Rezultaty wyszukiwania dla: Inni

wtorek, 17 styczeń 2012 09:00

Córka dymu i kości

Do otrzymanego recenzenckiego egzemplarza powieści „Córka dymu i kości" Laini Taylor dołączona była ulotka. Napis dużą, czerwoną czcionką głosił: Z ostatniej chwili Córka dymu i kości została uhonorowana mianem New York Times Notable Book of 2011, przyznawanym najwybitniejszym powieścią roku. Taki tytuł dla książki młodej, mało znanej (szczególnie polskim czytelnikom) autorki? Ponadto informacja na okładce sugeruje, iż powieść jest następcą kultowego już Harry'ego Pottera. Czy rzeczywiście tak jest? Zacznę od początku.

Na wstępie książki poznajemy Karou, młodą dziewczynę uczęszczającą do szkoły plastycznej w Pradze. Już sam jej wygląd zdradza nam, że jest ona wyjątkowa. Niebieskie włosy, ciało ozdobione tajemniczymi tatuażami, dziwny ubiór. Ponadto obdarzona jest niezwykłym talentem malarskim oraz znajomością kilkunastu języków. W oczach swoich znajomych postrzegana jest jako niepoprawna romantyczka i buntowniczka. Ona sama zaś jest oddaną przyjaciółką borykającą się jednocześnie z problemem w postaci natrętnego byłego chłopaka. To, sprawiające wrażenie życie zwykłej, choć tajemniczej nastolatki jest idealną „przykrywką" prawdziwego zajęcia bohaterki. Karou jest posłanką oraz pośredniczką w interesach i to dość niezwykłych. Pracuje dla Brimstona, właściciela sklepu... marzeń, który zęby zwierząt i ludzi wymienia na przedmioty potrafiące spełniać życzenia. Jest on chimerą, istotą będącą fizycznym połączeniem różnych zwierząt, zaś sklep, który prowadzi jest w innym wymiarze, do którego wiedzie kilkanaście drzwi rozsianych po całym (naszym) świecie. Karou jest jego wychowanką i najbliższą rodziną jednocześnie, i choć wykorzystuję ją do pośrednictwa w przeprowadzanych interesach, traktuje ją jak własne dziecko. Nietrudno się domyśleć, że dziewczyna jako niemowlę trafiła pod opiekę dealera marzeń w tajemniczych okolicznościach.

Życie Karou dokonuje nagłego zwrotu o 180 stopni, kiedy do naszego świata przedostają się serafini, aniołowie o nieziemskiej urodzie i sile. Pochodzą z tej samej rzeczywistości co chimery. Ze świata przesiąkniętego magią, tajemnicą i nienawiścią jednocześnie. Świata w którym od tysiącleci prowadzą krwawą wojnę z potwornymi, zwierzęcymi hybrydami. Akiva jest jednym z przedstawicieli skrzydlatego, anielskiego rodzaju. Na Ziemi postanawia zażegnać mrocznej działalności Brimstona. Kiedy dochodzi do nieplanowanej konfrontacji z posłanką kolekcjonera zębów, Akiva rezygnuje z zabicia dziewczyny, mając wrażenie, że nie jest ona mu obca.

Akcja od tej pory nabiera takiego tempa, że napis Epilog działa na nas niczym grom z jasnego nieba. W całość zaczynają się układać serwowane przez autorkę różne wątki fabularne. Retrospekcje wzbogacają nasze wyobrażenie o równoległym świecie, gdzie surowe prawa wojny zniżają do podziemi uczucia miłości. Historia Karou i Akivy przybiera różne barwy. Jest ona zarazem szczęśliwa i uniosła, jak również bardzo smutna. Zakazana miłość przywodzi do skojarzenia z Romeo i Julią. Romantyzm, nadzieja, walka ze stereotypami emanują z kart powieści.

Autorka zaprezentowała nam dwa całkiem odmienne, lecz przenikające się światy bardzo realistycznie. Czytając „Córkę dymu i kości" miałem wrażenie, że jestem w Pradze (a choć mieszkam 200km od stolicy Czech, nigdy tam nie byłem). Szczegółowe opisy uliczek, kościołów, mostów sprawiają, że każdemu będzie łatwo wczuć się w klimat tej miejscowości malowniczych kamieniczek. Podobnie rzecz ma się z Marrakeszem, do którego również przenosi nas autorka. Czytając odnosi się wrażenie wędrowania po zatłoczonych miejskich straganach oraz czuje się duszny klimat Maroka.

Kraina chimer i serafinów nie jest już taka obfita w detale. Autorka wyraźnie czytelnikowi zostawia szczegółowe wykreowanie mrocznego świata. Pozbawia nas opisów pojedynków pomiędzy znienawidzonymi rasami czy geografii krainy. Więcej uwagi poświęca jedynie fortecy w której mieszkają chimery.

Wracając na koniec do twierdzenia przytoczonego na początku. Czy „Córka dymu i kości" może być porównywana do Harry'ego Pottera? Czy może zająć jego miejsce w wyobraźni czytelnika? Po pierwsze Karou i Harry to dwie, całkowicie różne postacie. Choć obydwoje mają do czynienia z magią, balansują na granicy pomiędzy dwoma światami, z którym nie mogą jednoznacznie się utożsamić, nie da się ich wspólnie zaszufladkować. Nie da się również wskazać, która powieść jest lepsza, która zaś gorsza. Są to dwie odmienne historie. Z jednej strony baśniowo-fantastyczna, z drugiej magicznie romantyczna. Dlatego porównanie do Harry'ego Pottera jest nietrafione.

„Córkę dymu i kości" można starać się ocenić pod kątem modnych ostatnio romansów paranormalnych. Laini Taylor kreując przepełnioną magią historię Karou i Akivy poszła jednak krok dalej. Po pierwsze przedstawiła inną niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni wizję aniołów, po drugie skupiła się nie tylko na miłosnym wątku. Ostatecznie fani tego gatunku nie powinni być zawiedzeni.

Ta licząca niemal 400 stron powieść została napisana przystępnym i lekkim w odbiorze językiem, co sprawia, że ciężko się od niej oderwać. Autorka kończąc dość zaskakująco i niespodziewanie swoje dzieło, dała nam do zrozumienia, iż zostawiła sobie otwartą furtkę na kontynuację. Może to potwierdzić również ostatnie zdanie: "To jeszcze nie koniec".

Podsumowując, wbrew mojej płci oraz wiekowi, z czystym sumieniem mogę polecić "Córkę dymu i kości" każdemu, kto zamierza choć na chwilę wniknąć w wykreowany świat chimer oraz serafinów i przeżyć wraz z bohaterami rozterki i miłosne uniesienia. Tak, przyznaje się, powieść ta mnie urzekła.

Dział: Książki
poniedziałek, 13 październik 2014 10:53

Marek Ścieszek - Niemowlę

Leżało w wiklinowym koszu, przykrytym folią aluminiową. Ojciec O'Brian nie widział go, ale wyraźnie słyszał gaworzenie, dostrzegał też ruchy folii. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by się domyśleć, na co patrzy. Zanim wyszedł na schody, wpierw rozejrzał się, wychylając tylko głowę, czy przypadkiem nie stał się obiektem żartu. Głupiego, ale jednak. Może ten ktoś, kto postawił kosz z dzieckiem na progu jego plebani, po czym przykrył folią niczym kawał pieczeni, obserwuje wszystko z ukrycia i w głębi chorej duszy cieszy się, że spłatał znienawidzonemu pasterzowi świetny figiel? Spójrzcie, dziecko! Dlaczego podrzucono je katolickiemu księdzu? Coś tak podłego mogło się wykluć jedynie w umyśle oszalałym z nienawiści.

O'Brian zagryzł dolną wargę. Co prawda mieszkał w katolickiej dzielnicy Dublinu, ale i tutaj szerzyły się objawy nienawiści ze strony sfrustrowanych protestantów. Ostatnio jakby więcej było bandyckich napadów. Zdarzyło się nawet kilka brutalnych zabójstw. Ktoś zakłuł dwie osoby śrubokrętem, w biały dzień, na oczach przechodniów. Kilka dni później ostrzelano samochód. Kolejne dwa trupy. Pewnie to z powodu Polaków, których tyle się pojawiło na wyspie w poszukiwaniu pracy, protestanci zrobili się aktywniejsi. Sam O'Brian miał o krajanach poprzedniego papy jak najlepsze zdanie – byli pracowici i w miażdżącej większości cudownie religijni. Często nawet w swoich homiliach stawiał ich jako wzór cnót.

Omiótł wzrokiem ciągnący się wzdłuż drogi wysoki, otaczający kościół mur. Pusto. Nawet jednego przechodnia. Nieco dalej był rząd kasztanowców, ale i tam nikt się nie krył, co O'Brian stwierdził dzięki zalegającym cieniom – żaden nie wyglądał podejrzanie. Żywej duszy. Oprócz kwilącego stworzenia w wiklinowym koszu.
Kapłan wlepił spojrzenie w folię. Kompletnie nie wiedział, co począć.
– Skąd się tu wziąłeś? – głos księdza drżał, jakby O'Brian wypił butelkę whisky. Tymczasem pasterz miejscowych duszyczek miał na koncie zaledwie jeden kieliszeczek. Wierni z pewnością nie będą mu mieli za złe, że od czasu do czasu łyknie kapkę dobrego trunku. W końcu pije za ich zdrowie oraz by trwali w wierze i nie grzeszyli za bardzo. By nie bili swoich żon. Nie cudzołożyli. Nie zabijali dla korzyści, czy bez. Przynajmniej, aby w grzechu ograniczyli się do niezbędnego minimum. Resztę załatwi spowiedź i właściwa pokuta.
Niemowlę nie odpowiedziało. Poruszało się pod folią, kwiliło zaś dla samej potrzeby oznajmienia światu swojej obecności, nie po to, by wdawać się z księdzem w dyskusje.
O'Brian westchnął i wreszcie zdecydował się opuścić bezpieczny próg plebani. Na schodach jednak jeszcze raz się rozejrzał. Nikogo. Przynajmniej w pobliżu. Tylko daleko, na końcu rzędu drzew pojawiło się kilkoro dzieci, kopiąc piłkę i śmiejąc się radośnie. Z wiatrem leciały słowa, których lokalny duszpasterz nie rozumiał. Zapewne Polacy. Trzeba będzie chyba kupić słownik i podszkolić się. Dla przyzwoitości. Koniec końców, to właśnie ich rodzice najliczniej ostatnimi czasy zapełniali jego kościół podczas niedzielnych mszy świętych. Wspaniały, bogobojny naród.

Ksiądz ujął rączkę kosza i szybko, jakby kradł w supermarkecie, odwrócił się. Zastygł w bezruchu. W przejściu stała pani Willks. Z wielkimi rękoma skrzyżowanymi na monstrualnych piersiach, w pozie żandarma, który ujął drobnego złodziejaszka. Patrzyła na księdza, krzywiąc znacząco wargi i mrużąc oczy. O'Brian, zupełnie bez przyczyny, poczuł jak policzki powleka mu paląca czerwień.
– To nie...
Pani Willks, od wielu lat gospodarująca jego małym królestwem, chrząknęła tylko i kapłan natychmiast zamilkł. Zrozumiał, jak mało brakowało aby się zaczął tłumaczyć. A przecież nie było potrzeby. Tłumaczą się winni, zaś im goręcej to czynią, tym bardziej pewne, że mają coś na sumieniu. Tymczasem jego sumienie było czyste i klarowne jak szesnastoletnia whisky. Ktoś podrzucił mu niemowlę. Dopiero teraz uznał, że to nie był żart jakiegoś sfrustrowanego protestanta. Pewnie to dzieło matki, która uznała, że sama nie da sobie rady. Pani Willks, mądra i wyrozumiała, z pewnością to rozumie. Wie, że w całej tej sytuacji oboje – ona i O'Brian – stoją po tej samej stronie barykady.
Gosposia wyszła na schody, robiąc mu wolne przejście. Natychmiast zeń skorzystał. Usłyszał jeszcze jak zamyka drzwi, cicho, bezszelestnie. Słyszał jej miękkie kroki za sobą, kiedy szedł korytarzem, wyłożonym czerwono-czarnym dywanem. Sytuacja była głupia.
Whisky. Łyk starej, dobrej whisky by mu pomógł. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Nie przy pani Willks. Później, w zaciszu gabinetu.

Wnętrza plebani reprezentowały typowy kościelny styl – ogromne komody, pełne szuflad szafy, masywne sekretarzyki, wielkie stojące kandelabry, srebrne lichtarze na lśniących orzechowych blatach. Dywany, obrazy w złoconych ramach a na nich poważne oblicza duchownych. Na poczesnym miejscu popiersie obecnego papy, Benedykta XVI, wykonane w glinie przez jednego z parafian, nawet odrobinę podobne do oryginału. Jedynie kuchnia się wyróżniała sterylną nowoczesnością, metalicznym lśnieniem lad, kuchenek i zlewu. Przez średniej wielkości okno w plastykowej ramie wpadało znacznie więcej słońca niż to było w przypadku pozostałych. Tutaj królowała pani Willks.
Ojciec O'Brian postawił kosz na ladzie i napotkał spojrzenie gosposi. Tym razem wytrzymał dłużej, nie opuścił wzroku po sekundzie.
– Ktoś zostawił je na progu. Podrzucił nam, jak jakiś prezent.
– Khem.
– Pewnie któraś z tych Polek. Biedne, nieszczęsne stworzenie, straciło pracę i możliwości wykarmienia dziecka.
– Khem.
– Powinniśmy wezwać policję. Jak myślisz?
– Khem.
Taka właśnie przebiegały z reguły rozmowy z panią Willks. O'Brian westchnął, czując przybierającą na sile potrzebę wypicia czegoś mocniejszego.
– Folia – zdecydowała się odezwać gosposia. – Zacznijmy od zdjęcia tej ohydnej folii. Kto widział, aby tak traktować istotę ludzką? Myślałby kto, że to placek z wiśniami albo kawał pieczeni. Bezmyślność ludzka nie zna granic.
Ksiądz skinął głową i posłusznie wykonał polecenie. Zmarszczył brwi. Nie bez powodu, jako że widok, który ukazał się jego oczom, rzeczywiście nie był zwyczajny. Dziecko było ciche i uśmiechnięte, za to chorobliwie blade i wychudłe. Jednak to nie ono przykuwało uwagę, lecz spowijająca je pościel. Była czarna – jednolicie, trupio, przerażająco. Nawet koronki obramowujące poduszkę i kołderkę miały ten sam kolor, przywodzący na myśl wiersze Edgara Alana Poe, czy wnętrze dziecięcej trumienki.
O'Brianem wstrząsnęło. Dostrzegł, że gosposia zareagowała podobnie. Już nie była tak pretensjonalnie zdystansowana, jak jeszcze przed chwilą. Jej oczy wyrażały odrazę, ale również szok.
– Jaki chory umysł mógł wymyślić podobne otoczenie dla tego maleństwa? – wyszeptała.
Ksiądz skinął głową.
– Wyjmij je z tego ohydztwa, Normo.
Kobieta wyciągnęła ręce w kierunku niemowlęcia, uśmiechnęła się nawet, gdy odwzajemniło gest. Dziecko zagaworzyło, czując dotyk jej dłoni. Uśmiechało się jeszcze, gdy wyjmowała je z kosza razem z kocykiem. Kiedy jednak Willks wyprostowała się, nastąpiła w nim zmiana, której absolutnie się nie spodziewali. Maleńka twarzyczka wykrzywiła się tragicznie, zaś z ust wydobył się wrzask, okropny, świdrujący w uszach niczym dźwięk dentystycznego wiertła. O'Brian podskoczył, jakby go użądlił szerszeń.
– Co mu się stało?
Gosposia próbowała uspokoić malca, kołysząc go w ramionach i przemawiając doń łagodnie, wrzask jednak nie cichł. Wzrósł nawet na sile. Brzmiał jak skarga, jak gdyby dziecko cierpiało niewyobrażalne męki. Blada twarzyczka zrobiła się sina, skóra na ramionkach poczerwieniała.
O'Brian tańczył wokół kobiety, usiłując coś wymyślić. Na przemian, to wyciągał dłonie, to chował je za plecy.
– Trzeba zadzwonić na pogotowie – krzyczał podenerwowany.
Nie potrafiąc zaradzić cierpieniu malca, dokonał jedynego słusznego wyboru. Wybiegł z kuchni. Wpadł do gabinetu i sięgnął na półkę z książkami, roztrącając je na boki. Wydobył ukrytą butelkę i, nie bawiąc się w szukanie szklanki, przyssał się do szyjki. Płomień ogarnął przełyk, zapłonął w wnętrznościach, przyniósł jednak upragniony spokój. Duchowny westchnął ciężko, zamknął butelkę i zajął się przywracaniem porządku w gabinecie. Opanowany, wrócił do kuchni.
Jak to się stało, że wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Spokój. Jeszcze kiedy pił, dziecko darło się tak, że słychać je było na piętrze. Teraz było ciche i na powrót radosne niczym szczygieł. Willks siedziała na krześle, trzymając je przy piersi niczym bochenek chleba. Spoglądała na stojącego w progu księdza, zaś w jej oczach czaiło się milczące zdumienie.
O'Brian przełknął ślinę i wszedł do środka.
– Przeszło mu – zauważył odkrywczo.
Gosposia skinęła głową i ruchem brody wskazała coś za swoimi plecami. Tego również nie zauważył wcześniej. Faktu, że kuchnia, kiedy wrócił, nie była już tak jasna. Okno szczelnie zasłaniał czarny koc z koszyka, zaś źródło światła stanowiły pozapalane ścienne kinkiety i lampa.
– Płakał – wyszeptała. – Tak strasznie płakał.
– Ale już nie płacze.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nie. Zachowuje się, jakby zupełnie nic się nie stało. Jakby to jego cierpienie sprzed kilku minut nie miało miejsca. Uwierzysz, ojcze? Jest szczęśliwy.
– On?
W odpowiedzi podniosła dziecko do góry, aby O'Brian sam mógł się przekonać. Ksiądz skinął głową, ale nie wyrzekł ani słowa. Zobaczył coś jeszcze, mimo niekorzystnego światła. Malec był przeraźliwie chudy. Żebra wyraźnie odbijały się na skórze, niczym wiklinowe witki w koszyku.

Zegar na sekretarzyku wskazywał kwadrans przed ósmą. Słońce nikło za dachami okolicznych budynków, ale mimo to okna szczelnie spowijały zasłony, by nie przedarł się do sypialni ojca O'Briana najdrobniejszy promień jasności. Duchowny ukląkł przed łóżkiem, oparł splecione dłonie na pościeli i spojrzał z ufnością na obraz przedstawiający Pietę, wiszący naprzeciw niego. Cichym głosem rozpoczął modlitwę, raz po raz zerkając na stojący w kącie koszyk, myślami będąc przy dziwnym malcu, jednak nie tracąc słów.
– ... sanctificetur nomen tuum...
Bo też i był to dziwny dzieciak. Blady, wychudzony, wyglądający na niedożywionego, jednak taki żywy i radosny. Zupełnie jakby świat był jednym wielkim placem zabaw, pełnym kolorowych baloników, klaunów robiących fikołki, czy chmar motyli. A przecież był piekłem, w którym człowiek potrafił zrobić dla drugiego człowieka najokropniejszą krzywdę. Jak choćby zostawić kilkutygodniowe niemowlę w przewiewnym koszyku, owinięte w kuchenną folię, na progu czyjegoś mieszkania. I nie wyposażyć go choćby w jedną butelkę mleka.
– ... Panem nostrum quotidianum da nobis hodie...
To też było dziwne, o ile nie najdziwniejsze. Maluch nie jadł przez cały dzień, nie przyjmował podsuwanego mu przez panią Willks mleka, a mimo to nie krzyczał, nie domagał się posiłku. Przegaworzył do wieczora, z krótkimi przerwami na sen. Kiedy się budził, ponownie wpadał w ten radosny stan, którego kapłan nie pojmował i który niepokoił go jak wszystko inne, dotyczące malca.
– ... et benedictus fructus ventris tui...
Wieczorem gosposia wyszła, proponując, że zabierze dziecko na noc do siebie, jednak ksiądz zaoponował. Uznał, że równie dobrze może zostać u niego, skoro i tak rano zadzwoni na policję.
Teraz znów spało, wyraźnie widoczne w świetle stojącej na sekretarzyku lampki nocnej. Maleńkie wargi, ułożone w wesołą podkówkę, poruszały się, jakby malec coś żuł. Nie wyglądało na to, aby przeszkadzały mu dwa białe jaśki, służące za pościel, które pani Willks musiała wygrzebać z samego dna komody. I dobrze, bo obecność w tym samym pomieszczeniu tamtego czarnego paskudztwa nie pozwoliłaby O'Brianowi zasnąć. Było takie upiorne, takie...
– Sancte Michael Archangele, defende nos in, proelio...
Nawet nie zauważył, że pomyliły mu się modlitwy. Uczynił to całkiem nieświadomie, mamrocząc pod nosem, jednak myślami będąc zupełnie gdzie indziej.
– ... contra nequitiam et insidias...
Cichy szmer za plecami sprawił, że ksiądz zająknął się i zamilkł. Wciąż klęcząc z dłońmi splecionymi na łóżku, odwrócił głowę. Dziecko nie spało.
Malec leżał w bezruchu, jego wargi nadal wykrzywiał uśmiech, ale było w nim coś takiego, że ojciec O'Brian mimowolnie przełknął ślinę. Oczy dziecka wpatrywały się wprost w niego.
Nadal nie rejestrując tego częścią umysłu odpowiedzialną za pełną świadomość, ksiądz wznowił modlitwę w przerwanym momencie:
– ... diaboli estro prae...
Twarzyczkę dziecka wykrzywił paroksyzm bólu, jak wtedy gdy pani Willks wyciągnęła je z koszyka. Rozległ się wrzask. Ksiądz zerwał się na równe nogi i zastygł w bezruchu, bezgranicznie zdumiony. Malec stał w koszyku. Mając za sobą niewiele ponad trzy tygodnie życia nie powinien, a jednak stał, wyciągając w kierunku O'Briana wychudłe rączki.
To, co nastąpiło chwilę potem, wyrwało księdza z odrętwienia. Dziecko odbiło się z miejsca, jednym susem lądując na jego klatce piersiowej. Siła uderzenia powaliła mężczyznę na łóżko. Kilkanaście centymetrów od jego twarzy błyszczały czarne, przepełnione obłędem oczy, pozbawione białek oraz tęczówek. O'Brian dostrzegł w nich odbicie własnego, wykrzywionego przerażeniem oblicza.
Z rozwartych ust stworzenia, które nie mogło być przecież zwykłym dzieckiem, ziała czarna pustka. Twarz ojca O'Briana owionął smród rozkładu. Na jego oczach z dziąseł potwora jęły się wyłaniać rzędy kłów. Nie dwa, lecz cztery. Ksiądz zajęczał i złapał go oburącz za uszka. Był mężczyzną w sile wieku, zaś naprzeciw siebie miał coś, co jeszcze przed chwilą wyglądało jak kilkutygodniowe niemowlę, jednak przewaga wcale nie była po jego stronie.
Usiłował sobie przypomnieć, jak dalej brzmiała modlitwa do Archanioła Michała, jednak właśnie teraz, kiedy było mu to potrzebne jak nigdy, nie potrafił. Zamiast tego wycharczał, z każdą sekundą słabnąc coraz bardziej:
– Mam coś dla ciebie, ty protestancki bękarcie.
Puścił uszy potwora. Ból rozrywanego gardła był okropny. Ksiądz krzyknął spazmatycznie i wyprężył się. W lewej ręce jednak trzymał już złoty krzyż na łańcuszku, z którym nigdy się nie rozstawał. Przytknął go do świecącej trupią bielą skroni stworzenia, jednocześnie przyciskając je do własnej piersi prawym ramieniem.
Dygocąc konwulsyjnie trzymał z całych sił, nie puszczając. Czując jak z krwią uchodzi zeń życie. Słysząc makabryczny pisk i uśmiechając się przy tym.
Przypomniały mu się słowa egzorcyzmu papy Leona XIII. Za późno by zdołał je wypowiedzieć. Zamykając oczy po raz ostatni, uznał, że i tak nie były konieczne.
Przepełniony bólem i przerażeniem wizg potworka stopniowo cichł, aż umilkł zupełnie. Ustała paniczna szamotanina.
Ktoś, kto by ich teraz zobaczył, mógłby uznać, że to ojciec z dzieckiem zażywają snu. Dopóki nie zobaczyłby krwi, wsiąkającej w pościel oraz nie poczułby smrodu rozkładu.
Rozkład dotknął potworka i nie trwał długo. Niespełna pięć minut po nastaniu ciszy na łóżku leżało już tylko zakrwawione ciało ojca O'Briana.
Jeszcze tylko krzyż jarzył się niczym żarnik żarówki, ale i on wkrótce zgasł.

Marek Ścieszek, Nowogródek Pomorski maj 2009

Dział: Opowiadania
niedziela, 12 październik 2014 19:39

Miecz Salomona

„Samotny krzyżowiec” to początek serii Marka Orłowskiego ukazująca czytelnikowi czasy średniowiecza na Bliskim Wschodzie. Bardzo dobra książka o solidnym podłożu historycznym, a do tego barwnie i intrygująco skonstruowana okładka sprawiają, że z pewnością zyska ona nowych nabywców. Jest to moje pierwsze "spotkanie" z autorem i wydawnictwem Erica, ale gdy wgłębiałem się w fabułę utwierdziła mnie w przekonaniu, że będzie to coś dobrego. Zacznijmy jednak od początku, aby wszystko można było sobie poukładać. Całość składa się z siedmiu rozdziałów, które za każdym razem wzbogacone o czołową grafikę sprawiają wrażenie, że czyta się starą księgę o losach rycerza z Monrferratu. Umieszczono również mapkę poglądową Bliskiego Wschodu, aby czytelnik mógł łatwiej zobrazować sobie, gdzie toczy się akcja. Do tego wszystkiego dla miłośników historii jest wstawiona nota historyczna, która będzie cennym źródłem informacji. Mamy Rok Pański 1187 oraz wielką bitwę z wojskami Saladyna. Wszystko rozpoczyna się pod Hittin, gdzie armia Saracenów rozbija wojska europejskie. Autor bardzo dokładnie i w ciekawy sposób opisuje szczegóły całego starcia oraz wszystko co działo się po jego zakończeniu. W tej bitwie po raz pierwszy także spotykamy głównego bohatera, jakim jest Roland z Montferrat, zwany przez niewiernych Czarnym Rycerzem. Po wyczerpującej batalii wojska Saladyna kroczą dalej, aby zdobyć kolejne miasto i wypędzić katolików z Bliskiego Wschodu, jednak upór Templariuszy oraz wojsk sprzymierzonych sprawia, że cały konflikt rozciąga się w czasie i trudno wskazać zwycięzcę. Do tego wszystkiego autor w ciekawy sposób opisuje kulisy powstania Zakonu Templariuszy i rzuca delikatny płomyk z pochodni rozświetlający niektóre tajemnice, jakie od lat skrywają zakonnicy. Kolejne spotkanie z naszym również tajemniczym bohaterem ma miejsce w mieście Tyr, gdzie pomaga On w obronie. Co ciekawego w tej bitwie to Saraceni po raz pierwszy użyli machin oblężniczych oraz doszło do starcia morskiego, co dla miłośników historii będzie dodatkowym argumentem, aby sięgnąć po tą książkę. Książka bardzo ciekawie łączy ze sobą fakty historyczne oraz fikcję literacką, która sprawia, że pierwsza część cyklu staje się coraz bardziej tajemnicza, a czytelnik musi przewrócić stronę, aby dowiedzieć się co stanie się z jej bohaterami. Po ciężkiej bitwie pod Tyr, gdzie udało się wojskom sprzymierzonych zatrzymać Saladyna, wielki mistrz Templariuszy obmyślił plan, który miał przynieść ostateczne zwycięstwo oraz zakończenie wojny. W tym celu wysyła z poselstwem oddział Templariuszy, a jako dodatkowe zabezpieczenie całej wyprawy udział w niej bierze Roland. Tutaj również oprócz barwnych opisów krajobrazów, wśród których znajduje się ekspedycja, dochodzi również do batalii morskiej, gdzie w szczegółowy i ciekawy sposób opisano wszelkie detale okrętów i manewrów taktycznych. Dokąd zmierzają, to wie tylko Ademar, zakonnik który został wyznaczony przez Wielkiego Mistrza na dowodzącego. Sam Roland zna tylko kierunek, w jakim podążają i może się tylko domyślać w jakim celu i jaka jest forma zapłaty. W całej książce akcja zmienia się jak w kalejdoskopie, jeśli czytelnik uważa, że rozgryzł wszystkie zawiłości, na kolejnej stronie okazuje się, że wszystko potoczyło się całkowicie inaczej. Tak jak pisałem wcześniej, książka jest solidną pozycją wydawniczą i trzeba przyznać, że zarówno autor jak i wydawnictwo dali początek serii, której każdy miłośnik książek będzie wypatrywał w księgarniach i zacierał ręce w oczekiwaniu na kolejne części. Jeśli o mnie chodzi, jestem usatysfakcjonowany, gdyż uwielbiam książki, które są pisane na podłożu historycznym z lekką nutą fikcji, która dodaje kolorytu. Podobnie było, gdy czytałem książkę R. Dębskiego "Kiedy Bóg zasypia". Obie książki łączy wiele wspólnego, gdyż są pisane na bazie wydarzeń autentycznych, które miały miejsce w przeszłości. Do tego wszystkiego dbałość o szczegóły i zaskakujące zakończenie „Krzyżowca” sprawiają, że zarówno ja jak i inni miłośnicy czekają na kolejną część przygód Rolanda. Książkę z czystym sumieniem mogę polecić każdemu, kto szuka ciekawej historii, zarówno młodym, jak i osobom w kwiecie wieku. Każdy, czytając ją, znajdzie coś dla siebie i z pewnością odbierze treść na swój indywidualny sposób.

Dział: Książki
czwartek, 09 październik 2014 11:27

Jeszcze cięższy kawałek chleba

Po napisaniu felietonu, w którym ubolewałem nad ciężkim losem obrońców społeczeństwa i próbowałem wyobrazić sobie idealnego wybawcę, postanowiłem stworzyć cykl prac pod nazwą „Sekrety bohaterów". I wtedy pojawiły się trzy problemy. Po pierwsze: dlaczego taka nazwa serii? Pod drugie: dlaczego zadałem takie głupie pytanie? I po trzecie: jak ma powstać seria, to muszę napisać przynajmniej dwa felietony. Otóż z dumą stwierdzam, iż w momencie, gdy postawię ostateczną kropkę w dziele, które właśnie czytasz, Drogi Secretumowiczu, słowa dotrzymam i to z nawiązką, gdyż druga część już powstała (ta w dużej mierze o Wędrowyczu).

Dział: Felietony
środa, 12 wrzesień 2012 08:10

Wyrzutki

Gdy wiele lat temu John Flanagan wpadł na pomysł napisania dla swojego syna Michaela cyklu opowieści na dobranoc, sam chyba nie podejrzewał, że staną się one zaczątkiem bardzo poczytnej serii dla młodzieży, która rozwinie się aż do 11 tomów. Mowa tutaj rzecz jasna o cyklu "Zwiadowcy", za który pokochali Flanagana młodsi i starsi czytelnicy na całym świecie. Seria ta niedawno dotarła do fabularnej mety, a tymczasem wydawnictwo Jaguar uraczyło swoich czytelników "Trylogią Skandyjską", która pewnymi wątkami i postaciami nawiązuje do "Zwiadowców". Złośliwi lub bardziej wymagający mogą to nazwać odcinaniem kuponów, jednak ci, którym klimat książek Flanagana przypadł do gustu, powinni być zadowoleni.

Pierwsza część trylogii nosi tytuł "Wyrzutki". Akcja dzieje się w znanej już nam Skandii, ojczyźnie morskiego ludu, przypominającego Wikingów. Tym razem czytelnik ma okazję obserwować styl życia Skandian, a konkretnie wychowanie i szkolenie, jakie otrzymują młodzi chłopcy. Jego celem jest nauczenie ich, jak w przyszłości nie tylko dobrze bronić swojej ojczyzny i świetnie radzić sobie na morzu, ale przede wszystkim, jak skutecznie i obficie łupić sąsiednie krainy ze złota i bogactw, bo to stanowi główne źródło dochodu Skandian.

Głównym bohaterem jest nastoletni Hal, po matce Aralueńczyk, po ojcu Skandianin. Chłopiec musi zatem nie tylko zmagać się ze swoim mieszanym pochodzeniem, ale też radzić sobie równie dobrze, jak jego rówieśnicy. Hal nie otrzymał od natury silnej barczystej sylwetki i góry mięśni. Posiada za to bystry umysł, cechy dobrego, rozsądnego przywódcy oraz umiejętności sternika i nawigatora. To wszystko bardzo mu się przyda w zbliżającym się szkoleniu, które jest mieszanką zawodów i szkoły przetrwania. Chłopców dzieli się na drużyny, a następnie daje im do wykonania różne zadania: siłowe, na myślenie, wymagające umiejętności indywidualnych lub zespołowych. Oprócz tego każdy z nich szkoli się w walce na miecze lub topory.

Nietrudno się domyślić, że Hal trafi do najsłabszej drużyny, w dodatku złożonej z samych oryginałów. Jeden z chłopców jest na wpół ślepym osiłkiem, dwaj identyczni bliźniacy nieustannie się kłócą, a jeszcze inny jest dobrym złodziejem. Czy będą umieli ze sobą współpracować i czy w ogóle mają szansę z dwiema silniejszymi drużynami? Co zwycięży: mięśnie i siła fizyczna, czy też może spryt i umiejętność samodzielnego myślenia? Co liczy się bardziej: zwycięstwo za wszelką cenę, czy dobra zabawa i gra fair play? To się okaże. Gdzieś w cieniu chłopięcych zmagań czai się niebezpieczeństwo i wróg, który zapragnął największego skarbu Skandian. Czy zrealizuje swój plan?

Klimat powieści "Wyrzutki" bardzo przypomina ten panujący w "Zwiadowcach". Drobny i niepozorny Hal może się czytelnikowi kojarzyć z Willem, a Thorn i jego niesamowita wiedza oraz doświadczenie mogą przywodzić na myśl Halta. Oprócz tego ponownie spotykamy oberjarla Eraka, który z sentymentem wspomina swoje przygody przeżyte w towarzystwie Aralueńczyków. Składająca się z oryginałów drużyna Czapli jest skarbnicą humoru i dowcipu. Śmieszą nieustanne kłótnie bliźniaków, czy niespodziewane przebłyski inteligencji ślepego osiłka.

Powieść może być ciekawą lekturą dla dorastających chłopców, choć nie wątpię, że spodoba się ona także i dorosłym lubiącym książki tego autora. Czyta się ją lekko i łatwo, jest zabawnie i swojsko. Osobiście bardzo dobrze bawiłam się podczas lektury i spędziłam przy niej bardzo miłe popołudnie. Można by doszukiwać się pewnych nieścisłości w przeprowadzeniu finału, ale sądzę, że niekoniecznie trzeba się tak od razu czepiać. "Wyrzutki" są zabawną i ciepłą historią o dorastaniu, przyjaźni i szukaniu swojego miejsca w społeczności, gdzie inność nie zawsze musi być gorsza, a wręcz przeciwnie - może być nie lada autem.

Zakończenie częściowo zdradza nam zawartość części drugiej i jeśli autor dobrze to przeprowadzi, powinno być tylko lepiej. Umiejętności zostały nabyte, teraz przyjdzie je sprawdzić w praktyce. Sama zatem niecierpliwie czekam na część drugą, a część pierwszą polecam nie tylko wielbicielom J. Flanagana, ale też wszystkim, którzy lubią lekkie i optymistyczne powieści przygodowe z przesłaniem o wadze przyjaźni, pasji życia i braterstwie.

Dział: Książki
czwartek, 03 kwiecień 2014 00:00

Angelfall II - fragment

Już niebawem, nakładem wydawnictwa Filia, a pod patronatem Secretum, ukaże się druga część powieści Angelfall. Do premiery został niecały tydzień, ale już dzisiaj możecie przeczytać jej pierwszy rozdział.

Dział: Patronaty
czwartek, 23 maj 2013 14:19

Angelfall

Anioły, nazywane też posłańcami, to istoty, które istnieją w wielu religiach, nie tylko w chrześcijaństwie. Choć ich wyobrażenia mogą być różne, to w praktyce ich rola sprowadza się do służenia Bogu oraz pośredniczenia między Stwórcą a ludźmi. Niektóre księgi Pisma Świętego mówią też, że ich powinnością jest ochrona ludzi, panowanie nad ciałami niebieskimi, walka z demonami, czynienie cudów, a nawet kierowanie państwami i narodami. Stworzone przed człowiekiem są piękne, groźne i doskonałe. Jednak zawsze postrzega się je jako naszych Stróżów i chyba ta funkcja jest nam, ludziom, najbliższa. Liczne są świadectwa osób, które doświadczyły anielskiej obecności lub zostały przez swoich stróżów uratowane przed śmiercią.

Susan Ee w swojej książce zastanawia się, co by się stało, gdyby ci, którzy mają służyć i chronić, obrócili się przeciwko swojej roli i obowiązkom. Odpowiedź jest prosta. Na Ziemi zapanowałby chaos i ciemności, a ludzie szybko zostaliby sprowadzeni do roli sług, zabawek, albo armatniego mięsa.

Współczesna Ameryka. Trzy tygodnie temu zastępy anielskie obróciły Ziemię w perzynę. Upadły rządy, miasta są tylko dopalającymi się gruzami, a opuszczone ulice, biurowce i domy są idealnym miejscem dla panoszących się gangów, dilerów i handlarzy. Nikt nie wie, co dokładnie się stało i dlaczego anioły tak się zachowują. Ludzkość się podzieliła- albo organizuje się w ruch oporu, albo dobrowolnie oddaje się w ręce aniołów i przyjmuje rolę sług lub zabawek. Można by potępiać tę drugą grupę, gdyby nie fakt, że panuje głód, a wiadomo, że z głodu i dla dobra bliskich człowiek jest w stanie się bardzo głęboko upodlić.

Główną bohaterką powieści jest 17-letnia Penryn, której młodsza siostra zostaje porwana przez anioły. Zdeterminowana dziewczyna postanawia odnaleźć Paige i uwolnić ją. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Porwanie Paige zbiegło się w czasie z walką aniołów, czego świadkiem były Penryn i jej rodzina. W wyniku tej nierównej walki (pięciu na jednego) pokonany anioł został brutalnie okaleczony i obcięto mu skrzydła. Penryn ma świadomość, że sama nie da rady uwolnić siostry, dlatego pomaga Raffemu (tak ma na imię anioł), licząc, że on potem pomoże jej.

W ten sposób rozpoczyna się podróż przez zniszczone miasto oraz poszukiwanie siedziby aniołów, zwanej gniazdem. W trakcie wędrówki zwykła dziewczyna i anioł, który okaże się kimś ważniejszym w hierarchii niż na to wygląda, będą mieli okazję lepiej się poznać i zgłębić różnice między ludźmi i aniołami. Szybko okazuje się, że ludzie, choć często niedoskonali, kierują się prostymi prawdami i w większości mają sumienie, a także naprawdę umieją walczyć o to, co jest im drogie. Tymczasem anioły, niby tak piękne i nieskazitelne, poddają się najgorszym i najpodlejszym uciechom. Gardzą ludźmi za ich słabość i uległość, nie widząc, że sami są tak naprawdę dużo gorsi.

Początkowe rozdziały nie obfitują może w wiele wydarzeń, ale autorka nadrabia to komizmem słownym w rozmowach Penryn i Raffego oraz komizmem postaci matki Penryn, oscylującej pomiędzy opętaniem a chorobą psychiczną. Ta raz nieobliczalna i niebezpieczna kobieta, a za chwilę czuła i opiekuńcza matka od lat walczy z własnymi demonami, co wcale śmieszne nie jest. Tragikomiczny jest sposób, w jaki to szaleństwo się objawia i jest komentowane przez Penryn, dla której inność matki jest już tylko czymś, czemu należy przytaknąć i iść dalej.

Druga połowa książki jest znacznie żywsza i ciekawsza, choć momentami, przyznam, nie mogłam opanować uczucia obrzydzenia. Nie poznajemy wszystkich tajemnic aniołów i inwazji na Ziemię. Autorka ledwie uchyliła zasłonę w tym temacie, jednak brutalne doświadczenia w podziemiach gniazda i ich krwawy efekt, czego dobrym przykładem jest Paige, budzą naprawdę mieszane uczucia. Od odrazy do ciekawości po co to i co z tym dalej będzie. Barwny i obrazowy język powieści sugestywnie oddają głębię świata przedstawionego.

Duży plus należy się autorce za pozostawienie relacji Penryn i Raffego na poziomie głębokiego przywiązania towarzyszy podróży. Początkowo dumny i niechętny dziewczynie anioł, z czasem zaczyna doceniać jej poświęcenie wobec siostry i sam obdarza ją przyjaźnią. Czy relacja ta z czasem zmieni się w coś więcej, tego na razie nie wiadomo. Osobiście wolałabym, aby zostało tak jak jest. W końcu przecież aniołowie nie powinni się wiązać z córami człowieczymi.

Bardzo ciekawe jest również zakończenie. Jaki był cel makabrycznych eksperymentów w gnieździe? Co się stanie z Raffem zaszufladkowanym na siłę do tych złych? I jaka przyszłość czeka małą Paige tak okrutnie odmienioną? Bardzo jestem tego wszystkiego ciekawa.

Polecam powieść Susan Ee. W dobie paranormalnych romansów śmiertelniczek z istotami "z nie z tego świata" "Angelfall" jest naprawdę miłą odmianą i na długo zapada w pamięć.

Dział: Książki
czwartek, 02 październik 2014 00:27

Premiera: Tenshi to Ryuu no Rondo

Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo studia Sunrise - anime z gatunku SF i mecha, swoją premierę będzie miało już 5 października. W tym samym okresie zaczną ukazywać się również odcinki mangi. 

Dział: Anime
środa, 01 październik 2014 11:34

Niebiańska podróż feniksa #01

Mang z gatunku Yaoi powstało bardzo wiele, większość z nich jednak cechują postacie o słabych charakterach i nudna, oscylująca jedynie wokół romansu, fabuła. „Niebiańska podróż feniksa" to przyjemna odmiana od tej nagminnie powtarzającej się reguły. Tu mamy fantastykę, przygodę i próbującego walczyć o swoje – nie ważne jakim kosztem - bohatera.

Feng Ming ratuje dziecko przed śmiercią, ale odważywszy się na ten bohaterski czyn, sam zostaje potrącony przez samochód. Okazuje się jednak, że ojciec chłopczyka był medium. Przenosi umierającego bohatera do niezwykłego państwa XI Rei. Uszczęśliwiony Feng Ming budzi się w ciele księcia. Rzeczywistość jednak wcale nie jest piękna i kolorowa. Władzę absolutną w zagrożonym z niemal każdej strony wojną państwie sprawuje regent, który nie tylko planuje, żeby tak pozostało, ale również ma ochotę na książęce ciało.

Komiks pod względem graficznym dopracowany został w każdym, najmniejszym nawet, szczególe. Mamy w nim piękne stroje, szczegółowo ukazane wnętrza i oczywiście postacie – do zakochania. Narysowany został naprawdę ślicznie i choćby z tego względu warto po niego sięgnąć. Oprócz czarno-białych obrazków zawiera również parę kolorowych ilustracji, co dodaje mu jeszcze więcej uroku. Również samo wydanie jest starannie dopracowane oraz po prostu ładne. Do tego, jak na przeciętną mangę, tomik jest dość gruby, więc może nie aż takie straszne będzie czekanie na kolejną część.

Fabularnie komiks jest dość schematyczny. Akcja jednak toczy się w nim w przyjemnym tempie, a dobry pomysł - zarówno magicznej podróży, jak i późniejszych rzeczy dziejących się w państwie - poprawia nieco sytuację. Także bohaterowie zostali przedstawieni w dość przyjemny sposób, a miłą odmianą od podobnych pozycji jest fakt, że Feng Ming posiada nieco charakteru i nie podda się zbyt łatwo w swojej prywatnej walce.

Dla nieuświadomionych – yaoi to gatunek mangi i anime, w którym głównym elementem fabuły są związki męsko-męskie. Pozycje z gatunku yaoi zawierają opisy zarówno scen emocjonalnych, jak i erotycznych. Tak więc komiks polecam wszystkim fanom tej niewielkiej, literackiej dziedziny oraz tym, którzy przygodę z takimi pozycjami chcieliby zacząć. Ostrzegam jednak przed nim wszystkich tych, którzy sięgnąć po mangę mieliby czystym przypadkiem, a potem oburzać się z powodu zawartości.

Podsumowując, mangę szybko i przyjemnie się czyta. Jest wciągająca i ładnie narysowana. Jestem niezmiernie ciekawa czy Feng Nong zaskoczy w następnych tomach czytelników jakimiś ciekawymi zwrotami w barwnie okraszonej i ślicznie zilustrowanej fabule. Z niecierpliwością czekam na kolejną część.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 29 wrzesień 2014 11:55

Łukasz Orbitowski - Przechera nie żyje

Siedzę w kinie. Fotel ma wbudowaną funkcję masażu, fajnie nawet, coś żywego, dłonie kobiety albo robak. Gdy odchylam głowę, to takie uczucie mnie chwyta, że wszystko będzie dobrze i wydaje mi się nawet, że nic się nie wydarzyło i ci ludzie nie poumierali.

Kino ma więcej prawdy niż życie. Za nikim nie płaczę, nikim tak się nie przejmę jak filmowym bohaterem. Cud? Tak jak człowiek nie jest sumą kości i stali, tak facet z ekranu nie rozkłada się na zera i jedynki, nie. Jestem w kinie bo szukam prawdy. Prostuję nogi. Leci film. Bohaterowie krążą w koło i czuję się jak mistrz szachowy, który zszedł na szachownicę.

***

Zaczynamy. Dwa tygodnie temu. Studiowałem sobie i nawet miałem własny pokój. Nie macie pojęcia ile to dla mnie znaczyło. Szarańcza z roku mogła sobie budować zakładki na oczy, fiuty jak rury od odkurzacza i takie tam cuda niebieskie. A ja takiego, bo mam pokój, prawdziwy, dwa na półtora z łóżkiem, a wy, pieseczki, leżcie sobie po siedmiu w jednej budzie. Powiem jeszcze, że pokój miałem z dala od syfu, co się porobił pod tą pieprzoną piramidą. Mogłem zaprosić dziewczynę, albo siedzieć sobie na kompie i nikt nie stał mi za plecami.

Miałem dziewczynę ale już jej nie mam. Maiko. Pochodziła z Tokio, jak ja. Poznaliśmy się na uczelni. Zaraz mi się spodobała. Miała złagodzoną linie brwi, zielone oczy, włosy i wyobraźcie sobie, sutki też miała zrobione na zielono. Lubiliśmy się pieprzyć w tych droższych pokojach na godziny, gdzie wszędzie mają ekrany, zupełnie jak w świątyni. Pościel, materac na łóżku są przeźroczyste, świetne, od dołu też nadają obraz. Było nam zielono.

Spotykałem się z Maiko trzy razy w tygodniu. Pasowaliśmy do siebie. Lubiła tańczyć do rana, szczególnie na ulicy, aż stawała się niebieska od żył pulsujących pod skórą. Nie znosiła rutyny, wszędzie gdzieś gnała no a najbardziej kochała zmianę. Na pierwszą rocznicę zrobiliśmy sobie nowe oczy.

Planowaliśmy nawet dzieci.

***

Maiko nie podzielała mojej miłości do kina. Uważała, że patrzenie w ruchomy obraz, samemu pozostając w bezruchu jest bez sensu i powinno być na odwrót. Do kina chodziłem samotnie. Czasem wymykałem się z zajęć, ale najbardziej lubiłem seanse nocne, te, co zaczynają się i o drugiej w nocy. Niewielu przychodzi. Czasem miałem kino tylko dla siebie.

Często dostawałem zaproszenia, propozycje upustów, informacje o pokazach przedpremierowych. Normalne, każdy dobry klient tak ma. Lubiłem czuć się wyróżniony. Dwa tygodnie temu też przyszło zaproszenie i to zwykłą pocztą. Myślałem, że koperty i inne bzdury to klimat dla ramoli a tu proszę. Gruby, niebieski papier, w środku zaproszenie na błękitnym plastyku. Poczułem się, jakby latający spodek wylądował mi na parapecie.

Ktoś musiał nieźle się napocić, bo zaproszenie było imienne. Nawet maile z reguły przychodzą anonimowo. Pogładziłem wypukłe litery. Dwujęzyczne, jak to dzisiaj. Z tyłu, opis filmu, sugerujący nowomodny technohorror, zrealizowany w trzech czwartych na komputerze, pełen okropieństw i dosłowności. Tytuł był niczym kropka nad i: „Przechera nie żyje".

Najczęściej idę na film w ciemno. Nie szukam opinii na sieci, nie wypytuję znajomych. Czasopisma filmowe śmierdzą. Pomyślałem, że warto wiedzieć, kto i kim jest przechera Tymczasem nic. W Internecie film nie istniał, a raczej – nie mogłem się doń dokopać. Natrafiłem na przedziwne strony świrów od samobójstw, tych samych, co wysadzają się w metrach, McDonaldach, w najlepszym razie skaczą z wieżowca z dzieckiem na ręku. Pomyślałem, że film okaże się propagandówką tej grupy. Niedorzeczne – ci kolesie w ostatnich chwilach życia robili lepszy show niż Mel Gibson do kupy z Ridleyem Scottem.

Słyszałem o niezależnych produkcjach przeznaczonych na kilka zamkniętych pokazów. Puszczano fragmenty live reportage, tak brutalnych, że nie trafiły nawet do edycji na płycie, albo dziwaczne pornosy, podczas których partnerzy okaleczali się wzajemnie. Część jeszcze była typowym religijnym gównem. Od trzech lat z kawałkiem każdy dureń zasuwa do Tokio z drugiego końca świata, chwalić swego pieprzniętego Boga. „Przechera nie żyje" wpisywało się w tę poetykę.

Jak echo takich filmów, brzmiały dziwaczne pogłoski o specjalnych seansach, podczas których zmarli schodzili z ekranu by polować na żywych. Najbardziej znana opowieść mówiła o grupie ludzi na ekskluzywnym seansie w Górnym Tokio. Trzydzieści osób zastano siedzących nieruchomo w fotelach. Byli siwi i posrani – dosłownie. Żaden już nie powiedział ani słowa. Podobno zawieźli ich w specjalne miejsce. Cóż, bardzo odległe i bardzo specjalne, bo nikt już ich na mieście nie widział.

Świetnie, pomyślałem, idąc na seans. Najpewniej porwie mnie Czarny Lud.

***

Czarny Lud mnie nie zjadł i nie czuję się źle.

Seans miał miejsce w niewielkim kinie osiem przecznic ode mnie. Olałem metro. Od nocnego seansu lepszy jest tylko spacer na seans. Wziąłem trochę Kataraxu i patrzyłem na świat przez gigantyczną lupę. W nocy maj i wiosna, kolory stają się wyraźne aż łaskoczą. Szedłem pchany wiatrem, sunąłem po szklanej tafli bruku; Przechodnie zdawali się tańczyć, czułem ich ciepły rytm. Wszędzie pełno prostytutek i wszystkie są piękne: niektóre mają ogromne buty na różowym koturnie, spódniczki z rozcięciem w kroku, piersi kręcone od cyrkla, twarze zrobione z ust. Widziałem dziewczynę w obcisłej koszulce z dwoma otworami na sutki wielkości talerzyka pod herbatę. Miała tyle kolczyków, że sprawiała wrażenie utkanej ze srebra.

Ludzie mnie zaczepiali. Faceci chcieli cos sprzedać, dziewczyny myślały, że wezmę je do siebie. Obok, dwóch gości biło trzeciego: jeden odgiął nieprzytomnemu głowę do tyłu, drugi kopnął, tak, że szczęka zawisła niczym zdezelowany gadżet. Trafne porównanie. Faceci uklękli, jeden wydobył szczypce, wbił w galaretowatą ranę. Szarpnął raz i drugi. Mały, błyszczący przedmiot. Uciekli. Ranny gość próbował obrócić się na plecy. Ludzie rozstąpili się, jakby niósł chorobę. Poszedłem dalej. Maiko twierdziła, że kiedyś tu zginę.

***

Kino mieściło się na ostatnim piętrze knajpy. Przegapiłem moment, w którym byle speluna rozrosła się na dziesięć pięter. Winda nabita i śmierdzi. Poszedłem schodami i śmiesznie było, bo pijacy siedzący na stopniach wstawali na mój widok. Zerkałem do lokali na piętrach. Im wyżej, tym głośniej, a wszyscy pili na baczność, jakby w strachu, że zaraz pojawi się wojsko i będzie trzeba musztrować z kieliszkiem.

Godzina druga trzydzieści w nocy. Przed wejściem do kina kilkanaście osób. Większość młodsza ode mnie. Trzech szkrabów po kilkanaście lat. Kucali w rogu pomieszczenia. Jeden miał mięśnie wytatuowane na przedramieniu. Drugi uszy w kształcie gwiazdy, trzeci spał z głową w dłoniach. Kark grzał mu wytatuowany język ognia. Był też starszy facet w czarnej marynarce, z guzowatym garbem i półdługimi kosmykami włosów, które sprawiały wrażenie niezdarne doklejonych do pokrytej brązowymi plamami czaszki. Okulary miał tak grube, że mógłby, w słońcu, zapalić nimi szluga.

Za piętnaście trzecia drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Przyłożyłem nadgarstek do czytnika, czytnik zabłyszczał. Uboższy o dwieście jenów wszedłem do środka. Pamiętam jeszcze stare kina półokrągłym ekranem i śmiesznym nagłośnieniem – czułem muzykę nawet w brzuchu. Nie wierzę, że chciałem za to płacić. Usiadłem w rogu sali. Zgasły światła, a potem błysk. Cybernetyczna supernowa. Otoczyły mnie napisy, chwila ciemności. Byłem w małym pokoju, a ściany stały się tak wyraźne, że mogłem ich dotknąć.

***

No dobrze, więc powiem, co zobaczyłem i cześć. Najpierw okazało się, że pokój z pierwszej sceny to mój pokój. Nawet okno miałem nastawione na złocistą jesień, liście wirowały na leniwym wietrze. Zobaczyłem też siebie, siedzącego przy biurku w hełmie na głowie i z ręką w spodniach. Nie przypuszczałem, że tak idiotycznie wyglądam. Cięcie.

Film leci dalej. Idziemy z Maiko przez ulice Tokio. Śmiejemy się i żartujemy. Zatrzymuję się przy automacie, kupuję dwie puszki coli. Maiko zostaje z tyłu, widzę wyraźnie, że jej twarz tężeje, uśmiech wdaje się być przyspawany, oczy zwężają się i już nie są zielone ale czarne. Spoglądają na mnie dwie kadzie smoły. Odwracam się z colą, Maiko bierze ode mnie puszkę i znów jest tą dziewczyną, którą znałem. Idziemy dalej, ale jej cień nie jest już jej cieniem. To drapieżny kształt z nożem i miliardem kłów. Trzask.

Znów siedzę w pokoju. Maiko odciąga mnie od komputera, zdejmuje mi ubranie i sama staje naga. Wschodzi na mnie, zaczyna się kołysać. Jej drobne plecy nabrzmiewają i widzę dłonie o pazurach jaszczurki, pełzające pod skórą. Wędrują w dół. Przez moment, między łopatkami miga twarz bez ust, z jamą zamiast nosa i jaskiniami oczu. Maiko przytula się do mnie. Jesteśmy spoceni. Śpimy i demon też śpi. Cięcie.

Leżę w pokoju, jest ranek. Maiko patrzy na jesień w oknie. To idiotyczne, myślę, okno to tylko ożywiony obraz; za ścianą mam drugi pokój. Dziewczyna stoi nieruchomo i widzę, że jej ręce sięgają za kolana. Palce przypominają nożyczki i są czarne od krwi. Odwracam się w fotelu by dostrzec samego siebie rozciągniętego na łóżku. Wybałuszam oczy, usta mam rozchylone a na szyi wykwitł mi drugi uśmiech – postrzępiona rana od ucha do ucha. Krew jest wszędzie; na ścianach, monitorze, podłodze. Pościel można by wykręcać. Przypominam teraz zepsuta kukłę. Trudno uwierzyć, że niedawno mogłem ruszyć ręką.

Maiko odchodzi od okna. Ma otwarte usta, między rzędami zębów wije się trójkątny język. Jej oczy płoną, jakby chciały podpalić świat.

***

Wciąż jestem w kinie i patrzę na siebie.

Leżę na łóżku, martwy jak poprzednio. Maiko zniknęła. Za oknem pada śnieg. Ktoś siada przy mnie, nie widzę go dobrze. Bardzo wysoki i wyprostowany. Kiedy pochyla się nade mną, zgina całe ciało. Plecy ma wyprostowane. Nie jest Japończykiem. Nie przypomina nikogo, kogo widziałem wcześniej. Głaszcze mnie po twarzy; Zanurza w ranie dwa palce.

-Coś ty nawyprawiał? – pyta.

-Ta dziwka – słyszę własny głos.

-Och, dziwka – mówi – trochę późno na taki wniosek.

-Dzięki piękne – odpowiada moje truchło.

Gość wyjmuje palce z rany. Przygląda się im a potem odgina się, przymyka oczy.

-Dałeś się podejść, nie ma co – stwierdza – myślisz, że byłeś pierwszy, no skąd. Takie dziadostwo jest tutaj od wieków. Dziewczyna, myślałeś? Toż to zwykły lis.

-Lis?

-Och, człowieku, spodziewałeś się wilkołaka?

Milknę na moment.

-Lisy, kolego – mówi mój gość – są mądre i sprytne. Zdziwiłem się, że tak bardzo. Popatrz, znalazły drogę z lasów i świątyń do miast. Wspięły się na wieżowce. Ich ogony migają w Górnym Tokio, ich serca biją w brzuchach naszych ojców. Myślałeś, że zdołasz ich uniknąć? Nie ma lepszego sposobu na zaproszenie ich do domu – chrząka – jak brak wiary.

-Trochę późno.

-Och, czemu?

-To komfortowe łóżko – silę się na dowcip – nie sądzę jednak, żebym się stąd ruszył.

-Czemuż to? – gość jest wyraźnie zaskoczony.

-Umarłem, świrze. Ot, czemuż to.

Mój gość zanosi się śmiechem.

-Umarłeś? Czyś ty facet zgłupiał ze szczętem? Przecież to tylko kino!

***

Seans się skończył. Wyszedłem z planem dalszych działań. Wyszedłem – za dużo powiedziane. Stoczyłem się po schodach i zastygłem oparty o ścianę. Mdliło mnie, ale nie mogłem się zwymiotować. Przesiedziałem do rana w knajpie z oczyma na zapałkach. Wróciłem do domu z obietnicą, że wyśpię się porządnie i zastanowię się, co dalej. Nie przespałem się, ani nie przemyślałem niczego.

Wieczór spędziłem z Maiko. Posiedzieliśmy w kawiarni. Zastanawiałem się, czy powinienem zapytać o lisy i co by odpowiedziała. Zrezygnowałem; Jeśli rzeczywiście była lisem, nie powinna wiedzieć, że ją przejrzałem. Obiecałem sobie, że poczekam trochę. Ludzie szaleją po narkotykach, widzą bóstwa chodzące po wodzie, albo wieszczą koniec świata. Brałem dużo świństwa i nie zdziwiłbym się, gdybym padł ofiarą mirażu. Ironiczne, nie? Mogłem wybierać między złudzeniem a złudzeniem. Postanowiłem odczekać, nie działać pochopnie. Poszliśmy tańczyć.

Najprościej byłoby ją zostawić. Zatrzasnąć drzwi. To ładna dziewczyna, szybko znalazłaby sobie nowego. Albo postanowiła się zemścić. Z tego, co mówił facet w kinie, lisy są cholernie mściwe.

Tańczyliśmy do rana. Przytulała się do mnie, jej nogi drżały rytmicznie i ten rytm był zupełnie obcy. Jakbyśmy słyszeli inna muzykę. Ubranie lepiło się jej do ciała. Przez koszulkę przebijał płaski brzuch. Orientowałem się, że Maiko nie wydziela zapachu. Nieważne, jak mocnych perfum używasz, po godzinach tańca ciało cuchnie jak dekiel od kibla. Dziwne, że Maiko nie pachniała. Pocałowaliśmy się.

Dawno nie całowaliśmy się z Maiko. Pocałunki były dobre dla gówniarzy albo maminsynków, (podobnie jak robienie laski; Pamiętam, że matka zawsze całowała mnie na dobranoc, a jak podrosłem, robiła mi pałę. Podobno, dlatego, żebym się uczył, a nie ganiał za dziewczynami). Śmiałem się z facetów obśliniających panienki po kątach. Myśleli o własnych matkach, czy co? Jeśli chcemy zbliżyć się do dziewczyny, to nie lepiej przelecieć ja na parkiecie, w kącie, albo w jednym z pokoików na tyłach każdej dyskoteki?

Maiko była zdziwiona i ucieszona, gdy ją pocałowałem. Przywarła zaraz do mnie. Włożyłem język głęboko. Prawie zapomniałem, jak to się robi. Nagle uderzył mnie zapach mułu z dna rzeki albo robaczywego dołu. I zimny dotyk, dotyk czerwia. To język Maiko wyszedł mi na spotkanie. Był dziwnie duży i napuchnięty, miałem wrażenie, że pęknąłby, gdyby go mocniej przycisnąć.

Wyrwałem się i pobiegłem przez salę. Roztrącałem tańczących, chwiałem się, gnałem, na wpół skulony, z rozrzuconymi dłońmi, aż osunąłem się na kolana. Żołądek zawirował, na moment zrobiło się ciemno, a gdy otworzyłem oczy, nie było człowieka, w zasięgu wzroku, który nie miałby na sobie mojego obiadu. Większości nie przestała tańczyć. Z tyłu nadbiegała Maiko. Tylko jeden facet (koło czterdziestki, przedziwne połączenie patykowatych kończyn i gigantycznego brzucha), zwrócił na mnie uwagę. Pochylił się, pomógł wstać. Na policzku błyszczała mu ciemnoniebieska flegma.

-Trzymaj się, gościu – oświadczył – to dopiero się zaczyna.

***

Maiko chciała odprowadzić mnie do domu. Odmówiłem. Potrzebowałem samotności. Wziąłem długi prysznic, umyłem zęby, zjadłem kolacje, umyłem zęby, wypłukałem usta, zrobiłem sobie drinka i znów umyłem zęby.

Usta miałem pełne szlamu.

***

Sprawę z Maiko rozwiązałem dwa dni później. Obiecałem sobie, że poczekam. Nie mogłem.

Nie przypuszczałem, że znalezienie spirytusu w Tokio może stanowić problem. Pół dnia mi zeszło. W jednej połowie sklepów nie wiedzieli co to takiego, w drugiej patrzyli się jak na wariata albo samobójcę. Mogłem użyć benzyny. Obawiałem się, że jej zapach zniweczy przedsięwzięcie. Dopiero po południu dostałem dwie butelki na obrzeżach miasta, w jednym z tych zapomnianych sklepików, podobnych do krost na mechanicznym ciele Tokio.

-Pan nie chce tego wypić, prawda? – zapytał ostrożnie sprzedawca – można umrzeć po kieliszku tego.

Roześmiałem się.

-No skąd.

Butelki wepchnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, najadłem się Kataxu i pofrunąłem do dyskoteki. Dookoła kłębili się narkomani, dziwki, ich przyjaciele; Smok z milionem głów. Czy takich jak Maiko jest więcej? Co, jeśli Tokio zaludniły potwory?

Maiko czekała przed wejściem, ubrana jak lubiłem najbardziej: miała białe podkolanówki i bose stopy. Różowa spódniczka miała suwak, pozwalający rozpiąć ją jednym dyskretnym ruchem. Obcisła bluzeczka odsłaniająca dwie wytatuowane ryby, zwinięte wokół pępka. I welon sięgający za łopatki. I kwiat w welonie.

Weszliśmy do środka. Butelki sprawiały wrażenie wypełnionych ołowiem.

***

Maiko lubi narkotyki i upija się szybko. Każde wyjście kończyło się podobnie. Tańczyliśmy około godziny, poprawiając Kataxem albo neoamfą, potem szliśmy na parę głębszych. Maiko rozpływała się na kanapie, przymykała oczy, widziałem, jak bije jej serce. Robiła się blada albo zielona. Trwała tak piętnaście minut, aż narkotyk znów zaczynał działać. Rytuał ulegał powtórzeniu. Czas spędzany na tańcu i odpoczynku wyrównywał się powoli. Około piątej rano, Maiko zalegała na dobre. Czasem nawet zasypiała. Wielokrotnie podchodził do nas lekarz (każdy klub ma własnego lekarza – ot, postęp medycyny), sprawdzał tętno, czasem coś dawał na rozruszanie.

O świcie Maiko wykonywała ostatni taniec. Zawsze odbywało się to w ten sam sposób. Zmęczony, z rozplatanym systemem nerwowym i mózgiem pociętym na plastry, obwieszczałem, że czas nam do domu. Maiko zdawała się nie słyszeć. Podnosiłem ją delikatnie, otwierała oczy, nagle jej ciało zyskiwało sprężystość. Uwalniała się z objęć, „jeszcze zatańczę", mówiła, ruszała na parkiet.

O świcie dyskoteka wciąż jest pełna ludzi. Znam takich, co przychodzą tu przed pracą, nasiupani prochem po dziury w nosie, tańczyli godzinę, brali prysznic w umywalce i szli z walizeczką do roboty. Maiko wbiegała między nich, wyrzucała ramiona w górę, zaczynała wirować. jej palce niemal nie dotykały ziemi, oczy i żyły wychodziły na wierzch. Przypominała roześmianą staruszkę. Tańczyła tak koło dziesięciu minut. Powoli jej ruchy stawały się nieregularne, nogi słabły. Opadała na kolana i wciąż trzepotała rękami. Podnosiłem ja wtedy delikatnie, wlokłem do wyjścia i na metro.

Tego wieczoru bawiliśmy się świetnie. Maiko brała więcej ode mnie. Chciałem być przytomny. Brzydziłem się jej dotknąć. Miała zimne, metaliczne ciało i oczy maszyny. Unikałem jej ust.

-Wierzysz mi? – zapytałem w pewnej chwili.

Podniosła nieprzytomne oczy.

-Czemu pytasz?

-Właściwie nie wiem. Wydaje mi się, że ludzie powinni sobie ufać. Jak znają się już trochę.

Pomyślała chwilę.

-Tak chyba powinno być – odpowiedziała.

-Okłamałaś mnie kiedyś?

Odgarnęła włosy. Welon zsunął się po plecach na podłogę.

-Ja ci wierzę – pocałowała mnie, ale nie spojrzała w oczy. Wzdrygnąłem się – nigdy nie zrobiłam niczego, o czym chciałbyś słyszeć.

Zaczęliśmy tańczyć.

Przed piątą, Maiko zasnęła. Pomieszczenie spowijał półmrok. Do Sali dla tańczących prowadziło szerokie przyjście. Sala zdawała się być tuż obok nas, ale nie słyszeliśmy muzyki, tylko głuchy rytm, dobywający się jakby spod ziemi. Nie widziałem innych odpoczywających. Czułem ciepło ich ciał, gorące oddechy. Tylko Maiko pozostawała zimna. Bryła lodu, co czeka na ogień. Lis.

Nachyliłem się, dotknąłem jej twarzy. Nie drgnęła. Pierwszą butelkę wylałem jej na plecy, drugą ochlapałem welon, włosy pod nim, twarz. Poleciały w kąt. Wziąłem głęboki oddech. Maiko podniosła powieki. Pokręciła nosem. Spirytus spłynął jej do ust, przydusił. Zapaliłem zapalniczkę.

-jeszcze zatańczysz – powiedziałem.

***

Ogień spadł na plecy Maiko, rozbiegł się pomarańczową rzeką. Nim objął jej głowę, dostrzegłem oczy, rozszerzone z niedowierzania i wydęte wargi. Prychnęła. Szarpnęła się gwałtownie, potoczyła po ziemi i wstała, jak marionetka szarpnięta przez lalkarza. Już płonęły włosy, już zajęły się ręce, ogień spełzał do stóp, objął brzuch i szyję. Twarz zajęła się w jednej chwili, najpierw nos, potem płomień wszedł do ust. Maiko zaczęła tańczyć.

Wykonała niezgrabny piruet i pognała między ludzi, zostawiając żarzące się ślady. Zapłonął nasz stolik, kanapa, ściany. Wybiegłem.

Maiko wirowała po parkiecie, dopiero, gdy dotarła na środek, ludzie pojęli, co się dzieje. Trzech już płonęło na całego, kilku innych tarzało się po ziemi, albo próbowało strzepać z siebie języki ognia. Ich krzyk ginął we wrzasku Maiko. Tak nie mógłby krzyczeć tylko lis, przysięgam; Żaden człowiek nie jest w stanie aż tak cierpieć.

Podobno właśnie w Japonii mamy najnowocześniejsze systemy przeciwpożarowe na świecie. Nim woda lunęła z sufitu, wokół Maiko krążyły dwie żywe pochodnie. Lis, którego miałem za kobietę, upadł już na kolana. Bił pięściami w ziemię, a płomienie wyrastały z pleców niczym skrzydła. Stałem w drzwiach, gotów do ucieczki. Musiałem mieć pewność, że mój plan się dopełni.

Widziałem ścianę wody i niebieskawy dym, wirujący nad trzema nieruchomymi ciałami. Muzyka wciąż brzmiała. Maiko leżała na brzuchu, jeszcze unosiła głowę, próbowała podnieść się na rękach. Ubranie spłonęło, głowę miała czarną i łysą. Nie sposób rozróżnić nosa od ust. Odwróciła twarz do mnie. W oczach - jamach dogasał węgiel. Znieruchomiała. Byłem zdziwiony, bo lisy cierpią jak ludzie.

Ludzie krzyczeli, tarzali się po ziemi, próbowali uciec. Kilku naćpanych gości, wciąż tańczyło.

***

Przez pierwsze dni żyłem w cieniu śmierci. Maiko nie żyła, zabrała ze sobą pięć osób – dwie ofiary zmarły w szpitalu od poparzeń. Widziało mnie kilkadziesiąt osób. Czekałem na policję, ale nikt nie przyszedł.

Liczę, że zdołam zapomnieć, próbuję żyć dawnym życiem. Mam pokój, komputer, filmy. Powinno się udać. Następną dziewczynę wybiorę z większą rozwagą.

Znów poszedłem do kina. Siedzę teraz w fantastycznym fotelu, prostuję nogi. Sączę drina i, słuchajcie, jestem tak naćpany, że mógłbym robić za latarnię morską.

Film trwa i nie wiem, czy dobiegnie końca. Nie mogę wstać. Nie chcę tego. Piję i patrzę. Widzę siebie, jakim jestem. Cieszę się z tej prawdy. Nie wiem nawet, czy to ja opowiadam tę historię, czy ruszam bezgłośnie ustami. Postać z ekranu mówi za mnie. Im dłużej patrzę na film, tym głębiej rozumiem siebie.

-Czy się pomyliłem? – pytam – co, jeśli Maiko była zwykłą dziewczyną?

-Nie bój nic – słyszę – przecież to tylko kino.

Koniec

Dział: Opowiadania