Rezultaty wyszukiwania dla: Mag
Księżniczka Popiołu
„Księżniczka popiołów” to książka, która swego czasu dzięki przepięknej okładce podbiła zagraniczny bookstagram. W Polsce wydawnictwo Zysk i Ska postanowiło pozostać przy tej cudnej grafice, jednak od razu rodzi się pytanie – czy zawartość jest równie urzekająca? I tutaj pojawiają się pierwsze zgrzyty. Teoretycznie książka wydaje się być w porządku, ale jednak stale – w trakcie lektury, jak i teraz – towarzyszyło mi uczucie, że coś tutaj nie gra. Coś jest nie tak. Czegoś brakuje. Czy uda mi się w trakcie tej recenzji dojść do tego, co to za braki?
Nie mogę zaprzeczyć temu, że w ogólnym rozrachunku historia Księżniczki popiołów jest dosyć logiczna i przemyślana, jednak chwilami zacierała się gdzieś ta cienka granica pomiędzy dobrym rozbudowaniem fabuły, a znużeniem czytelnika i rozwleczeniem całej akcji. Właściwie przez długi czas krążymy i krążymy, snujemy się razem z Thorą (czy też Theodorą, ale o tym za chwilę), czekamy na jakieś zdecydowane kroki, aż wydarzy się coś, co wbije nas w fotel. Niestety, nie doczekujemy się. Choć fabuła wydaje się być w porządku i cały ten motyw dworskich intryg, spisków, tajemnic jest zawsze na swój sposób ciekawy, to jednak jeżeli weźmiemy pod uwagę, że tego typu książek jest coraz więcej, zaczynamy wymagać czegoś nowego. Tutaj jest raczej schematycznie i niczego nowego nie doświadczamy.
Myślę, że tym, co najmocniej mi nie pasowało w tej książce była główna bohaterka. To ten typ, za którym nie przepadam. Theodora, córka Królowej Ognia, a nie ma w niej choćby jednej małej iskry. W wieku sześciu lat była świadkiem tego, jak Kaiser pustoszy jej kraj, a jeden z jego najwierniejszych żołnierzy podcina gardło jej matce. Tak oto trafiła na dwór Kaiser, nadano jej imię Thora i kazano zapomnieć o jej prawdziwym pochodzeniu. I ta sierota (dosłownie i w przenośni) to zrobiła. I gdyby nie kilka rebeliantów to dalej dałaby się, za przeproszeniem, gnoić i wykorzystywać na każdym kroku. Potulna, pozbawiona werwy i zapału. Nawet jak pojawiały się te sceny, w których niby powtarzała sobie, że jest prawowitą Królową Ognia, to miało się wrażenie, że jest to mały puchaty króliczek, który podskakuje z okrzykami, że zaraz zrobi komuś krzywdę – przekomicznie rozczulające. Słaba, zagubiona, pozbawiona charakteru. Taka snująca się, bezpłciowa istota.
Cały motyw rebelii wypada dosyć słabo – od początku mamy wrażenie, że to i tak stracona sprawa, zwłaszcza przy takiej „królowej”. Co ciekawe, mam wrażenie, że wszyscy pozostali bohaterowie mieli w sobie więcej życia niż Thora. Być może o to chodziło? Może autorka właśnie chciała pokazać, że to wszystko, co jej się przydarzyło, całkowicie ją wybieliło z czegokolwiek? Nie wiem, ale zdecydowanie nie przypadło mi to do gustu. Jej przyjaciółka, córka Theyna (czyli żołnierza, który zabił Thorze matkę), jest dwulicowa i rozpuszczona. Kaiser to typowy tyran i despota, Blaise to taki typowy rebeliancik. Najwięcej charakteru miała dla mnie żona Kaisera, choć nie pojawiała się zbyt często, oraz Artemisia. No i pojawia się jeszcze książątko... Ale szału nie robi.
Muszę jednak przyznać, że pewne elementy z zakończenia mnie lekko zaskoczyły – ciekawy obrót spraw, aczkolwiek nie jestem pewna, czy to wystarczy, abym brnęła dalej w tę historię. Niby poruszane są tutaj motywy, które lubię, ale chyba główna bohaterka zbyt mocno mnie do siebie zniechęciła. Podoba mi się styl autorki, podoba mi się to, że porządnie wykreowała świat, w którym rozgrywa się akcja, zaprezentowała panującą w nim hierarchię i przedstawiła zasady, ale to wciąż za mało, aby mnie całkowicie porwać. Akcji przydałoby się nieco lepsze tempo i zaskakujące zwroty, które by pobudzały czytelnika, bowiem takie ciągłe snucie się i kręcenie wokół własnej osi nie przynosi nic dobrego – a niestety tak to tutaj wyglądało.
W ostatecznym rozrachunku z przykrością muszę stwierdzić, że piękna okładka nie idzie w parze z równie piękną zawartością. Nie napiszę, że książka jest tragiczna, ale zdecydowanie nie porywa. Być może dlatego szał na nią przeminął za granicą tak szybko. To lektura dobra dla osób, które dopiero raczkują w motywach rebelii i dworskich intryg, ale wymagający czytelnik znajdzie sporo irytujących elementów, które raczej nie wpłyną zbyt pozytywnie na jego odbiór całości.
We need YA na Krakowskich Targach Książki
Krakowskie Targi Książki coraz bliżej!
Poznaj autorów i zapisz się na kameralne spotkanie książkowe przy kawie z brokatem, wacie cukrowej i ciasteczkach!
Cztery stoliki i cztery spotkania. W tym samym czasie!
Możecie wybrać się na pogawędkę z Adamem Faberem, Pauliną Hendel, Martyną Senator lub Aleksandrą Polak. Limit osób: 9!
Nie trać czasu, zapisz się już teraz!
Milczysz, moja śliczna...
Grudzień 1902 roku. Nowy Jork został przysypany śniegiem. Z jednej strony ma to swoje plusy, bo tworzy klimat do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Można też wybrać się z ukochanym na ślizgawkę. Jednak z drugiej strony tuszuje to wiele zbrodni i utrudnia poszukiwania, już nie wspominając o tym, że mróz jest srogi. A w pracy detektywa taka pogoda nie jest ułatwieniem. W końcu Molly Murphy nie potrafi siedzieć bezczynnie. Tak oto w skrócie zaczyna się siódma już przygoda z rudowłosą Irlandką, która postanowiła przecierać szlaki w trudnej drodze kobiet do emancypacji i samodecydowania o życiu.
Tytuł siódmej części zaczerpnęła autorka z broadwayowskiej musicalu Florodora. Milczącą ślicznotką jest tajemnicza dziewczyna, którą Molly i Daniel znajdują na wpół zmarzniętą w śnieżnej zaspie w Central Parku. Kim jest i dlaczego nic nie mówi? Sprawa okaże się dość skomplikowana i zawiedzie wścibską Molly nie tylko do dzielnicy sycylijskich gangów, ale nawet do obrośniętego złą sławą Ward's Island, na której znajduje się szpital dla umysłowo chorych. Ale to nie wszystko.
Po miesiącach zaciskania pasa w zawodzie detektywa, wreszcie coś rusza i oto zlecenia sypią się jak z rękawa. Molly musi nie tylko sprawdzić reputację pewnego młodego kandydata na męża. W nowojorskim teatrze Casino ponoć zadomowił się duch, który utrudnia aktorom pracę i dybie na osobę gwiazdy wodewili Blanche Lovejoy. Rudowłosa śledcza będzie musiała sprawę zbadać i wcielić się w rolę pilnej uczennicy. Pozna też smak rywalizacji w środowisku tancerek oraz odczuje na własnej skórze działanie tremy. Jakby tego było mało, do Molly odezwie się panna Van Woekem z prośbą o rozwiązanie zagadki posądzonego o rozbój siostrzeńca. Czy Molly nie bierze na siebie zbyt wiele? A może te wszystkie sprawy połączone są niewidzialnymi nićmi i mają jakiś punkt wspólny?
Jedno jest pewne: z Molly Murphy nie można się nudzić i nudno nie będzie. Mogłoby się wydawać, że to już siódmy tom i autorce wyczerpią się pomysły na kolejne intrygi. Nic z tych rzeczy. Próg XX wieku i tworząca się społeczność Nowego Jorku to kopalnia inspiracji i pomysłów. Rhys Bowen sięga do autentycznych wydarzeń i postaci, dzięki czemu cała historia jest tak wiarygodna, że ciężko się od niej oderwać. Gdy zaczynałam lekturę tomu siódmego wydawało mi się, że autorka tym razem za dużo umieściła w fabule. Tu rosnące w siłę gangi i walka o wpływy, tam środowisko nowojorskiego wodewilu. W tym wszystkim milcząca nieznajoma, badania hipnozą, bo już zaczyna się mówić o wadze podświadomości i leczeniu umysłu, napad rabunkowy i na okrasę duch w teatrze. Okazało się jednak, że każdy wątek miał swoje zaplanowane wcześniej miejsce i każdy szczegół składał się na przemyślaną i wciągającą historię kryminalną. Jednym słowem, po siedmiu częściach cykl o Molly Murphy nadal jest tak samo dobry, a nawet lepszy z tomu na tom. Jak zawsze przy powieściach tej autorki, czyta się szybko, jest zabawnie i barwnie, a jednocześnie ma się świadomość, że to czasy tak odległe, że nie da się uchronić przed sentymentalnym myśleniem.
Trochę drażnił mnie wątek Daniela Sulivana, który straciwszy stanowisko kapitana policji, obecnie jest bez pracy i stracił pazur. Mężczyzna bez zajęcia bywa uciążliwy, to fakt. Jednak miała wrażenie, że autorce skończyły się pomysły na tę postać. Jednocześnie jego podejście do pracy Molly i traktowanie nie do końca poważnie, sprawiały, że coraz mniej go lubiłam. Zakończenie powieści odsłania nowe widoki na losy tej postaci. Być może na pracy w policji świat się nie kończy, ale to się jeszcze okaże.
Bardzo podobała mi się kolejna część cyklu. Świat Molly Murphy jest uroczy i fascynujący, a tworząca się na oczach czytelnika XX-wieczna Ameryka ma w sobie coś uwodzicielskiego. Z pewnością życie nie było wtedy proste, a już dla kobiet w szczególności, niemniej jednak te początki mają w sobie niezaprzeczalny magnetyzm historii.
Teraz nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na dalsze losy Molly i jej przyjaciół. Oby nie za długo.
Nevermoor
Umrę, gdy tylko nastanie Wieczór Przesilenia.*
Często słyszę pytanie, czy chciałabym znać swoją przyszłość, odpowiedzi są różne tak, jak różni są ludzie. Osobiście twierdzę jednak, że wolę żyć bez tej wiedzy, ponieważ między innymi poznałabym datę i sposób swojej śmierci, a tego chyba nikt nie chce wiedzieć. Co jednak gdy jest się tego świadomym?
Morrigan Crow od zawsze wiedziała, że jej czas jest ograniczony i gdy zakończy się Era, nadejdzie jej śmierć. Jej i innych przeklętych dzieci. Dziewczyna nie ma łatwego życia, jej rodzina traktuje ją jako przykry obowiązek, a mieszkańcy obwiniają o wszystkie nieszczęścia i niepowodzenia. Odliczają czas do jej odejścia. Niespodziewanie nowa Era zaczyna się dużo szybciej, a Morrigan kończy się czas. Niespodziewanie w dzień jej jedenastych urodzin odwiedza ją Jupiter North, by poinformować ją, że wcale nie musi umrzeć w tej chwili. Wystarczy, że mu zaufa i pójdzie z nim. Zabiera ją do tajemniczego i magicznego Nevermoor, gdzie zaczyna się jej przygoda.
Czytając opis i spoglądając na okładkę Nevermoor, coś mi mówiło, że to może być książka w sam raz dla mnie. Czy tak było? Jakie są moje wrażenia po zakończeniu? Żałuję poświęconego jej czasu czy też przykro mi, że minął tak szybko?
Z radością stwierdzam, że dawno nie czytałam tak świetnie napisanej książki. Jessica Townsend stworzyła fabułę, która zaskakuje od pierwszych stron. Wyczarowała świat podobny do naszego, ale z własnymi nazwami i swoją historią oraz zwyczajami, obok niego powstał też ten magiczny, gdzie można spotkać fantastyczne stworzenia, niesamowitych ludzi, szczyptę magii i rzeczy trudnych do racjonalnego wyjaśnienia. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że autorka nie powiela schematów, tylko tworzy coś innego, swojego, niesamowitego. Na każdym kroku widać, że ma pomysł na to, co pisze i dba o emocje, treść oraz stopniowanie napięcia. W Nevermoor cały czas coś się dzieje, jest dużo tajemnic, ale powoli wszystkie są odkrywane i dzięki temu czytanie nawet przez chwilę nie nuży, wręcz nie sposób oderwać się od książki. To pierwszy tom serii więc nie wszystko się wyjaśniło, zakończenie zaś sprawia, że po kontynuację chciałoby się sięgnąć od razu.
Równie dobrze poradziła sobie z bohaterami, zarówno z ludźmi, jak i tymi magicznymi stworzeniami. Morrigan szybko zdobyła moją sympatię. Czytając o jej losach, było mi jej strasznie szkoda, rozumiałam jej żal i smutek, ale podziwiałam ją za to, że mimo tego jest dobra, sympatyczna, ciekawa świata i pełna życia. Pomimo młodego wieku ma swój rozum i nie pozwala sobą manipulować. Równie łatwo polubić Jupitera, Hawrhorna czy też magnifikotkę Fenię. Prawdziwy kalejdoskop postaci, nie tylko tych dobrych, ale i czarnych charakterów. Każdy bohater jest istotny dla powieści i ma swoje chwile.
Mnie Nevermoor oczarowało. Autorka zachwyca na każdym kroku, jest baśniowo, zabawnie, czasem też mrocznie. Nie można narzekać na brak akcji, bo wydarzenia następują jedno po drugim, wzbudzając zainteresowanie i chęć odkrywania z Morysią wszystkich tajemnic. Jessica Townsend ma bogatą wyobraźnię i potrafi przelać to na papier, nie mogłam oderwać się od czytania i z kim tylko pisałam wtrącałam, jaka ta powieść jest rewelacyjna. Jestem zachwycona i chcę więcej, nie mogę doczekać się już kontynuacji. Będę polecać i zachwalać, bo naprawdę na to zasługuje.
Nevermoor to nie tylko fantastyczna powieść o magicznej krainie i jej mieszkańcach, ale również opowieść o poznawaniu siebie, zdobywaniu przyjaźni i prawdziwej rodziny oraz swojego miejsca na ziemi. Czasem smutna i niebezpieczna, często zabawna, bardzo baśniowa.
Śmierć to nuda, życie jest znacznie zabawniejsze. W życiu ciągle coś się wydarza, coś nieoczekiwanego. Coś, czego nie da się przewidzieć, gdyż jest całkiem... nieprzewidywalne.*
Umrzesz kiedy umrzesz
Ludzie umierają częściej od odwagi, niż od strachu...
Nominowany do David Gemmel Award autor Czasu żelaza powraca z kolejną powieścią utrzymaną w klimacie epickiej, przygodowej fantasy. Niedobrana grupka ocalałych z pożogi uciekinierów musi zmierzyć się ze stadami dzikich bestii i potworów oraz stawić czoła krwiożerczym zabójczyniom, ale najtrudniejsza walka rozegra się być może w ich własnych szeregach. Naprzód gna ich tajemnicza przepowiednia i tajemnicze dziecko, które wydaje się być jej kluczem.
Chatka z piernika - zapowiedź
Czy zostaniesz najprzebieglejszą z wiedźm?
Dawno, dawno temu była sobie wiedźma, która uwielbiała piec pierniki – z nich zbudowała swoją chatkę. Niestety jej wyśmienite wypieki miały wielu niechcianych amatorów, którzy obgryzali po kawałku ściany, okna, a nawet drzwi! Wiedźma szybko obmyśliła sposób, by pozbyć się ich raz na zawsze...
Get Packing (edycja polska)
„Get Packing” to gra niestandardowa. Nie jest to planszówka, karcianka, nie jest to również gra sprawnościowa typu „Pchełki” czy „Skaczące czapeczki”. Jest to swojego rodzaju łamigłówka o zasadach najprostszych z możliwych, a jednak w samej rozgrywce trzeba się niekiedy trochę „nagimnastykować” by sprostać zadaniu.
W pudełku mamy cztery walizki i cztery komplety złożone z trzynastu elementów do spakowania – odzieży, zabawek, buteleczek i innych przedmiotów niezbędnych w wakacyjnych wojażach. Przedmioty te są kolorowe, zrobione z twardego, grubego plastiku. Dopasowane wymiarami do raczej niewielkich walizeczek. Oprócz tego mamy trzydzieści okrągłych kart z nazwami celu podróży oraz rysunkową listą przedmiotów, które mamy ze sobą zabrać. Karty mają trzy różne stopnie trudności, co pozwala dopasować poziom gry do wieku czy zdolności uczestników. Jest również instrukcja – duża, kolorowa, zawierająca nie tylko zasady gry ale również podpowiedzi rozwiązań.
W grze chodzi oczywiście o to by się spakować w podróż. Zdawałoby się, że nic prostszego w świecie – zwłaszcza dla kobiet, które mają zdolność do jednej walizki spakować pół szafy i trzy czwarte łazienki. A jednak bez główkowania się nie obejdzie. Na początku losujemy kartę z celem podróży – to ona wskazuje przedmioty, które mamy spakować. Przedmioty te są trójwymiarowe, jednak w poziomie wpisane są w pewne – nie zawsze regularne – kształty. Te kształty są kluczowe – ich kombinacje tworzą rozwiązania. Cała zabawa polega na tym, by wskazane na wylosowanej karcie przedmioty tak ułożyć w walizeczce – bazując na ich kształtach – by walizeczka dała się zamknąć.
Całość być może nie brzmi sensacyjnie, niemniej gra jest przyjemną, relaksującą rozrywką. Jej zrozumienie nie wymaga wielkich zdolności intelektualnych, toteż dolny wiek gracza określony na sześć lat uważam za czysto umowny – nawet bystry cztero- czy pięciolatek może się mierzyć z najłatwiejszym poziomem zadań. W ostateczności może sięgnąć po rysunki z podpowiedziami znajdujące się w instrukcji.
Mnie osobiście gra przekonała nie tylko swoimi nieomal terapeutycznymi właściwościami (cóż, tu należy przyznać, że kilkulatek, któremu nie wychodzi układanie, tych właściwości może nie dostrzegać) ale przede wszystkim wartością edukacyjną. Otóż ci najmłodsi gracze dzięki tej łamigłówce rozwijają zdolności manualne i umiejętności dotyczące choćby postrzegania przestrzennego. Na prostym pomyśle i prostej rozgrywce zbudowano – zapewne gdzieś obok właściwego celu jakim jest zabawa – wartościowy zestaw wspomagający rozwój dziecka, który z czystym sumieniem poleciłabym przedszkolom, klasom wczesnoszkolnym i wszelkim ośrodkom zajmującym się wczesnym wspomaganiem. A tak prawdę mówiąc, to łamigłówki są dobre dla każdego.
Hawkeye #03: L.A. Woman
Matt Fraction w trzecim tomie serii „Hawkeye” zafundował czytelnikom niezły twist w fabule. Po pierwsze przeniósł akcję z ponurej metropolii nad wschodnim wybrzeżem, czyli z Nowego Jorku do słonecznego Miasta Aniołów. Po drugie porzucił Clinta Burtona i uczynił z Kate Bishop główną bohaterkę. W końcu ona również znana jest jako Hawkeye. Czy zmiana ta jednak wpłynęła pozytywnie na serię? Przekonajmy się.
Kate mając dość zaraźliwego pesymizmu i „smętactwa” Burtona postanawia zmienić coś w swoim życiu. Zabiera psa Fuksa i wyjeżdża na zachodnie wybrzeże do Los Angeles. Liczy, iż słoneczne plaże i prawie beztroskie życie pozytywnie wpłyną na jej nastrój i pozwolą odciąć się od dotychczasowych problemów. Niestety L.A. okazuje się równie „brudnym” i zdemoralizowanym miastem jak Nowy Jork. Naiwność i zbyt duża pewność siebie już na samym początku przygody w nowym mieście pakuje Kate w kłopoty. Dziewczyna jednak nie przejmuje się swoją porażką i postanawia sprawdzić się jako „bohater do wynajęcia”. Już po pierwszej rozwiązanej sprawie zdobywa nowych, lojalnych przyjaciół – sympatyczną parę Marcusa i Fincha. Młoda Hawkeye po tym, jak odkryła w sobie detektywistyczny talent, stara się nieść pomoc zwykłym ludziom i rozwiązywać ich przyziemne problemy. Raz pomaga niegdyś sławnemu muzykowi odnaleźć zaginione przed laty nagranie. Innym razem wspiera lokalnego detektywa czy tajemniczego miłośnika kotów. Choć praktycznie w każdej akcji Bishop zbiera srogie cięgi, nie poddaje się w swoich działaniach. Wszystkie te wątki są wstępem do grubszej sprawy, jaką przyjdzie rozwikłać Kate. Łatwo nie będzie, szczególnie że na drodze dziewczyny ponownie stanie znana z pierwszego tomu Madame Masque.
Trzeci tom „Hawkeye” to spora odmiana po wcześniejszych przygodach Clinta. Choć Matt Fraction nadal prowadzi historię z charakterystycznym dla siebie lekkim i ironicznym humorem oraz wykorzystuje znane z wcześniejszych tomów zabawy komiksową formą, to nowej energii serii nadaje główna bohaterka. W odróżnieniu od znużonego Burtona, młodsza od niego Kate jest pełna zapału do pracy, optymizmu, dystansu do świata i do samej siebie. Z jednej strony dziewczęca naiwność i niewinność, z drugiej zaś ogromna sprawność fizyczna i umiejętność posługiwania się łukiem, sprawia, że Bishop przyciąga do siebie czytelnika. Jest w niej coś uroczego i wręcz magnetycznego, co powoduje, że darzymy ją sympatią i kibicujemy jej w bohaterskich poczynaniach. Jest taką sympatyczną dziewczyną z sąsiedztwa, która na pewno skradnie Wasze serca.
Zmiana nastąpiła również w oprawie graficznej. Rysującego do tej pory większość przygód Burtona Davida Aja zastąpiła Annie Wu, która na swoim koncie miała już współpracę m.in. z DC Comics czy Vertigo. Jej rysunki może nie są tak niekonwencjonalne i minimalistyczne jak Aji, ale również bawi się ona kadrami, konstrukcją plansz i pojedynczymi sekwencjami. Na pewno co wyróżnia jej styl od poprzednika, to większa dynamika i szczegółowość scen oraz wg mnie ładniejsza kreska. Wszystko idealnie współgra i pasuje do historii Kate.
Na koniec warto wspomnieć, iż zeszyty z przygodami Kate, które zostały zebrane przez polskiego wydawcę w trzecim tomie pt. „L.A. Woman”, oryginalnie ukazywały się na przemian z zeszytami przedstawiającymi przygody Burtona. W odróżnieniu od np. amerykańskich czytelników uniknęliśmy skakania po fabule i bardziej naładowani pozytywną energią młodej bohaterki, powrócimy do pominiętych zeszytów z Clintem w roli głównej, w zbiorczym, czwartym tomie pt. „Rio Bravo”.
Podsumowując, Matt Fraction wykonał bardzo udany ruch skupiając się na damskiej wersji Hawkeye. Jej przygoda w Mieście Aniołów pełna jest humoru, zwrotów akcji i detektywistycznych wątków. Czytelnicy, którzy od początku śledzą przygody Clinta Burtona, na pewno będą usatysfakcjonowani.
Andrés Ibáñez
Andrés Ibáñez urodził się w Madrycie w 1961 roku. Poeta, pisarz i pianista jazzowy. W wieku pięciu lat napisał własną wersję Don Kichota. W 1989 roku wyjechał do Nowego Jorku, gdzie spędził siedem lat, tworząc po angielsku sztuki teatralne. Autor kilku doskonale przyjętych powieści oraz zbioru opowiadań. Współpracuje z „ABC Cultural”, gdzie prowadzi własną rubrykę.
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć (wydanie ilustrowane)
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć są owocem wieloletnich podróży i badań.*
Kiedy zaczęła się pojawiać seria o Harrym Potterze, nikt nie podejrzewał, że za kilka lat ten magiczny świat będzie tak popularny i ponadczasowy. Teraz każdy fan czarodzieja i jego przygód może o nim poczytać, obejrzeć film czy też zdobyć jakiś gadżet.
Oprócz samej serii zaczęto wydawać też dodatki, które uzupełniają naszą wiedzę ze świata magii i czarów. W 2017 roku ukazały się Quidditch przez wieki, Baśnie barda Beedle’a, Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć w dwóch wydaniach - z marca gdzie opublikowano informacje o sześciu nieznanych dotąd zwierzętach oraz z listopada. To wydanie jest większego formatu i uzupełnione o ilustracje Olivii Lomenech Gill. Dochód z obu wydań jest przekazywany na organizacje charytatywne Comic Relief oraz Lumos.
Tak się składa, że uwielbiam Harry’ego Pottera i mam w swojej kolekcji chyba wszystkie dodatki, jednak dziś chciałabym skupić się na ilustrowanej wersji Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. Jakie są moje wrażenia po przeczytaniu?
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć zachwycają już samą okładką. Przewaga niebieskiego i złota przyciąga oko i zachęca do zajrzenia do tej twardo oprawionej księgi. Środek zaś wyszedł Olivii Lomenech Gill niesamowicie (żałuje jednak trochę, że i przy tym projekcie nie współpracował z autorką Jim Kay, którego kreskę kocham), ilustracje są niesamowite, przyciągają oko i zachwycają starannością i dbałością o najmniejszy element. Nie mogę się na nie napatrzeć. To chyba największy atut tej publikacji.
Co do reszty to mam nieco mieszane odczucia. Początek książki zawiera wstęp, wyjaśnienie czym jest magiczne zwierzę, skrócona historia o świadomości mugoli na temat istnienia zwierząt magicznych, o ich życiu w ukryciu, czemu magiozoologia jest tak istotna oraz klasyfikacja zwierząt, istot oraz duchów pod względem niebezpieczeństwa. I dopiero po tym przechodzimy do Fantastycznych zwierząt od A do Z (naprawdę pająk musiał być pierwszy?), gdzie przedstawione są wszystkie zwierzęta - te znane nam z książek o czarodzieju i całkiem nieznane.
Ogólnie jestem bardzo zadowolona z posiadania tego tytułu, bo chociaż dla samych ilustracji warto mieć takie cudo na półce. Niemniej czuję pewien niedosyt. Każdemu zwierzęciu poświęcono jedną stronę, zdarzało się, że na jednej opisywano nawet dwa. Żałuje, że informacji o stworzeniach było naprawdę mało. Gdzie występują, co robią - zaledwie kilka zdań. Brakowało mi większej ilości informacji oraz chociażby skrótu przygód, jakie z nimi miał Newt Skamander. To taki atlas magicznych zwierząt, którym można nacieszyć oko.
Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć nie wzbogacą naszej wiedzy na temat magicznego świata i jego zwierząt. Pięknie jednak będą prezentować się na półce, jako kolekcjonerskie wydanie, które można sobie przeglądać.