Rezultaty wyszukiwania dla: Koło

środa, 07 styczeń 2015 12:03

Earthdawn powraca!

30 Grudnia ruszyła akcja crowdfundingowa mająca na celu zebranie środków na wydanie w Polsce czwartej edycji popularnego systemu heroic fantasy Earthdawn. Organizacją akcji na Wspieram.to jest wydawnictwo FajneRPG. Celem zbiórki jest 58 500zł, które pozwoli na wydanie Podręcznika Gracza oraz Podręcznika Mistrza Gry (w wersjach w miękkiej oraz twardej oprawie), jak również produkcję ekskluzywnych dodatków: Ekranu Mistrza Gry z dołączoną wyjątkową przygodą napisaną specjalnie na tę okazję, oraz plakatu-mapy Barsawii w formacie b2. Podręczniki zostaną wydane w formacie b5, a ich łączna objętość wyniesie około tysiąca stron!

Dział: Bez prądu
poniedziałek, 29 grudzień 2014 01:57

Heroes of Might & Magic III: HD Edition

Najbardziej popularna część Heroes wraca w formacie HD! Piętnaście lat później znów możecie podażać śladami Królowej Katarzyny, której celem jest zjednoczenie krain Erathii. Gra w sprzedaży już od 29 stycznia!

Dział: Z prądem
niedziela, 28 grudzień 2014 18:30

Maciej Stańczak - Axis

Jest rok dwa tysiące czternasty, gdzieś w odległej galaktyce, w zupełnie innym świecie, gdzie wszystko jest sterowane przez maszyny, a życie jest kontrolowane przez pewnych ludzi, gdzie mieszkańcy nie wiedzą, co to głód czy cierpienie – żył chłopiec, który bał się jutra.
Wrześniowy wiatr wpadał do pokoju przez uchylone okno, otulając szczupłe ciało Xawiera, który leżał na łóżku przykryty kołdrą. Spojrzał na zegarek.
Trzecia w nocy.
Podniósł głowę i łokciami oparł się o poduszkę. W głowie szalały różne myśli. Jutro skończy siedemnaście lat – jak mówił ojciec jutro jego życie odmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Dzieciństwo pójdzie w kąt, a na jego miejsce szturmem wkroczy dojrzałość. I właśnie Xawier bał się owej dojrzałości.
Łapiąc się różnych sposobów, próbował zasnąć. Wizja jutrzejszego dnia wywarła na nim ogromne brzemię – ciężar, którego nie potrafił udźwignąć. Nikomu nie opowiadał o swoich wątpliwościach, a już w szczególności swojemu ojcu. Nie chciał go zawieść, dlatego zrobi wszystko, aby był z niego dumny.
Nie zorientował się, kiedy oczy zaczęły się zamykać – zasnął i pozwolił odpocząć swojemu zmęczonemu umysłowi.

- Xawier! – Usłyszał głos Terbuna. Ojciec wszedł do pokoju i spojrzał na zaspane oczy syna. – Mało spałeś tej nocy. Stresujesz się? – Palcem wskazującym przeciągnął po zasłonach, które po zsunięciu się na bok, wpuściły do pokoju poranne słońce.
- Tak – odparł bez zbędnych ozdobników.
- Ja, gdy byłem w twoim wieku, również bałem się tego dnia. Pamiętam, jak dziś, że nie spałem przez pół nocy. – Uśmiechnął się łagodnie. – Chce żebyś wiedział, że za kilka godzin staniesz się ważną częścią Axis. Będziesz kierował naszym światem, kiedy ja przejdę na emeryturę. Nasza rodzina włada Axis od kilkunastu pokoleń. Każdy mężczyzna w naszej rodzinie, w swoje siedemnaste urodziny przeżywał to, co ty teraz przeżywasz.
- Wiem, ale trochę się boję – wykrztusił z siebie oślepiony słońcem.
- Nie ma czego. Od dziś jesteś kimś wielkim – urwał. – A teraz wstawaj, bo o trzynastej przystępujemy do koronacji.
Xawier posłuchał ojca i zaraz wyskoczył z łóżka. Rozejrzał się po pokoju, a do uszu dolatywały odgłosy zza okna. Podszedł do niego i spojrzał na miasto, którym będzie władam. Dom, w którym mieszkał znajdował się na wzgórzu, dzięki czemu miał widok na całe Axis. Było piękne, kolorowe i takie zadbane. Każdy, choć najmniejszy element Axis był przemyślany i skonstruowany z ogromną pieczołowitością. W oddali ujrzał ogromny budynek w kształcie litery A – wydawało się, że wierzchołek dachu sięga samych chmur.
Odwrócił się i spojrzał na swoje łóżko, w którym spał po raz ostatni. Od dziś jego pokój już nie będzie jego pokojem, jego łóżko już nie będzie jego łóżkiem, a co najważniejsze jego nowym domem jest budynek w kształcie litery A. To w nim spędzi najbliższe trzy lata na poznanie mechanizmu Axis. Ojciec już coś wspominał o nowych obowiązkach, jednak wszystkiego dowie się na szkoleniach. Później przeprowadzi się z powrotem do tego domu, z tą różnicą, iż będzie w nim mieszkał sam. Od momentu powrotu będzie miał piętnaście miesięcy na założenie rodziny i trzy lata na spłodzenie syna, który w przyszłości zajmie jego miejsce. A rodzice...a rodzice znikną z jego życia, tak samo jak zniknęli dziadkowie i pradziadkowie, których nigdy nie poznał. Axis jest skonstruowany skomplikowanie, i Xawier będzie musiał się z tym zmierzyć.
Przeciągnął lewą ręką nad łóżkiem, czym sprawił, że mebel wsunął się w ścianę, a w jego miejsce pojawiła się kanapa. Usiadł wygodnie. Wyciągnął przed siebie prawą rękę i zacisnął ją w pięść – na całej ścianie pojawił się ekran komputera. Oglądnął wiadomości, w których piękna kobieta, ubrana w złoto-srebrny kombinezon – najmodniejszy w tym miesiącu – z wielkim podekscytowaniem oznajmiła, że dziś zmieni się władca Axis. Szalejący za nią tłum wykrzywiał – Xawier!, Xawier!, Xawier!
Po koronacji, gdy chłopak będzie gotowy przejąć władze, w mieście zaplanowano Hulację – podczas której mieszkańcy oddają hołd i witają nowego właściciela złotego tronu. W mieście przez tydzień odbędą się huczne imprezy, na ulicach miasta ludzie będą się radować, a wszystko pod bacznym okiem mechanizmu Axis, które nigdy nie śpi, i który sprawia wrażenie, że mieszkańcy mają wolny wybór.

Pod dom podjechała złota limuzyna i wzbijając się na dwa metry odjechała z Xawierem, pozostawiając w tyle ówczesne życie chłopaka. Siedząc w samochodzie, na skórzanym fotelu rozmyślał o swoim życiu. Czy da sobie radę?
Widok Axis napawał chłopaka okropną dumą, ale również przerażeniem – kilkudziesięciu metrowe budynki, wszystko bez maleńkiej skazy, mieszkańcy tacy spokojni i poukładani – jakby bali się być sobą.
Budynek A coraz bardziej się przybliżał. Widział wyraźniej jego wielkie okna oraz połyskującą w blasku słońca fasadę. Trudno było Xawierowi określić jej kolor i strukturę. Im bliżej, tym bardziej budynek zdumiewał. Wokół można ujrzeć prawie niewidzialną powłokę, która otaczała budynek.
- Pewnie zastanawiasz się, co to jest? – Usłyszał silny, męski głos z prawej strony.
Odlepił głowę od szyby, która w momencie zrobiła się całkowicie czarna. W kabinie panował półmrok, a Xawier słyszał tylko swój ciężki oddech. Gdy wsiadał do samochodu nie wiedział, że ktoś w nim jest. Chciał poznać właściciela głosu, jednakże bezskutecznie.
- Od dziś poznajesz świat Axis od podszewki – mówił głos. – To, co dla zwykłego śmiertelnika jest niejasne, bądź, jeżeli czegoś nie wie, dla ciebie jest jasne. Od dziś nie ma rzeczy, na którą nie będziesz znał odpowiedzi.
Chłopak rozglądał się po kabinie w nadziei, iż zobaczy mężczyznę, który przemawia do niego. Szyba stawała się coraz bardziej przeźroczysta, aż znowu mógł zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie.
Widok odmienił się diametralnie.
Teraz znajdował się bardzo blisko budynku, który im bliżej, tym bardziej przerażał. Nagle kształt litery A się zmienił i budynek przemienił się w ogromne zamczysko z licznymi kolumnami, których wierzchołki znajdowały się wysoko w chmurach. Fasada dziwnie błyszczała, jakby zrobiona była z tysięcy wijących się jak wąż błyskawic. Szybko zmienił pozycję na fotelu i zerknął w tylnie okno limuzyny. Spodziewał się widoku wzgórza i swojego domu – wszystko zniknęło. Ujrzał czarne pole pokryte setkami gwiazd. Wielką otchłań, nicość.
- Właśnie minęła pierwsza lekcja – odezwał się głos. – Axis jest wielką mistyfikacją. To tu – głowa chłopaka kierowana magiczną mocą, skierowała się na budynek – toczy się prawdziwe życie. A ty zostałeś, do tego życia powołany. Od dziś przejmujesz władze nad Axis, decydujesz, co ludzie mają jeść, gdzie pracować, a nawet, w co mają się ubierać. Władasz życiem oraz śmiercią. Stajesz się panem Axis.
Xawiera kolejne słowa zdumiewały. Nie szadził, że Axis jest tak zbudowane.
- A teraz wyjaśnię, co się stało.
- Dobrze – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu.
- Axis jest podzielony na dwa światy. Ten tu i ten po drugiej stronie. Jak sam zauważyłeś wokół budynku rozpościera się powłoka, która z daleka nie jest widoczna. Budynek jest przykryty swego rodzajem bańką, a gdy zwykły śmiertelnik na nią spojrzy, widzi to, co chce lub raczej musi zobaczyć. Bańka jest ekranem wyświetlającym obraz, który jeszcze kilka minut temu sam widziałeś.
- To znaczy, że tego świata nie ma, że on nie istnieje.
- Nie Xawierze, Axis istnieje naprawdę. Tylko ludzie mają o nim troch inne mniemanie. Zresztą sam zobaczysz.
Limuzyna zatrzymała się i otworzyły się drzwi. Xawier wyszedł i postawił stopę na brązowym, kamienistym podłożu. Czuł jak stopy go parzą. W powietrzu można wyczuć słodki zapach, natomiast do uszu dolatywał dziwny, piszczący dźwięk. Chłopak odruchowo zasłonił uszy. Zrobił krok do przodu i poczuł, jak ciało walczy z otoczeniem. Każdy krok, każdy ruch sprawiał ogromną trudność, jakby został zanurzony w gęstej mazi, krepującej ruch. Rozejrzał się.
- Gdzie je jestem? – zapytał magicznego głosu. Swoje słowa usłyszał z lekkim opóźnieniem.
Gdy się odwrócił limuzyny już nie było i znowu pozostał sam. Panująca wokół czerń była niebywała, na jej płaszczu mieniły się setki mniejszych i większych punkcików. Przestrzeń koło budynku była pusta i jak Xawierowi się wydawało rozciągała się setkami kilometrów. Powietrze sprawiało wrażenie, iż jest gęste – można nawet rzec, że jest widoczne i wyczuwalne.
W głowie galopowały myśli. Wspomnienia zderzały się z nowym światem, światem, który wydawał się obcy. Był ciekaw mechanizmu Axis, lecz paradoksalnie bał się go poznać. Przebywał w drugim świecie zaledwie kilka minut, a już brakowało miejsca na nowe informację. Sam nie wiedział, czy to zaszczyt poznać Axis od podszewki, czy może...czy może kara. Czy nie żyłoby się lepiej, gdy o niczym nie wiedział? Być anonimową postacią, czy sobą? Zastanawiał się, czy będzie w stanie kierować Axis dobrze i co najważniejszy czy będzie w stanie kierować istotami i decydować o ich życiu i śmierci.
Czy będzie mordercą? Czy będzie miał taką moc, aby zabić?

Głowa pulsowała od bólu. Jeszcze przed chwilą stał na rozgrzanej ziemi, a teraz znajdował się w ogromnym pomieszczeniu, na końcu, którego było wielkie okno. Bogactwo, aż parowało, natomiast ściany mieniły się złotym kolorem. Zupełnie nie pamiętał, jak się tu znalazł.
- Co się dzieję? – powiedział do siebie.
Przybliżył się do okna i chciał przez nie wyjrzeć. Nim wychylił głowę dotknął jego, jak mu się wydawało szyby. Rażony prądem upadł na podłogę. Przez chwile czuł jeszcze, jak prąd krąży po jego całym ciele. Przestraszył się.
- Xawierze. – Odezwał się ten sam głos, co w limuzynie.
Chłopiec nerwowo rozglądnął się po pomieszczeniu. I tym razem nie ujrzał rozmówcy.
- Za chwile otrzymasz Aronę, księgę, która jest w waszej rodzinie od pokoleń, a która świadczy o waszej władzy – kontynuował głos. – Podejdź do okna i wyciągnij prawą rękę.
Chłopak posłuchał i podszedł do okna. Z obawą wyciągnął rękę, ponieważ bał się, że znowu kopnie go prąd. Zamkną oczy i poczuł, jak ręka zaczyna uginać się pod ciężarem. Otworzył księgę i wypłynęło z niej ogromna Jasność. Coś na kształt milionów świetlików zawirowało pod sufitem i w miejsce serca wbiło się w niego. Xawier poczuł dziwną energię w swoim ciele, poczuł, jakby miliony błyskawic przeleciało przez ciało. Nagle całe pomieszczenie, cały budynek zabłysnął miliardem świateł.
- Witamy Xawierze – odparł głos. – Od teraz jesteś władcą Axis. – Głos znikł.
Arona zniknęła za oknem, które podobnie, jak fasada budynku mieniło się setką błyskawic.
Od teraz Xawier władał Axis, a Jasność władała Xawierem – tak przynajmniej miało być.

- Dzień pełen wrażeń. – Xawiera zagadnął starzec z aż po pas siwą brodą, który wyrósł z ziemi.
Chłopiec trochę się zląkł na widok niespodziewanego gościa.
- Przestraszyłem cię?
- Tak, choć i trochę zdziwiłeś. Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do magii panującej w tym budynku.
Starzec się zaśmiał.
- Wszystko przed tobą.
- Co się stanie z moimi rodzicami. – Wypalił bez ogródek. – Gdy pytałem rodziców, co się stało z dziadkami szybko zmieniali temat.
- Słucham? – zdziwił się, lecz nie pokazał tego Xawierowi. – Wszystko w swoim czasie – zakomunikował. I on zmienił temat.
Panowie zatrzymali się przed ogromnymi złotymi drzwiami. Choć Xawier przebywał w tym miejscu już kilka godzin, to widział zaledwie dwie osoby. Korytarze i wszystkie pomieszczenia wydawały się takie puste, jakby w budynku nie było nikogo oprócz jego, starca i kobiety, która troszczyła się o Xawiera. I oczywiście tajemniczego głosu.
Starzec wyciągnął kciuk i dotkał panelu mieszczącego się koło drzwi. Tez zapalił się na czerwono, po czym zaczął migać na niebiesko.
- Teraz twoja kolej. Nie bój się.
Xawier poszedł w ślady starca i dotknął panelu, z którego biło ogromne ciepło. Drzwi się otworzyły, a oczom ukazał się niewielki gabinet z mapą Axis, która sprawiała wrażenie, że żyje – było na niej widać przemieszczające się chmury, słońce, które oślepiło Xawiera.
- Jesteś tym tajemniczym głosem – zagadnął wpatrując się w stare oczy mężczyzny.
- Nie. Ten głos jest twoim mentorem. Niestety nigdy nie poznasz właściciela głosu. Będzie cię prowadził przez całe twoje panowanie. Każdy władca ma swój głos.
- Mój ojciec też miał?
- Tak – odparł zmieszany. – Nie myśl teraz o tym. Skup się na nauce. – Starzec podszedł do mapy. – Zapraszam do mnie.
Obaj stanęli blisko siebie.
- Jest to widok na całe Axis. Od dziś ta mapa stanie się twoim narzędziem pracy.
- Nie rozumiem. – Zmarszczył brwi.
- Dziś stałeś się właścicielem Axis. Wszystko teraz zależy od ciebie. – Spójrz na swój zegarek. – Chłopak spojrzał. – Która jest godzina?
- Dochodzi dwudziesta dziesięć.
- Za cztery minuty zachodzi słońce, lecz, aby zaszło, ty to musisz sprawić. Pamiętaj, że musisz to robić w ściśle określonych godzinach, aby ludzi nie zdziwiło, że słońce zachodzi i wschodzi o różnych godzinach.
Starzec spostrzegł, że chłopak zupełnie nie rozumie, o czym on mówi.
- Popatrz – kontynuował i kliknął na mapę, a tam ukazało się menu Axis – wybierasz zachód słońca, podglądasz, o której na zajść i ustawiasz. Gotowe.
Xawier patrzył, jak mapa nagle ściemnia się, a w miejsce słońca pojawia się księżyc w towarzystwie gwiazd.
- Nie musisz martwić się o fazy księżyca, ponieważ mapa sama je dostosowuję. Są rzeczy, które mapa sama potrafi zmienić, lecz są i takie, których nie potrafi. I tu pojawia się twoja rola, rola przywódcy Axis.
Chłopak przyjrzał się menu Axis. Oprócz zachodu słońca, dostrzegł wiele innych, jakby to ująć, funkcji.
- Masz trzy główne kategorię: Przyroda, Życie oraz ostatnia Ludzie.
- Jeśli, chce doprowadzić do zachodu, klikam w Przyroda.
- Świetnie, widzę, że szybko się uczysz. Poza wschodem i zachodem są tu między innymi opady deszczu, wiatry, opady śniegu, burza. Pamiętaj, że deszcz również musi padać, podobnie, jak muszą być burze. W kategorii Życie...
- Kierują życiem – przerwał.
- Dokładnie, to tu tworzysz osobowości, zainteresowania, umiejętności. Stwarzasz po prostu człowieka.
- To tu mogę stworzyć sobie syna?
- Nie. Syn jest do ciebie przydzielony automatycznie. Może już nawet gdzieś jest, tylko czeka na odpowiednią chwile.
- Jak to. Myślałem...
- Mechanizm Axis jest, jak już podejrzewasz skomplikowany. Są rzeczy, które nie zależą od nas. My nim kierujemy, lecz to on wyznacza granice. Posłuchaj, jestem tutaj od początku istnienia Axis i do dziś go nie poznałem. Niech cię nie zmyli możliwość kierowania. Zajmujesz się podstawowymi funkcjami, mechanizm sam się nakręca. Jest, jak dobrze naoliwiona maszyna.
- A co z kategorią Ludzie? – Dopytywał z zainteresowaniem.
- W tej kategorii zajmujesz się ludźmi, czyli tym, gdzie pracują, co zjedzą na śniadanie oraz o czym myślą. Jest to oczywiście wszystko w wielkim skrócie. Za parę dni już opanujesz mapę w stu procentach. Teraz kliknij na nią szybko dwa razy.
Po kliknięciu na środku pomieszczenia wysunął się z podłogi ogromna, czterometrowa kula z widokiem na Axis.
- Lekcja numer trzy. Widzisz tą kulę.
- Trudno nie zauważyć.
- Świetnie. Całe Axis pokrywa niewidzialna powłoka, która zabezpiecza przejście na drugą stronę. Można ją dopiero ujrzeć z bardzo bliska.
- Na drugą strony, czyli tutaj.
- Nie, Xawier. Przykro mi, że tak często musisz słuchać słowa nie, ale bardzo dobrze, ponieważ zadajesz pytania. Jesteś mądrym, młodym mężczyzną i myślę, że bardzo dobrze sprawdzisz się w roli przywódcy. Axis jest podzielony na dwa światy, miasto oraz Repę, czyli ten budynek. Jak już zauważyłeś Repa jest pokryta tą samą powłoką, co całe Axis. A wszystko, dlatego, aby ludzie nie zorientowali się o istnieniu tego miejsca. Natomiast po drugiej stronie powłoki, nie ma nic. Jest wielka nicość.
Xawier instynktownie dotknął kuli. Wybrał miejsce wokół budynku w literą A. Kula szybko okręciła się dwa razy i pokazał zbliżony obraz. Chłopiec przewijał po niej palcem w lewo i ujrzał młodą parę spacerującą chodnikiem. Przypadkiem dotknął nieba, a ono zaroiło się ciemnymi chmurami. Odruchowo spojrzał na mapę i zobaczył komunikat napisany grubymi, czerwonymi literami.

Czy akceptujesz deszcz?
Tak Nie

Zerknął na starca, który bacznie przyglądał się chłopakowi.
- Nie bój się, kliknij.
Skuszony możliwością zmoczenia młodych ludzi, kliknął Tak.

Jakie ma być nasilenie deszczu?
Słabe Umiarkowane Mocne Bardzo mocne

- Mogę. – Xawier popatrzył na starca.
- Ty tu rządzisz.
Po kliknięciu w Słabe pojawił się kolejny komunikat.

Pamiętaj o innych możliwościach. Znajdziesz je w kategorii przyroda.
Miłego dnia.

- Xawierze, przypominam, że nie jest to zabawa. Miej na uwadze, że skoro załączyłeś deszcz, to również musisz, go kiedyś wyłączyć. Jeśli tego nie zrobisz, to będzie padać przez cały czas.
- Dobrze. – Wyłączył deszcz i pozwolił cieszyć się mieszkańcom suchą nocą.
- Do twoich zadań należy również podgląd miasta za pomocą kuli, czy nie dzieje się coś złego. Jeśli, coś zobaczysz, musisz szybko reagować.
Chmury opuściły miasto, a wszystko obserwowali na kuli. Nagle do uszu doleciał głośny, lecz przyjemny dźwięk, dobiegający z mapy, na której pojawił się kolejny komunikat, tym razem: Życie.
- Co się dzieję? – Przerażony spojrzał na starca, którego już nie było.
Nerwowo rozglądał się po pomieszczeniu, lecz był w nim sam. Podszedł do mapy i kliknął w komunikat. Czy akceptujesz nowego członka Axis? Nacisnął Tak. Z jednej ze ścian wysunęła się półka z aktami, a w jego rękach pojawiły się akta podpisane Rodzina Robinsów. Przejrzał je. Przeczytał o rodzinie i miał wrażenie, że doskonale ją zna. Instynktownie kliknął w kategorię Życie, a następnie w stwórz człowieka. Wybrał jego osobowość, zainteresowania ora dopasował go do odpowiedniej kategorii i przypisał mu role, w której do końca życie będzie się spełniał. Mapa nagle poczerniała i nim z powrotem ukazał się widok Axis minęło kilka sekund, a wraz z nim kolejny komunikat. Mechanizm Axis dopasował nowej istocie numer 9870000000000, sześćdziesiąt dwa lata życia. Spojrzał jeszcze raz na akta rodziny i ujrzał w nich kolejną kartkę, której jeszcze kilka minut temu nie było. Wyciągnął ją i zobaczył w niej wszystkie dane dziecka. Nim zdążył ją przeczytać, akta powędrowały do szuflady i teraz patrzył się na swoje puste dłonie.
Wszystko działo się tak szybko.
Z mapy uleciało niebieskie światełko i złączyło się z tym, które pojawiło się na kuli. Obraz z kuli pokazywał zbliżenie domu rodziny Robinsów. Niebieska błyskawica zniknęła za malutkim kwadratem, który znajdował się na dachu domu. Ów kwadracik pełnił role procesora rodziny przypisanego do tego domu.
- Świetna robota Xawierze – odezwał się głos.
Chłopak zdążył już się przyzwyczaić do głosu, dlatego nawet nie zareagował się, gdy go usłyszał, gdyż był pochłonięty swoim nowym zajęciem.
- Mapa teraz przejdzie w tryb nocy, a ty możesz sobie odpocząć, ponieważ na pewno był to dzień pełen wrażeń.
Głos zamilkł, a wraz z jego zniknięciem Xawier znalazł się w swoim pokoju. Przez siedemnaście lat żył w kłamstwie – okłamywany przez rodziców oraz przez władze Axis. Nie wiedział, czy będzie w stanie podołać powierzonemu zadaniu, ponieważ teraz to on musi kłamać. Zastanawiał się jak długo będzie żyć w kłamstwie, aż nagle przypomniał sobie o aktach rodziny Robinsów. Ile mechanizm Axis przypisał mu lat? – z tym pytaniem zasnął.

Minął pierwszy dzień, a Xawier już bardzo dobrze sobie radził, jako nowy przywódca. Coraz sprawniej poruszał się po mapie Axis. Już niewiele rzeczy go zadziwiało w tym nowym świecie. Z czasem przyzwyczaił się do nowego domu, do roli człowieka, który kieruję Axis.
Dziś, w drugim dniu sprawowania władzy, jak to jest w zwyczaju, Xawier ma pierwsze publiczne wystąpienie. Zastanawiał się, jak będzie wyglądało pierwszy kontakt z ludźmi, aby nie powiedzieć podwładnymi. Czy przyjedzie limuzyna i opuści Repę. Minie jeszcze wiele czasu, nim Xawier poczuje się, jak ryba w wodzie – o ile w ogóle się tak poczuję. Jak do tej pory wszystko sprawiało mu ogromną przyjemność i na razie nie widział ciemnych stron, choć nie ukrywał, że kierowanie ludźmi i wręcz ich podglądanie nie leżało w jego naturze. Możliwe, że z czasem wejdzie to w krew – taką przynajmniej miał nadzieję.
Razem ze starcem stali przed mapą i omawiali kwestię wystąpienia. Mężczyzna radził, aby był sobą. Ludzie liczyli na uśmiech, kilka dobrych słów, a Xawier miał im to dać.
- Gotowy? – zapytał starzec podchodząc do wielkiego okna, które w pierwszym dniu poraziło prądem Xawiera.
- Tak.
- Widzę, że już całkowicie się oswoiłeś – stwierdził.
- Prawie – odpowiedział z lekkim uśmiechem.
- Jesteś pierwszym przywódcą Axis, który w tak krótkim czasie opanował wszystko do perfekcji.
- Jeszcze wiele rzeczy nie wiem.
- Tak ci się tylko zdaję, Xawierze – starzec spojrzał na chłopca – ostatnia lekcja. Axis jest zależna od alternatywnego świata, a mianowicie od Ziemi.
- Od Ziemi, a czym jest Ziemia?
- Ziemia to odległa planeta w kosmosie, na której żyją ludzie. Tacy jak my – dodał po chwili.
- Myślałem, że oprócz nas nie ma już nikogo.
- Pamiętasz, jak wspominałem o twoim synu, że już prawdopodobnie, gdzieś jest.
- Tak. – Chłopak szybko sobie przypomniał wczorajszą rozmowę.
- Jeśli ktoś umrze na Ziemi, to mechanizm Axis swoją mocą przyciąga tu tego człowieka. Przypomnij sobie, jak mówiłem, że nie można stworzyć wyglądu człowieka. – Xawiek kiwnął głową. – Ponieważ, gdy rodzi się nowy członek Axis, to jest wierną kopią ziemianina. My możemy stworzyć go od nowa, lecz wygląd jest ustalony przez mechanizm Axis. Oba światy są ze sobą związane i w każdym stopniu od siebie zależne. Prawdopodobnie twój syn już chodził po Ziemi i trafił do naszego zasobu. A kiedy ty doczekasz się potomka, to mechanizm Axis wybierze go właśnie z tego zasobu.
- Dlaczego żyjecie w kłamstwie? – Xawier lekko się poirytował.
- Idź i radu się razem z tłumem.
Chłopka stanął przed oknem. Przez chwile się obawiał, czy okno pokryte błyskawicami znowu go nie kopnie prądem. Lęki odrzucił na bok i pewnym krokiem poszedł w stronę okna.
- Jeszcze jedno. Gdy staniesz przed tym oknem, to ono przeniesie cię w miejsce, o którym pomyślisz.
Pomyślał o tłumie i znikł.
Czuł, jak każdy centymetr jego ciała płonie. Jakby został przypięty do gniazdka. Znajdował się w dziwnym tunelu – czuł jak się porusza, lecz jego nogi były nieruchome. Spojrzał na lewą rękę i zobaczył, że zamiast krwi w jego ciele płynie świecąca mazie. Była to Jasność, która wczoraj wstąpiła w serce, które podobnie, jak krew przepompowywało do żył błyskawice. Teraz i on pokrył się wężem błyskawic.
Zatrzymał się.
Ujrzał przed sobą drzwi. Chwycił za klamkę i wyszedł na powietrze. Znajdował się na ogromnym balkonie budynku w literę A. Tłum skandował jego imię. Podszedł do mikrofonu, a gdy po niego sięgnął zobaczył, że jest ubrany w złoty strój, typowy ubiór podczas pierwszego wyjścia.
- Witam – zaczął, po czym usłyszał tabun pisków i okrzyków. Pomyślał, że ludzie się cieszą, ale gdyby wiedzieli to, co on wie, to szybko by zmienili zdanie o instytucji A.
Rozejrzał się po ludziach. Na próżno szukał swoich rodziców. Choć był kimś ważnym w Axis, choć był przywódcą, to starzec nie chciał zdradzić, co stało się z rodzicami. Nie mogąc z siebie wyksztusić słowa, stał w ciszy i wpatrywał się w tłum, któremu w ogóle nie przeszkadzało milczenie chłopaka.

- Gdzie jest Xawier? –zapytał głos, który podobnie jak poprzednio rozbrzmiał się w pomieszczeniu.
- Odpoczywa. – Odpowiedział starzec siedząc w ciemnym pokoju. – Martwię się, że Xawier może zachwiać Axis. Może zniszczyć ten świat. Narodził się człowiek, o którym mówiła Księga Przyszłości. Wszyscy władcy po przyjęciu Jasności zapominali o poprzednim życiu i poświęcali się prowadzeniem Axis.
- Kiedyś narodzi się człowiek, który po przyjęciu Jasności nie zapomni swojej przeszłości. Ów człowiek będzie miał wątpliwości do słuszności świata Axis, a co w konsekwencji może doprowadzić do zniszczenia Axis. – Głos zacytował słowa Księgi.
Starzec wstał i wziął do ręki Księgę Przyszłości – otworzył ją. Niegdyś zapisane kartki, teraz stały się jedyni pustymi stronami. Księga po przyjęciu Jasności przez Xawiera wymazała wszystkie informację, a los Axis leżał w rękach siedemnastoletniego chłopca, który z każdą minutą spędzoną w tym budynku zastanawiał się o rezygnacji. Nie był w stanie żyć w kłamstwie i decydować o czyimś życiu. Teraz już wiedział, jak smakuję władza. Wiedział również, że ten smak nie przypadł mu do gustu.
- Trzeba go unicestwić. – Odparł starzec odkładając Księgę Przyszłości na swoje miejsce.
- Nie mamy takiej mocy, głupcze. Nawet Jasność nie posiada we władaniu mocy, która mogłaby zniszczyć chłopaka. Xawier jest istotą potężną, a nasz los leży w jego rękach.
- A co z podróżą na Ziemię?
- Musi się odbyć. Każdy władca powinien odwiedzić miejsce, w którym rodzi się życie w Axis. Jeśli podróż się nie odbędzie, to nie dopełni się ostatni punkt koronacji.
- Zdajesz sobie sprawę, że ta podróż może okazać się bardziej niebezpieczna od Xawiera.
Nagle z korytarza doszedł huk, jakby metalowy przedmiot upadł na betonową posadzkę. Starzec wyszedł z pokoju i ujrzał oddalające się plecy Xawiera. Chłopak biegł ile sił w nogach, a w głowie miał już wcześniej ułożony plan. Wiedział, że jego życie stało się jednym wielkim kłamstwem, że rodzice, podobnie jak dziadkowie nigdy nie istnieli. Znał swoją role w Axis i nie mógł się z nią pogodzić. Wolał umrzeć, niż uczestniczyć w tym świecie. Jeśli miałby wybór, to wybrałby najlepsze rozwiązanie dla siebie, a nie dla Axis. Gardził kłamstwem i życiem, które zgotował mu mechanizm Axis.
W całym budynku rozbrzmiał się alarm, który był tak głośny, że Xawierowi pękły prawie bębenki. Podłoga stała się lepka, co chłopakowi sprawiało trudności w bieganiu. Jednak jego moc była większa od mocy Repy, która wiedziała już o jego planie. Biegł, co sił w nogach. Na czole pojawiły się krople zmęczenia, które chłopak pozostawał w tyle. W oddali słyszał zmieszany z odgłosem uderzania butów o betonową podłogę, głos starca.
Xawier zatrzymał się na chwilę przy oknie pokrytym błyskawicami. Po raz ostatni spojrzał na mapę Axis, a jego usta wykrzywiły się w lekki uśmiech. Za plecami słyszał kroki. Przypomniał sobie, co starzec mówił o oknie. Jeśli staniesz przed oknem i pomyślisz o miejscu, w którym chcesz być, to okno cię w to miejsce przeniesie. Nie wahał się długo i wszedł. Gdy znajdował się w tunelu, poczuł silny ból w klatce piersiowej. Jakby coś go rozrywało od środka. Upadł na podłogę, a w momencie upadku Jasność uwolniła się z jego klatki piersiowej i z ogromną prędkością uderzyła w starca i rozerwało go na milion drobnych kawałeczków, jakby uderzyć porcelanową filiżanką o ścianę.
Zemdlał.

Delikatnie otworzył oczy, jak gdyby miał na nich stu kilowy ciężar. Próbował podnieść głowę, lecz okazała się za ciężka.
Każdy centymetr ciała krzyczał z bólu.
Rozejrzał się. Znajdował się na polu pełnym zboża, na samym środku dziwnych kręg. Spojrzał w niebo pełne gwiazd. Ujrzał, jak niewielki, srebrny punkt iskrzy się na czarnym, jak smoła niebie. Kątem oka zobaczył, jak punkt powoli, stopniowo znika. Zerknął na niebo jeszcze raz, a srebrny punkt zamienił się w maleńką kule ognia, która po pewnym czasie wybuchła.
Zemdlał po raz kolejny.
Ocknął się po kilku godzinach, lecz miał wrażenie, że spał całą wieczność. Zdziwił się, że widok przed zemdleniem zmienił się. Zamiast czarnego nieba dostrzegł biały sufit. Przy łóżku zobaczył kobietę, na oko osiemdziesięciu kilku letnią. Słyszał, jak wymawia jakieś imię, strasznie przy tym płacząc. Myśli kołatały się w jego głowie.
- Tadeusz! Tadeusz! – Słyszał coraz wyraźniej. Kobieta zbliżyła się do chłopaka i ucałowała go w czoło. Poczuł ciepło płynące z jej ust. Jakby kobieta znała go bardzo dobrze.
Zaczynał wszystko rozumieć i stopniowo przypominać sobie, gdzie jest. Ujrzał w oczach kobiety swoje odbicie. Wspiął się na łokciach i spojrzał w swoje odbicie w lustrze, na kobietę i znów na odbicie. Dostrzegł ogromne podobieństwo. Pomyślał, że może to jest jego babcia, jednakże szybko odgonił tą myśl. Nim się zorientował kobieta znikła, a wraz z jej zniknięciem Xawier zrozumiał, co się stało.
Znajdował się na Ziemi. Znowu przypomniał sobie słowa starca i skojarzył je z blaskiem w oczach kobiety.
Był jej synem, którego straciła kilkanaście lat temu. Mechanizm Axis wybrał, że synem Terbune będzie chłopak, którego w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym urodziła ziemianka, a który paręnaście lat później zmarł, trafiając na odległy świat Axis.
Teraz tego świata już nie ma. Zniknął wraz z buntem Xawiera, chłopcem, który nie potrafił żyć w kłamstwie. Chłopcem, którego magia miasta oraz jego machina przerosły.
Nim staruszka wróciła, Xawier zdążył już uciec przez otwarte okno. Biegł przed siebie po czarnej, żwirowej drodze. Choć zastanawiał się nad swoją przyszłością, to zupełnie nie żałował swojej decyzji. A nawet byłby zły sam na siebie, gdyby został i sterował życiem innych, jak szmacianą kukiełką.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 28 grudzień 2014 18:24

Adam Krypczyk - Słońce

Gdzie jestem? Sunę z niemożliwą do pojęcia prędkością ku odległej plamie światła. Czy to tunel prowadzący do kresu istnienia? Nie mam ciała. Z trudem próbuję wspomnieć przeszłość, lecz jest pusta. Czas płynie. Wiem, że tuż za drzwiami podświadomości leży odpowiedź. Wystarczy tylko przekręcić klucz. Najpierw jednak należy go odnaleźć. Kolejne chwile upływają na dławiącej bezsilności. Niespodziewany błysk wynurza mnie na ląd zrozumienia. Pęcznieje pojęcie. Laboratorium. Tak. Zostałem podpięty do jakiejś chorej maszyny. Kolejne kondygnacje wspomnień błyskawicznie wypełniły pustkę, tworząc kompletną konstrukcję przeszłego życia. Jeśli ten lśniący w oddali punkt jest końcem to z pewnością spłonę w piekle. Może jednak plan tego wariata się powiedzie?

*

– Plan się powiódł! – wrzasnął Henry. – Za niespełna piętnaście minut dusza naszego wybrańca dotrze wprost na Słońce – dodał z uśmiechem.
– A co z powrotem? – zapytała asystentka Anna, prywatnie córka ekscentrycznego naukowca.
– Jakim powrotem? I tak był skazany na śmierć. Wróci sam, kiedy nauczy się kontrolować, choć pewnie zajmie to trochę czasu.
– Znowu mnie okłamałeś – dziewczyna syknęła złowieszczo. – Czasem wydaje mi się, że pod tą stalową kopułą siedzi ktoś zupełnie obcy.
– Przestań kochanie. Wiesz, że mnie nie stać na rekonstrukcję ciała, a te refundowane blachy nie są wcale takie złe.
– Nie stać – parsknęła śmiechem. – Mama wydaje tyle na zabiegi, że wygląda młodziej ode mnie, a ty zastępujesz skórę kawałkiem żelastwa, bo nie masz czasu polecieć do lepszej kliniki. Ta praca cię wykończy...
– Wierzę, że moje geny pozwolą ci uniknąć próżności, która skazuje tę pustą sukę na rozpustę – rzekł z lekkim smutkiem, ciągle wpatrzony w ekran. – Dusza dotrze na Słońce za niespełna trzy minuty.
– Może gdybyś...
– Przestań – przerwał zdecydowanie. – Nie wtrącaj się w sprawy, o których nie masz pojęcia. Nie obchodzą mnie jej nowe cycki ani sztuczni kochankowie. Kiedyś świat był lepszy, a ludzie potrafili godnie dojrzewać.
– Jesteś niemożliwy, tatku. Przecież byłeś jednym z odkrywców transplantacji dusz, a to najbardziej skrajny przypadek odmładzania.
– Patrz na ekran, zaraz dotrze na miejsce – Henry oblizał wargi i z podnieceniem spojrzał na rosnącą plamę światła.

*

Chciałbym zacisnąć dłonie na żelaznej szyi tego zmechanizowanego skurwiela. Rząd powinien eksterminować psychopatycznych kombinatorów, zamiast wypłacać im milionowe odszkodowania. Przecież eksplozja okaleczyła go w jego własnym mieszkaniu z jego własnej winy. Pieprzone układy. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Pewnie nigdy nie będę miał okazji o to zapytać. Wokoło nie ma już mroku. Może wewnątrz Słońca mieści się niebo? Jak stąd powrócę? Przecież nie potrafię się poruszać. Wszechobecna jasność w żaden sposób nie razi, choć temperatura przekracza pewnie kilkanaście milionów stopni. Pragnę jedynie zniknąć, lub wrócić do swego ciała. Czy zostanę tu na wieczność? Jakim cudem udało mu się nadać mojej duszy takiego pędu? Nie wiem. To bez sensu. Teraz z pewnością stoję w miejscu, chociaż stoję to chyba złe określenie.
– Kim jesteś?
Czy naprawdę to usłyszałem? Rozpaczliwie próbuję nawiązać kontakt z nieznaną istotą. Chyba udało mi się wykonać niewielki ruch, lecz jednolita przestrzeń w asyście nieczułości, uniemożliwia jakąkolwiek ocenę.
– To ludzka dusza – głos zabrzmiał identycznie, choć musiał należeć do innej osoby.
– Słyszy co mówimy?
– Pewnie tak, ale nie potrafi mówić, więc nie przybyła tu z własnej woli.
– Sugerujesz, że ktoś próbuje nas odkryć?
To bez znaczenia i ta k nigdy nie dotrą tu w cielesnej formie.
– Kilka tysięcy lat temu mówiłeś, że nigdy nie wylecą w kosmos.
– Od tego czasu Marsjanie zesłali tam kilkaset tysięcy dusz. Jak mam ograniczyć ich rozwój, skoro nie mam kontroli nad zarządcami pozostałych planet?
– Inne układy słoneczne nie mają takich problemów. Myślę, że pomysł zbierania wszystkich niespełnionych dusz na ziemi był nietrafiony. Mogliśmy po prostu pracować nad nimi tutaj a planetę pozostawić dinozaurom.
– Przestań. Relacje tamtejszych zdarzeń są najchętniej odtwarzanym programem we wszystkich najbliższych układach słonecznych. Niemal cały wszechświat z zaciekawieniem obserwuje okrucieństwo tych zbłąkanych dusz o niemal zerowym stopniu rozwoju.
– Mają nas za sadystów. Dusze należy leczyć, a nie katować w niespełnieniu. Są dobrą przestrogą, ale już dawno osiągnęliśmy przesyt. Inne układy niedługo oficjalnie nas potępią, a może nawet kompletnie unicestwią, jeśli uznają, że sobie nie radzimy.
– Nonsens. I tak niedługo Eurazja wysadzi w powietrze Amerykę.
– Jeśli dobrze pamiętam to amerykanie podłożyli w jądrze ziemi ładunek wybuchowy, który zniszczy planetę, kiedy przestaną działać ich główne komputery, prawda?
– Rakiety umieszczone są w oceanie arktycznym, nie w jądrze, ale mniejsza z tym. Rozwalić rozwalą, więc nasz problem niebawem się rozwiąże.
– A co z duszami? W innych układach z pewnością nie przyjmą tak pokracznie rozwiniętych istnień, a nasze pozostałe planety już dawno temu zakazały wstępu ziemianom.
– Nie wiem. Ci kretyni nie rozumieją, że dusze są nieśmiertelne. Nawet boję się pomyśleć ile miliardów przyszło na świat przez zwykły przypadek. Niczego z nimi nie zrobimy. Będą dryfować w pustce aż nie osiągną wyższego poziomu świadomości; wtedy można eksportować je do jakiegoś opustoszałego układu.
– Wierzysz, że samoistnie wzejdą na odpowiednio wysoki pułap?
– To nie mój problem. Skoro jeden mimo cielesnych ograniczeń zdołał wysłać tu duszę, może wszyscy doznają kiedyś olśnienia.
– Prędzej nas stąd wywalą. Myślisz, że wyrzucenie ich wszystkich do pustej przestrzeni rozwiąże problem?
– Daj mi na razie spokój. Zlokalizuję mądralę, który próbuje nas odkryć i odeślę tego biedaka z powrotem do ciała. Pewnie latami uczyłby się samokontroli. Nie mam zamiaru znosić jego obecności.

*

– Jakim prawem dusza wróciła? – rozczarowany Henry był bliski płaczu. Nie mógł uwierzyć, że plan zawiódł. Gdzie popełnił błąd? Dlaczego nie znalazł wewnątrz Słońca żadnych istot i jakim prawem morderca niemal natychmiast znalazł się w ciele bez pokonywania drogi powrotnej? – Wyślę go jeszcze raz – zdecydował z nadzieją, że tym razem ujrzy na ekranie monitora poszukiwane istoty. Za pomocą zainstalowanego w mózgu chipu błyskawicznie przygotował ponowną podróż, lecz nagle komputer przestał reagować na polecenia.
– Co się stało, ojcze? – Anna ze strachem spojrzała na niezawodne do tej pory urządzenie. Nerwowo poprawiła kasztanowe włosy, kątem błękitnego oka rejestrując niewielki ruch ciała skazańca, który na szczęście ciągle był unieruchomiony platynowymi kajdanami.
– To niemożliwe – Henry z niedowierzaniem spoglądał jak komputer automatycznie wykonuje sekwencję budzenia i oswabadzania groźnego przestępcy. Przez kilka najbliższych chwil przez jego głowę przeszło tysiące myśli. Może mieszkańcy Słońca poczuli zagrożenie i zechcą go teraz zabić? Spojrzał niechętnie na ohydnego kryminalistę o przystojnej twarzy i wydatnej muskulaturze. Właśnie podnosił się flegmatycznie ze szklanego stołu.
– Zastrzel go! – krzyknął naukowiec.
– Dobrze się czujesz, tatku? – Anna z niepokojem podeszła do roztrzęsionego ojca.
– Gdzie on jest? – wyszeptał Henry. Jakim prawem ciało zniknęło w ciągu ułamka sekundy?
– Chodzi ci o tego biedaka, którego chciałeś wysłać na Słońce?
– Tak.
– Przecież przed drzemką kazałeś go przenieść z powrotem do więzienia. Komputer nie dał rady. Urządzenie nie jest gotowe do takich akcji. Powiedziałaś, że należy sporo dopracować. – dziewczyna sprawiała wrażenie mocno zdziwionej. – Powinieneś więcej odpoczywać.
– Przenieść? Wydawało mi się, że komputer się zepsuł, a on nagle wstał i...
– Przestań wygadywać takie głupoty! – przerwała zdecydowanie. – Naprawdę niczego nie pamiętasz? Powinieneś zrobić sobie wakacje.
– Pamiętam – skłamał i spojrzał z niedosytem na ekran, który niedawno odbierał pewnie obraz mieszkańców Słońca. Widocznie nie zamierzali się ujawniać, dokonując manipulacji czasowej lub rzeczywiście był tak przemęczony, że wszystko pomieszał. Drażniąca niemożność poznania prawdy nigdy nie zostanie ugaszona.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 28 grudzień 2014 18:12

Ida Potocka - Przypadki Pana Żaka

Opary brudnej mgły powoli zalewały puste ulice miasta, przysłaniając morze betonu i asfaltu. Nawet przytłumione światła latarni nie były w stanie przebić się przez drobiny tlenków wszelakiego rodzaju, sadzy, pary wodnej, a także specyficznego związku, który teoretycznie nie powinien istnieć, a jednak unosił się wraz z innymi zanieczyszczeniami, tworząc zjawisko tak zwanego smogu. Ta magiczna cząstka mieniła się różnorakimi kolorami, jednak mikroskopijna wielkość nie pozwalała na dojrzenie tego gołym okiem. I tylko nieliczni wyczuwali jej obecność, czując przyszywające mrowienie na całym ciele, lecz myląc ten znak z objawami gorączki. Nikt zatem nie wiedział, że kto żyw, powinien jak najszybciej opuścić to miasto, tę okolicę, to państwo, bowiem nadchodził on.
Był wszędzie, osiadał powoli na każdym centymetrze kwadratowym wolnej powierzchni, dotykał, zapoznawał się, oswajał. Wędrował wraz ze swym magicznym smogiem, mijając ciemne zaułki, rozsypane puszki, okna niespokojnych blokowisk, sznury zaparkowanych pojazdów, by w końcu dotrzeć do centrum miasta, a zarazem kresu swej podróży – parku. Tam magiczne cząsteczki skrystalizowały się przy akompaniamencie cichych pyknięć i z mgły wyłoniła się postać w znoszonym, brązowym płaszczu i ze starą walizką w ręku. Lekko nerwowym, nieskoordynowanym ruchem poprawiła zsuwający się kapelusz, wygładziła kołnierz i chrząknęła parę razy. Po dłuższej chwili walki z własnym ciałem, postać wycharczała z trudem:
- Mama miała, kurwa, rację, żeby wziąć taksówkę.

- Panie, widział pan kiedy taką mgłę?
- E tam, na wojnie to dopiero były mgły. Taka to se może tamte w dupę pocałować.
- Na jakiej, kuźwa, wojnie? Toż pan po czterdziestym piątym urodzony!
- A czy ja powiedziałem, że światowej? Powiedziałem? Chuja, nie powiedziałem.
- A, no chyba że.
Mężczyźni umilkli, kontemplując nierzednący dalej smog, który utrzymywał się nad miastem już przeszło trzy dni. To niezwykłe jak na Bracławice zjawisko wzbudziło niemałą sensację nie tylko wśród lokalnych mediów, lecz odbiło się głośnym echem w całym kraju. Politycy opozycyjni obwiniali Rząd, ekolodzy bili na alarm, dziennikarze doszukiwali się afery, a przeciętny Kowalski z lubością znalazł kolejny powód do narzekania. Dzień jak co dzień, można by rzec.
Ciemne oczy jeszcze przez chwilę patrzyły nieruchomo na rozmawiających mężczyzn, by w końcu zniknąć za ciężkimi powiekami. Bolała go głowa, a że wszelakie ludzkie leki mogłyby być dla niego śmiertelne, musiał sobie z tym radzić na inne sposoby. Zwykle nieskuteczne. Wyglądając jak bardzo podirytowany człowiek, ruszył na oślep przed siebie szerokim, pełnym przechodniów chodnikiem. Ominął grupkę rozchichotanych nastolatek, przecisnął się między dwiema waleniowatymi kobietami, przeskoczył zgrabnie nad laską ślepej jak kret staruszki i wyrżnął pięknie o własną sznurówkę.
Ostry ból w prawym kolanie przez jedną, cudowną chwilę przyćmił ból głowy, jednak męka szybko powróciła ze wzmożoną siłą. Leżał więc tak, zupełnie zrezygnowany i nieskory do jakiegokolwiek ruchu, a jego znoszony, brązowy płaszcz był konsekwentnie deptany przez obojętnych przechodniów. Obserwował mijające go piękne, błyszczące lakierki, eleganckie pantofelki na wysokich obcasach, skórzane sandały, nawet kilka par glanów, gdy nagle przed oczami pojawiły się i zatrzymały znoszone, różowe trampki. Mężczyzna podniósł wzrok na gładkie, szczupłe nogi ich właścicielki i zatrzymał go na obiecującym zarysie czarnych majtek, widocznych od dołu spod krótkiej spódniczki. Niezrażona dziewczyna stała w milczeniu dłuższą chwilę, by w końcu klęknąć koło nieznajomego z szerokim uśmiechem na ustach.
- A więc to jednak pan – oznajmił mu melodyjny, beztroski głos. Jej mała dłoń spoczęła na pomarszczonym czole i stał się cud – poczuł, jakby ktoś go chlusnął po głowie zimną wodą, a ten koszmarny ból głowy po prostu zniknął. Dziewczyna szybko zabrała rękę, wstała i pomaszerowała raźnym krokiem dalej przed siebie.
Owładnęło go niejasne przeczucie, że powinien pozostać na tym brudnym chodniku, nie oglądać się za odchodzącą sylwetką, a tym bardziej za nią nie biec. Niestety, jak to często bywa z nieomylną intuicją, została ona całkowicie zignorowana i już po chwili mężczyzna znalazł się koło dziewczyny. Nie zatrzymała się, w ogóle nie zwróciła na niego uwagi, jej duże, zielone oczy utkwione były w bliżej nieokreślonym punkcie na horyzoncie. Spróbował odczytać jej myśli i wtedy popełnił pierwszy, poważny błąd.
Każdy zna to uczucie, kiedy, chcąc przejść szybko przez próg, nie zwróci się uwagi na oszklone drzwi. Mężczyzna w brązowym płaszczu natrafił na bardzo podobny opór i jego świadomość odbiła się boleśnie od przezroczystej tafli obronnej nieznajomej. Źrenice ciemnych oczu gwałtownie się zwęziły, nie mógł złapać oddechu, zaczął więc irracjonalnie ryć paznokciami po gardle, bezskutecznie próbując uwolnić się od niewidzialnej obręczy. Padł na kolana.
- P... przestań – zdołał wysapać. Dopiero teraz dziewczyna się zatrzymała i powoli odwróciła w kierunku cierpiącego mężczyzny. Z właściwym dla kobiet okrucieństwem skrytym pod osłoną niewinności, uśmiechnęła się uroczo.
- Nie przystoi dżentelmenom grzebać w czyichś myślach, panie... Jakie właściwie nazwisko przybrał pan tym razem?
- Ż... żak.
- Panie Żak. Do widzenia.
Mężczyzna zdołał złapać oddech dopiero wtedy, gdy dziewoja zniknęła w oparach smogu.

Nigdy tak naprawdę nie pojął idei upijania się do nieprzytomności i tarzania we własnych wymiocinach, tym bardziej biorąc po uwagę fakt, że ludzie najwyraźniej czynili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Postanowił jednak spróbować. Zasięgnąwszy nieomylnej opinii miejscowego żula, wybrał specjał z najniższej półki, by następnie udać się w zacisze swojego nowego mieszkania. Wysączył powoli pierwszy kieliszek wódki i okazało się to być drugim poważnym błędem w jego karierze. Pan Żak skrzywił się i szybko doszedł do wniosku, że chyba najlepiej będzie wlać płyn wprost do gardła, by nie wyżarł mu po drodze wszystkich komórek smakowych.
Ziemskie istoty są nadzwyczaj interesujące, dumał pan Żak nad drugim kieliszkiem wódki. Doszukują się przyjemności w tak trywialnych formach rozrywki. W dodatku - z jaką łatwością się od nich uzależniają! Mężczyzna natomiast krzywił się przy każdym podejściu do tego piekielnego napoju, w dodatku nie odczuwał żadnych jego skutków. Doprawdy, fascynujące.
Jednak w miarę ubywania przezroczystego płynu, myśli jego stawały się coraz bardziej chaotyczne, a na pierwszym planie wykrystalizował się obraz pewnych różowych trampek, zgrabnych nóżek, pięknych rudych loków i zielonych oczek. Tak, w głębi świadomości pana Żaka wytworzyła się niemal obsesyjna myśl, która pod wpływem procentów przebiła się ponad wszystkie inne.
Trzeba się dowiedzieć, kim ona jest.
Tylko jak? Przecież... przecież nic o niej nie wiedział. Trzeba będzie podjąć jakieś radykalne kroki. Internet! Internet skarbnicą wiedzy. Wystarczy sięgnąć po laptopa. Tylko cz-czemu tak trudno wstać? Czy to ściany się ruszają, czy tylko on? No, nieważne. Łyknął na drogę trochę wódki i doczołgał się do przenośnego komputera.
Proces poszukiwawczy nie zajął mu dużo czasu. Krystyna Pruchnicka. Bardzo dobrze się zaadaptowała do realiów świata ziemskiego. O, jest nawet adres. Pan Żak z wielkim wysiłkiem skupił wzrok na małych literkach. Wyspiańskiego jeden. To całkiem niedaleko! A może... Nie, to chyba szalone. Przymknął oczy i natychmiast znów ujrzał jej cudowny uśmiech. Westchnął rozanielony. Tak, ona na pewno by zechciała, żeby ją odwiedził. Poderwał się na równe nogi. Jego wzrok spoczął na niedokończonej butelce wódki i naszło go irracjonalne przeczucie, że ten zbawczy napój doda mu atrakcyjności w oczach młodej niewiasty. Porwał butelkę w ręce, chlusnął zdrowo i to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał.

Następnego poranka obudził go pulsujący ból w czaszce. I jeszcze to nieprzyjemne uczucie w ustach... Już na samym początku wyczuł, że coś poszło nie tak. Nieśmiało rozchylił powieki, jednak natychmiast je zamknął, bo oślepił go nieznośny promień światła. Modląc się w duchu o to, by ktoś wreszcie wyłączył słońce, przetoczył się na bok i natychmiast ogarnęła go fala mdłości.
O mój Boże, zakończ męki, ześlij śmierć.
Odetchnął głęboko parę razy, zebrał wszystkie siły, jakie miał w zanadrzu i usiadł.
Dopiero po dłuższej chwili dotarła do niego jedna dziwna sprawa. Cisza. Stan przygniatającego bezdźwięku. To niemożliwe, żeby w środku miasta panował taki spokój. Westchnął ciężko i otworzył oczy.
Zewsząd roztaczał się widok istnej apokalipsy. Asfalt, na którym leżał, był poorany i w wielu miejscach porozrywany. Liczne latarnie przechylały się niebezpiecznie w różne strony, dwie nawet wylądowały w oknie jednego z bloków. Wcześniej idealnie wypielęgnowane samochody, teraz były potłuczone i porozrzucane po całej powierzchni drogi. Najgorszy widok jednak, który zamroził krew w żyłach pana Żaka, widniał po jego prawej stronie. Na szarym, kwadratowym budynku z niewielką tabliczką „Wyspiańskiego 1", wypalony był duży napis.
„Krystyna, bądź mą jedyną".
Mężczyzna jęknął głośno i zakrył twarz w dłoniach.
- Mamusia mnie zabije.
I tak zakończyły się pierwsze (i ostatnie) samodzielne wakacje pana Żaka.

 


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
sobota, 13 grudzień 2014 23:13

Izabela Kawa - Cienie

Krok za krokiem zbliżała się do swojego znienawidzonego miejsca pobytu, które ludzie uparcie starali się nazywać jej domem. Cóż, nigdy nie przeczyła, że nosi on nazwę Domu Dziecka imienia Jana Brzechwy, ale za dom, prawdziwy dom, go nie uważała. Przecież to zaledwie przechowalnia, miejsce, gdzie nakarmią i dadzą dach nad głową, a czasami, gdy jesteś mały to przytulą i pogłaszczą po główce, gdy będziesz tęsknić za miłością.

Codziennie tak samo: wrzaski, śmiechy, płacze. Właściwie nigdy nic szczególnie ciekawego się nie dzieje, czasami tylko kogoś zabiorą jacyś ludzie, lub trafi ktoś nowy. Jej to nigdy nie spotkało, była w tym domu od zawsze i tak już pozostanie, bo raczej nie ma najmniejszej szansy, by ktoś adoptował siedemnastolatkę. Jeszcze trzy lata temu łudziła się, że może się uda, może ktoś spróbuje ją do siebie zabrać, lecz ludzie zawsze ją ignorowali, tak, jakby zawsze była zaledwie tłumem. I działo się tak, nawet jeśli oprócz niej była tylko jeszcze jedna osoba. Koszmar. Tragedia. Koszmaro-tragedia. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać, choć w sumie najlepiej nie robić nic.

Nawet przerwy w chodniku były bardziej zmienne niż ten beznadziejny dom dziecka. Każdego roku chwasty rosły inaczej, płyty czasami się łamały, tworząc nowe miejsca dla roślin, a w tym roku to nawet przez jedną z płyt przebił się korzeń pobliskiej lipy, posadzonej koło drogi już pewnie z czterdzieści lat temu. Czasami, gdy patrzyła na to drzewo miała ochotę się uśmiechnąć – pokazywało, że można próbować uciec nawet będąc w zamknięciu. Jednak jego klatka była potężna, a ono zaledwie wystawiło jedną swoją część poza pręty. Czy to oznacza, że próba do czegoś prowadzi, czy też że w tym świecie nie ma nadziei?

Minęła lipę, jedną, drugą, trzecią, tuż przed czwartą skręciła i po schodach weszła do szarego budynku, który nie ważne jak by się opiekunowie nie starali dla niej zawsze kojarzył się z ponurym gmachem więzienia.

Otworzyła jedno skrzydło drzwi i wślizgnęła się do środka, świadoma, że jakimś cudem jak zawsze była o ponad pół godziny później na miejscu niż reszta osób, która kończyła o tej samej godzinie co ona. Uderzył w nią zapach starości wymieszany z radosnymi wrzaskami biegających po sali wspólnej dzieci. Zignorowała te dwie rzeczy i szybko przemknęła przez holl, udając się w kierunku schodów prowadzących do pokojów.

Ona miała to szczęście, że już od ponad pół roku miała pokój tylko dla siebie, bo dwunastolatkę z którą miała wątpliwą przyjemność go dzielić postanowiła zaadoptować jakaś rodzina. Chwała im za to, oraz chwała dyrektorce placówki, która do tej pory starała się by nikt inny nie zajął jej miejsca; stara, poczciwa kobieta doskonale znała swoich podopiecznych, nawet jeśli ci bardzo się starali, by nikt ich nie poznał.

- Natalka, zaczekaj! – usłyszała za sobą głos jednej z opiekunek.

Odwróciwszy się zobaczyła kobietę w średnim wieku, wysoką i szczupłą, wspinającą się za nią po schodach. Gdy tylko stanęła obok niej na półpiętrze można było dostrzec, jak drobna jest Natalia; nie dość, że natura poskąpiła jej wzrostu i miała go zaledwie coś ponad metr sześćdziesiąt, to jeszcze była po prostu chuda, jakby w domu dziecka ją źle karmiono. Nawet włosy wyglądały, jakby chciały uczynić ją mniejszą, będąc oklapniętą szopą, bliżej nieokreślonego koloru, czegoś pomiędzy rudym a brązowym. Układały się wokół jej głowy, jakby były średniowiecznym hełmem z dodatkiem kołnierza, sięgającym gdzieś odrobinę niżej niż do ramion.

Za to kobieta, która przed nią stanęła była o wiele pełniejsza, może nie wyróżniałaby się zbytnio z tłumu, lecz na pewno nikt by jej nie posądził o bycie anorektyczką. Jasne włosy miała upięte wysoko na głowie, a uśmiech na twarzy sprawiał, że wydawała się być przemiłą kobietą.

- Tak? – spytała Natalia widząc, że pomimo całego swego miłego usposobienia kobieta nagle zaczęła mieć kłopoty ze znalezieniem słów.

- Widzisz... Od dzisiaj już nie mieszkasz sama w pokoju... Wiemy, że niezbyt lubisz towarzystwo, ale tak się złożyło, że nikt inny nie miał wolnego miejsca, więc...

- Spoko, przeżyję – odparła na jąkanie kobiety.

Ruszyła znowu przed siebie zostawiając za sobą zaskoczoną opiekunkę, która była przekonana, że może tym razem dziewczyna wykrzesze z siebie jakieś emocje. Jednak Natalia nie miała najmniejszego zamiaru pokazywać, co się czai w jej wnętrzu, nawet jeśli mieliby zacząć u niej podejrzewać zaburzenie psychiczne. Prawdopodobnie już stwierdzili, że coś z nią nie tak, ale to tylko szczegóły. Jeszcze rok i będzie mogła poczuć się odrobinę bardziej wolna, niż teraz...

W końcu otworzyła drzwi do swojego pokoju, już z progu rzuciła plecak na swoje łóżko, znajdujące się po prawej stronie i umyślnie zignorowała obecność drugiej osoby. Nie patrzyła na nią, nie zerkała w jej kierunku. Potraktowała swoją nową lokatorkę zupełnie jak bałagan w pokoju – jest bo jest, póki co nie ma szans, by to się zmieniło, choćby chciała.

Położyła się na niezasłanym łóżku, upchnęła pod głowę marną poduszkę i sięgnęła po książkę, która po wieczornym czytaniu wylądowała na podłodze i zdążyła się zamknąć. W miarę szybko odnalazła stronę, na której skończyła i zaczęła czytać, jednym uchem rejestrując absolutną ciszę zalegającą w pokoju niczym ołów.

- Miło poznać.

Usłyszawszy te słowa całkiem nagle Natalia zamarła przestraszona. Odwróciła szybko głowę w kierunku dziewczyny, w końcu racząc zauważyć, że ktoś prócz niej tutaj się znajduje.

Nowa współlokatorka okazała się być osobą mniej więcej w jej wieku, o ostrych rysach twarzy, z wyszczególnieniem prostego nosa i uwydatnionych kościach policzkowych. Do tego miała długie, czarne włosy, które dotykały łóżka, gdy na nim siedziała, czyli faktycznie były długie. No i miała strasznie bladą cerę, dzięki czemu jej ciemne oczy zdawały się być prawie że czarne. Jedyne, co zdawało się nie pasować do jej wyglądu to jasne ciuchu, które zakłócały aurę ponurości, wytwarzaną przez minę dziewczyny.

- Wzajemnie... - odparła Natalia.

I znowu zaległa ta beznadziejna cisza, ciężka jak ołów, podczas której obie się na siebie patrzyły. Tak, jakby to była gra, polegająca na przetrzymaniu wzroku przeciwnika. Bez mrugania, bez żadnego drgnięcia, liczyło się tylko spojrzenie.
O dziwo to ta nowa pierwsza odpuściła. Przeniosła wzrok na stoliczek, stojący pomiędzy łóżkami i zabrała leżącą na nim książkę. Wtedy Natalia uświadomiła sobie, że robi się półmrok i ciężko by jej się czytało, choć nowa najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Podniosła się ociężale z łóżka, dobita jeszcze myślą, że o szóstej trzeba będzie zejść na kolację, a opiekunki pewnie są przekonane, że „można na nią liczyć" i że to ona przyprowadzi nową na stołówkę...

Kilka kroków i już była przy przełączniku. Wystarczył jeden ruch ręką, by włączyć światło, lecz w momencie, gdy chciała to zrobić coś się stało. Przed oczami stanął jej obraz krzyż celtycki, niby prosty w swej formie, jednak posiadający specyficzne wzory i symbole, pokrywające całą jego powierzchnię, a w miejscu przecięcia jego ramion znajdował się czerwony kamień o kształcie rombu. Po chwili obraz się ulotnił, a ona ujrzała, że w jej kierunku leci coś, co jej zagraża, może nawet prowadzić do jej śmierci.

Zamiast zapalić światło padła na ziemię, przekonana, że to coś już praktycznie przebiło jej głowę, jednak nic takiego się nie stało. Pomyślałaby, że to omamy, gdyby dwie sekundy później w ścianę nad nią nie wbiła się strzała, widocznie przeznaczona jej. Krzyknęła przestraszona, a to, co działo się później udało jej się zarejestrować tylko dlatego, że adrenalina wyzwolona strachem wspomogła jej zmysły.

Odłamki szkła z rozbitego okna rozwaliły się po całym pokoju, ale postać, która do niego wpadła nic sobie z tego nie robiła. Potężna sylwetka trzymała w rękach broń, dużą i wyraźnie ciężką, jednak zasłaniając sobą jedyne źródło światła uniemożliwiała Natalii stwierdzenie, co to właściwie było. Intruz podniósł broń, gotowy do ataku, jednak coś go powstrzymało. Pokój nagle ogarnęło światło, jakby wszystkie cienie z niego zniknęły, a później wszystko wróciło do normy. Zdezorientowany mężczyzna zbyt długo stał bez ruchu, przez co ciemny pocisk, który wystrzelił w kierunku jego głowy trafił perfekcyjnie w swój cel. Coś osiadło na nim, wczepiło się w jego twarz, zmuszając tym samym do walki z tym tworem. Intruz wypuścił z ręki broń, która z hukiem upadła na ziemię, a obie ręce zajął próbą oswobodzenia twarzy.

Wtedy przestraszona dziewczyna poczuła, że coś ją unosi, przyciska do siebie, biegnie z nią ku oknu. Znów wrzasnęła, za co dostało jej się solidne uderzenie po głowie. Zamilkła, a zanim się zorientowała pod nią przesuwał się krajobraz miasta z lotu ptaka.
Zdusiła w sobie kolejny krzyk i spróbowała unieść głowę, by zobaczyć, co takiego właściwie ją podtrzymuje. Czuła, że całe jej ciało jest oplecione czymś mocnym, ale niezwykle lekkim, przez co miała wrażenie, że jeszcze chwila i spadnie.

- Nie kręć się, to zaburza prądy powietrzne – usłyszała słowa dochodzące znad niej. Posłuchała nakazu, a dopiero po chwili zorientowała się, że to przecież głos jej nowej współlokatorki.

- Dokąd mnie zabierasz? – spytała niepewnie.

- Daleko stąd. Trzeba ukryć twoją obecność, ale od kilku dni wszystkie stworzenia gromadziły się w pobliżu.

- Stworzenia? Jakie stworzenia? I jak to ukryć? I nie odpowiedziałaś na moje pytanie! – Zaczęła się wiercić, chcąc spojrzeć na twarz dziewczyny, jednak znów dostała po głowie, i to w to samo miejsce co wcześniej. – Au... - dodała, zirytowana, że nawet nie może dotknąć miejsca bólu, bo ma unieruchomione ręce.

- Nie będzie odpowiedzi, jeśli będziesz zakłócać stabilność lotu. Jak byś chciała wiedzieć, to jeśli coś pójdzie nie tak w ziemie uderzymy obie, ty mocniej, bo jesteś jej bliżej. Rozumiesz? – spytała nowa, a w jej głosie można było dostrzec nuty zniecierpliwienia, choć wyraźnie starała się skupić na czymś innym, niż chęci mocniejszego przyłożenia po łbie Natalii.

- Rozumiem... - mruknęła, pamiętając, że jakby poruszyła głową to pewnie znowu by oberwała.

- Lecimy daleko, czyli jak najdalej od miejsca, gdzie mogą nas zaatakować. Stworzenia, czyli wszyscy nie będący ludźmi a wysłani, by cię złapać lub zabić. A ukryć, czyli...

- Zaraz, czekaj. Zabić? Dlaczego ktoś chciałby mnie zabić?

- Nie przerywaj, gdy do ciebie... - Zirytowana dziewczyna nie skończyła nawet zdania, gdy musiała wykonać ostry zakręt. W miejscu, w którym przed chwilą były przeleciała strzała, zupełnie taka, jak ta w domu dziecka.
Nowa przyśpieszyła, spokojny lot przemienił się w slalom, mający na celu unikanie pocisków i samemu atakowanie przeciwnika. Natalia miała trudność z utrzymaniem zawartości żołądka na miejscu, lecz była pewna, że wymioty nie były w tej chwili najrozsądniejszą myślą.

Każdy kolejny obrót w powietrzu sprawiał, że była w stanie coraz lepiej przyjrzeć się przeciwnikowi. Istota, która ich ścigała posiadała coś na kształt ludzkiego ciała, a co najmniej jego zarysu, utkwionego w kłębiącej się czarnej mazi, czy co to tam było, która chyba w jakimś stopniu tworzyła też jego czarne, przypominające ptasie skrzydła. Postać ta leciała za nimi również wykonując skomplikowane uniki i strzelając do nich łuki, wyglądającego jak reszta jego ciała – jakby był stworzony z czarnej, kłębiącej się wokół niego mazi.

Kolejny piruet. Natalia patrzyła na ciemniejące niebo, a kątem oka zauważyła, że to, co unosi ją i tą nową ma podobny kształt i naturę, jak tamtego agresora. Ostatni posiłek podszedł jej do gardła, gdy przed oczami stanął jej obraz nowej dziewczyny, spowitej przez takie same, bliżej nieokreślone wytwory. Z tym, że to, co spowijało chłopaka wyglądało jak ohydne gluty, a to, co zobaczyła w swoim umyśle Natalia przypominało bardziej cienie. Tak, jakby dziewczynę spowijała sama konsystencja ciemności, która dawała się jej kształtować i słuchała się jej, niczym sługa swego pana...

Zawartości żołądka dziewczyny nie udało się powrócić na swoje miejsce, gdyż już po chwili poczuła, że pikują ostro w dół, a obraz zbliżającej się ziemi zmroził ją i sprawił, że prawie zemdlała od nadmiaru wrażeń i strachu. Szybciej i szybciej, chyba spadały niekontrolowanie, Natalia nie wiedziała i jeśli dobrze myśli to wolała nie wiedzieć. Zamknęła oczy powoli przyjmując do wiadomości, że to już koniec, że zaraz spotkają się z ziemią po upadku z dość sporej wysokości, a osoby, które później je zobaczą będą mieć do czynienia z mokrą plamą wcale nie przypominającą ludzkich postaci.

Jednak wcale tak się nie stało. Nagle wszystko się zatrzymało, całym ciałem Natalii wstrząsnęło, a świat przestał się poruszać. I tylko szum powietrza, wytwarzany przez wielkie skrzydła nowej mówił jej, że wcale nie znalazła się po drugiej stronie śmierci.

Otworzyła oczy, gdy poczuła, że w końcu może stać i już nie jest unieruchomiona. Postawiła kilka chwiejnych kroków, rozłożyła ręce, by utrzymać równowagę i odwróciła się w kierunku dziewczyny, którą nie wiedziała czy zwać wybawicielką, czy porywaczką. Wtedy w końcu mogła zobaczyć, że to, co chwilę temu pojawiło się w jej umyśle wcale nie było głupimi wyobrażeniami. Całe ciało dziewczyny było pokryte czarnym, nieprzeniknionym kombinezonem, nie posiadającym żadnych szwów czy zamków i wyglądającym, jakby materia, z której został utkany to było nic innego tylko właśnie ciemność. Znaczy nie ciemność, tylko cienie. Ciemność pewnie sprawiałaby wrażenie dogłębnej czerni i była ciężko dostrzegalna, a to było miejscami szare, miejscami bardziej czarne i układ tych odcieni ciągle się zmieniał, delikatnie falował, a sam materiał był doskonale widoczny, gdy już wiedziało się, że to właśnie cienie.

Podobnie skrzydła, które już się rozmywały, zanikały, jakby zachodzące słońce je wypłaszało. Gdy jeszcze można było je zobaczyć miały kształt przybliżony do skrzydeł wielkich ptaków, jednak to był tylko kontur, który utrzymywał się w danym miejscu przez kilka sekund, po czym cienie wylewały się za niego, by wrócić na swoje miejsce po jakimś czasie. Całość jakby pulsowała życiem swojej właścicielki, w takt bicia jej serca, które niczym oszalałe rwało się do walki.

Natalia była przekonana, że to, co podpowiada jej umysł było prawdą. Bardzo nieskonkretyzowaną, ogólną prawdą, ale jednak szczerą prawdą. Szkoda, że nie wiedziała skąd ta prawda się bierze, wtedy mogłaby jej lepiej zaufać, bo teraz była do niej nastawiona bardzo, a to bardzo sceptycznie.

- Schowaj się, szybko – powiedziała cienista, po czym odwróciła się, jakby chciała swoim ciałem zasłonić nowo poznaną dziewczynę.

Po chwili czarnowłosa rzuciła się do walki, na przeciwnika, który dopiero co wszedł do miejsca, gdzie się znalazły.

Właśnie, gdzie się w ogóle znalazły? Natalia odwróciła się, by uciec w kierunku przeciwnym niż tocząca się walka i raczej dalej uciekać, niż się faktycznie schować. Może nie miała najlepszej kondycji, ale wolała zmusić się do stawiania kolejnych kroków, niż zostać w miejscu, gdzie toczyło się coś co ją przerastało.

Po chwili poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę i wciąga gdzieś w mrok, pomiędzy stertę wielkich śmieci, ułożoną pod ścianą. Dopiero gdy to się stało zorientowała się, że biegła w kierunku tylnej ściany wielkiego magazynu, do którego wpadły przez sufit, a którego to ściana z tamtej strony nie miała żadnych drzwi. Dziwne, że spostrzegła to właśnie w chwili, gdy została wciągnięta w czarną dziurę, a jej usta zostały zastawione czyjąś dłonią, by nie krzyknęła.

- Spokojnie, jestem po twojej stronie – usłyszała męski głos, łagodnie podający jej najważniejszą informację.

Gdy postanowiła zaufać chłopakowi poczuła, że została uwolniona i może się odwrócić, by spojrzeć kto ją tym razem zabrał. Niezwykle się zdziwiła, gdy jej oczom ukazał się brązowowłosy azjata z ustami wykrzywionymi w szerokim uśmiechu. Do tego miał na sobie strój wyglądający identycznie jak tamtej dziewczyny, poza jednym szczegółem – na jego szyi był zawieszony taki sam krzyż, jak ten który zobaczyła w wizji.

Chłopak zaśmiał się delikatnie widząc zdziwienie Natalii. Przeczesał włosy ręką i zabrał się za skrótowe wyjaśnienia.

- Jestem Zero, a dziewczyna, która cię uratowała to Flower. Masz szczęście, że Celtis się tobą zainteresowało, bo albo byłabyś już martwa, albo właśnie by cię zabierano do kogoś, kto zmusiłby cię do wykorzystywania twoich mocy w sposób, który by ci się nie spodobał. – Mówił żywiołowo, całkowicie przekonany o swojej racji, jednocześnie będąc tak cicho, by nikt ich nie mógł znaleźć.

- Jakiej mocy...? – spytała dziewczyna, której to jedno słowo utkwiło najmocniej w umyśle.

- Aha, czyli mamy do czynienia z nic nie wiedzącym jasnowidzem, fajnie. Z tego co wiemy, pochodzisz z rodziny o długotrwałych tradycjach wieszczek wszelakiej maści. Nikt cię o tym nie poinformował?

- Nie...

I znów to samo. Zanim zdążyła zadać kolejne pytanie, przemknęła jej w głowie wizja, po której skoczyła na chłopaka z okrzykiem „Uważaj!" by przygnieść go do ziemi.

Sekundy później cała sterta złomu, pod którym się skryli wzbiła się w powietrze, a w miejscu, gdzie była głowa chłopaka upadła olbrzymia stalowa belka.

- Zero, pomóż obiboku! – ryknęła Flower kilka metrów dalej.

Chłopak poderwał się, chwytając przy tym Natalię na ręce. Cienie wokół niego uformowały się w skrzydła, po czym skoczył i szybując odniósł dziewczynę na pewną odległość. Skinęła mu głową, niemo obiecując, że zostanie w tym miejscu, a on szybko odleciał, by wspomóc walczącą.

Natalia odnalazła jakąś prowizoryczną zasłonę, zza której mogłaby obserwować walkę i ukryła się za nią. Jak zauważyła napastników było już trzech, każdy atakował z odległości, jeden z ziemi, dwóch latając w powietrzu, a Flower lawirowała między ich atakami, starając się, by to oni siebie wzajemnie atakowali, zamiast trafiać w nią. Jednak miała ograniczone pole manewru, bo musiała pamiętać, że ich ataki nie mogą skierować się w stronę ukrytej dziewczyny, a do tego jej przeciwnicy nie byli wcale tacy głupi.

Na szczęście odsiecz Zero przybyła w samą porę. Z zaskoczenia zaatakował jednego z latających, ściągając go na ziemię i zatrzymując w swój własny cień. Jego sylwetka jakby się rozrosła, cienie tłoczące się wokół niego zwiększyły swoją objętość i coraz dalej wychylały swoje macki.

Napastnicy zaskoczeni tym, co się wydarzyło zamarli na ułamek sekundy, patrząc się na nową postać. Dziewczyna wykorzystała to na błyskawiczny atak, którym powaliła drugiego z latających napastników. Chwilę później trzeci został powalony przez Zero, który spętał mu nogi swoimi cieniami.

- Nie myślcie sobie, że to już koniec! – wrzasnął ostatni z atakujących, po czym nagle zniknął.

Flower rzuciła się w jego kierunku, by go złapać, jednak nie zdążyła, plama cienia, w którą się przemienił złączył się z innymi cieniami w magazynie i już nie dało się odnaleźć, w którym kierunku uciekł.

Natalia powoli i ostrożnie wyszła z swojego schronu i zaczęła iść w kierunku zdyszanych, cienistych postaci, patrzących po sobie. Chłopak wciąż się uśmiechał, ale dziewczyna miała zaciętą minę i świdrujące spojrzenie. Tuż nad lewą brwią obficie krwawiło niewielkie rozcięcie, zalewając jej oko. Pomiędzy nimi leżało ciało jednego z agresorów, za to drugiego Natalia nigdzie nie mogła się dopatrzeć.

- Znowu to zrobiłeś. – Głos Flower przeciął powietrze niczym bicz wymierzony w Zero.

- Och, przestań, to nic wielkiego, przecież się zdarza. – Uśmiechnięty chłopak najwyraźniej nic nie robił sobie z wyrzutów znajomej. Uniósł ręce i w luzackiej pozie zaplótł je za głową.

- Obiecałeś, że nie będziesz.

- Obiecanki-cacanki. No nie gniewaj się już, więcej nie będę.

- Emm, przepraszam... - zaczęła dziewczyna wręcz boleśnie świadoma, że wcinanie się w tą kłótnie może być niebezpieczne.

Spojrzenia dwójki cienistych pomknęły w jej stronę, przy czym oboje stali się nagle łagodniejsi. Czuć było, że sama obecność Natalii sprawia, że ich napięcie gdzieś się ulotniło.

- Wytłumaczycie mi, co się stało, prawda? – Zaryzykowała stwierdzenie pełna obawy, że jednak jest ono błędne.

- Właśnie zostałaś uratowana przed atakiem demonów, które chciały cię pozyskać jako źródło dochodów i sprzedać jakiejś mafii – wyjaśnił uśmiechnięty chłopak, czym zarobił uderzenie łokciem w żebra. Jego ręce natychmiast powędrowały w uderzone miejsce, a on cały się skrzywił i posłał towarzyszce oburzone spojrzenie.

- Przeżyłaś pierwsze starcie z wrogimi ludziom istotami, co automatycznie kwalifikuje cię jako zdolną do wstąpienia w szeregi Celtis. Teraz, jeśli się zgodzisz, zabierzemy cię do siedziby organizacji, by móc poddać cię urokowi ukrycia, dzięki któremu twoja moc nie będzie już świecić jak latarnia morska – powiedziała Flower o wiele bardziej spokojnie, doskonale zaznaczając, że albo się zgodzi, albo się zgodzi i nie ma opcji, by jednak się nie zgodziła.

- O... - wyrwało się jej z ust. Właściwie nie wiedziała, co to miało znaczyć, ale Zero doskonale zinterpretował to po swojemu.

- No to komu w drogę temu czas – zarządził powracając do swojego uśmiechu i szybko złapał dziewczynę na ręce, po czym jednym skokiem wzbił się w powietrze.

Chwilę później dołączyła do nich Flower, a Natalia zauważyła, że po jej ranie nie było już najmniejszego śladu, prócz nie wytartych do końca stróżek krwi na policzku. Przy kimś takim lepiej się nie spierać, że czegoś się nie chce.

Przez całą resztę drogi utrzymywała język za zębami zastanawiając się, co pomyślały sobie opiekunki gdy weszły do ich pokoju i zobaczyły co się z nim stało. Czy będzie w ogóle jej dane tam powrócić? Wątpiła w to i nawet jej to odpowiadało. W końcu to o niecały rok mniej siedzenia w domu dziecka i być może o wiele mniej kłopotów, ze znalezieniem lokum i pracy, po tym jak by ten dom dziecka opuściła. Praktycznie same plusy, no nie? Chciałaby w to wierzyć, ale mózg podpowiadał jej, że nie do końca. Cóż, pożyjemy, zobaczymy, jak na razie wcale tak źle nie było. Oby tak dalej, a wszystko będzie dobrze.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa

Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.

***

Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".

***

Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

 

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:31

Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"

Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"

Dział: Patronaty
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:29

Fragment: "Czarownice z Wolfensteinu. Wstęga i kamień"

I
W taką noc ktoś się zjawia
Śnieg padał cicho, usypując na zewnątrz okna małą zaspę, która niespiesznie sobie rosła. Zasłaniała już czwartą część wnęki i zaczynała przykrywać też dolną część framugi uchylonego okna. Drewniany parapet w pokoju zaczął błyszczeć małymi śniegowymi brylancikami, chwytającymi światło księżyca. Ostre górskie powietrze, wnikając przez lufcik, skutecznie wychładzało pokój, zapobiegając zmianie owych brylancików w o wiele mniej urocze kropelki wody. Zimno objęło w panowanie małą, wykończoną drewnem sypialnię. Skotłowana, przepocona pościel, leżąca na podłodze obok łóżka, zaczynała powoli twardnieć pod wpływem niskiej temperatury, ale skulona na nagim materacu postać nie wyglądała na zziębniętą. Z jej ust przy każdym oddechu wydo-bywały się obłoki pary. I przy każdym jęku. Mokre od potu włosy, przyklejone miejscami do rozgrzanej gorączką twarzy, tworzyły zmieniającą się czarną siateczkę fantazyjnych wzorów na jasnej skórze za każdym razem, gdy dziewczyna gwałtownie obracała się z boku na bok. Coraz szybciej.

Dział: Patronaty
czwartek, 20 listopad 2014 00:49

Marcin Szymkowski - Naznaczony

-Prolog-
Czy wyobrażasz sobie świat, którego tak naprawdę nie możesz zobaczyć? Czy umiesz zrozumieć pieśń, będąc głuchym? Czy piękno, którym obdarzył Nas Bóg, może nagle zniknąć? Nigdy wcześniej o tym nie myślałem.  Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że życie, które trwa obecnie, nie ma już sensu. Świat zamarł w jednej chwili, życie stało się koszmarem. Jesteśmy marionetkami samego Szatana! Jednak to ci, którzy są najbardziej upośledzeni, mają powód do tego, aby być równocześnie szczęśliwym. To ja jestem Żywą Śmiercią! Bo tylko ja widzę i słyszę to, co dla innych jest nieosiągalne...

-Część 1-
Rzekł Pan do szatana: „Oto cały majątek jego
W Twej mocy. Tylko na Niego Samego nie wyciągaj ręki”.
I odszedł Szatan sprzed oblicza Pańskiego…

Ks. Hioba,Rdz.1, 12-13

Na dworze panuje wichura. Usłyszałem pierwsze grzmoty, deszcz zaczął bębnić w okna. Jak ja dawno nie poczułem mocnego wiatru we włosach. Smutno mi za tym uczuciem. Wątpię też, że ktoś go jeszcze poczuje. Już 20 lat temu wszystko „nad nami” zostało utracone. Cywilizacja zabrała człowiekowi to, bez czego nie potrafi być szczęśliwy.
Najpierw były bunty, strajki oraz liczne powstania. Istniały wtedy nadzieje na polepszenie środowiska, jednak kiedy w 2203 r. policja oraz reszta innych urzędów została sprywatyzowana, zgasła ostatnia iskierka nadziei. Ostrzegano- ale nikt już nie słuchał. Teraz mamy tego skutki. Musimy żyć pod ziemią jak krety! Ludzie byli tak zajęci pracą, że nie zwracali już uwagi na krytyczny stan  planety. Kiedy pojawiły się pierwsze poparzenia od słońca, zdałem sobie sprawę, że szczęście zostało utracone. Zbudowano betonowe bunkry, wstawiono małe, kwadratowe okienka, a o tym, co znajduje się nad nami powoli zapomniano. Teraz już niczego tam nie ma. Rośliny, zwierzęta i wszelkie życie  umarło. Są same pustynie oświetlone przez czerwone słońce, które wszystko spaliło. Niektórzy uważają, że jest to dzieło samego szatana! Tak naprawdę sami wszystko zniszczyliśmy. Być może nadejdzie jeszcze dzień, kiedy będziemy mogli wciągnąć w nasze zduszone płuca czyste powietrze…
Moje przemyślenia przerwało trzaśnięcie drzwi. Do pokoju weszła Alex, kobieta, którą kochałem najbardziej na świecie. Była tak piękna, że byłem o nią zazdrosny nawet wtedy, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Dziś ubrana była w czarną, obcisłą sukienkę. Mój wzrok spoczął na chwilę na jej piersiach; zauważyła to.
- Czasem mam wrażenie, że jestem jakimś eksponatem w muzeum- uśmiechnęła się - John, opanuj się trochę!
To teraz ja musiałem przystąpić do akcji:
- Wiesz, ciężko oprzeć się takiej kobiecie jak ty!
Podszedłem do niej. Chciałem ją pocałować, ale w tym samym momencie położyła dłoń na moich ustach.
- Nie nakręcaj się tak!
„To już nawet własnej żony nie można pocałować?” –  pomyślałem z rozbawieniem.
- Jeśli przyniesiesz mi z podziemnej szklarni parę pomidorów, to może pomyślę o jakieś nagrodzie dla Ciebie- dodała.
„A jednak!”
- Dobra, wracam za 5 minut! – od razu mi się humor poprawił.
- To czekam! Twój misiaczek jest dziś bardzo głodny…
Za trzy sekundy byłem już w holu głównym. Jest to pomieszczenie, które spełnia funkcje dawnego salonu rozrywki. Tu spotykają się ludzie z całego naszego bunkra, aby podyskutować o różnych tematach, napić się piwa ( które jest wyjątkowo mdłe poprzez to, że wyprodukowane jest ze sztucznego chmielu), albo po prostu posiedzieć na wygodnych kanapach.
Poprzez hol główny przeszedłem do Żelaznego Pokoju, naszego „centrum dowodzenia” składającego się z paru starych, ledwie działających komputerów, pieca, oraz pompy wodnej, dzięki której mamy światło w niektórych pomieszczeniach. Dlatego nazywa się to pomieszczenie Żelaznym. Przeszedłem jeszcze przez parę korytarzy i znalazłem się na klatce schodowej. O ile można było nazwać to schodami. W rzeczywistości były to stare, ledwo trzymające się drabinki. Zszedłem na dół i znalazłem się przed wielkim, oszklonym pomieszczeniem- szklarnią. Było to jedyne miejsce pod ziemią, które przypominało naszą pierwotną planetę. Tylko tu można  było znaleźć rośliny i warzywa, które utrzymywały się przy naszym sztucznym słońcu, składającym się z paru lamp wodorowych. Wszelkie plony  (o ile to można nazwać plonami) były wyjątkowo obrzydliwe, w niczym nie przypominały starych, dobrych warzyw. Były suche, zawierały mało miąższu, a jedząc je czasem miałem wrażenie, że żuję gumę. Podszedłem do metrowych krzaczków i urwałem parę „dorodnych”, czerwonych pomidorów, o które poprosiła mnie Alex. Gdy miałem już wracać, zauważyłem przy jakimś drzewku małą czerwoną różyczkę. Skąd ona się tu wzięła? Od lat nikt nie widział kwiatów, a Alex wręcz je kochała. Pomyślałem, że zrobię jej wspaniałą niespodziankę. Zerwałem szybko kwiatka i pobiegłem w stronę drabinek. Gdy byłem już w połowie drogi, usłyszałem czyiś krzyk. Na pewno nie była to Alex, jednak coś musiało się stać- od góry donosił dźwięk biegnących ludzi. Przyśpieszyłem kroku. Gdy byłem już w holu głównym, zauważyłem tłum. Jednak to nie on zrobił na mnie największe wrażenie, tylko to, co ujrzałem nad nim.
Przez małe, kwadratowe okienko wpadało jaskrawe, niebieskie światło. Czy to Ziemia ożyła? Gdzie się pojawiło stare, czerwone słońce palące wszystko na swej drodze?
Ku mnie biegła już Alex. Rzuciła się na mnie i objęła za szyję.  Pomidory i różę odruchowo wrzuciłem do kieszeni. Teraz to było najmniej ważne. Liczyła się radość! Jednak czy to tak można nazwać to uczucie? Czy ta uśmiechnięta kobieta była pewna, że utracone szczęście powróciło po tylu latach? A jeśli to kolejny blef od strony Boga? Bałem się. Naokoło siebie słyszałem podniecone głosy. Serce zaczęło bić mi szybciej. Ale nie ze szczęścia. Byłem dziwnie zdenerwowany. Coś było nie tak. Moje przeczucia były jakoś dziwnie realne.
Nagle odepchnąłem od siebie Alex. Sam nie wiedziałem, dlaczego to zrobiłem. Popatrzyła na mnie z wielkim zdziwieniem.
- Co się stało?- w jej głosie wyczułem przerażenie.
- Nie wiem – dalej się bałem – jeśli to następna kara za to, jacy jesteśmy?
- Ale John, dlaczego od razu uważasz…
Ale ja  już jej nie słuchałem. Byłem myślami całkiem gdzieś indziej. Coś jest nie tak. Przez tyle lat Ziemia była skażona, a tak nagle, w jednej sekundzie ożyła. Serce waliło mi coraz szybciej.  Tak, byłem ciekaw co to za niebieskie światło, ale jednocześnie wolałem nie ryzykować. Choć właściwie kto mówił tu o ryzyku? A może…
-John!!!
Otrząsnąłem się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że w pokoju panuje chaos. Dźwięki podnieconych głosów łączyły się z moimi zbłąkanymi myślami. Miałem ochotę zniknąć, pojawić się w jakiejś czarnej dziurze, która byłaby dostępna tylko dla mnie! Samotność była moim marzeniem, ciemność i cisza- azylem.
Usłyszałem dziwne pukanie w szybę. Głos nie dochodził z wewnątrz. Okrzyk radości, triumfalny śmiech i moje zmieszane już myśli- na zewnątrz był jakiś mężczyzna . Życie powróciło, a wiara w Boga wraz z nim.
Z jednej strony zdziwiłem się, że szatańskie słońce umarło. Cieszył mnie fakt, że ludzie z pozostałych bunkrów przeżyli. Bo przez ten cały czas nic o nich nie wiedzieliśmy. Liczyło się tylko to, że my jesteśmy bezpieczni. Nim się otrząsnąłem, walono już  w szybę stalową belką. Szkło było grube, trudne do stłuczenia. Jedna ryska, dwie i głośny dźwięk spadania tysięcy małych odłamków. W nasze nozdrza wdarło się chłodne powietrze. Tlen, prawdziwy tlen! Orzeźwienie dla naszych płuc. Zapadła chwila ciszy. Alex ponownie rzuciła mi się na szyję. Coś mówiła, ale nie słuchałem. Spostrzegłem mężczyznę biegnącego z drabiną. Ludzie zaczęli wychodzić na Ziemię! Wszystko to wydarzyło się tak szybko; miałem wrażenie, że czas przyśpieszył.
Alex pociągnęła mnie za rękę w stronę drabiny. Położyłem nogę na pierwszym szczeblu. Bałem się… Ale czego? Rozczarowania? Nicości? Bo tam nic nie było! Ziemia sama w sobie nie istniała. Owszem, była to planeta, ale nic tam nie było.
Zacząłem się powoli wspinać. Gdy moja głowa znalazła się już na takim poziomie, że mogłem ujrzeć, co znajduje się poza bunkrem, świat wokół mnie zamarł.
Nie tak to sobie wyobrażałem. Wiedziałem, że nic już nie będzie, ale takiego widoku się nie spodziewałem. Wszędzie był tylko piasek, sięgał  aż do granicy widoczności. Niebo było dziwnie granatowe. Przedzierały się jakieś lekkie poświaty. Nad ziemią wznosiła się niebieska mgła. Było jak w bajce. Wszędzie naokoło schodzili się ludzie. Niektórzy płakali, inni krzyczeli z radości, a jeszcze inni po prostu patrzyli. Ciężko opisać ten widok słowami. To tak jakby stało się pośrodku wielkiej, niebieskiej zorzy. Albo w głębinach oceanu. Nie myślałem już o niczym. Usiadłem na ziemi, przesypując piasek z dłoni do dłoni. Wpatrywałem się w wielki, ciemnozielony głaz.
To Bóg się nad Nami zlitował, czy była to przegrana Szatana?
Gdzieś przede mną rozległ się głośny, przerażający krzyk…

-Część 2-
Wtem powiał szalony wicher z pustyni,
Poruszył czterema wegłami domu, zawalił go na dzieci tak,
iż „poumierały”. Ja sam usiadłem, by Ci o tym donieść…

Ks. Hioba, Rdz.1, 19-20

- Proszę, pomóżcie Mi! Nic nie widzę! – krzyczała przerażona kobieta.
Wstałem szybko, aby zobaczyć dokładniej, co się stało. Wszyscy zaczęli się zbiegać. Ale gdzie jest Alex? Próbowałem ją wypatrzeć gdzieś w tłumie. Z oddali dobiegł mnie następny krzyk.
-Boże, co się stało? Nic nie widzę!- krzyknęła następna kobieta.
Zaczęło się.
Wiedziałem.
Oto kara za ludzką naiwność. Bóg po raz kolejny Nas ukarał. Co się jeszcze stanie w ciągu tego przeklętego dnia!?
Głośne, donośne krzyki i płacze tysiąca kobiet doszły do moich uszu jak jakaś przerażająca fala. Dlaczego właśnie one? „Muszę poszukać Alex!”- pomyślałem. Wyskoczyłem z większego tłumu. Jednak nie wiedziałem w którą stronę się udać. Miałem nadzieję, że z nią jeszcze jest wszystko w porządku. Zobaczyłem ją daleko  przed sobą. Zacząłem biec w jej stronę, ale już wiedziałem, że los nie oszczędził także i jej. Patrzyła wprost na mnie, ale mnie nie widziała. Dlaczego i ona? Dlaczego ten los spotkał tylko kobiety?
I ten krzyk pomieszany z płaczem. Chaos, który tu panował był nie do zniesienia.
-Alex! – krzyknąłem. W przeciwieństwie do innych była spokojna.
-John, Boże, gdzie jesteś? – zaczęła przed siebie wymachiwać rękami.
Podbiegłem do niej i objąłem z całych sił. Wiedziałem, że również była przerażona; że strachu mało co nie wbiła mi palców w plecy. Na swojej szyi poczułem jej zimną twarz.
-Dlaczego?- szepnęła mi do ucha.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Po raz pierwszy nie wiedziałem, co powiedzieć własnej żonie.  Miałem ochotę zniknąć, być sam tylko z Alex. Pojawić się w miejscu, gdzie moje uszy miałyby możliwość odpoczynku od tego potwornego chaosu. Pociągnąłem kobietę ku ziemi. Usiedliśmy na chłodnym piasku. Na jej smutną twarz nadal padało to przeklęte, niebieskie światło. Była taka niewinna. Wszyscy byli niewinni. I znów miałem to dziwne przeczucie- przeczucie zła. Bóg nie obłaskawi mężczyzn…
- Boję się… - nigdy nie słyszałem, aby ze strachu tak jej drgał głos- nie widzę nic. A jeśli ty jesteś kimś innym, jeśli nie jesteś Johnem?
- Jestem – po chwili dodałem – kocham Cię…! I zawsze będę.
Uśmiechnęła się.
Najgorsze było to, że w tej sytuacji nic nie mogłem zrobić. Denerwowało mnie to. Ktoś mnie pchnął, ale nie zwróciłem na to uwagi. Przypomniałem sobie o tym, co miałem w kieszeni. Podniosłem dłoń Alex. Położyłem na niej znalezioną wcześniej różyczkę. Drgnęła.
-Czy to jest kwiat? – zapytała.
-Tak, dla Ciebie. Znalazłem w szklarni. Miałem Ci go dać wcześniej. Ale  nie wyszło- znów drgnęła.
-John, jak on wygląda?- płakać mi się chciało.
-Jest cała czerwona. Ma trochę zwiędnięte końcówki, ale i tak jest piękna. Niestety, nie taka jak ty…
W oczach Alex pojawiły się łzy. Znów nie wiedziałem, jak zareagować. Koniuszkami palców dotykała dokładnie wszystkie części kwiatka. Jak matka, która po raz pierwszy wyprawia swoje dziecko do szkoły. Dbała o to, aby wychwycić w nim każdy najmniejszy szczegół. Po policzkach spłynęły jej pierwsze łzy. Spadły na piasek. Ile dziś takich plam znajduję się na tej przeklętej pustyni?
-Dwadzieścia lat nie widziałam żadnego kwiatka – mówiła przez łzy – gdy wreszcie nadarzyła się okazja, nie mogę go zobaczyć!
-Alex… - ale przerwała mi.
-Miałeś rację. W bunkrach toczyliśmy życie jak jakieś robaki. Teraz to życie się skończyło!
Ostatnie jej słowa utkwiły mi głębiej w głowie. Czy faktycznie życie się skończyło? Miała rację! Ona cierpi, a ja na to patrzę i nic nie mogę zrobić. Najgorszy z koszmarów stał się właśnie prawdą.
-Boże, czego ty od nas chcesz?!- krzyknąłem w stronę małej, błękitnej poświaty na ciemnym, niebieskim niebie. Sam nie wiedziałem, czemu akurat w tym kierunku. W tym samym momencie usłyszałem coś, czego usłyszeć na pewno nie chciałem.
Trwało to wieczność. Długi, przeraźliwy dźwięk, zdolny przywołać diabła na Ziemię. Czułem jak drgają mi bębenki. Krzyk był niemiłosierny. Kurczowo złapałem się za uszy. Alex zrobiła to samo. Była to zapowiedź kolejnej „apokalipsy”. Był to krzyk męski. Tylko oni nie zakrywali uszu. Bo tylko oni przestali słyszeć…
Ale dlaczego nie ja? Dlaczego ja dostałem taki dar? A może to stanie się zaraz. Może to jest ostatnia szansa, aby porozumieć się z Alex. Potem już nam nic nie pozostanie.
-Kocham Cię!- krzyknąłem jej do ucha. Ledwo dosłyszała poprzez hałas, jaki robili inni.
„Trzeba stąd uciec”- pomyślałem. Jak najdalej od tego chaosu! Ale gdzie? Pociągnąłem Alex za rękę i zaczęliśmy biec. Szukałem schronienia. Tak należy bowiem nazwać miejsce, które było obecnie moim marzeniem. Musiałem jednak zwolnić ze względu na Alex. Było jej trudniej biec, gdyż nic nie widziała. Przez chwilę zastanawiałem się, czy znajdziemy w ogóle jakieś zacisze. Niewiadomo, ile ludzi przeżyło z innych bunkrów.
Gdy tak biegłem z Alex, przed oczyma narastały mi najbardziej przerażające obrazy, jakie widziałem w ciągu całej mojej podziemnej egzystencji- obrazy bólu i cierpienia, strachu i przerażenia. Widziałem płacz i tęsknotę, zwątpienie i pogodzenie się z własnym losem. Ludzie nagle poczuli potrzebę bycia blisko siebie. Niektórzy stali w objęciach, aby się nie zgubić, inni siedzieli na zimnym piasku bezradni wobec nieszczęścia, jakie ich spotkało. Na swej drodze spotkałem łzy, ale spotkałem także krew; byli i tacy, którzy sami zakończyli swą mękę.
Nie wiem, jak długo biegliśmy, trzymając się mocno za ręcę. Bałem się. Uciekałem przed strachem. Dlaczego ja jestem normalny? Choć określenie to nie było do końca dobre w zaistniałej sytuacji.
-John, John!- krzyknęła Alex.
Zatrzymałem się. Dopiero teraz zobaczyłem, że jesteśmy już sami. Wśród nas był tylko piasek. Na niebie nadal znajdowała się jasna poświata. W oddali było słychać krzyki, ale nie były one już tak dokuczliwe. Robiło się coraz ciemniej.
-Już dobrze - powiedziałem.
Trochę się uspokoiłem. Jednak gdy pomyślałem o przyszłość, znów ogarnął mnie strach. Jak będzie wyglądało nasze życie? Moje?; ja jeden i miliony upośledzonych. A może jest więcej takich jak ja?
-John, o co chodzi? Dlaczego nas to spotkało?- zaczęła płakać – co my takiego zrobiliśmy do jasnej cholery?!- w jej głosie wyczułem złość.
-Sami spieprzyliśmy sobie życie, Bóg nas tylko ukarał…
-O czym ty mówisz?
Nie chciałem jej jeszcze bardziej dołować. Bałem się, że wybuchnie gniewem. Ale musiałem; nie potrafiłem przed nią nic ukryć. Nie wiadomo, co się jeszcze stanie, być może to będzie nasza ostatnia rozmowa.
-To my zmarnowaliśmy szansę – zacząłem niepewnie – odrzuciliśmy wszystko, co dał Nam Bóg. Staliśmy się grzesznikami, mordercami własnych dusz. Zapomnieliśmy o Bogu, a skupiliśmy się tylko na rozkoszach i forsie. Ta kara…
-Przestań!- krzyknęła. Znowu się rozpłakała. Upadła na ziemię- Przestań. Ty nic nie rozumiesz…Boję się … Bądź przy mnie!
Uniosła ręce do góry. Szukała mnie. Podałem jej dłoń i usiadłem koło niej. Coś się zmieniło w mojej psychice… Dopiero teraz to dostrzegłem. Popatrzyłem na ową poświatę; miałem wrażenie, że mnie obserwuje. To tak, jakbym patrzył we własne wspomnienia. Nie! Mglisty punkt na pewno nie potrafi zmienić człowieka. Jednak coś powodował. To tak, jakbym oglądał własne życie- w moim mózgu wyświetlił się obraz życia sprzed lat, było to naprawdę kolorowe życie. Potem przypomniałem sobie poparzenia od słońca i te przeklęte bunkry. Rozmyślanie przerwała mi Alex:
-John, jak to wszystko teraz wygląda. Proszę… opowiedz mi co widzisz.
I co ja jej miałem opowiedzieć? Prawda czy blef? Zawsze starałem się być z nią szczery, ale nie ma co ukrywać, że w tym momencie było pięknie. Bałem się, że Alex całkiem się załamie. Chciałem skłamać, ale ona zawsze wiedziała, kiedy ją oszukuję. Znała mnie na pamięć.
-John, proszę…
-Przed sobą widzę tylko piasek. Jednak gdy podnoszę głowę, widzę niebieskie niebo, nie takie, które było nad nami dwadzieścia lat temu. Znacznie ciemniejsze, ale piękniejsze. – jednak wybrałem prawdę – To tak jakby być na samym dnie oceanu albo w środku niebieskiego kryształu. – na ramieniu poczułem jej ciepłą łzę – Nad nami unosi się jasna poświata. Sprawia wrażenie takiej jaskrawe fali, która chce coś powiedzieć. Ale przecież nie może…
-Chciałabym móc zobaczyć…
Wierzyłem jej. Wierzyłem wszystkim ludziom, którzy dostali taką karę. Ale jednocześnie dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że to ja jestem najbardziej upośledzony. Bo tylko ja widziałem i słyszałem to, co dla innych było nieosiągalne…
-Mi też nie jest wcale łatwo… - odpowiedziałem.
A było coraz gorzej. Miałem ochotę gdzieś uciec, ale sam, bez Alex. Miałem dość ciągłego pocieszania i pomocy. Wiem, że to jest moja żona, ale chciałem żyć własnym życiem. Nigdy wcześniej nie pomyślałem, że kiedykolwiek będę miał ochotę uciec od kobiety, którą najbardziej kochałem. Zawsze wyobrażałem sobie, jak się starzejemy, całymi dniami nic nie robimy, a nasze dzieci opiekują się nami. Bo po to są właśnie dzieci. Wychowujemy je z myślą o ich przeszłości,  skacząc za nimi w ogień, aby po kilkunastu latach dostać nagrodę wdzięczności. Ze łzami w oczach umierać, wiedząc, że twoje dziecko ma przed sobą jeszcze pół życia; wiedząc, że coś zostawiłeś na tym świecie. Do tej pory nie wyszło nam jeszcze z Alex. I nie wiem, czy będzie jeszcze okazja… Może się jeszcze wiele stać. A może my wszyscy dziś poumieramy? Być może Bóg rzucił na Nas tą plagę, aby umierać w bólach zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Choć tak właściwie zasłużyliśmy sobie na to!
-O czym myślisz? - zapytała Alex.
-O niczym. – odpowiedziałem szybko.
-Nie okłamuj mnie John… Co się stało?
-Nic.
-John, proszę…
-Czy możesz już skończyć do jasnej cholery!- krzyknąłem ze złością.
I wcale nie żałuję tego, że tak wybuchnąłem. Nie dawałem już rady. Życie to nie jest teatrzyk dla mnie. Gdy zobaczyłem, jak Alex zaczyna płakać, wcale nie zrobiło mi się jej żal. Wręcz przeciwnie; wkurzyłem się jeszcze bardziej! Czy ta kobieta musi mieć takie słabe nerwy?  Zawsze musi wyć?
-Boże, za jakie grzechy! – Gdy to powiedziałem, miałem wrażenie, że owa poświata nad naszymi głowami poruszyła się. Nie! To niemożliwe. To tylko złudzenie.
-John, proszę…- zaczęła przez łzy.
-Skończ! Weź się w garść kobieto! – I kolejny wybuch…
To wszystko wydawało mi się jakimś błędnym kołem. Z jednej strony byłem naprawdę wkurzony i zły na los, ale z drugiej ciężko było mi uwierzyć, że z moich ust wyszły takie słowa. Dlaczego? To jedno, króciutkie pytanie było idealne, aby określić ostatnie godziny naszego życia. A może to wszystko dłużej się działo?
Alex zaczęła płakać coraz głośniej. Łzy spływały na piasek niczym groch. W tej chwili wszystko przeradzało się w niej w histerię.
-John, proszę.. Dlaczego? – I dalej to samo – John…Proszę, boję się… Ja nie…
Nie! Musiałem stąd uciec. I wcale to nie było trudne! Po prostu wstałem, odwróciłem się i poszedłem przed siebie. Z tyłu nadal słyszałem krzyki Alex.
-John, gdzie jesteś? Słyszysz mnie?
Odwróciłem się odruchowo. Stała i wymachiwała rękami na wszystkie strony.
-John, gdzie jesteś… Proszę…
Ale ona już mnie nie interesowała. Ostatni raz popatrzyłem na swoją żonę.
-John, nie opuszczaj mnie!
Ale ja już biegłem przed siebie. Popatrzyłem jeszcze na jasną poświatę na niebie i krzyknąłem z całych sił:
-SUKA!
Z oddali było słychać jeszcze lamenty Alex…


-Część 3-
Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić!
Chcę spytać. Racz odpowiedzieć!
Dotąd Cię znałem ze słyszenia,
Teraz ujrzało Cię moje oko,
Dlatego odwołuję, co powiedziałem,
Krajam się w prochu i popiele.

Ks. Hioba, Rdz.42, 4-7

Nie wiem, jak długo tak biegłem. Im szybciej gnałem, tym poświata była coraz niżej nad moją głową. A może mi się tylko wydawało. Może to wszystko jest jednym, wielkim koszmarem? Być może w rzeczywistości żadnej fali na niebie nie było. Ludzka wyobraźnia w ekstremalnych warunkach różnie pracuje.
Płakałem. Był to płacz przez złość. Było mi żal Alex. Ona umrze tam! Jest tysiące metrów od ludzi. Może liczyć tylko na swój instynkt oraz słuch. Pewnie siedzi na chłodnym piasku i ryczy- przeklina mnie na wszystkich świętych. Na pewno się boi.
Ale z drugiej strony to zasłużyła sobie. Ciągle wyła i użalała się nad sobą. „Może jestem egoistą?”- pomyślałem w pewnej chwili. „Nie!” Każdy w podobnej sytuacji zrobiłby to samo.
Przystanąłem dopiero wtedy, gdy w oddali zobaczyłem jakiś ciemny punkcik. Podbiegłem, aby zobaczyć, co to dokładniej jest. Była to mała chatka. Nie wierzyłem! Jak to jest możliwe, przecież słońce wszystko spaliło. Czy tu toczyło się normalne życie?
Gdy byłem już blisko dostrzegłem, że chatka nie ma drzwi tylko wielką dziurę. Podobne było wnętrze; właściwie nic tam nie było… Po prostu ciemność. Jednak w oddali coś zaświeciło. Jakiś metal. Z ciekawości podszedłem do owego błysku. Jak się okazało był to nóż. Czemu w tak wielkim pomieszczeniu znajduje się tylko ten jeden, jedyny przedmiot nie mający żadnego sensu znalezienia się tutaj…
Wziąłem nóż do reki. Był ciężki. Spojrzałem się swojemu odbiciu na jego ostrzu. Zamarłem.
Zobaczyłem tam twarz – twarz pełną okrucieństwa, zła i bólu. Ja jestem człowiekiem! Ale człowiek tak nie postępuje… Nagle zrobiło mi się cholernie smutno. Alex… Co ja zrobiłem? I dlaczego? Moja głowa to był jeden, wielki mętlik. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że każdy ruch tego dnia był jasnym błędem- wyjście na zewnątrz, oddalenie się od się od innych, zostawienie Alex na pastwę losu. „Boże, co ja zrobiłem?” No właśnie, Bóg! On to zrobił. Zawsze w niego wierzyłem- On mnie nie ukarał, On dał mi szanse. Poddał mnie próbie własnej surowości. Jakim będę człowiekiem chwili cierpienia…
Nie wiedziałem, co robić. Stałem na środku wielkiej izby z nożem w ręku jak jakiś szaleniec. Wyszedłem na zewnątrz. Chciałem uciec. Ale przed czym? Własną głupotą? Naiwnością? Egoizmem? Nie było żadnej drogi ucieczki. To była skrwawiona dusza chorego człowieka. Jest tylko jedna ścieżka!
Ścieżka ta nie była dobra. Nie tak wyobrażałem sobie to wszystko…
Upadłem na kolana. Popatrzyłem przed siebie. W tej chwili już o niczym nie myślałem. Jeszcze raz spojrzałem na ostrze noża, gdzie malowało się moje parszywe odbicie.
-Głupek z Ciebie! – powiedziałem sam do siebie.
Ostatnia możliwość, jak mi została. Trudno… To życiem zwana gra… W egzystencji każdego człowieka są odpływy i przypływy. Jest czas smutku, ale jest także czas budowania własnego szczęścia; są sny, które mogą się spełnić, ale też są takie, które pozostają koszmarami. Jest życie i jest śmierć. Niezależnie od tego, jaką wybierzemy drogę, wkrótce Ona nadejdzie. Dokonałem wyboru…
Zamknąłem oczy i przyłożyłem nóż do szyi. Przycisnąłem go lekko. Teraz wystarczy tylko małe szarpnięcie. Wykonałem ostatni ruch! Przede mną  rozlał się wodospad krwi. Upadłem na plecy. Poczułem na sobie morze krwi. Nie bolało już. O niczym już nie myślałem. Życie… Śmierć… Bóg… Ból.. Ostatnia łza i ostatni uśmiech… I sen…
*  *  *
Grzesznik leżał cały w wielkiej, czerwonej rzece. Ostatnia łza spłynęła po policzku. Już nie żył. Teraz John był już na drugim świecie. Przed Bogiem, albo przed Szatanem.
Jasna poświata nad mężczyzną właśnie przygasała.
W oddali rozległ się krzyk.



-Epilog-

Był to krzyk szczęścia. Alex także przeżyła to szczęście. Kobieta wstała i zobaczyła niebo. Widziała! Tysiące istot na Ziemi trwało w zachwycie. Zza góry wstało słońce. Oświetliło twarz kobiety. W dłoni nadal ściskała różyczkę. Wstała i ostatni raz pomyślała o swoim mężu. Najważniejsze, że nie będzie sama. Dotknęła brzucha. Żałowała, że nie zdążyła mu o tym powiedzieć.
Wyrzuciła kwiatka i stanowczym krokiem szła w stronę wschodzącego słońca. Wstawał nowy dzień, a wraz z nim nowy Świat…
Dział: Opowiadania