemne, lepsze poznawanie się uczestników. Taką rozrywkę umożliwia nam m.in. wydana ostatnio nakładem wydawnictwa Rebel gra „Nie do pary”.

Tytuł ten zaprojektował Stephen Glenn, zaś autorem ilustracji jest Matt Roussel. Gra przeznaczona jest dla 3-8 graczy w wieku minimum 10 lat. Według mnie spokojnie granicę wieku można obniżyć do 7 lat. Dodatkowo jeśli jesteście ciekawi ile macie wspólnego ze swoją drugą połówką, polecam nawet nietypowo wypróbowanie rozgrywki 2-osobowej.

Strona wizualna

Rebel przyzwyczaił nas już do solidnych i porządnych wydań gier. Nie inaczej jest w tym przypadku. „Nie do pary” otrzymujemy w średniej wielkości tekturowym pudełku. W środku znajdziemy 156 niewielkich kart ze zdjęciami po obu stronach (co nam łącznie daje 312 ilustracji), plastikową klepsydrę, teksturową planszę ułatwiającą rozkładanie kart, karty symbolizujące łączenie par (łącznie 88 sztuk), notesik przydatny do liczenia punktacji oraz oczywiście instrukcję.

W sumie gdyby nie to, że karty ze zdjęciami mogłyby być trochę większe, nie ma się do czego przyczepić.

Cel i przebieg rozgrywki

Celem gry jest sparowanie wedle naszego uznania wyłożonych na stole jedenastu ilustracji. Im więcej naszych par pokryje się z wyborami innych graczy, tym więcej punktów zdobywamy. Do rozegrania są cztery rundy.

Na początek na środku stołu kładziemy planszę z cyframi. Wokół niej losowo wykładamy karty ze zdjęciami. Każdy z graczy otrzymuje zestaw ponumerowanych kolejno do 11 kart. Przygotowujemy klepsydrę i czas start.

W czasie, który odmierza nam klepsydra (90 sekund), każdy z graczy przygląda się wyłożonym obrazkom i tworzy z nich pięć par mając na uwadze wszelakie cechy, np. przeznaczenie, kolor, właściwości charakterystyczne itd. Tak naprawdę ogranicza nas tylko logika i nasza wyobraźnia. Stworzone pary oznaczamy odkładając z ręki konkretne karty z numerami. Dla przykładu, jeśli chcemy stworzyć parę łącząc słonia (karta leży na planszy pod numerem 6) oraz małpę (karta leży na planszy pod numerem 2), z naszej tali odkładamy na bok karty z numerami 2 i 6. Ostatnia karta, którą nie wykorzystamy do stworzenia pary to dla nas tzw. zepsute jabłko, za które na koniec tury można zdobyć punkty.

Kiedy minie wyznaczony czas następuje zliczanie punktów. Polega one na porównywaniu swoich wyborów. Za każdą parę otrzymujemy tyle punktów, ilu graczy wybrało takie same karty. Przykładowo jeśli trzech graczy ułożyło parę ze słonia i małpy, każdy z nich otrzymuje 3 punkty. Jeśli jako jedyni dokonaliśmy takiego wyboru, niestety na karcie punktacji zapisujemy 0 punktów za tą parę. Dodatkowo, na koniec tury otrzymujemy punkty za nasze „zepsute jabłko” czyli niewykorzystaną kartę. Warte jest one dwukrotność liczby graczy, którzy również je wybrali.

Przed przejściem do drugiej rundy, obracamy wszystkie karty ze zdjęciami na drugą stronę. Przy trzeciej, wykładamy nowe obrazki.

Oczywiście grę wygrywa osoba, która na koniec czwartej rundy zdobędzie największą ilość punktów.

nie do pary 5

Wrażenia

Gra stawia ona przede wszystkim na proste skojarzenia. Czasami nie ma co kombinować, wyszukiwać zagmatwanych i kreatywnych połączeń, gdyż punkty zależą od ilości graczy, którzy dokonali takie samego wyboru jak my. Bez względu na właściwości jakimi się kierowali. W związku z tym szuka się bardzo prostych i szybkich skojarzeń, np. białe tło dwóch zdjęć. Dla zaawansowanych graczy, przyzwyczajonych do cięższych tytułów, nawet w tak lekkiej grze, jest to trochę denerwujące.

Z drugiej strony można na to przymknąć oko i oddać się zabawie. Ją znacznie urozmaicają dyskusje w trakcie porównywania wyników na temat cech jakimi się kierowaliśmy łącząc nasze pary. To chyba jedna z większych atrakcji tej gry. Niejednokrotnie nasze tłumaczenia wywoływały salwy śmiechu. Wbrew pozorom u wielu graczy nawet te same pary powstały z różnych względów, czasami będących na granicy absurdu. Dochodziło nawet do sytuacji, iż zastanawialiśmy się czy zaliczyć takie abstrakcyjne połączenia.

Dużym plusem gry jest jej regrywalność. Ilustracji jest bardzo dużo, są one różnorodne tematycznie i unikalne. Dzięki temu jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że powtórzą się nam w trakcie przyszłych rozgrywek.

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na aspekt dydaktyczny tej gry. Tytuł ten można bardzo fajnie wykorzystać w zabawie z małymi dziećmi w opisywanie ilustracji przedstawionych na kartach. Taka forma nauki jest atrakcyjna i rozwija wyobraźnię.

Podsumowanie

„Nie do pary” to gra lekka i przyjemna z banalnymi zasadami. Idealnie sprawdzi się w gronie rodzinnym, szczególnie w grze z jej młodszymi członkami. Na tle innych podobnych tytułów wyróżnią ją to, iż punktowane są pomysły na które wpadli również inni gracze. Warto jednak zwrócić uwagę iż tytuł ten stawia głównie na szukanie prostych skojarzeń. Dlatego poszukiwacze wysublimowanych połączeń i rozgrywek mogą czuć się zawiedzeni. Jeśli jednak oczekujecie szybkiej i fajnej zabawy, to pozycja dla Was.


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Rebel.pl

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 28 listopad 2016 12:28

Mroczna materia

Czy jesteś w życiu szczęśliwy? Czy wybory jakie dotychczas podejmowałeś były słuszne? Czy gdybyś miał taką możliwość poszedłbyś inną drogą i podjął inną decyzję? Czy często zastanawiasz się nad tym "co by było gdyby..."?

Wybory jakich dokonujemy w decydujący sposób wpływają na jakość naszego życia. Czasami drobny, mogłoby się wydawać, że nic nie znaczący element, w diametralny sposób może przyczynić się do nieprzewidzianych zmian, które zaprowadzą nas w bliżej niesprecyzowanym kierunku. A co, by było gdybyś miał możliwość poznania kilka wariantów swojego życia, w których historia potoczyła się w odmienny sposób i wybrać to, które najbardziej ci odpowiada?

Jason Dessen jest szanowanym wykładowcą uniwersyteckim, ma kochającą żonę i wspaniałego syna. Kilkanaście lat wcześniej mógł podążyć ścieżką swoich ambicji i zostać cenionym naukowcem odnoszącym znaczne sukcesy, jednak Jason wybrał rodzinę. Dla nienarodzonego syna zrezygnował z kariery i chociaż zaprzepaścił szansę na osiągnięcie czegoś wielkiego to nigdy nie żałował podjętej decyzji, czasami tylko zastanawia się nad tym co by było gdyby...Poukładane i stabilne życie mężczyzny w jednej chwili zmienia się w najgorszy koszmar. Pewnego dnia Jason budzi się w nowej, nieznanej rzeczywistości, gdzie nie ma jego rodziny, a on sam otrzymał wybitną nagrodę naukową za niewyobrażalne odkrycie. Czy tak miałoby wyglądać jego życie gdyby w kulminacyjnym momencie postanowił porzucić Daniele i ich nienarodzonego syna? Brzmi niewiarygodnie, jednak wraz z postępem czasu i wyjaśnianiem kolejnych niewiadomych wszystko zaczyna układać się w jedną spójną całość. Jason postanawia wrócić do domu i za wszelką cenę odzyskać rodzinę, którą utracił.

Blake Crouch w swojej powieści wykorzystał teorię wieloświatów, gdzie nasze życie przebiega w sposób alternatywny okraszając je elementami thrillera. Mieszanka jaką otrzymujemy jest niemalże wybuchowa. Autor w znakomity sposób buduje napięcie i wprowadza czytelnika w dezorientację. Czy Jason zwariował? Czy to co się dzieje jest rzeczywistością, czy tylko wymysłem chorego umysłu? Dążenie do odkrycia prawdy stanowi najbardziej pasjonujący element powieści.

Kreacja Janon'a Dessen'a jest niemalże genialna, a emocjonalne rozterki bohatera bardzo prawdziwe i ludzkie. Z jednej strony zderzenie wybitnego umysłu naukowca zafascynowanego tym co się dzieje, z kochającym, opiekuńczym mężem i ojcem, który jedynie czego pragnie to odzyskać swoją rodzinę. Głównym bohaterem targają rozterki, wielokrotnie zastanawiał się jakby potoczyło się jego życie gdyby nie niespodziewana ciąża jego partnerki. Czy rezygnacja z kariery naukowej była dobrym posunięciem? W momencie gdy staje przed obliczem utraty tego czego kocha wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Tylko rodzina się liczy, tylko rodzina jest najważniejsza.

W powieści nie brak również warstwy naukowej, która przedstawiona jest w sposób prosty i rzeczowy. Teoria strun, mostu Einsteina - Rosena, kota Schrodingera, wieloświatów, superpozycje czy mechanika kwantowa, to z pewnością nie są pojęcia powszechnie znane. Na szczęście autor nie popada w przesadnie naukowy ton, a podaje tyle szczegółów ile jest to konieczne dla zrozumienia powieści i zagmatwanej sytuacji bohatera.

"Mroczna materia" to niezwykle intrygująca i trzymająca w napięciu powieść, która zabiera nas w fantastyczną, pełną niebezpieczeństw przygodę po światach równoległych, gdzie historia potoczyła się na diametralnie różne sposoby (żałuję, że autor dłużej nie pociągnął tego wątku i nie przedstawił nam większej ilości różnych wersji Chicago). Jest to kompletna, dopracowana historia, w której nie ma miejsca na niedopowiedzenia czy zbędne wątki. Historia Jasona jest nieprzewidywalna, autor wielokrotnie zaskakuje kolejnymi pomysłami i rozwiązaniami, a samo zakończenie pozostawia czytelnika z uczuciem lekkiego szoku i niedowierzania. Z chęcią obejrzałabym ekranizację, ta powieść wręcz się o to prosi.

Dział: Książki
piątek, 25 listopad 2016 20:36

Niebezpieczna gra

Joanna Opiat-Bojarska ukończyła Uniwersytet Ekonomiczny w Poznaniu. Jak sama podkreśla, pisać zaczęła przez przypadek. Zadebiutowała powieścią autobiograficzną, ale najbardziej są znane jej kryminały. Czytelnicy kochają ją za prawdziwie napisane postacie, społeczne problemy, poruszane dość często i wartką akcję. Ja wiedziałam, że po przeczytaniu „Gry pozorów” muszę zapoznać się z częścią drugą serii.

Aleksandra posłała dzieci na kolonie i miała zamiar odpocząć po ostatnich wydarzeniach. Chciała także naprawić nadszarpnięte relacje z przyjaciółką. Niestety nie było jej to dane. Z Łodzi zadzwonił dawny znajomy, prosząc o pomoc przy pacjencie z amnezją. Z jakiegoś powodu chciał rozmawiać jedynie z bohaterką. Używał jej panieńskiego nazwiska.

Jednocześnie łódzka policjantka próbowała rozwikłać nierozwiązana sprawę morderstwa sprzed lat, pomimo sprzeciwu jej przełożonego. Ilona w dalszym ciągu próbuje odebrać dzieci Aleksandrze.

Autorka jak zwykle po mistrzowsku wprowadzała akcję. Poruszyła wiele wątków. Początkowo wszystko sprawiało wrażenie, że nie są one ze sobą połączone, a w powieści króluje chaos. Nie przejęłam się tym ani trochę. Wiedziałam już, jak pisze autorka. Tak jak się spodziewałam, wszystko zaczęło się ze sobą wiązać. Lubię styl Joanny to, w jaki sposób prowadzi akcję. Jej powieść się łykało, a nie czytało. Tak jak od pierwszej części, ciężko mi się było oderwać na moment.

Niestety i tutaj jestem nieco zawiedziona. Po rewelacyjnej „Grze pozorów” postawiłam poprzeczkę bardzo wysoko. Myślę, że gdyby to była pierwsza książka Opiat-Bojarskiej, którą czytałam, pewnie moje wrażenia byłyby inne.

Zacznijmy od tego, że niezwykle irytuje mnie wątek „samotnego wilka” w kryminałach. W jednej chwili Aleksandra porzuciła dzieci, partnera i przyjaciółkę, aby zająć się sprawą. Wiedząc, że Ilona znów próbuje odebrać jej dzieci, nie zrobiła kompletnie nic. Co więcej, w ostatniej chwili wysiadła z pociągu do Poznania, nie dając znaku życia partnerowi. Wspomniałam, że bohaterka chciała poprawić relacje z przyjaciółką? Nie za wiele zrobiła w tej kwestii.

Drugi motyw, jakiego nie znoszę, to ciemna przeszłość bohatera. Aleksandra ma niezbyt długą przygodę z młodości, o której nie chwali się w towarzystwie. I nie opowiada dzieciom. Trwała dwa tygodnie, ale to wystarczyło, aby wszystkie watki łączyły się z historią Aleksandry.

Nie podobało mi się także kiepska kreacja bohaterów. To, co ostatnio często mi się zdarza to jednowymiarowość postaci. Także zagadka była rozwiązana zbyt szybko. To także mnie rozczarowało. A ta scena w kinie? Trąciła jakąś sztucznością.

Ta powieść nie była do końca zła, ale kompletnie nie umiałam się w nią wgryźć, nie poczułam napięcia, nie porwała mnie. Z niecierpliwością czekam na kolejna część. Mam nadzieję, że będzie zbliżona do pierwszego tomu.

Dział: Książki
wtorek, 22 listopad 2016 10:27

Miecz i kwiaty

Wyprawy krzyżowe, zdradzieckie intrygi, potyczki z Saracenami i asasynami Starca z Gór oraz walka z pradawnym Złem – tak w skrócie można przedstawić trylogię Marcina Mortki, Miecz i kwiaty, która ukazała się niedawno w prezentującym się dość imponująco, zbiorczym wydaniu nakładem Wydawnictwa Uroboros.

Z nabitą ideałami i pięknymi mrzonkami głową młody szlachcic Gaston de Baideaux przybywa do Ziemi Świętej, by odpokutować za popełnioną w ojczyźnie zbrodnię. Bardzo szybko przekonuje się, że wiele można powiedzieć o tym pozornie świątobliwym miejscu, ale z pewnością nie to, że aniołowie unoszą się tu nad głowami dobrych chrześcijan, a Bóg zawsze wspiera swych wiernych. Próżno też szukać rycerzy gotowych bezinteresownie i honorowo walczyć za Grób Pański. Wręcz przeciwnie, Tyr, do którego przybywa, ostatnia chrześcijańska ostoja na tym terenie, to gniazdo zepsucia, korupcji, zbrodni i najpodlejszego zła. Co więcej, niemal od razu młodzieniec zostaje wplątany w sieć intryg i staje się celem ataku nie tylko zakonu templariuszy, ale niemal każdego liczącego się w mieście stronnictwa. A wszystko to za sprawą jego starszego brata, niepokonanego rycerza o doskonałej opinii, który w tajemniczych okolicznościach zaginął kilka miesięcy wcześniej…

Jedno jest pewne, a można się tego domyślić już po zapoznaniu się z pobieżnym opisem fabuły. Podczas lektury na pewno nie można narzekać na nudę, nie pozwolą na to dynamiczna akcja i pełna zwrotów fabuła. Marcin Mortka stworzył klasyczne, ale pełne swoistego uroku historyczne fantasy, w którym z każdym kolejnym rozdziałem ujawnia się coraz więcej nadnaturalnych wątków i postaci, a przy tym całość zachowuje wyrazisty posmak epoki i miejsca, w których mają miejsce poszczególne wydarzenia. Widać, że autor czuje ducha czasów, o których pisze, sam zresztą przyznał w posłowiu, że od lat fascynował go okres krucjat, a powieść o nich to niejako dzieło jego życia.

Mimo że początkowo pewną trudność sprawiło mi wczucie się w lekturę, w końcu dałam jej się porwać, a to za sprawą przepełniającej ją atmosfery, pomysłów, które wprawdzie miejscami powielają znane schematy, ale mają w sobie również wiele oryginalności oraz przesympatycznych towarzyszy głównego bohatera. O tych ostatnich można powiedzieć wiele i można im zarzucić pewną sztampowość (mamy do czynienia z silnym, lecz słabo rozgarniętym giermkiem-niemową, chciwym łotrem o dobrym sercu, co sprzedałby własną matkę, ale ostatecznie staje po stronie przyjaciół, rozpasanego, tchórzliwego księdza przechodzącego cudowną przemianę, bogobojnego rycerza o nieskalanym honorze oraz dojrzałego wojownika skrywającego mroczny sekret), ale nie sposób oprzeć się ich urokowi i po prostu przyjemnie czyta się o ich przygodach.

Autor odarł krucjaty z ich pozłacanego, propagandowego wizerunku śmiałych wypraw pobożnych rycerzy walczących w imię wiary i honoru, w zamian pokazując brutalne realia, zepsucie i nikczemność oraz walkę o niemal wszystko z wyjątkiem prawdziwego oddania Bogu. W interesujący sposób wplótł również w fabułę wątki magiczne i ponadnaturalne, stawiając na drodze bohaterów nie tylko pradawnego demona Asmodeusza, ale również najprawdziwsze diabły i arabskie dżiny.

Niestety, nie ustrzegł się przy tym kilku błędów, które nieco burzą tak pozytywny odbiór powieści. Przede wszystkim, nie sposób nie dostrzec pewnych znanych powszechnie schematów, zarówno w ogólnym zarysie fabularnym (oto nieopierzony młodzieniec przechodzi przemianę i ratuje świat w towarzystwie drużyny zawadiackich przyjaciół), jak i w poszczególnych scenach (ratowanie dam z opresji i to dam zwiastujących dużego pecha to niemalże motyw przewodni wszystkich trzech tomów). Kreacja głównego bohatera również pozostawia nieco do życzenia, a jego naiwność oraz bezrefleksyjne niemalże poddawanie się manipulacjom otoczenia czasami aż wydaje się niewiarygodna. Podobnie jak zaskakująca przemiana, gdy z fajtłapy w zaledwie kilka miesięcy wyrasta pogromca rubieży i niedościgniony szermierz. W oczy rzucił mi się również jeden element, który nieco burzy wiarygodność świata przedstawionego, drobny, bo drobny, ale jednak z lekka uwierający. Mianowicie, po jednym z ataków przypominających padaczkę, nowo poznany towarzysz zwraca się do Gastona z na poły ironicznym pytaniem „od kiedy epilepsja jest grzechem, za który trzeba pokutować?”. No cóż, o ile mi wiadomo, w czasach średniowiecza była uznawana właśnie za objaw opętania przez diabła i pokuta byłaby tu jak najbardziej wskazana. Oświecenie przyszło kilka wieków później…

Warto wspomnieć też krótko o nowym wydaniu trylogii, która prezentuje się o niebo lepiej niż wydawane oddzielnie książki sprzed kilku lat. Umieszczona w jednym, opasłym nieco tomiszczu w twardej oprawie i z przyjemną dla oka szatą graficzną zwyczajnie cieszy oko. Dlatego kłują nieco w oczy literówki, czasem dosyć zabawne i nadające tekstowi nowy sens, jak choćby fakt, że „snujące się ulicami tłumy zawsze reagują przełażeniem na widok krwi”.

Niemniej, zalety trylogii w pełni rekompensują jej wady i mogę ją szczerze polecić fanom gatunku. Znajdziecie w niej dobrą przygodę, wartką akcję i wartą poznania historię, która nabiera pełnego kształtu i smaku dopiero jako pełna, zamknięta całość.

Dział: Książki
poniedziałek, 21 listopad 2016 07:31

W co się ubrać?

Odwieczne pytanie każdej kobiety: „W co się ubrać?” teraz zagościło w formie gry wydawnictwa Granna dla najmłodszych. Unowocześniona wersja wcześniejszego tytułu: „Laleczki”, frajda dla dzieci, zabawa i nauka. Sztuka ubierania to kolejna umiejętność, która niewątpliwie przydaje się w życiu.

Pozycja Granny jest dla mnie sentymentalnym powrotem do dzieciństwa, kiedy to z gazet wycinaliśmy różnorakie stroje i dopasowywaliśmy do narysowanych wcześniej laleczek. W tej wersji wygląda to jednak o niebo lepiej.

W kartonowym, solidnym pudełku znajdziemy 8 laleczek: 4 dziewczynki i 4 chłopców ubranych w bieliznę. Co ciekawe postaci są różnej rasy, co z pewnością uczy najmłodszych tolerancji. Pozostałe elementy to 54 ubranka i 12 kartoników ze strojami oraz instrukcja. Gra przeznaczona jest dla dzieci powyżej 3 roku życia. Mentalnie i dydaktycznie byłaby to gra dla młodszych odbiorców, gdyby nie małe elementy. Myślę, że granicą wieku jest ten moment kiedy „wszystko” nie ląduje w buziach milusińskich. Na pewno kartonowe elementy nie wytrzymałyby takiej próby i byłoby to niebezpieczne bez nadzoru dorosłych.

Warianty gry jakie zaproponowano w instrukcji dzielą się na opcję łatwiejszą i trudniejszą. W tej łatwiejszej wersji każde dziecko otrzymuje dwie laleczki: chłopca i dziewczynkę. Ubranka rozkłada się na stole obrazkami do góry. Z talii kartoników z gotowymi strojami usuwa się te oznaczone gwiazdką. Pozostałe układamy w stos obrazkami do dołu. Każde dziecko wyciąga jeden kartonik i na znak odsłaniają w jednym momencie. Teraz rywalizują aby jak najszybciej ubrać swoją postać według wylosowanego obrazka (same decydują dla kogo jest to odpowiedni strój). Osoba, która zrobi to najszybciej i poprawnie - dostaje punkt. W opcji trudniejszej do gry włączamy obrazki z gwiazdką. Jest to wersja dla starszych dzieci, które muszą tu rywalizować o powtarzające się elementy strojów. Każda rozgrywka zajmuje ok. 20 min. Maksymalna liczba graczy to cztery osoby aczkolwiek w grę może bawić się nawet jedno dziecko.

Pozycję możemy wykorzystać jako układankę, gdzie dzieci swobodnie ubierają swoje laleczki w wybrane przez siebie stroje. Możemy rozmawiać z dziećmi o pogodzie na zewnątrz oraz o elementach garderoby i ich nazewnictwie, uczymy jakie stroje noszą chłopcy a jakie dziewczynki. Spódniczki noszą dziewczynki, a bluzeczka w kropeczki może pasować każdemu. Pod nadzorem osób dorosłych może być to świetna baza dydaktyczna.

Gra „W co się ubrać?” to świetna zabawa, dydaktyka, ale przede wszystkim element pobudzający kreatywność dzieci, ponieważ laleczki i ubranka mogą być wykorzystane na wiele sposobów. Z pewnością dzieci potrafią zaskakiwać. Pozwólmy się im o tym przekonać… ;)


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Granna.

Dział: Gry bez prądu
piątek, 18 listopad 2016 18:40

Killing Floor 2

Wyobraź sobie zły dzień, jeden z tych gorszych. Rano łapie cię kanar, bo zapomniałeś, że bilet miesięczny miałeś do wczoraj; ledwie wysiadasz z tramwaju a okazuje się, że zgubiłeś ulubione rękawiczki; na uczelni kolokwium, którego termin kompletnie wyleciał ci z głowy, a w bibliotece wraz z miłym uśmiechem za zwrócenie książki otrzymujesz rachunek na kilkadziesiąt złotych za przetrzymanie jakiegoś tytułu, do którego nawet nie zajrzałeś. W drodze powrotnej samochód wjeżdżając w kałużę ochlapuje cię od stóp do głów, z kolei… W końcu docierasz do domu. Siadasz przed konsolą, licząc na ukojenie nerwów. Po co sięgniesz? Po rozkręcającego się dopiero po dwudziestu godzinach „Fallouta 4”? Po „Far Cry 4”, w którym świat jest tak ogromny, że na odpowiednio intensywną jatkę możesz trafić dopiero w przyszłym tygodniu? A może po „Batllefielda 4”, gdzie jeden wyćwiczony snajper może sprawić, że znienawidzisz tę grę na resztę życia? Przecież chodzi tylko o to, żeby odreagować; żeby bezmyślnie, bez strategii ustrzelić paru typków, co nie? Na takie właśnie dni, na takie właśnie chwile stworzono „Killing Floor 2”, kooperacyjny FPS utrzymany w klimacie horrorów klasy B, który właśnie dzisiaj (18.11.2016) zadebiutował na platformie PS4.

Oczywiście studio Tripwire Interactive wymyśliło fabularną klamrę dla podobnej rozwałki. Kto poszuka, ten znajdzie krótką historię wprowadzającą do świata „Kiling Floor 2”. Próżnym wysiłkiem jednak okaże się wypatrywania w niej choćby krzty oryginalności – mamy tajemnicze eksperymenty, ogromną firmę i ten jeden projekt, który wymyka się spod kontroli. W efekcie związanych z nim destrukcyjnych sił cały świat zostaje zainfekowany i tylko grupka śmiałków ma tyle odwagi, by stanąć w szranki z tak zwanymi ZEDami, które najprościej mówiąc stanowią połączenie zombie i demonicznych mutantów. Jest krwawo, obrzydliwie i bardzo brutalnie.

Zasady gry są proste jak konstrukcja cepa, a tryby rozgrywki, które oferuje ograniczone do absolutnego minimum. Tak naprawdę poza samouczkiem wybierać możemy wyłącznie z trybu offline (my kontra 4, 7 lub 10 fal zombie oraz boss) lub online (my i piątka przypadkowych graczy kontra 4, 7 lub 10 fal zombie oraz boss). Co je różni poza wsparciem ze strony innych graczy? Możliwość włączenia opcji „przetrwanie vs”, w którym zamiast w żądnego krwi bohatera wcielić się można w krwiożerczego mutanta. W obu przypadkach cel pozostaje jednak identyczny – zabijać i nie dać się zabić. A to, z każdą kolejną falą i poziomem (do wyboru mamy ich cztery: zwykły, wysoki, samobójczy i piekło na ziemi), jest coraz trudniejsze.

A tego dokonywać można w „Killing Floor 2” na naprawdę sporą ilość sposobów i z udziałem niemałej liczby postaci. Gracze wybierają spośród dziesięciu bohaterów (m.in. komandos, berserker, rewolwerowiec, destruktor, sanitariusz czy mistrz przetrwania), z których każdy posiada nie tylko unikalne, dedykowane dlań bronie, ale także – rozwijane wraz z kolejnymi awansami – dodatkowe zdolności, jak odporność na wybuchy czy lepsza celność. Naszych obrońców świata można także personalizować na poziomie wizualnym, zmieniając ich płeć, fizjonomię oraz strój, co nie ma jednak żadnego przełożenia na samą rozgrywkę. Ogromne znaczenie – głównie dla widowiskowości akcji – ma za to wybór sprzętu do rozwałki, a trzeba przyznać, że tutaj twórcy naprawdę się przyłożyli. Zwłaszcza, gdy zestawi się szeroki wachlarz broni z zaimplementowanym wsparciem dla technologii Nvidia FleX, która to wyraźnie wpływa na dynamikę płynów. Innymi słowy – w zależności do tego, czy postanowimy kogoś wysadzić granatem odłamkowym, posiekać kataną czy załatwić z karabinu maszynowego, posoka chlapać będzie na nas i cały świat zupełnie inaczej. Serialowy Dexter miałby tutaj z pewnością sporo zabawy, bowiem poza wspomnianymi zabawkami wskazać można jeszcze przynajmniej kilkadziesiąt typów oręża – od skalpeli przez Winchestera czy dwa Magnumy aż do radzieckiego granatnika RPG-7. Nie można też zapomnieć o wprowadzonym do tytułu przez twórców systemie M.E.A.T. (Massive Evisceration and Trauma), zakładającym podział ciał Zedów na 19 stref, co gwarantuje różne efekty wizualne w zależności od naszej celności.

To jednak nie koniec atrakcji z zakresu krwawej jatki. Aby uśmiercanie kolejnych wrogów przynosiło jeszcze więcej frajdy zadbano o klimat produkcji. Gracze mają do wyboru dwanaście plansz, z których każda nie tylko znacząco się do siebie różni, ale stanowi również popkulturowe przetworzenie obecnych w horrorowym mainstreamie schematów. Mamy więc opuszczoną farmę, zniszczone laboratorium, zdewastowane miasto (konkretnie: Paryż) czy opanowaną przed piekielne pomioty katedrę. Każda z tych lokacji spokojnie mogłaby stać się miejscem wydarzeń dla jednej z blockbusterowych odsłon kina grozy. Filmowe skojarzenia budzi także obecność w „Killing Floor 2” efektu slow motion, który pojawia się przy każdym bardziej widowiskowym zdarzeniu, pełniąc nie tylko funkcję atraktora, ale również bonusu, w czasie trwania którego gracz ma szansę wycelować i zmiażdżyć większą ilość przeciwników z, także wzmożoną, skutecznością.

Wizualna i dźwiękowa atmosfera „Killing Floor 2”, tak samo jak ta związana z dynamiką oraz rozwiązaniami technicznym rozgrywki, przynosi skojarzenia związane z klasycznymi przedstawicielami gatunku FPS, jak „Quake 2” czy „Doom 3”. Z jednej strony dzieje się tak ze względu na uproszczone mimo wszystko wizualizacje postaci oraz rockową i metalową muzykę, która włącza się wraz z rozpoczęciem walki z kolejną falą przeciwników; z drugiej zaś z powodu zastosowania starych, niemodnych już rozwiązań związanych z leczeniem i wyposażaniem postaci, jak zbieranie rozrzuconych po mapach paczek amunicji czy doposażania się po starciu tylko w specjalnie zaprojektowanym do tego punkcie i to w określonym z góry czasie. Znalazło się także miejsce dla ożywienia znaczenia latarki, której już dawno nie stosowałam z równą intensywnością, co w tym tytule. Przedmioty mają też dodatkowe znaczenie dla rozgrywki w „Killing Floor 2” – kilka możliwych do zdobycia trofeów opiera się bowiem na odszukaniu na planszach bonusowych przedmiotów.

A co jeżeli chodzi o wrażenia z samej rozgrywki? Nie sposób nie dać się uwieść dynamice akcji, na którą składają się wspomniane wyżej czynniki: od bardzo ruchliwych Zedów, przez ostrą warstwę muzyczną aż do hektolitrów krwi, która – co ciekawe – nie znika magicznie po każdej fali stworów, więc podczas ostatniego pojedynku z bossem nawet najspokojniejsza wizualnie lokacja wygląda jak miejsce masowego mordu (co w sumie przecież nie mija się z prawdą). Różnorodność postaci i ich umiejętności oraz możliwość zadecydowania o długości rozgrywki (ilości fal) i poziomie jej intensywności (zmiana w tym zakresie ma ogromne znaczenia dla całej rozgrywki) czyni „Killing Floor 2” tym, czego poszukiwałam od dawna – tytułem, w który można popykać z doskoku; który okazałby się ratunkiem dla zszarganych nerwów po wyjątkowo trudnym dniu, a jednocześnie nie wymuszał konieczności zaangażowania. Brak w tej produkcji nawet mikrokampanii sprawia, że gracz nie musi o niej obsesyjnie myśleć i czuć się winny z powodu zaniedbywania rozwoju akcji, a zamiast tego może po prostu cieszyć się efekciarskimi potyczkami wtedy, kiedy ma na to ochotę (i czas).

Oczywiście, pomimo laurkowego charakteru tej recenzji, „Killing Floor 2” posiada kilka wybijających z rytmu rozgrywki wad. Przede wszystkim wybiórczość tego, co postaci mogą przeskoczyć – udaje się to w przypadku balustrady schodów, ale gdy chodzi o łóżko czy samochód, już nie. Jest to o tyle problematyczne, że w przypadku potyczki z większą grupą Zedów można utknąć, dając się przyprzeć do pozornie tylko nieproblematycznej przeszkody. Co gorsza, bywa, że elementy przestrzeni, na które można wejść na jednej planszy, na innej są już niedostępne. Poza tym, z drobnostek, nieco irytuje niedbałość w kwestiach wizualnych menu, gdzie niemieszczące się w ramkach wyrazy częściowo znikając, stają się nieczytelne. Szkoda, że twórcy nie pokusili się – zwłaszcza przy podobnym zróżnicowaniu bohaterów – na zwiększenie ilości typów przeciwników. Pozwala to oczywiście na wypracowane pewnej strategii, ale pozostawia też pewien niedosyt. Na szczęście nie jest on tak bolesny, jak emocje związane z liczbą bossów. Tutaj stawiam autorom „Killing Floor 2” ogromnego minusa, bowiem losowość polegająca na wyborze wyłącznie z dwóch arcywrogów to zbyt dla mnie minimalistyczne podejście.

„Killing Floor 2” może pochwalić się wieloma zaletami z różnorodnymi planszami, bohaterami i dobrym zbalansowaniem na czele. Wyraźne czerpanie z dotychczasowego dorobku kooperacyjnych FPS-ów oraz gier o tematyce zombie i mutantów sprawia, że gracz ma wrażenie obcowania z doskonałym tytułem retro i to na tyle interesującym, że warto zarwać dla niego nockę czy zrezygnować z popołudniowego serialu. Z pewnością jednak produkcja to rozczaruje wszystkich tych, którzy liczą na coś więcej niż krwawe widowisko – wielbicieli mnogości trybów, ogromnego zróżnicowana wrogów i bossów, czy nawet fanów misternie skonstruowanej fabuły. W „Killing Floor 2” bowiem nie chodzi o nic więcej niż widowiskową jatkę z ewidentną etykietką 18+. I może właśnie dlatego – z powodu jej surowości, bezczelnego prostactwa i widocznych szwów – tak bardzo przypadła mi do gustu. Jeżeli wiedziecie stresujące żywoty i nie stać was na terapeutę, spróbujcie koniecznie.

Dział: Gry z prądem
wtorek, 15 listopad 2016 14:08

Granat poproszę

Przyszedł czas, że i do mnie trafiła najnowsza książka Olgi Rudnickiej, jeszcze przed premierą zachwalana. I dziwnym trafem, nie zasiadłam od razu do czytania. Granat poproszę musiał swoje odleżeć. Dlaczego? W końcu ulubiona autorka, pewnik na dawkę dobrego humoru. Co się w takim razie stało? Czyżby mój za chwyt do kryminałów z czarnym humorem się ulotnił? Jak odebrałam długo wyczekiwany tytuł?

Poznajemy Emilię Przecinek. Znaną autorkę, piszącą dla kobiet. Czasy naszły takie, że o romantycznej miłości możemy tylko w książce, więc i popyt na historie w normalnym życiu już nierealne, jest spory. Dlatego kobieta zyskała sławę, pisząc o postaciach, których losy przeżywała całą sobą. Teraz była w trakcie tworzenia najnowszej powieści, co najgorsze jej agentka kazała pozbyć się babci Pelagii, której kobiety nie można było nie kochać, jak więc pisarka miała tak po prostu ją wykasować?
Na domiar złego dostaje informacje od męża, który stwierdza, że poznał inną kobietę, zakochał się i z nią odchodzi. Żarto od losu albo jakieś nieporozumienie. Pisze o wielkich miłościach, kiedy jej samej życie małżeńskie właśnie legło w gruzach. Dwoje dzieci zostaną bez ojca, a ona sama z kredytem hipotecznym do spłacenia.

Na szczęście albo i nie. Zależy z której strony spojrzeć, Emilia ma rezolutną córkę, Kropkę. Ona bardzo szybko uświadamia porzuconą matkę o ich stanie materialnym i fakcie ewentualnego zabezpieczenia. Matka i zarazem kobieta, nie wie, czy ma przeżywać ból zdrady, czy świadomość spłaty kredytu, z którym sama absolutnie sobie nie poradzi. Dlatego Kropka musi zrobić coś, co nie spodoba się nikomu, ale jest koniecznością...

Większość osób śledzących mojego bloga wie, że jestem ogromną fanką pióra Rudnickiej, wyczekuję każdej kolejnej książki niczym pierwszej gwiazdki. Dlatego nie mogło być inaczej z granatem, zaczęłam czytanie i... natrafiłam na pewien opór. Coś mnie się nie spodobało. Mianowicie, chodziło nawiązywanie do polityki. Bardzo, ale to bardzo nie lubię, kiedy w książkach spotykam się z prześmiewczymi określeniami w kierunku konkretnego ugrupowania. I nie w tym sensie, że mnie to jakoś szczególnie dotyka, po prostu w książce chcę mieć to, co mnie odpręża, sprawi, że oderwę się od takie, a nie inne rzeczywistości. Tutaj chodziło o jedną, konkretną, uważam, że zabieg ten był zupełnie niepotrzebny, bo Olga Rudnicka nie potrzebuje zniżać się do tego poziomu. Nie wiem czym, miało posłużyć, może taki chwyt reklamowy, dla przeciwników. Niestety należy pamiętać, że czytelnicy to różni ludzie, zwolennicy PiS, PO, Kukiza czy nawet Zenka spod monopolowego. Naśmiewaniem się na przykład z tego ostatniego można kogoś urazić. I po co? Czy warto zrażać do siebie czytelnika? Takie moje przemyślenie, bo no nie miałam ochoty na przytyki, które znalazły się w książce. Mam zasadę na „imprezie” i w książce żadnej polityki, i tematów religijnych. I tego zawsze się trzymam.

Wracając do samej fabuły, pomijając wyżej wymienione zarzuty, które po ominięciu można zapomnieć (aczkolwiek nie każdy musi), muszę powiedzieć, że książka dostarczyła mi mnóstwo uciechy. Zacznijmy od problemu Emilii, która jako porzucona żona i matka miała na głowie kredyt, z którym musiała sobie jakoś poradzić. Nie miała pojęcia co dzieje się z podłym już nie mężem. Ponieważ tchórz uciekł i z nikim się nie kontaktował.
Sprawa zrobiła się o tyle ciekawa, kiedy tematem rozwodu zainteresowały się dwie starsze panie. Matka porzuconej i teściowa. Dwie nielubiące się kobiety, teraz w tak niełatwej chwili zawiązują sojusz.
Cóż to był za duet! Za każdym razem, gdy obie matki wychodziły na pierwszy plan, a szczególnie ich rozmowy, płakałam ze śmiechu. No wręcz nie mogłam się opanować. Ich dialogi są po prostu genialne, przemyślenia. Polubiłam obie. One liczą się jako całość. Nie można tych dwóch rozdzielić.

Oczywiście jest jakiś wątek kryminalny, o którym każdy się dowiaduje, ja jednak nie o tym. Tutaj postaci odgrywają świetnie swoje role. Agentka Wieśka, Kropka i Kropeczek — zwłaszcza w natarciu przez obie babcie. Ten to miał przechlapane. No genialnie. Ubawiłam się niesamowicie, aż żałowałam, że książka tak szybko się skończyła.

Olga Rudnicka jest reklamą samą w sobie, nie potrzebuje namawiania, aby przeczytać. Wystarczy, że ukażę się nawet niepotwierdzona zapowiedź kolejnej książki, każdy zaznaczy sobie ten dzień w kalendarzu i zacznie odliczanie. Bo naprawdę jest na co, porządna dawka humoru gwarantowana. I co najważniejsze nie ma schematów, autorka zawsze czym zaskoczy, nowymi charakterami lub czymś innym.
Nie muszę nikomu polecać i specjalnie namawiać, każdy wie, że po prostu trzeba czytać i koniec.

Dział: Książki
poniedziałek, 14 listopad 2016 19:19

Nigdziebądź

Ludzie myślą, że ból zależy od siły kopniaka. Ale sekret nie w tym, jak mocno kopniesz, lecz gdzie.*

Żyjemy w naszym szarym, normalnym świecie, w którym nie spotkamy magicznych istot oraz niewytłumaczalnych wydarzeń. Praca, dom, znajomi, przeżywamy każdy dzień nieświadomi tego, co może być tuż obok nas...

Richard Mayhew, jak każdy zwyczajny człowiek, cieszył się z posiadania domu, pracy ze zbliżającym się awansem oraz narzeczonej u boku. Wszystko wskazywało, że czeka go szczęśliwa przyszłość. Pewność ta znika, kiedy pewnego dnia natyka się na ranną dziewczynę i udziela jej pomocy. Drzwi – bo tak się ona nazywa – znika na drugi dzień, a Richard z przerażeniem odkrywa fakt, że nikt go nie zauważa, w pracy brakło jego biurka, a znajomi i dziewczyna go nie pmiętają. Czemu tak się dzieje?

Na twórczość Neila Gaimana miałam chrapkę od bardzo dawna, ale dopiero najnowsze wydania powieści skusiły mnie tak bardzo, by nabyć wszystkie tytuły. Na pierwsze spotkanie z autorem wybrałam Nigdziebądź, czy był to trafiony wybór?

Neil Gaiman od początku potrafi przekłuć uwagę czytelnika, niemal od pierwszych stron wprowadza w wykreowany przez siebie świat, który zachwyca realnością, ale i magiczną otoczką. Londyn Pod fascynuje. Sprawia, że wzdycha się z zachwytów i ma się ciarki od krążącego po nim zła. Dodatkowym smaczkiem jest ironiczne poczucie humoru pisarza, przewijająca się na, prawie że wszystkich stronach. W powieści cały czas coś się dzieje, zwroty akcji, zaskakujące wydarzenia – nudzić się przy tym tytule nie da.

Zachwycona jestem bohaterami, jest ich mnóstwo, ale nie stanowi to problemu w rozróżnieniu konkretnych postaci. Każda jest wyjątkowa i niepowtarzalna, ma w sobie coś i intryguje. Widać, że Gaiman napracował się przy kreowaniu wszystkich, mniej i bardziej, ważniejszych postaci.

Nigdziebądź oczarowało mnie od pierwszego wejrzenia (okładka) oraz od pierwszych stron treści. Chociaż przez chwilę miałam malutki problem z odnalezieniem się, szybko o tym zapomniałam i z zachwytem przewracałam kolejne strony, odkrywając, jak sobie radzą bohaterowie w dwóch równoległych światach. Pełna akcji, która chwyta w swoje szpony i nie puszcza do ostatniej kropki.

Czy polecam? Oczywiście, że tak! Neil Gaiman ujął tym tytułem moje serce. Urban fantasy w najlepszym wykonaniu.

A potem postawili stopy na moście i Richard zaczął rozumieć ciemność; ciemność jako coś prawdziwego i namacalnego. Czuł jak dotyka jego skóry, wędruje, porusza się, bada, prześlizguje się przez jego umysł. Napłynęła mu do płuc, w głąb oczu, do ust...*

Dział: Książki
sobota, 12 listopad 2016 16:59

Szachy ze śmiercią

Szachy są tak stare jak nasza cywilizacja. Według źródeł pisanych gra ta narodziła się w Indiach, by z czasem stopniowo opanować cały świat. Obecnie jest już dostępna w Internecie, można w nią grać z komputerem, posiada nawet własne święto w kalendarzu i jest to dzień 20 lipca.
Szachy uczynił John Donoghue wiodącym motywem swojej powieści. Tytuły rozdziałów odnoszą się do popularnych ruchów i posunięć na szachownicy.
Auschwitz, początek lat 40 XX wieku. W ogarniętym wojną świecie na rozkaz Hitlera trwa masowa eksterminacja Żydów. Naród żydowski, na skutek udanej i sprytnej propagandy, jest uważany za gorszy gatunek, wręcz podludzi; brudnych, tępych, roznoszących choroby.
Z frontu wschodniego do Auschwitz przybywa SS Obersturmführer Paul Meissner. Ponieważ został ciężko ranny, jedyne co może teraz robić, to pełnić funkcje administracyjne. Nieświadom zasad tu panujących, prawdy na temat przeznaczenia więźniów, ani prawdziwej natury Żydów, staje przed wyzwaniem zorganizowania klubu szachowego, co miałoby podnieść morale wśród oficerów. Pomysł okazuje się bardzo chwytliwy, obstawiane są nawet zakłady. Wszystko jednak, wraz z całym światopoglądem Meissnera, ulega diametralnej zmianie, gdy okazuje się, że najzdolniejszym szachistą w całym Auschwitz jest młody więzień Emil Clement, Żyd.
Czy Niemiec i Żyd mogą sobie wzajemnie pomóc? Powieść Johna Donoghue pokazuje, że tak, choć będzie to relacja bardzo skomplikowana, przepełniona bólem i uprzedzeniami.
Realia obozu i rozgrywki szachowe to jedna płaszczyzna powieści. Druga to początek l. 60, a więc około 20 lat po wojnie. Drogi Meissnera i Clementa schodzą się ponownie. W jakich okolicznościach się rozstali? Jak udało im się przeżyć? Czy kolejny konkurs, w którym Emil bierze udział, okaże się jego wielkim triumfem, czy też może wygrana oznacza zupełnie co innego?
O Holocauście napisano już wiele i pewnie drugie tyle jeszcze powstanie. I bardzo dobrze, bo rozmawiając z dorastającą młodzieżą, zdaję sobie sprawę, że dla nich trudne czasy wojny i prześladowań ludzkości, są już tylko historią, z często strasznie i szokująco brzmiącym posmakiem. Trudno im wytłumaczyć, że to był fakt, że świat na to patrzył, że setki tysięcy dały się porwać ideologii stworzonej przez jednego niepozornego człowieka.
Szachy ze śmiercią to książka poruszająca do głębi. Poważna, skłaniająca do refleksji, nie dająca się od siebie oderwać. Z drżeniem serca śledziłam nie tylko losy Emila w obozie, ale też jego spotkanie z Meissnerem po latach. Autor bardzo wnikliwie przedstawił nie tylko obozowe realia, ale też poobozową traumę, która wpłynęła na całe dalsze życie Emila. Z terroru ocalał tylko on, cudem uratowany. Jego rodzina i przyjaciele zginęli. Czy można w ogóle myśleć o wybaczeniu człowiekowi reprezentującemu faszystowską ideologię? Czy przemiana Meissnera jest prawdziwa? Czy po tym wszystkim co ich spotkało, mają sobie jeszcze coś do powiedzenia?
Polecam. Pozycja godna uwagi i poznania.

Dział: Książki