Rezultaty wyszukiwania dla: Horyzont
Jadwiga Zięba - Buntownik
Wschód słońca w Zatoce Albatrosów był tego dnia niesamowicie piękny. Czerwony dysk powoli wyłaniał się zza jaśniejącego horyzontu i wspinał na tonący w odcieniach różu i pomarańczu nieboskłon. Wraz z lekką poranną bryzą zrywały się do lotu mewy, których krzyk budził z snu uśpiony port Bruzmer, stolicę Zjednoczonego Królestwa Vintrii.
Felris Kilson[1] energicznym krokiem maszerował pustą jeszcze keją[2], uważnie przyglądając się mijanym statkom. Z powodu wypowiedzianej zaledwie dwa tygodnie wcześniej wojny Republice Kruanu, wszystkie doki[3] były zajęte przez okręty vintryjskiej marynarki wojennej. Tak imponujący czas mobilizacji morskich sił zbrojnych, jeszcze kilka dekad temu był nieosiągalny. Jednakże napięcie od dawna rosnące między dwoma potęgami – Królestwem i Republiką sprawiło, że nikogo nie zaskoczył wybuch otwartego konfliktu między tymi krajami. Oba państwa rywalizowały o dominację na oceanach i jak największy udział w niezwykle dochodowym, światowym handlu morskim. Potrzebny był tylko pretekst, którym stał się „przypadkowy" atak kruańskiego galeonu[4] na królewski statek handlowy, wzięty „omyłkowo" za piracką galerę[5] Cesarstwa Warreńskiego. Na szczęście, mało kto wierzył w te naiwne i bezczelne tłumaczenia.
Felris gwałtownie się zatrzymał przerywając rozmyślania. Miotały nim sprzeczne uczucia. Widok okrętu HMS „Buntownik" sprawiał, że serce biło mu szaleńczo z podniecenia. Ostatnie kilka lat śnił tylko o tym, aby zostać kapitanem i oto jego marzenie się ziściło! W głębi serca czuł jednak rozczarowanie – jednostka w porównaniu do żaglowców, którymi młody mężczyzna do tej pory pływał jako pierwszy oficer, wydawała się śmiesznie mała. Od razu widać było też, że trójmasztowy szkuner[6] służył niegdyś jako statek handlowy, gdyż jego wygląd daleko odbiegał od surowej prezencji typowych okrętów wojennych. Piękny, smukły i wykończony drogim drewnem sosnowym, z kształtnym, kliprowym[7] dziobem miał najwyraźniej pecha, należeć kiedyś do zamożnego armatora z obsesją na punkcie zdobyczy postępu. Widocznie, na krótko przed wcieleniem trójmasztowca do floty, ów człowiek postanowił zmienić typ ożaglowania szkunera z „przestarzałego", tradycyjnego, rejowego[8] na „nowoczesny", „wydajniejszy" – gaflowy[9]. Został on stworzony przez kilku mieszkańców wyspy Lirmo, którzy zachwalali go pod niebiosa, że uczyni on statki zwrotnymi i zrewolucjonizuje morską żeglugę. Ku rozczarowaniu pseudo wynalazców tak się nie stało. Mniejsza powierzchnia żagli sprawiała, że takie jednostki nie osiągały zbyt wielkich prędkości. Twórcy zrzucali wprawdzie całą winę na nieprzystosowanie kadłubów współczesnych statków do ich innowacji, ale żaden żeglarz nie był do tego przekonany.
Z samym HMS „Buntownikiem" nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie to, iż „genialny" armator doszedłszy do wniosku, że jego szkuner jest za wolny, zaczął eksperymentować. Zamiast spróbować zmniejszyć tonaż[10] i ciężar żaglowca, zdecydował się zostawić przednie żagle jak były, a resztę wymienić. Tak więc okręt finalnie wyposażony był w: bezana[11] i bezantopsela[12] na bezanmaszcie[13]; grota[14] i grottopsela[15] na grotmaszcie[16] oraz fokbramsela[17] i fokmarsela[18] na fokmaszcie[19]. Oprócz tego między bukszprytem[20], a pierwszym masztem od dziobu obecne były sztagi[21], na których rozpinano latacza[22], sztafoka[23] i kliwra[24]. Baczny obserwator mógł zauważyć również dodatkowe grotstensztag[25] oraz grotsztag[26], które umożliwiały obecność grotsztaksli[27].
- W czym mogę pomóc, sir?
Felris wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na schodzącego ku niemu po trapie brodatego mężczyznę. Był wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną. Po ochrypłym głosie i przenikliwym spojrzeniu znać było doświadczonego wilka morskiego.
- Nazywam się Felris Kilson i ...
- A więc to pan jest nowym kapitanem HMS „Buntownika"? W takim razie witam na pokładzie, kapitanie Kilson. Bosman Stian melduje się na służbę , sir. Oprowadzę pana.
Felris uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył za zejmanem[28]. Doskonale wiedział, że warto mieć u boku znającego się na swoim fachu żeglarza. Sam miał 25 lat i mimo, że ponad piętnaście lat spędził na morzu, to wciąż nie stronił od słuchania rad bardziej doświadczonych. Ocean nauczył go pokory.
Młody mężczyzna, czuł jednak w głębi serca lekkie zdziwienie. Obecna załoga szkunera służyła kiedyś na HMS „Szponie", gdzie pierwszym po Bogu na okręcie był kapitan Linder. Po zatonięciu brygu[29] ocalałych marynarzy po prostu przeniesiono na HMS „Buntownika", więc mimo przejścia dotychczasowego kapitana na emeryturę, nadane przez niego stopnie pozostały i brakujące stanowiska wciąż czekały na obsadzenie. Stian doskonale sprawdziłby się w roli pierwszego oficera. W końcu ze świecą szukać takiego żeglarza z krwi i kości, jak bosman. Pozostawało pytanie: Komu w takim razie powierzono tę ważną funkcję?
Tymczasem jego przewodnik, jakby czytając mu w myślach, rzekł:
- Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie. Pierwszy oficer osobiście nadzoruje sztauowanie[30]beczek z prochem i amunicji w ładowniach, więc poznasz go później, sir.
Przeszli przez pokład główny, wspięli się na kasztel rufowy[31], po czym stanęli tyłem do bezanmasztu. Umiejscowienie tu koła sterowego było przemyślane – sternik mógł obserwować co się dzieje zarówno na statku, jak i przed jego dziobem.
- HMS „Buntownik" posiada trzy dolne pokłady – zaczął opowiadać zejman. – Ma 45 dział na burtę, czyli w sumie 90 dział w tym 64 karonad[32], 8 kolubryn[33]na górnym pokładzie oraz 18 falkonetów[34] na kasztelu rufowym. Wymiary całego okrętu to 116 stóp wysokości, 20 stóp zanurzenia, 40 stóp szerokości i 198 stóp długości łącznie z bukszprytem. Sądzę, że otrzymał pan już informacje na temat ożaglowania, sir?
Nowy kapitan potwierdzająco kiwnął głową i zadał standardowe pytanie:
- Jaki jest ogólny stan techniczny takielunku[35]?
- Wczoraj skończyliśmy taklowanie topenant i fałów, sir. Wszystko jest w doskonałym stanie, oprócz jufersów[36] sterburty[37] mocujących drabliny[38] want[39] grotmasztu. Są nieco zużyte i spróchniałe, ale swoje wytrzymają.
Felris znów kiwnął głową. W zadumaniu niezbyt uważnie słuchał bosmana. Podszedł do relingu[40] na końcu rufy[41] i z westchnieniem oparł się o niego. Spojrzał w kierunku redy[42]. Kotwiczyły tam olbrzymie jednostki niemieszczące się w dokach, min. koronny, sześciomasztowy galeon floty HMS „Gryf". W jego pobliżu stał też zapewne HMS „Lewiatan", mający ponad 150 dział na jednej burcie, którego kapitanem był jego ojciec...
- Pierwszy oficer, Lexia Striper[43] , melduje się, sir. – wysoki głos, który rozległ się za jego plecami wyrwał go z rozmyślań i sprowadził na ziemię.
Felris odwrócił się... i zamrugał z niedowierzania. Przed nim stała młoda kobieta w mundurze oficerskim Marynarki Wojennej Zjednoczonego Królestwa Vintrii. Przez pierwsze kilka sekund łudził się, że to żart, pomyłka. Chwilę później rzeczywistość zwaliła się na niego z ciężarem dorosłego walenia. Jasnowłosy kapitan wziął głęboki oddech, usiłując powstrzymać wzburzenie i nie zaszczyciwszy pierwszego oficera spojrzeniem, ruszył szybkim krokiem w kierunku trapu. Dziewczyna nawet nie drgnęła, mimo jawnego braku szacunku okazanego jej przez pierwszego po Bogu na okręcie. Jej stalowo-szare oczy przez moment utkwione były w oddalającej się biegiem postaci. Nie spodziewała się wprawdzie, że kapitan Kilson od razu ją zaakceptuje. Kapitan Linder też potrzebował sporo czasu, aby pozbyć się uprzedzeń wobec kobiety na pokładzie. Intuicja podpowiadała jej jednak, iż młody mężczyzna będzie twardym orzechem do zgryzienia.
Tymczasem bosman Stian stanął za nią, ojcowskim gestem położył rękę na jej ramieniu i z troską w głosie powiedział:
- Moim zdaniem całkiem dobrze to przyjął. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim o wiele gorszej reakcji...
* * *
- JAK TO NIC NIE DA SIĘ ZROBIĆ!? – wykrzyczał Felris, zrywając się gwałtownie z krzesła. Stołek z impetem uderzył o podłogę.
Kapitan HMS „Buntownika" trząsł się ze złości i wręcz z nienawiścią wpatrywał się w siedzącego przed nim wysokiego, niemłodego już mężczyznę. Tymczasem jego rozmówca rzucił mu spojrzenie pełne współczucia i zrozumienia, po czym spokojnie pochylił się i oparł o biurko.
– Felrisie, uspokój się. Usiądź, proszę.
Młody Kilson, wciąż wzburzony, postawił krzesło i z zaciśniętą szczęką usiadł.
– Posłuchaj mnie uważnie – rzekł gospodarz. - Na twoim miejscu zareagowałbym identycznie. Gdybym tylko mógł, pozbyłbym się Lexii Striper już dawno albo przynajmniej uniemożliwiłbym jej awanse. Niestety, mam związane ręce.
- Przecież jesteś, zdaje się, admirałem!
- Tak, ale wciąż podlegam królowi. Ponoć ona uratowała kiedyś królową Erizę, która objęła ją swoim patronatem. Aby umożliwić pannie Striper służbę w marynarce, uciekły się do podstępu. Otóż ta dziewczyna pod przebraniem mężczyzny, pływała przez kilka miesięcy na HMS „Wulkanie", gdzie otrzymała stopień drugiego oficera. Tak więc, kiedy cały fortel wyszedł na jaw i została, rzecz jasna, usunięta z szeregów floty, Jej Wysokość Eriza wniosła sprzeciw. Król przyznał jej rację, stwierdzając, że pozbywanie się dobrego żeglarza z tak błahego powodu jak płeć jest karygodne. Oprócz tego wydał rozporządzenie – w skrócie oficer Striper nie może zostać zdjęta z pełnionego stanowiska bez zaakceptowanego przez parę królewską uzasadnienia.
- A gdyby mój ojciec...
- Twój ojciec jest komodorem[44] Elitarnej Eskadry Koronnej oraz wielkim przyjacielem moim i naszego monarchy, ale obawiam się, że skoro ja nie mogłem nic wskórać, on także.
* * *
Felris z westchnieniem usiadł na beczce obok ćmiącego fajkę bosmana Stiana. Zakończył właśnie obchód statku. Tak jak jego ojciec, cenił sobie dobre stosunki z załogą, więc mimo braku swojej akceptacji dla pierwszego oficera, postarał się z każdym marynarzem HMS „Buntownika" zamienić choć słowo. Teraz przypatrywał się z niechęcią Lexii, nadzorującej załadunek zapasów żywności.
- Dlaczego jej tak bardzo zależy na żeglowaniu? – mruknął kapitan, bardziej do siebie, niż do Stiana. – Dlaczego nie mogła po prostu zostać dwórką królowej Erizy?
- Zapewne dlatego, że morze to jej cały świat. – odparł cicho bosman, pykając fajkę. Felris spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Wychował ją samotnie dziadek, rybak. Nie miał wyboru – musiał brać ją do pomocy przy połowach, bo sam nie zarobiłby na chleb dla siebie i dla niej. Kiedy miała 12 lat została porwana przez piracką galerę Cesarstwa. Nie została sprzedana w Warrenie, tylko dlatego, że udawała chłopca. Korsarze zawsze chętnie zatrzymują takich, jako galerników, czy majtków. Nie miała lekko, ale zobaczyła z nimi całkiem spory kawał świata.
- Raz, piraci zaatakowali pewien statek handlowy w celu złupienia go. Lexia miała wtedy 19 lat i dostrzegła szansę odzyskania wolności. Wraz z kilkoma innymi niewolnikami zbuntowała się i wspomogła w walce, broniącą się załogę żaglowca. Uratowała wtedy podróżującą incognito monarchinię. Królowa chciała odwdzięczyć się swemu wybawicielowi i pozwolić mu na służbę w Królewskiej Gwardii Vintrii, ale Lexia z oczywistych względów odmówiła. Zaintrygowana Jej Wysokość Eriza swoimi sposobami odkryła jej prawdziwą tożsamość. Resztę tej historii na pewno znasz. – zejman wyjął z ust fajkę i niemal błagalnie spojrzał na pierwszego po Bogu na okręcie z niemą prośbą w oczach. – Kapitan Linder też potrzebował trochę czasu, żeby się do niej przekonać. Gdy wreszcie się dogadali, stanowili zgrany zespół.
Felris puścił te słowa mimo uszu i nic nie odpowiedział.
* * *
Lexia Striper stała u steru HMS „Buntownika" i lekko korygowała kurs. Płynęli prawym halsem[45], baksztagiem[46], z prędkością ponad 4 węzłów[47]. Mimo niewielkiej szybkości okrętu, pęd rozwiewał delikatnie jej czarne włosy. Odetchnąwszy głęboko morskim powietrzem, poczuła w ustach słony smak. Słoneczne promienie odbijały się na grzbietach fal, a błękit nieba, wręcz raził swoją intensywnością. Wolność. Uwielbiała to uczucie. Mogłaby bez oporów nazwać się najszczęśliwszym człowiekiem w całym wszechświecie, gdyby nie...
- Ster trzy rumby[48] na prawo... Nie, nie tyle, zaraz spadniemy do półwiatru[49]! – warknął na nią kapitan Kilson, którego oddech czuła na karku od wypłynięcia z portu.
- Trzy rumby to trzy rumby, sir. – odparowała mu bez zastanowienia, nawet się nie odwracając.
Felris posłał jej mordercze spojrzenie, czego nie zauważyła i cedząc powoli słowa rozkazał:
- Odpaść o 2 rumby!
- Tak jest, sir!
Wrócili do wcześniejszego kursu. Po chwili podbiegł do nich jeden z marynarzy obsługujących log[50] z informacją, że szkuner zwolnił do mniej niż 4 węzłów. Lexia zagryzła wargę z irytacji. Była to ogromna strata prędkości, jeśli wziąć pod uwagę, że poniesiona w wyniku zwykłej utarczki słownej. Wręcz czuła palący, oskarżycielski wzrok kapitana na swoich plecach.
Okręt był w samym środku manewrów organizowanych dla króla, jako dowód gotowości floty do działań wojennych. Były one także swoistym sprawdzianem dla statków, kapitanów i załóg. Polegały one na wykazaniu się zmysłem taktycznym w inscenizowanej bitwie morskiej i uzyskaniu jak najkorzystniejszych pozycji względem „nieprzyjacielskich" statków. Flota była podzielona na drużyny, które „walczyły" przeciwko sobie. Z oczywistych powodów nie używano dział.
- Fregata[51] HMS „Rekin" na trawersie[52]! – rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda.
Felris i Lexia w tej samej chwili spojrzeli w stronę szybko nadpływającego pięciomasztowca. Z daleka widać było powiewającą banderę wrogiej drużyny. Pierwszy oficer odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Wyostrzmy kurs do półwiatru i zwabmy go w pobliże HMS „Wulkanu" i HMS „Burzy"...
- Zrobimy zwrot przez rufę. – wszedł jej w słowo kapitan. Usta rozciągnęły mu się w złośliwym uśmieszku. – Proszę wydać rozkaz.
- Ale wtedy znajdziemy na kontrkursie[53] do HMS „Rekina" – zaprotestowała dziewczyna. – Przecież on załatwiłby nas jedną salwą! Po za tym...
- Czyżbym słyszał sprzeciw wobec kapitana? – znów jej przerwał. – Przypominam pani, panno Striper, że bunt na pokładzie może być karany śmiercią, a już na pewno wydaleniem z szeregów marynarki.
Perfidny ton jakim wypowiedział te słowa oraz jego triumfalne spojrzenie doprowadziły pierwszego oficera nieomal do furii. W ostatniej chwili ugryzła się w język i zgrzytając zębami z tłumionej wściekłości, ryknęła:
- Do zwrotu przez rufę!
W ten sposób przebiegały całe manewry na pokładzie HMS „Buntownika". Każda rada Lexii była ostentacyjnie ignorowana przez Felrisa, który wydawał rozkaz zupełnie odwrotny do jej sugestii. Pod wieczór, gdy schodzili na ląd, dziewczyna maszerowała po trapie z żyłą pulsującą na skroni i miną mówiącą, że ktokolwiek ją teraz zaczepi, nie stanie o własnych siłach przez następny miesiąc. Za to zadowolony uśmiech młodego kapitana wyrażał jedynie mściwą satysfakcję.
* * *
- Jeśli mam być szczery, twój statek na manewrach wypadł beznadziejnie, synu.
Felris, komodor Kilson, admirał Nirt oraz sędziwy Ranson, kapitan HMS „Gryfa" i Główny Strateg przechadzali się wzdłuż burt HMS „Buntownika" w świetle wschodzącego słońca. Do wypłynięcia floty z portu Bruzmer zostało zaledwie kilka godzin, więc na wszystkich okrętach wokół panowały gorączkowe przygotowania. Młody kapitan z ociąganiem oderwał wzrok od pracy swojej załogi i spróbował wyjaśnić:
- To nie moja wina, ojcze. To wszystko przez...
Przerwało mu nadejście ciemnowłosej dziewczyny.
- Wzywał mnie pan, sir – ponuro zameldowała się Lexia, łypiąc wściekle na Felrisa. Była pewna, że niechybnie zamierzał zrzucić na nią całą odpowiedzialność za niepowodzenie szkunera.
- To jest zapewne oficer Striper. To zaszczyt móc poznać jedyną kobietę w szeregach armii. – z fałszywym entuzjazmem przywitał się z nią admirał, uśmiechając się przy tym zimno.
Dziewczyna udała, że nie usłyszała sarkazmu w jego głosie. Uścisnęła ręce niechętnych jej mężczyzn, starając się nie zwracać na wredny uśmieszek błąkający się po wargach jej kapitana.
Tymczasem komodor Kilson odchrząknął znacząco i rzekł:
- Obawiam się, że panna Striper musi już nas opuścić. Nie chcemy przecież odciągać pierwszego oficera od JEGO obowiązków, choćby na chwilę.
Lexia odetchnęła i z ulgą zaczęła się wycofywać, jednak wtedy odezwał się milczący do tej pory kapitan Ranson:
- Niech zostanie, to przecież dotyczy w znacznym stopniu jej.
Felris mógł tylko zacisnąć zęby w bezsilnej złości, a zrezygnowana Lexia – ruszyć kilka kroków za goszczącymi na pokładzie członkami sztabu.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Nasze szpiegowskie awiza[54] oraz agenci w Kruanie donoszą, że wroga flota gromadzi się na Morzu Białym w połowie drogi między Vintrią, a wyspami Republiki. Tam też zaatakujemy, nie dopuszczając do mobilizacji wszystkich sił nieprzyjaciela. Główną grupą szturmową będzie dowodził komodor Kilson – admirał Nirt skłonił głowę w stronę ojca Felrisa. – Resztą floty oskrzydlimy przeciwnika. To najprawdopodobniej będzie pierwsza i ostatnia bitwa tej wojny. Rejs na przewidywane miejsce starcia zajmie przy sprzyjającym wietrze 10 dni, dlatego...
- Rozumiem, ale wolałbym, zanim poznam szczegóły, dowiedzieć się, gdzie został przydzielony HMS „Buntownik".
Zapadło kłopotliwe milczenie. Kapitan Ranson nagle zainteresował się siedzącą na rei[55] sąsiedniego żaglowca mewą. Komodor i admirał patrzyli na siebie, nie mogąc zdobyć się na powiedzenie nieprzyjemnej prawdy. „To będzie jakaś bardzo bolesna wiadomość" – pomyślała Lexia. Intuicja jak zwykle jej nie zawiodła.
- Rzecz w tym, synu, że nigdzie. HMS „Buntownik" z powodu niekompletnej załogi ma wraz z dziewięcioma innymi okrętami patrolować Zatokę Albatrosów.
Osłupiały Felris zatrzymał się i znieruchomiał. Tak samo zareagowała zresztą pierwszy oficer. Oboje otworzyli usta, aby wyrazić swój sprzeciw, ale oburzenie i niedowierzanie odebrało im mowę.
- Wybaczcie, ale od tej decyzji nie ma odwołania – nie patrząc im w oczy, powiedział admirał, po czym troje mężczyzn szybko się oddaliło.
Młody kapitan z rozpaczą spojrzał na Lexię. Ona również była zdruzgotana. Pierwsza prawdziwa wojna Vintrii od dobrych kilku wieków, a oni będą na zesłaniu!? To był dla nich cios zwłaszcza, że wiązali duże nadzieje z możliwością wykazania się w bitwie. Kiedy tak wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i świat może być tak bezduszny, tkwili w tym samym miejscu, dodatkowo uderzył ich absurd sytuacji. Po raz pierwszy w czymś się zgadzali.
* * *
Lexia stała na tylnym relingu rufy i trzymała się achtersztagu[56]. Mlecznobiała mgła ograniczała widoczność do połowy kabla[57], przez co dziewczyna z trudem mogła dostrzec nok[58] bukszprytu. Dała więc sobie spokój z próbami obserwowania, co się dzieje przed dziobem i zapatrzyła się w szary kilwater[59] znaczący drogę okrętu. Cisza na morzu byłaby zupełna, gdyby nie delikatny chlupot fal i lekki szum bryzy. Lexia powinna już dawno, twardo spać, gdyż wkrótce czekała ją wachta[60]. Zastąpić miała zmęczonego kapitana, jednak wciąż czuła silne rozczarowanie i wzburzenie przeganiające sen. Patrol Zatoki Albatrosów! Do tego niewdzięcznego obowiązku oddelegowano zaledwie dziesięć z dwustu okrętów floty. To i tak był dość spory zapas ostrożności ze strony dowództwa. Do zatoki prowadziły tylko dwie drogi: jedna między półwyspem Lun, a wyspą Serfyn oraz druga, która wiodła poprzez cieśninę Frond. Przy czym, na przerzucenie swojej floty cieśniną, Republika potrzebowałaby kilku tygodni ze względu na dłuższą drogę do przebycia, celem ukrycia swoich statków. Takie manewry z pewnością nie umknęłyby uwadze vintryjskim agentom. Tak więc w sytuacji, gdy mobilizacja sił wroga na Morzu Białym była faktem, patrol Zatoki Albatrosów był wręcz zesłaniem, uniemożliwiającym wzięcie udziału w zbliżającej się bitwie.
Pierwszy oficer, była już w podłym humorze, ale nastrój dodatkowo pogarszał jej chłód. Oprócz tego od kilku chwil dochodziło do niej irytujące buczenie od strony dziobu. Mgła jakby zgęstniała, przez co dziewczyna rozejrzała się z niepokojem. Nie dostrzegłszy żadnego niebezpieczeństwa, znów zapatrzyła się na kilwater. Nagle dotarło do niej co ją tak zaniepokoiło. Ślad na wodzie zakręcał.
- Dlaczego zmieniliśmy kurs? – głośno zapytała Lexia.
- ...
Brak odpowiedzi rozsierdził ją. Kapitan Kilson nie stał dalej, jak kilkanaście stóp od niej i choć ukryty za bezanmasztem musiał ja słyszeć. Sprawnym ruchem zeskoczyła z relingu i ruszyła w stronę mężczyzny.
Gdy stanęła obok niego od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pomijając fakt, iż Felris wpatrywał się rozanielonym wzrokiem w mgłę przed dziobem, zachowanie reszty załogi również było, zgoła mówiąc, niecodzienne. Otóż wszyscy, jak jeden mąż porzuciwszy swoje posterunki stali na pokładzie z wyrazami otępienia na twarzach, z zachwytem zasłuchani w coraz głośniejsze buczenie.
- Syreny... - wyszeptała Lexia.
To tłumaczyło dziwny dźwięk, hipnotyczny stan załogi, przenikliwy chłód, a nawet nienaturalną mgłę. O tych magicznych stworzeniach z legend nie wiele było wiadomo. Nikt nigdy ich nie widział na własne oczy, choć krążyły pogłoski, że parę lat temu, u brzegów Kruanu rybakom udało się złapać kilka sztuk. Dziewczyna szczerze w to wątpiła. Opowieści mówiły, że żyją w stadach, często zmieniając siedliska, którymi są ostre skały i mielizny. Umieją czarami przywołać mgłę, a następnie zwabić w tę pułapkę statki. Lexia słyszała też niegdyś, że ich śpiew nie działa na kobiety.
Świadoma niebezpieczeństwa spojrzała w stronę bukszprytu usiłując wzrokiem przebić mgłę. Ku jej przerażeniu dostrzegła wyłaniający się w zastraszającym tempie zarys skały. Bez zastanowienia odepchnęła pierwszego po Bogu na okręcie i naparła całym swoim ciałem na koło sterowe. Okręt drgnął i opornie zaczął skręcać. W wyniku ostrego zwrotu i nagłej zmiany halsu niekontrolowane przez nikogo bomy[61] i gafle[62] z impetem przewaliły się na sterburtę. Statkiem zatrzęsło, a grotmaszt niebezpiecznie się wygiął, jednak Lexia nie przerwała manewru. Ogromny, pionowy drzewiec zadrżał i zaczął niepokojąco trzeszczeć. Dźwięk ten musiał częściowo zagłuszyć śpiew syren, bo wyrwany z transu kapitan ruszył z pomocą pierwszemu oficerowi i razem z nią naparł na ster. Tymczasem reszta załogi, powoli otrząsając się z otępienia, widząc zagrożenie złamania grotmasztu, rzuciła się, aby opanować talię szotów[63] głównego żagla oraz wzmocnić drzewiec. W samą porę, gdyż w tym momencie stare jufersy na sterburcie pękły. W ostatniej chwili lecące drabliny want chwyciło kilkunastu żeglarzy , co uchroniło HMS „Buntownika" przed katastrofą. Rafa, o którą mało co się nie rozbili, znalazła się za lewą burtą. Dopiero wtedy, pierwszy oficer puściła ster, pozostawiając kontr kapitanowi. Szkuner wrócił do normalnej pozycji. Skała rozpłynęła się za nimi równie nagle, jak się pojawiła. Syreni śpiew był skutecznie zagłuszany przez nerwowe nawoływania załogi. Po raz pierwszy zapominając zwady i rozumiejąc się bez słów, Felris i Lexia, ramię w ramię, zaczęli wspólnie opanowywać chaos na pokładzie.
* * *
Po całej nocy prac naprawczych, nad ranem, na pokładzie HMS „Buntownika" nareszcie ustał ruch. Większość zmęczonej załogi udała się do swych koi[64]. Na wachcie pozostali tylko pierwszy oficer i bosman oraz kilku marynarzy krzątających się przy szotach i kontrszotach.
Nagle na deskach pokładu rozległy się ciężkie kroki. Podtrzymując się lekko poręczy, zaspany Kapitan wygramolił się z kajuty i przecierając oczy rozejrzał się wokół. Z racji tego, że stał u steru podczas feralnej mgły oraz nadzorował konieczne wieczorne prace naprawcze, pierwszy oficer zluzowała go, dzięki czemu mógł on przespać resztę nocy. Oczywiście, reperowanie okrętu po ciemku nie było zbyt wygodne, lecz uszkodzenia głównego masztu, oraz jak się później okazało także kilku wręg[65] kadłuba wymagały natychmiastowej naprawy. Inaczej szkuner zatonąłby przed wschodem słońca.
Ferlis ziewnął potężnie i dopiero wtedy zauważył Lexię tkwiąca na grotmaszcie dobrych kilka stóp nad pokładem nogami. Opierając się o segarsy[66], z wysuniętym językiem zszywała bryty[67] grota. O wiele prościej było wprawdzie reperować zdjęte żagle niż tylko opuszczone, ale po intensywnej nocy nikt nie miał siły na klarowanie okrętu. Pierwszy oficer nareszcie go spostrzegła i zręcznie zeskoczywszy wylądowała obok niego.
- Jak tam drzemka sir? – z rozbawieniem zapytała dziewczyna, będąca najwyraźniej w wyśmienitym nastroju.
Felris spojrzał na nią spode łba. Stłumił kolejne ziewnięcie i zapytał:
- Czy coś mnie ominęło?
- Kiedy minęliśmy przylądek Glant złapaliśmy sprzyjający półwiatr. Nigdzie się nam nie spieszy więc zrzuciliśmy grota, grottopsela, bezana, bezantopsela. Płyniemy na samych bryfokach[68], sir. – zameldowała wciąż z uśmiechem pierwszy oficer.
- Tak się składa, że to akurat można zauważyć na pierwszy rzut oka, nieprawdaż? – kapitan za wszelką cenę chciał zachować powagę, choć kąciki ust niebezpiecznie mu drgnęły.
Lexia parsknęła śmiechem, ale wziąwszy głęboki oddech, uspokoiła się i odpowiedziała:
- Obecnie wachtę u steru pełni od kilku godzin bosman Stian. Zapewne byłby wdzięczny, gdybyśmy go zluzowali.
Ruszyli wzdłuż burty w kierunku rufy. Słońce ledwo przebijało się przez zasłonę chmur oświetlając dryfujące kawałki drewna. To przypomniało o czymś Felrisowi.
- Czy wiadomo już co z resztą eskadry? – zapytał cicho.
- Tak. – zdawkowo odpowiedziała pierwszy oficer. Czując jednak na sobie ciężki wzrok kapitana dodała – Z dziesięciu okrętów, które miały patrolować zatokę, ostały się tylko trzy. HMS „Motyl", który wyszedł bez szwanku, popłynął na Morze Białe, dołączyć do floty i poinformować o zaistniałej sytuacji admirała, a HMS „Sokół" wrócił do Bruzmer ze względu na poważne uszkodzenia. Zostaliśmy sami „na froncie".
Kapitan w końcu uśmiechnął się, słysząc żart i drążył dalej:
- Jak udało im się uniknąć rozbicia o skały?
- Na HMS „Sokole" zdecydowali się nie czekać na zwycięstwo z otwarciem beczek z rumem. Ich pijackie piosenki skutecznie zagłuszyły śpiew syren. Jednakże ich stan doprowadził do, delikatnie mówiąc, błędnego manewru i zahaczyli o rafę, przez co uszkodzili kadłub. A na HMS „Motylu" mają głuchego sternika, więc po prostu minęli je jak gdyby nigdy nic. To ich kapitan skontaktował się z nami. Natomiast HMS „Buntownika" uratowała... - tu Lexia zawiesiła głos, spojrzała na pierwszego po Bogu na okręcie i odchrząknąwszy znacząco, zakończyła - ...moja zbawienna obecność na pokładzie.
Felris przewrócił oczami i zainteresował się nagle głównym masztem. Nie odrywając wzroku od grotmarsu[69], mruknął:
- Jako kapitan, w imieniu załogi HMS „Buntownika", dziękuję ci za ocalenie okrętu.
- Przepraszam, ale nie usłyszałam. Czy możesz powtórzyć głośniej, sir? – odrzekła pierwszy oficer, ostentacyjnie, nachylając ucho do rozmówcy.
Felris już miał jej celnie zripostować, gdy nagle się zatrzymał tak, że idąca za nim Lexia wpadła na niego. Wspięli się właśnie na kasztel rufowy. Ich oczom ukazał się zielony na twarzy bosman. Jedną ręką trzymał ster, a druga kurczowo przyciskał sobie do oka lunetę. Zaniepokojony kapitan pokonał w kilku krokach dzielącą ich odległość, przyglądając się z troską Stianowi. Zejman bez słowa podał mu przyrząd optyczny. Felris, lekko zdziwiony, odebrał lunetę i spojrzał przez nią w stronę, w którą przed chwilą patrzył bosman. To co zobaczył sprawiło, że z kolei zbladł jak ściana.
Lexia nie czekając na zaproszenie odebrała lunetę od oniemiałego kapitana.
- To przecież okręt kruańskiej floty. – rzekła, nie wierząc własnym oczom. – Przecież to niemożliwe. ... Co tu robi pojedynczy galeon?
- To na pewno nie jest samotna jednostka. W cieśninie musi zbierać się cała flota. Czyżby nasi agenci nas zdradzili?
W miarę jak wypływali zza Srebrnego Cypla, przypuszczenie kapitana sprawdzało się. Wszystko działo się jak w sennym koszmarze. Oto właśnie na ich oczach najbardziej nierealny scenariusz okazywał się rzeczywistością. Pierwszy z szoku otrząsnął się Felris:
- Musimy odzyskać pełną sterowność. Vintryjska flota musi natychmiast zawrócić. Ta wiadomość musi, jak najszybciej dotrzeć do sztabu. Stian - budź załogę, wszystkie ręce na pokład. Lexia - hisować żagle.
Dziewczyna błyskawicznie zareagowała. Biegnąc, rzucała komendy zdziwionym marynarzom. Wszyscy bez wahania rzucili się za pierwszym oficerem, która już zwinnie wspinała się na maszty.
Bosman również nie czekał na powtórny rozkaz, tylko obrócił się na pięcie i chwilę później był już na dolnych pokładach, zrywając z koi nieświadomych niebezpieczeństwa marynarzy oraz kanonierów. Tymczasem kapitan z coraz większym strachem obserwował wrogie okręty. Liczył na to, że uda im się w porę zrobić zwrot i ujść niezauważonym, będąc jeszcze częściowo osłoniętym przez Srebrny Cypel.
Nagle od strony cieśniny zabrzmiał huk wystrzału. To dla Felrisa był sygnał, że ktoś spostrzegł HMS „Buntownika" i ostrzegał innych. Pierwszy po Bogu na okręcie, nie zwlekając dłużej, ryknął:
- Luzować szoty!
Szkuner powoli i opornie zawracał. Gdy złapali półwiatr, nieznacznie przyspieszył. Dziesięć minut później płynęli już pełnym wiatrem. Kapitan skupił się na utrzymaniu kursu na zachód.
- Wszystkie żagle postawione, sir – zameldowała Lexia, zjawiając się niespodziewanie za jego plecami.
Po chwili dołączył do nich bosman.
- Nie jest dobrze. W pościg udały się dwa kruańskie okręty – powiedział, wskazując morze za rufą. – Mamy nad nimi 30 mil przewagi, ale jesteśmy dużo wolniejsi. Obawiam się, że dopadną nas na środku zatoki.
Zafrasowany Felris spojrzał w stronę wrogich fregat, później na zachód, gdzie vintryjska flota prawdopodobnie mijała już półwysep Lun. Wedle jego rachunków, siły Republiki potrzebowały jeszcze kilku dni na mobilizację. Czas kurczył się niemiłosiernie. Już teraz mieli niewielkie szanse dogonić statki Królestwa. Jakiekolwiek manewry zmylające, tylko obniżyłyby prawdopodobieństwo powodzenia ich misji. Z drugiej strony, jeśli zostaną zatopieni po drodze, też na wiele się nie przydadzą marynarce. Spojrzał na Lexię. Wiedział, że ich myśli biegną podobnym torem.
- Myślę, że powinniśmy chociaż podjąć próbę ostrzeżenia na czas sztabu. To nasz obowiązek. – rzekła dziewczyna z zaciętą miną.
Zejman przytaknął jej słowom.
- W takim razie kurs na półwysep.
* * *
Pięć godzin późnij kapitan, pierwszy oficer oraz bosman zebrali się ponownie na naradę. Ścigające ich okręty zmniejszyły dzielący ich dystans o prawie połowę. Słońce stało już w zenicie i oświetlało swoimi promieniami pokład HMS „Buntownika". Miejsce przy sterze było na szczęście osłonięte przez wypełniony wiatrem grotżagiel.
- Musimy jakoś zwiększyć prędkość szkunera – odezwał się Stian. – Płyniemy z prędkością niespełna 4 węzłów. Oni – wskazał za rufę. – płyną co najmniej 7 węzłami.
- Nic już nie możemy zrobić – mruknęła zrezygnowana Lexia.
Zapadło milczenie. Dziewczyna trafiła w sedno.
- Niekoniecznie – rzekł znienacka Felris. – Nigdy nie byłem przywiązany do tych kolubryn na dole, a wy?
Pierwszy oficer podniosła zaskoczony wzrok na kapitana. Dopiero po chwili dotarło do niej, co proponował.
- Wyrzucić działa za burtę?!
- Tylko kolubryny i kule do nich. I tak są za ciężkie jak na szkuner tej wielkości...
- Dobrze tylko co to da? – przerwał mu bosman. – Dopadną nas i tak, i tak przez to feralne ożaglowanie. Wolałbym mieć się czym bronić, jak świsną nam koło uszu ich salwy.
- Zyskamy czas. Po za tym z kolubryn zdążylibyśmy wystrzelić najwyżej raz.
- Zgadzam się z kapitanem – rzekła nieoczekiwanie Lexia.
Bosman podniósł oczy ku górze i westchnął.
* * *
Pod wieczór odległość między uciekinierami, a fregatami Republiki wynosiła... 5 kabli. Było jeszcze całkiem jasno, więc przy dobrych chęciach można było odczytać nazwy goniących ich statków; ten bliższy – KRS „Niszczyciel" i ten dalszy - KRS „Hydra". Oczywistość stanowił zatem fakt, iż jednostki te, mając ich na wyciągnięcie ręki podejmą próbę unicestwienia HMS „Buntownika" przed zmrokiem.
- Mam pewien plan.
Pierwszy oficer stała przed zejmanem i Felrisem, patrząc na nich poważnie.
- A gdybyśmy zrobili zwrot przez rufę, później ostrym bajdewindem[70] podeszli KRS „Niszczyciela" od bakburty[71]. Jedną salwą nie zniszczymy go, ale może trochę uszkodzimy...
Tym razem to kapitan patrzył się na nią, jakby oszalała.
- Ostry bajdewind. – powiedział powoli. - Czy ty siebie słyszysz? Przecież to okręt wojenny, a nie jakiś rybacki kuter!
- Kiedyś widziałam, jak statek handlowy z ożaglowaniem gaflowym szedł tak ostro na wiatr, że wręcz nie wierzyłam. Musimy tylko zrzucić bryfoki. Później jednoczesny wystrzał z 41 dział i tyle. Wtedy będą mieli Kruańczycy przynajmniej jeden okręt do naprawy. – pozwoliła sobie zażartować.
Tymczasem Felris nie patrzył na nią, tylko stał zamyślony z oczami utkwionymi w rejach. Nagle drgnął, oświecony jakąś myślą. Na jego twarz wypełzł uśmiech, a oczy rozjaśniły się.
- Mam dużo lepszy pomysł.
* * *
Kapitan Cragg wpatrywał się z uwagą w uciekający szkuner HMS „Buntownik". Od 20 lat dowodził KRS „Hydrą" i widział wszystkie możliwe manewry albo raczej tak mu się do tej pory zdawało. Załoga vintryjskiego okrętu nic sobie nie robiła z utartych schematów. Właśnie zrzucała przednie żagle. Nie potrafił tego zrozumieć. Z której strony by nie patrzeć było to po prostu nieopłacalne. Mógł wprawdzie to zignorować, ale lata doświadczeń podpowiadały mu, że cokolwiek robią, mają coś na celu.
- Przygotować wszystkie działa – rozkazał pierwszemu oficerowi.
Z dezaprobatą spojrzał na KRS „Niszczyciela", którą dowodził kapitan Irian. Otwarte furty działowe jedynie sterburty wskazywały, że fregata jest przygotowana na salwę tylko z jednej strony. Taki był wprawdzie plan – statek kapitana Iriana i płynąca za nim KRS „Hydra" miały kolejno wystrzelić w kierunku HMS „Buntownika". Jednak kapitan Cragg cenił sobie zapobiegliwość, choć był przekonany, że tym razem wynik starcia jest przesądzony.
Dziób żaglowca przed nimi, zrównał się z rufą vintryjskiego trójmasztowca. Jednostka ta nie miała już żadnych szans. Mężczyzna właśnie gratulował sobie w duchu kolejnego zwycięstwa, gdy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. HMS „Buntownik" zamiast próbować ucieczki, co w jego wypadku było najbardziej rozsądne, tylko... zrobił zwrot przez rufę, przez co znalazł się centralnie na kursie KRS „Niszczyciela". Przez krótką chwilę kapitan Cragg był przekonane, że ogromna, pędząca fregata staranuje szkuner, który stracił wiatr w żaglach. Tak się nie stało, gdyż wrogi okręt siłą rozpędu przepłynął kilkadziesiąt stóp przed dziobem kruańskiej jednostki i złapał półwiatr. Jego rufa minęła zaledwie o parę stóp nok bukszprytu.
Kapitan KRS „Hydry" uświadomił sobie dwie rzeczy; po pierwsze - vintryjski żaglowiec nie zatrzymując się, szedł ostro pod wiatr - wcale nie miał zamiaru uciekać; po drugie – znalazł się równolegle do bakburty KRS „Niszczyciela", która... nie była przygotowana na oddanie salwy.
Przeklinając w duchu arogancję kapitana Iriana, skinął na oficera. Jego załoga wiedziała, co robić w nieprzewidzianych sytuacjach, w przeciwieństwie do marynarzy na pokładzie statku przed nimi. Patrząc, jak kanonierzy przygotowują się do wystrzelenia kul z lewej burty, przez chwilę zastanowił się, dlaczego HMS „Buntownik" nie oddał salwy na drugi kruański okręt. Odpędził się od takich wątpliwości. Obiecał sobie za to w sercu, że następnym razem dokładnie przyjrzy się ożaglowaniu przeciwnika i jego możliwościom. Nie przypuszczał, że nigdy więcej nie będzie miał okazji wypróbować tej wspaniałej myśli.
Kapitan Cragg uspokoiwszy się trochę, czekał w napięciu na odpowiednią chwilę do odpalenia dział, gdy jego intuicja zawiodła go po raz kolejny. HMS „ Buntownik" niespodziewanie zrobił zwrot przez sztag. Szkuner wykonał tak szybko i sprawnie, że wręcz zmaterializował się przed dziobem KRS „Hydry". Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Obie burty vintryjskiej jednostki wystrzeliły salwy - jedną w rufę KRS „Niszczyciela", a drugą w dziób fregaty kapitana Cragga. Mężczyzna zdążył zobaczyć tylko, jak okręt błyskawicznie się oddala.
Potem rozległ się niewyobrażalny huk i na pokład spadły palące się fragmenty kadłuba statku.
* * *
Łuna wybuchu rozjaśniła wieczorne niebo, pomarańczową poświatą. HMS „Buntonik" był na szczęście na tyle daleko, że huk ich nie ogłuszył. Lexia stała i wpatrywała się w szczątki stopniowo podnoszone przez podnoszący się dym.
- Skąd wiedziałeś, że ładownie z prochem znajdują się akurat z tyłu fregat?
- Jak miałem osiem lat, pływałem na identycznej – uśmiechnął się z dumą Felris. – Konstruktorzy mieli ogromne problemy z trymem[72] tego typu statków w stronę dziobu, dlatego zadecydowano o umiejscowieniu na rufie amunicji oraz prochu.
- Służyłeś na okręcie w wieku ośmiu lat?!
- Ojciec chciał, żebym jak najwcześniej zaczął się wdrażać do marynarki. Miałem lepiej niż ty – byłem wolnym majtkiem, nie niewolnikiem.
Pierwszy oficer pokręciła ze smutkiem głową.
- Są różne rodzaje niewolnictwa – powiedziała cicho. – Wybacz, że źle cię oceniłam na początku.
Nie czekając na jego reakcje, zostawiła go samego ze swoimi myślami.
* * *
HMS „Buntownik" bez trudu zdążył dogonić flotę, którą jak się okazało wstrzymał sztorm szalejący na Morzu Białym. Na wieść o tym, że siły nieprzyjaciela są w Zatoce Albatrosów, admirał Nirt zarządził całkowity odwrót. W ciągu trzech dni udało się osaczyć większość okrętów Republiki. Kruan zdecydował się podpisać kapitulację Ponieważ nie doszło do żadnej wielkiej bitwy, bohaterem obwołano kapitana Kilsona, za brawurowe zwycięstwo na dwoma wrogimi fregatami i dostarczenie informacji sztabowi. Otrzymał oczywiście wymarzony awans na kapitana jednego z okrętów Elitarnej Eskadry Koronnej. W związku z licznymi przyjęciami wydawanymi na swoją cześć, nie miał zbyt wiele czasu. Dlatego też, jakże wielkie było zaskoczenie załogi HMS „Buntownika", gdy Felris zjawił się pewnego dnia na pokładzie.
- Przyszedłeś się pożegnać? – zgryźliwie zapytała pierwszy oficer.
- Chciałabyś, co? – z wyraźnym rozbawieniem obserwował zaskoczenie na jej twarzy. – Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Odrzuciłem awans. Mój ojciec jakoś będzie musiał to znieść.
Lexia nic nie musiała mówić. Jej uśmiech wystarczył za odpowiedź.
[1] kilson (in. nadstępka) - element szkieletu żaglowca.
[2] keja - nabrzeże w porcie.
[3] dok - basen portowy, który zapewnia utrzymanie położenia statku w pionie i na stałym poziomie.
[4] galeon - żaglowy okręt wojenny cechujący się wysokim, zwężającym się ku górze kasztelem rufowym oraz obecnością galionu (figura na dziobie okrętu).
[5] galera - okręt o napędzie wiosłowym, często wspomaganym przez żagle.
[6] szkuner – żaglowiec o dwóch lub więcej masztach z ożaglowaniem skośnym. HMS „Buntownik" jest w rzeczywistości barkentyną (przedni maszt z ożaglowaniem rejowym).
[7] dziób kliprowy - dziób statku mocno wychylony do przodu.
[8] ożaglowanie rejowe - prostokątne żagle rozpięte pomiędzy poziomymi drzewcami zwanymi rejami.
[9] ożaglowanie gaflowe - czworokątny żagiel rozpięty pomiędzy masztem, biegnącym skośnie drzewcem - gaflem i bomem.
[10] tonaż - pojęcie określające wielkość statku w jednostkach objętościowych (pojemność).
[11] bezan – nazwa tylnego żagla na żaglowcu.
[12] bezantopsel – trójkątny żagiel rozpinany nad bezanem w ożaglowaniu gaflowym.
[13] bezanmaszt – ostatni maszt od dziobu.
[14] grot – nazwa głównego żagla, zwykle największego.
[15] grottopsel - trójkątny żagiel rozpinany nad grotem w ożaglowaniu gaflowym.
[16] grotmaszt – główny maszt
[17] fokbramsel – większy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.
[18] fokmarsel - mniejszy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.
[19] fokmaszt – pierwszy maszt od dziobu.
[20] bukszpryt – drzewce wystające do przodu z dziobu.
[21] sztagi - liny olinowania stałego stabilizujące omasztowanie równolegle do osi statku.
[22] latacz - trójkątny żagiel podnoszony przy stałej pogodzie na sztagu dziobowym.
[23] sztafok - trójkątny żagiel, ostatni od strony dziobu, położony najbliżej fokmasztu.
[24] kliwer - żagiel trójkątnym, podnoszonym na całej długości sztagu.
[25] grostensztag – lina łącząca górną część grotmasztu z fokmasztem.
[26] grotsztag – lina łącząca grotmaszt z fokmasztem.
[27] grotsztaksle – trójkątne żagle rozpinane między grotmasztem, a fokmasztem.
[28] zejman - popularne określenie doświadczonego żeglarza lub marynarza.
[29] bryg – statek o wszystkich masztach z ożaglowaniem rejowym, mniejszy od fregaty.
[30] sztauowanie - czynność wykonywana na jednostkach pływających przed opuszczeniem portu polegająca na dokładnym rozmieszczeniu ładunku i umocowaniu wszystkich ruchomych przedmiotów.
[31] kasztel rufowy - wysoka, często kilkupokładowa nadbudówka na żaglowcach.
[32] karonada - działo o niewielkiej masie i niewielkiej celności, za to dużym kalibrze.
[33] kolubryna - ogólna nazwa ciężkich dział artyleryjskich.
[34] falkonet - działo o małym kalibrze.
[35] takielunek - olinowanie żaglowca.
[36] jufers - sposób zamocowaninia i wzmocnienia liny.
[37] sterburta - prawa burta.
[38] drablina - wanty powiązane w rodzaj drabiny sznurowej.
[39] wanta - lina stabilizująca omasztowanie prostopadle do osi okrętu.
[40] reling - listwa biegnąca wzdłuż krawędzi pokładu i wystająca np. 1 m ponad pokład.
[41] rufa - tylna część statku.
[42] reda - obszar znajdujący się przed wejściem do portu.
[43] striper - członek załogi statku rybackiego wyspecjalizowany w patroszeniu ryb.
[44] komodor - dowódca grupy okrętów.
[45] hals - usytuowanie jednostki żaglowej względem wiatru, np. prawy hals oznacza, że jednostka ma wiatr od prawej burty.
[46] baksztag - kurs, w którym wiatr wieje ukośnie od strony rufy.
[47] węzeł - jednostka prędkości, równa 1 mili morskiej na godzinę.
[48] rumb - pomocnicza miara kąta, oznacz 1/32 kąta pełnego.
[49] półwiatr - kurs , w którym wiatr wieje prostopadle do osi statku.
[50] log - przyrząd pomiarowy służący do określania prędkości statku.
[51] fregata - żaglowiec przynajmniej trzymasztowy, ze wszystkimi żaglami rejowymi.
[52] trawers - kierunek prostopadły do osi żaglowca.
[53] kontrkurs - kurs przeciwny do kursu statku.
[54] awizo - niewielki okręt, zwykle szpigowski.
[55] reja - poziomy drzewiec umiejscowiony na maszcie w ożaglowaniu rejowym.
[56] achtersztag - sztag łączący górną część masztu z rufą.
[57] kabel - odległość równa 1/10 mili morskiej.
[58] nok - końcówka drzewca poziomego.
[59] kilwater - ślad torowy znaczący drogę przebytą przez statek.
[60] wachta - okres, podczas którego służbę pełni jedna zmiana załogi.
[61] bom - drzewiec ruchomy służący do manewrowania żaglami.
[62] gafel - drzewiec ruchomy pełniący taką samą funkcję jak bom, ale zamocowany wyżej od niego.
[63] szoty - liny służące do ustawiania bomu i gafla w odpowiedniej pozycji.
[64] koja - łóżko na jednostce pływającej.
[65] wręga - podstawowy poprzeczny element szkieletu statku.
[66] segarsy - pierścienie lub liny opasujące maszt, do których mocowany jest żagiel.
[67] bryty - pasy płótna zszytych w żagiel.
[68] bryfok - pierwszy żagiel od dziobu.
[69] grotmars - platforma umieszczona na grotmaszcie jako punkt obserwacyjny.
[70] bajdewind - kurs, w którym wiatr wieje od dziobu.
[71] bakburta - lewa burta.
[72] trym - pochylenie statku w stronę dziobu lub rufy.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Katarzyna Poczewska - Dienaves
Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.
Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.
- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.
Nie było odpowiedzi.
Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła. Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.
Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.
- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.
Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.
- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.
Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.
***
Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.
Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.
- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.
Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.
Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.
***
Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.
Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.
- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.
Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.
Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.
Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.
- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.
Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.
- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?
- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".
- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.
Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.
- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?
- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.
Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.
- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.
- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.
- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.
- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.
- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.
Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.
Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.
- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret
- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.
- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.
- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.
- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.
- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.
***
Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.
***
Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka
- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.
- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.
- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?
- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.
- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.
Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.
- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.
- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?
- A czy to ważne?
- Nie, niezbyt...
- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.
Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.
***
Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:
- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.
Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.
Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.
- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.
Przekartkowała dalej.
Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.
Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.
Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.
Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.
W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.
- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.
Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:
- Dzień dobry.
- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.
- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.
- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.
- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.
- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.
Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.
- Kira! – zawołała.
Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.
- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.
Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.
- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.
***
Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.
Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.
- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.
W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.
- To jego własność...
- Dienaves...
- Dawca życzeń...
- Zostaw! Nie dotykaj!
- Wróci...
- Niezadowolony...
Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.
Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.
Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.
- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.
Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.
Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat
Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.
***
Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.
- To ona...
- Zabrała...
- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...
- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.
Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.
***
Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.
- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.
Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.
- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.
- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.
Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.
- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.
Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.
- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.
- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.
- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.
Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.
- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?
- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.
- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.
- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.
Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.
- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.
- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.
- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.
Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.
- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.
- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?
Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.
- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.
- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.
- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.
- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.
W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.
- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.
Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.
- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.
- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".
W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.
- Muszę iść – powiedział nagle.
- Ale gdzie? – zapytała.
- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.
Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.
***
Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.
- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.
Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.
- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.
Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.
- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?
- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.
Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.
- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.
- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.
- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.
- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.
- Adam ... - wyszeptała po chwili.
- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?
- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.
- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?
W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.
- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.
- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.
- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.
- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.
- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?
- Piętnaście lat – odparł.
- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.
- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?
- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.
- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...
- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.
- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.
- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.
- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!
- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.
- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.
- Zgadzasz się na kontrakt?
- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.
Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.
- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.
Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.
***
Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.
Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.
Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.
Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.
- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.
Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.
- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?
Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.
- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.
Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.
- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.
- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.
Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.
- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.
Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.
- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!
- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.
***
Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.
- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.
Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.
- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.
- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.
- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?
- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.
Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...
- Lata życia... - przeczytała i zamarła.
- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.
Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.
- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.
Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.
- Rak kości... - powiedział krótko.
- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.
Mężczyzna nie odpowiedział.
- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?
- Mianowicie? – zapytał.
Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...
- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?
- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.
- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.
- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.
- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.
Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.
- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.
- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.
***
Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Michalina Łuczak - Mistrz i uczennica
— Spróbuj jeszcze raz. Powoli.
Mistrz patrzył na uczennicę spod przymrużonych oczu, opierając dłonie o metalową po-dobiznę pandy, która wieńczyła starą, drewnianą laskę. Na bladej twarzy rysowało się zmęcze-nie, choć nie wyglądał na zniecierpliwionego. Czekał, aż jego podopieczna poprawnie wykona zlecone przez niego ćwiczenie: spali słomianą kukłę przy użyciu ognistej kuli. Starała się ze wszystkich sił, jednak od godziny udało jej się wykrzesać jedynie niewielki płomyk, który nadawał się do podpalania świeczek.
Wzięła głęboki wdech i przystąpiła do kolejnej próby. Zastosowała się do wskazówek mentora: po pierwsze – oczyścić umysł ze wszystkich myśli, po drugie – skupić całą moc w śródręczu, po trzecie – uformować z niej konkretny kształt, po czwarte – zranić lub w najgor-szym przypadku zabić cel. Przy uwalnianiu energii zamknęła oczy, bojąc się tego co nastąpi. Wymowny brak komentarza ze strony mistrza utwierdził ją w przekonaniu, że i tym razem coś poszło nie tak.
— Nie potrafię.
— Nie starasz się – odparł chłodno mistrz.
Dziewczyna nachmurzyła się, zaciskając dłonie w pięści. Czerwone iskierki mimowolnie uwolnionej mocy zaczęły sączyć się spomiędzy jej palców. Mistrz uśmiechnął się nieznacznie.
— Gdybyś stosowała się do moich wskazówek...
— A co robię, według mistrza? – spytała przez zaciśnięte zęby, hamując wybuch irytacji. Była bardzo niecierpliwa.
— Obijasz się zamiast ćwiczyć, a nie tego od ciebie oczekiwałem.
— Staram się jak mogę! – krzyknęła zdenerwowana.
— Zdecydowanie za mało, wnioskując po twoich licznych – tak, licznych – aczkolwiek nieudanych próbach.
Dławiona przez dwa miesiące złość w końcu znalazła swoje ujście. Zielone oczy młodej adeptki roziskrzyły się groźnie, a złote obwódki zrobiły się jeszcze bardziej wyraźne. Miała serdecznie dość kilkugodzinnych spotkań z aroganckim, często złośliwym nauczycielem. Nie-jednokrotnie doprowadzał ją do szału, jednak ze względu na prośbę matki tłumiła go w sobie jak najlepiej umiała. Konieczność zapewnienia chorowitej rodzicielce godnego bytu stała się priorytetem.
— Za mało? – warknęła. – Za mało?!
Krzyknęła i jakby odruchowo zamachnęła się prawą, silniejszą ręką. Nie wiedziała w jaki sposób ani dlaczego słomiana kukła stanęła w płomieniach. Zdumiona spojrzała na mentora, który niedyskretnie poprawiał okulary, żeby zamaskować cichy chichot. Jego reakcja jeszcze bardziej podziałała na nerwy dziewczyny. Sprowokował ją do uwolnienia kolejnej ognistej kuli, ukształtowanej równie instynktownie co pierwsza. I choć celowała w mentora — chybiła. Odsunął się w ostatniej chwili, pozwalając krzesłu spalić się doszczętnie. Wyszczerzył zęby do uśmiechu.
— Uwielbiam osoby, które bardzo emocjonalnie podchodzą do wszystkich kierowanych w ich stronę uwag. Nawet nie wiesz, jak łatwo sprowokować takich do działania. I, co ciekawe, zazwyczaj dobrze wykonują swoją robotę, choć często nie mają pojęcia, w jaki sposób tego dokonały.
— To znaczy, że... — zaczęła niepewnie. Gniew poszedł w chwilową niepamięć.
— Możesz sobie odhaczyć opanowanie ognistej kuli – dokończył spokojnie mistrz, gła-dząc opuszkami metalową pandę. Spojrzał na stary zegar, stojący w rogu przyciemnionej kom-naty. Zbliżała się godzina obiadu. – Na dzisiaj wystarczy, młoda damo. I tak poświęciliśmy zbyt wiele czasu na to jedno ćwiczenie, które jest podstawowym manewrem magicznym. Boję się, co będzie później, gdy przejdziemy do bardziej skomplikowanych rzeczy. Tymczasem – masz ochotę na ciepły posiłek?
Dziewczyna potaknęła ochoczo głową. Dopiero teraz poczuła doskwierający ból brzucha spowodowany brakami jedzeniowymi. Jedną z nielicznych zalet spędzania większości czasu z mentorem były bardzo smaczne posiłki. Pani Emilia – kobieta w średnim wieku, odpowiedzialna za kwestie kulinarne na dworze mistrza – przyrządzała przepyszną potrawkę z królika oraz wyjątkową zupę jarzynową. Dziewczyna z utęsknieniem wyczekiwała na jedno z tych dań.
Mistrz zaprowadził ją do podłużnej jadalni, pogrążonej w półmroku jak większość po-mieszczeń. Adeptka nie do końca rozumiała tę tendencję i przyzwyczajenie do przebywania w przyciemnionymi ścianami. Początkowo strasznie ją to męczyło, teraz podchodziła do tego z względną obojętnością, a niekiedy znajdowała nawet pewne korzyści. Często, tuż przed lek-cjami, bawiła się w gaszenie i zapalanie świec, tworząc różne kompozycje poprzez zmianę ko-loru płomienia. Sprzątaczki patrzyły na to z dezaprobatą, jednak ochmistrzyni nie krytykowała tego pomysłu tak jak reszta służby. Sam mentor nie zwracał na to w ogóle uwagi; miał ważniejsze sprawy na głowie niż wystrój wnętrz. Niewielkie uwolnienie mocy było dla niego co najmniej normalne, przez co nie zdarzyło mu się pochwalić uczennicy za tę prostą sztuczkę.
— Chciałbym cię o coś prosić – powiedział, kiedy zasiadł u szczytu dębowego stołu, a adeptka zajęła miejsce po prawej.
— Tak, mistrzu? – uniosła brwi, zastanawiając się nad tym, co może chcieć od niej men-tor.
— Muszę wyjechać pojutrze na kilka dni – oświadczył spokojnie, nalewając sobie i roz-mówczyni zupę rakową. – To dość pilna sprawa, która nie może czekać. Byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli w tym czasie odwiedzisz moją znajomą i pomożesz jej przy pracy.
— Co ma mistrz na myśli? – w jej głosie rozbrzmiała ciekawość. Była szczerze zaintere-sowana szczegółami.
— Jest miejską znachorką, prowadzi niewielką lecznicę nieopodal ratusza. Mogłabyś się nauczyć od niej ciekawych rzeczy podczas mojej nieobecności. Poza tym zielarstwo ma wiele wspólnego z magią, również tą, w której cię szkolę.
— Jak długo miałaby trwać praktyka?
— Aż wrócę z powrotem do miasta – odparł, wędrując wzrokiem z jednego półmiska na drugi. – Te udka wyglądają smakowicie, nałożysz mi kilka?
— Tak, oczywiście... — trochę zdezorientowana tak nagłą zmianą tematu wychyliła się, żeby sięgnąć po talerz. Zastygła, słysząc cykanie mentora.
— Siłą woli – sprostował, patrząc na nią z uwagą. Piwne oczy śledziły każdy jej ruch.
Dziewczyna usiadła prosto na krześle, przylegając plecami do wysokiego, całkiem wy-godnego oparcia. Oczyściła umysł, skupiając całą swoją uwagę na półmisku. Dzięki cienkiej fali energii uniosła nieznacznie trzy udka i przeniosła je nad talerz mentora. Opadły miękko, kiedy rozluźniła mięśnie. Momentami centrowanie myśli na jednym przedmiocie wymagało od niej sporego wysiłku. Ostatecznie była dopiero początkującą adeptką.
— Dziękuję – mistrz uśmiechnął się niezauważalnie, zabierając się za podane mięso. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę i stanie się to twoim nawykiem, na który nie będziesz zwracać w ogóle uwagi.
— Coś na zasadzie oddychania?
— Otóż to – przytaknął. Zamilkł na chwilę, utkwiwszy bezwiedny wzrok gdzieś przed sobą. – Sesylia jest dość wymagającą osobą, jednak znam twoje nawyki i zachowania na tyle dobrze, by móc śmiało stwierdzić, że nie powinnaś mieć problemów ze spełnianiem jej oczeki-wań – spojrzał na powrót na uczennicę. Jego nieprzenikniony wyraz twarzy nie zdradzał żad-nych emocji. – Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo zależy mi na godnej reprezentacji?
— Oczywiście, że nie, mistrzu! – odpowiedziała natychmiast, wypinając dumnie pierś. Cieszyła się na samą myśl o tak poważnej misji i możliwości zdobycia nowej wiedzy z dotąd niepoznanej dziedziny nauki. W jej oczach iskrzyły się radosne ogniki. – Obiecuję, że nie zawio-dę!
Mentor potaknął głową na te słowa. Skończyli jeść obiad w ciszy – każde z nich poświę-ciło się innym myślom.
Adeptka wróciła do domu niedługo po posiłku. Do końca dnia zastanawiała się wyłącz-nie nad tym, jak będą wyglądać praktyki u pani Sesylii. I jak bardzo zatęskni za swoim mi-strzem – o ile w ogóle dojdzie do takiej sytuacji.
Kolejny dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Od samego rana nie mogła usiedzieć w jed-nym miejscu, przez co trochę na siłę szukała jakichś zajęć do południa. Przynajmniej z pięć razy zaproponowała matce pomoc, chociaż ta zapewniała, że niczego jej nie trzeba. Odwiedziła paru sąsiadów, jednak nikt nie szukał dodatkowych rąk do pracy. Zajrzała do pobliskich sklepów, ale i tam nie znalazła nikogo, kto by jej potrzebował. Z utęsknieniem wyczekiwała słońca w zenicie. Kiedy zegar wybił dwunastą, porwała torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, zarzuciła ją sobie przez głowę na ramię i czym prędzej pobiegła w stronę rezydencji mentora. Kilka razy musiała się zatrzymać, żeby przecisnąć się przez powiększający się tłum w ciasnych uliczkach oraz na mostach. Przyzwyczaiła się do nieumyślnych kuksańców wymierzonych przez przechodniów i nieodłącznych krzyków, dobiegających z placów targowych. Co rusz jakiś kupiec proponował jej wspaniałej jakości wyrób, który zachwalał na sto różnych sposobów; większość z nich zaledwie zahaczała lub całkowicie mijała się z prawdą. Przemierzenie drogi zajmowało jej kwadrans, jednak korki uliczne wydłużały ten czas o kolejne dziesięć minut. Mentor przymrużał oko na ewentualne spóźnienia, ponieważ znał miasto lepiej, niż większość mieszkańców. Wychował się tu, dorastał, uczył i pracował. Dziewczyna spytała go kiedyś, czy zdarzyło mu się opuścić mury na dłużej – w odpowiedzi otrzymała tylko tajemniczy uśmiech. Nurtowało ją to przez kilka dni, jednak widząc, że nie wyciągnie z mistrza niczego więcej, odpuściła sobie.
Mentor czekał na nią w ogrodzie. Siedział na drewnianej ławce pod łukowatym dachem niebieskiej altanki. Ręce opierał na lasce, przytupując nogą znany wyłącznie sobie rytm. Z ka-mienną twarzą obserwował rozciągający się u podnóża wzniesienia widok – różnobarwne pola kwiatów tworzyły przyjemną dla oka tęczę. Ponad nimi rozciągały się masywne góry. Ich szczyty — otulone śniegiem, który nie stopniał mimo doskwierających upałów — chowały się za puszystymi obłokami. Mężczyzna wyglądał na niewzruszonego tym pięknym widokiem; widział go codziennie od wielu lat. Jakkolwiek znudzony lubił tu przychodzić, żeby pomyśleć lub oczyścić umysł. Co dziwne, rzadko używał magii w tym miejscu. Traktował ogród jak coś świętego, nienaruszalnego. Tego samego oczekiwał od swojej podopiecznej.
— Dzień dobry... mistrzu – wydyszała, zatrzymując się przy altance. Biegła co sił w no-gach by zdążyć na czas, jednak mentor jak zwykle nie przejął się jej spóźnieniem. – Długo... — urwała na chwilę, próbując złapać oddech – długo mistrz czeka?
— Właściwie to nie. Czymże jest kwadrans wobec wieczności? – pytanie wypowiedział teatralnym głosem. Chwilę potem zmarszczył czoło. Ani razu nie zaszczycił uczennicy wzro-kiem; zapatrzył się w przepiękną dal.
— Co dzisiaj robimy, mistrzu? – spytała, siadając obok mentora. Zerknęła na niego wy-czekująco.
— Właściwie, w ramach kary, powinienem oddelegować cię do domu – mruknął cicho. Jego twarz pozostawała beznamiętna jak zwykle.
— Kary? Jakiej kary? – była szczerze zaskoczona tym stwierdzeniem. Myślami cofnęła się kilka godzin wstecz, jednak nie udało jej się znaleźć żadnego wspomnienia, w którym po-pełniłaby jakiś karygodny czyn. – Nie rozumiem, co takiego zrobiłam?
Mistrz rzucił na nią okiem, jakby pretensjonalnie. Milczał przez chwilę, aż w końcu wes-tchnął i wytłumaczył swoje słowa:
— Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. Prosiłem, byś poćwiczyła przenoszenie przedmiotów z jednego miejsca w drugie. Gdybyś uczyniła to, co ci zleciłem, byłabyś co najmniej niewyspana lub nieskupiona. Zaś z tego co widzę – pokręcił głową na znak dezaprobaty – tryskasz energią jak po podwójnej porcji obiadu. Nie masz problemów z podzielnością uwagi, a i nie wyglądasz na zmęczoną. Nie wierzę, że po wczorajszym zaprezentowaniu swoich umiejętności dodatkowe ćwiczenia przyszłyby ci z zaskakującą łatwością.
Skończył, a w jego głosie dało się słyszeć nutę rozgoryczenia i... smutku. Zawód, który mu sprawiła, był szczery. Adeptka poczuła silne wyrzuty sumienia. Wstała i ze zwieszoną gło-wą skierowała kroki w stronę dziedzińca.
— Które z moich słów potraktowałaś jako synonim wyrazu „wyjdź"?
Zatrzymała się w pół kroku. Następne trzy godziny spędziła na ćwiczeniu tego, czego nie zrobiła w domu. Milczenie mistrza było dla niej jak nóż w plecy, który wbijany przez prze-szywające spojrzenie, tworzył głębokie bruzdy na psychice oraz sumieniu adeptki. Jakkolwiek bolesne przypominały jej, żeby nie popełniać dwa razy tego samego błędu. Zwłaszcza w obec-ności maga.
— Ile razy mówiłam, żebyś nie mieszała tego w wysokiej temperaturze?
Trwał trzeci dzień zmagań młodej adeptki z rygorem pani Sesylii. Ta starsza kobieta, prawdopodobnie rówieśniczka mentora dziewczyny, była chodzącym demonem, który nie znał litości nawet w skrajnych sytuacjach. Nie dopuszczała do siebie żadnych sprzeciwów, a każdą wymówkę kwitowała słowami: „co cię boli to amputuj", „dni księżycowe to nie choroba, możesz normalnie pracować", „jeśli tak cię przemęczam wracaj do domu – droga wolna". Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych ze znachorką adeptka wycofała wszystkie złe słowa, skierowane niegdyś w stronę mistrza. Co stwierdziła z przerażeniem – przy pani Sesylii był niczym baranek. W wolnych chwilach – sporadycznie pozwalano jej odetchnąć na trzy minuty – modliła się o szybki powrót nauczyciela. Tęskniła za nim jak nigdy wcześniej.
— Zadałam ci pytanie.
Dziewczyna oderwała wzrok od miedzianego kotła, zatrzymując go na pociągłej twarzy pani Sesylii. Liczne zmarszczki przypominały pofałdowaną tkaninę, co w tym wypadku nie było przyjemnym widokiem. Puste spojrzenie białych oczu kobiety znowu wywołało u dziewczyny ciarki na plecach. Sesylia utraciła możliwość widzenia jeszcze za młodu, kiedy wraz z innymi studentami magii przeprowadzała dość niebezpieczny eksperyment. W przeciwieństwie do pozostałych udało jej się ujść z życiem, jednak bez wzroku. Niemniej jednak wada nie przeszkodziła jej w rozwoju i już po kilku latach stała się sławną i cenioną znachorką. Dziewczyna przeklinała Sesylię za jej metody nauczania, jednak umiejętności oraz doświadczenie wzbudzały szczery respekt. Jakkolwiek okrutna — znała się na rzeczy.
— Powtarzała pani co najmniej pięć razy, tak, wiem, znowu źle.
— Wyjaśnij mi sens takiego bezmyślnego działania – mimo wielu upomnień — bo zdaje się, że nie bardzo rozumiem.
— Zamyśliłam się.
— Ach, zatem o to chodzi. Najwyraźniej niezbyt jasno wyraziłam się przy pierwszym naszym spotkaniu. Powtórzę, byś tym razem dobrze przetworzyła informacje – nie toleruję głupoty oraz jej pochodnych. Takie rzeczy możesz ćwiczyć sobie z mistrzem, jednak póki prze-bywasz ze mną, oczekuję od ciebie pełnego skupienia i rozmysłu nad tym, co robisz.
— Przepraszam.
— Puste słowa zachowaj dla siebie. Powiem tylko tyle – nie chcesz poczuć na własnej skórze, jak to jest ucierpieć przez własną głupotę. Wylej tę karykaturę porządnej mikstury i zacznij od nowa. Wrócę za jakiś czas, żeby sprawdzić efekt.
— Wychodzi pani?
— Tak. Mam zamiar wypożyczyć ci książkę, która pomoże ci w dorosłym życiu.
— Jaką? – dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Dedukcja oraz bezgłośne wyciąganie oczywistych wniosków.
Sesylia odwróciła się i opuściła izbę na piętrze, pozostawiając po sobie kwiatowy zapach własnoręcznie stworzonych perfum. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy pozostała sama. W lecznicy byli jeszcze inni pomocnicy, jednak ich obowiązki skupiały się wokół chorych, ulokowanych na parterze. Prócz Sesylii tylko młoda adeptka mogła poruszać się swobodnie po całym budynku, zarówno dolnej, jak i górnej części.
Spojrzała do kotła. Czerwona, klejąca się maź zaczęła niebezpiecznie bulgotać. Dziew-czyna zapomniała o zmniejszeniu płomienia, przez co mikstura nadawała się wyłącznie do usunięcia. Pociągnęła nosem, patrząc na katastroficzny efekt dwugodzinnej pracy. Wyraźnie niezadowolona machnęła ręką, mamrocząc coś pod nosem, a podejrzana substancja w kotle momentalnie zniknęła, pozostawiając nieskazitelnie puste dno. Zerknęła kątem oka na otwartą księgę, w której był przepis na miksturę uzdrawiającą – wiedziała, że to podstawa znachorstwa i że musi to opanować, jeśli nie przez wymóg Sesylii, to chociaż dla własnego dobra.
Wzięła głęboki wdech. Skupiła wewnętrzną energię w śródręczach. Unosząc dłonie nad kocioł, pozwoliła, by strumienie wody napełniły naczynie prawie po sam brzeg. Mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, którego nauczyła ją Sesylia, jednak mentor prosił ją przed wyjazdem, by stroniła od tej metody i w miarę możliwości stosowała magię tlącą się w duszy.
Zanim zaczęła naukę, przeczytała dużo książek na temat dualistycznej naturze magii. Początkowo używano wyłącznie energii wewnętrznej (takiej, która wypływała bezpośrednio z magii w duszy), jednak wraz z rozwojem cywilizacji opatentowano prostsze i szybsze zastoso-wanie magicznej siły. Zauważono, że pewne gesty oraz słowa wykonane i wypowiedziane w tym samym czasie dają konkretny efekt w postaci materii. Późniejsze obserwacje wykazały, że w podobny sposób można wpływać na istniejące już przedmioty. Idea zaklęć rozpowszechniła się w zastraszającym tempie, co w konsekwencji doprowadziło do zapomnienia wcześniejszej, ogólnej metody używania energii wewnętrznej. W całym królestwie zostało zaledwie kilku magów, którzy praktykowali magię w taki sposób. Parę lat temu powstała specjalna lista, która miała na celu zidentyfikować oraz ustalić miejsce przebywania tychże staroświeckich czarowników. O ile sam pomysł mógł uchodzić za dobry, o tyle jego wykonanie było praktycznie niemożliwe. Wspomniani magowie albo często podróżowali, albo nie mieli stałego miejsca zamieszkania, albo po prostu ignorowali tak idiotyczne spisy, które dążyły do szufladkowania społeczności magicznej. Do jej mistrza wieść w ogóle nie dotarła, a przynajmniej udawał, że o niczym nie słyszał. Nawet uwierzyłaby w to zapewnienie, gdyby nie kpiący uśmiech, który mówił więcej, niż chciałoby się wiedzieć.
Swego czasu zapytała się mentora, dlaczego tak bardzo stroni od zaklęć. Ich rozmowa, a raczej to, co powiedział, wywarła na niej ogromne wrażenie. Długo jeszcze nad tym myślała.
— Wiesz, dlaczego powstały formułki, powszechniej znane jako zaklęcia? – spytał w od-powiedzi na jej pytanie.
— Nie mam pojęcia, mistrzu – odparła szczerze.
— Ludzie stali się leniwi, najprostsze czynności wymagały od nich dużego skupienia, przez co szybko tracili cierpliwość i chęć na cokolwiek. Zaklęcia rozpoczęły nowy rozdział w historii magii. Dały możliwość robienia wielu rzeczy jednocześnie, bez konieczności wysilania się. Wypo-wiadasz słowa, machasz dziwnie ręką, tracisz trochę mocy i bach! Naczynia pozmywane, stół nakryty, obiad podgrzany.
— To, co mistrz mówi, świadczy tylko o tym, że zaklęcia są naprawdę pożytecznym i eko-nomicznym rozwiązaniem.
— Doprawdy? Wokół jakiej materii skupiają się te prześmieszne formułki?
— Wokół materii nieożywionej.
— Wyobraź sobie taką sytuację. Całe życie uczyłaś się zaklęć, które mogą przydać ci się na co dzień. Wraz z rodziną mieszkasz na skraju miasta, tuż przy głównym trakcie. Nic nie mąci wa-szego szczęścia. Pewnej nocy grupa banitów napada na wasze domostwo, niszcząc cały dobytek. Trójka z nich zmierza w twoją stronę, by dokonać haniebnego czynu. Twój mąż zmaga się z pozo-stałymi w innym pomieszczeniu, dzieci chowają się za tobą, w rogu ściany. Co robisz?
— Używam magii, by...
— Jakiej magii, młoda damo? Znasz wyłącznie zaklęcia, które mogą wpłynąć na materię nieożywioną. Nie wiesz, jak wytworzyć kulę ognia. Nie masz pojęcia, jak odruchowo uformować barierę ochronną, która ochroniłaby ciebie oraz twoje dzieci przed atakiem bandytów. Jedyne, co mogłabyś zrobić w tej sytuacji to wypowiedzieć zaklęcie zamiatania podłogi, kierując je na zbi-rów. Pamiętaj jednak, że miotła jest dość słabą bronią, a talerzami nic nie wskórasz na dłużą me-tę. Przed dywanem również da się uchronić. Czy teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo potępiam to „wielkie odkrycie", jakim są zaklęcia? Czy rozumiesz, dlaczego uczę cię – jak to większość ma-gów określa – „staroświeckiej" metody stosowania magii?
— Chyba tak... Czy ludzie nadal tworzą zaklęcia?
— Tym bardziej ambitnym uda się czasami coś opracować, jednak zajmuje to dużo czasu. Zaklęcia są strasznie ograniczone, przede wszystkim dlatego, że – jak słusznie zauważyłaś — skupiają się wokół materii nieożywionej. Gdyby ludzie nie byli tak leniwi, świat byłby niezmiennie piękny. Energia wypływająca z magii jest jedyną słuszną, nieskrępowaną żadnymi barierami me-todą na wykorzystanie swojej mocy. W ten sposób możesz kontrolować zarówno materię nieoży-wioną, jak i istoty żywe.
— Kontrolować...?
— Faktycznie, to trochę przesadzone słowo. Wpływać – tak, wpływać brzmi lepiej. Z cza-sem zauważysz, że jest to równie proste, co wypowiadanie zaklęć.
Od tamtej pory w ogóle nie wypowiadała formułek i tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na pewne odstępstwa. Chciała być posłuszna naukom mistrza, tym bardziej, że już raz go zawiodła. Dzięki tej rozmowie zrozumiała, jak bardzo zależy mu na poprawnym wyszkoleniu, które dojdzie do skutku tylko i wyłącznie poprzez zaangażowanie obu osób. Obiecała, że będzie go godnie reprezentować u Sesylii, niezależnie do tego, jaki rygor wprowadzi. Robiła wszystko, by dotrzymać słowa.
Nawet nie patrząc na kocioł, wysłała w jego stronę niewielką cząstkę energii, którą wcześniej uformowała w płomień. Tym razem zastanowiła się trzy razy nad jego wielkością. Kiedy była przekonana, że wszystko jest w porządku, zaczęła postępować zgodnie z przepisem odnotowanym w księdze. Kolejne etapy warzenia nie wykazywały żadnych odstępstw od in-strukcji – zdziwiła się, że całość przebiega jak najbardziej pomyślnie. Za pomocą siły woli wrzucała, a potem mieszkała składniki w kotle. Konsystencja nabierała powoli przyjemną dla oka barwę.
Po godzinie pozwoliła sobie zgasić ogień. Ogarnięta niepewnością przyjrzała się zawar-tości kotła. Delikatnie błyszczący, czerwony płyn spełniał oczekiwania, jakie zanotowano w księdze. W pełni zadowolona z siebie adeptka odruchowo sięgnęła po chochlę i fiolkę, jednak odłożyła je, kiedy przypomniała jej się prośba mentora o liczne ćwiczenia siły woli. Skupiła się na flakoniku, przenosząc go nad kocioł. Wytężając całą swoją moc, opuściła go nieznacznie, żeby płyn mógł dostać się do środka naczynka. Skoncentrowana, nie zwracała uwagi na kro-pelki zimnego potu spływającego jej wzdłuż policzków. Z powrotem uniosła fiolkę, teraz wy-pełnioną miksturą uzdrawiająco. Skierowała ją ku sobie i...
... Upuściła, widząc wchodzącą Sesylię. Zaczęło się w niej gotować, kiedy usłyszała pełen politowania głos kobiety:
— A ty znowu bawisz się tą twoją lewitacją? Żałosne. Mówiłam Nimodowi, żeby nie upierał się tak przy swoim. Jak zwykle wie lepiej.
— Owszem, wie – przyznała gwałtownie adeptka. – I zapewniam panią, że nie bez po-wodu potępia zaklęcia. Nie daje się ograniczyć, jak cała reszta.
— Och, doprawdy? – Sesylia uśmiechnęła się złowrogo. – Oszczędź mi monologu, jaki to twój mistrz nie jest wspaniały – pokręciła głową, a jej twarz wykrzywił grymas. — Znam go znacznie dłużej od ciebie, dziecko, i uwierz mi, serdecznie tego żałuję. A jeśli nie chcesz stracić dobrego zdania o Nimodzie, to szczerze ci radzę – wracaj do domu. W tej lecznicy nie ma miej-sca na niepotrzebną iluzję oraz fałsz. Żadne zaklęcie ani energia wewnętrzna nie są wstanie zmienić tego, co kiedyś zaszło.
— A co takiego zaszło?
Sesylia zamilkła, patrząc bezwiednie na zapełniony książkami regał przy ścianie. W końcu machnęła zbywająco ręką, kręcąc nieznacznie głową.
— Nieważne. Lepiej, żeby ta zbrodnia nie wyszła z powrotem na światło dzienne. Po-wiem ci tyle, dziecko. Nimod nie jest tak święty, za jakiego go uważasz. Miej oczy dookoła gło-wy i nie daj się zwieść jego staroświeckim gadkom.
— Nie rozumiem. O czym pani mówi, pani Sesylio? – adeptka była wstrząśnięta słowami znachorki. Jaka zbrodnia? Co się kiedyś wydarzyło? Po co te przestrogi?
— Może nie masz ręki do zielarstwa, jednak w przyszłości będzie z ciebie dobry mag. Lepiej zmień nauczyciela, nim będzie za późno, drogie dziecko. Tymczasem – wracaj do domu.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Coś jej mówiło, że kolejne lekcje z mentorem nie będą już takie same. Tajemnica, którą skrywała Sesylia, a która dotyczyła Nimoda dała jej powód do zmartwień. Musiała się dowiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie od znachorki to od mistrza.
— Ach, jeszcze jedno. Zachowaj sobie tę księgę. Może nie masz ręki do zielarstwa, ale i tak pokładam w tobie nadzieje. Każda źle uwarzona mikstura lecznicza jest dobrą trucizną. Pamiętaj o tym.
— Dziękuję... Dziękuję, pani Sesylio! – nie mogła uwierzyć własnym uszom. Sesylia wie-rzy w nią! Ten szatan w kobiecej skórze pokłada w niej nadzieje! Przed wyjściem chciała spytać o coś jeszcze. – Pani Sesylio? Mam pytanie.
— Tak? – kobieta nie odwróciła się do niej, dotykając brzegi starych ksiąg, jakby w po-szukiwaniu tej jednej, konkretnej.
— Czy w razie kł... problemów mogę zwrócić się do pani o pomoc?
— Całkowicie zapomniałam! – krzyknęła nagle.
— O czym? – spytała zdezorientowana adeptka.
— Miałam przynieść ci książkę o bezgłośnym wyciąganiu oczywistych wniosków.
Kiedy dziewczyna opuściła lecznicę, Sesylia w końcu znalazła księgę, której szukała. Doskonale znała jej kształt i zapach. Wiedziała również, gdzie szukać konkretnej rzeczy. Ze środka woluminu wyciągnęła zniszczony przez upływ czasu kawałek pergaminu. Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Pod spodem skreślono teraz już ledwo widoczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Sesylia zacisnęła pięści, pochylając się nad obrazkiem. Kręcone włosy, białe niczym śnieg, opadły na wątłe ramiona, pojedynczymi kosmykami wchłaniając spływające łzy. Kobieta zaczęła cicho szlochać w zaciszu swojej lecznicy.
— Pani Sesylio? – dobiegł ją głos zza drzwi, a zaraz po tym delikatnie pukanie. – Pani Sesylio! Potrzebujemy pomocy. Pacjent wybudził się ze śpiączki i dostał dziwnych drgawek.
— Już... Już idę... — odpowiedziała załamanym głosem, ocierając twarz o rękaw sukni. Zanim wyszła, jeszcze raz „spojrzała" na obrazek.
Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Każdy adept był podpisany swoim imie-niem; od lewej: Zaja, Bret, Kytia, Sesylia, Nimod. Pod spodem skreślono teraz już ledwo wi-doczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Fotografia została zrobiona tuż przed nieszczęsnym eksperymentem.
Nikt, prócz Sesylii nie przeżył.
Nikt.
Przybrała maskę niewzruszonej, obojętnej znachorki i z zaciśniętymi zębami zeszła na dół.
Dziewczyna wślizgnęła się do środka, starannie – nie wydając przy tym żadnego dźwię-ku – zamykając drzwi. Jej wzrok szybko przyzwyczaił się do panującej w komnacie ciemności, jednak nie wyobrażała sobie szukać czegokolwiek po omacku. Uformowała przed sobą jasną kulę światła, która pomogła jej rozeznać się na dotąd niepoznanym terenie.
Znajdowała się w bibliotece, gdzieś na tyłach rezydencji mistrza. Doszła do wniosku, że jeśli miałaby coś znaleźć w związku z tą dziwną tajemnicą, to znajdzie to albo w bibliotece, albo w sypialni mentora. Wolała zacząć od tego pierwszego, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze chciała odwiedzić tutejszą skarbnicę wiedzy. Nimod nigdy jej tego nie zaproponował, toteż sama musiała się w końcu zaprosić. Poza tym, jak można być tak samolubnym? Tyle książek ukrytych w ciemnych, zimnych ścianach rezydencji. Toć to prawie wandalizm!
Nikt nie wiedział o jej obecności. Pod osłoną nocy przemknęła się do ogrodu, a stamtąd przez taras weszła do środka głównego budynku. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje towarzyszyło jej podczas całej eskapady i nie dawało spokoju nawet w bibliotece. Słyszała o magicznych czujkach, jednak wątpiła, by ktokolwiek wysłał za nią takiego szpiega. Chociaż...? Może mistrz chciał się upewnić, że dobrze wypełnia swoje obowiązku u Sesylii? Albo sama znachorka po-stanowiła mieć na oku młodą adeptkę, którą wyrzuciła z lecznicy? Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
Na bibliotekę składały się kilkunastometrowe, wysokie prawie pod samo sklepienie regały, tworzące sześciokąt na samym środku komnaty. Wszystkie wypełniono po brzegi książkami, które różniły się od siebie pod wieloma względami. Każdy regał poświęcony był innej dziedzinie. Dziewczynie trudno było określić choć jedną z nich. Stanęła przy najbliższej półce, oświetlając kulą tytuły książek. Większość z nich albo była nieczytelna, albo napisana w dziwnym, nieznanym języku — dotychczas nie spotkała się z takimi literami. Pożerana przez ciekawość zajrzała do jednego z tych tajemniczych woluminów. Kiedy dotknęła poniszczoną, brązową okładkę z wyrytymi znakami, poczuła mrowienie w palcach. Nim zdążyła zareagować, wypływający z książki prąd przeszył całe jej ciało. Krzyknęła, szybko odrzucając od siebie tomiszcze. Nie dość, że nie wiedziała o co w tym wszystkim chodzi, to jeszcze jakieś dziwne księgi karały ją za to, że włamała się w nocy do rezydencji mentora. Poza tym — na co komu elektryzująca lektura?!
Nagle dobiegł ją odgłos czyichś kroków tuż za drzwiami i jakieś stłumione szepty. Czym prędzej zgasiła kulę światła, cofając się pod ścianę, gdzie było szczególnie ciemno. Modliła się w duchu, by nikt nie zauważył jej obecności, a leżącą na posadzce książkę potraktowali jako dziwny zbieg okoliczności, ewentualnie nagłe pojawienie się Białej Damy czy innych nocnych mar.
— Słyszałem czyjś głos! — powiedział jakiś mężczyzna, który akurat wszedł do biblio-teki. Trzymał w ręku świecę, z której skapywał wosk. Za nim czaiła się jakaś inna postać, prawdopodobnie kobieta. Odpowiedziała mu coś, jednak była na tyle daleko, że adeptka nie dała rady dosłyszeć. — Nie, nie wydawało mi się, jestem pewien!
— Och, dajże spokój. Jest noc, a pan Nimod wyjechał kilka dni temu. — tajemniczą po-stacią okazała się jedna z pokojówek. — Kto wpadłby na pomysł, żeby akurat dzisiaj i to o ta-kiej porze włamywać się do biblioteki?
— Może złodziej? — zasugerował bardzo bystrze mężczyzna. Adeptka rozpoznała w nim lokaja. Serce jej zamarło, kiedy zaczął zbliżać się w jej stronę ze świecą. Liczyła na to, że jego towarzyszka odwiedzie go od pomysłu dalszego przeszukiwania komnaty.
— Złodziej książek? Dobre sobie! — pokojówka pociągnęła mężczyznę za kołnierz. Ten jęknął, prawie wywracając się do tyłu. — Chodźże, nie ma czasu na pierdoły! Mieliśmy dokoń-czyć partię w karty.
— Już idę, idę... — mruknął niezadowolony, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem naj-ciemniejsze kąty. — Przysięgam, że coś słyszałem!... — powiedział coś jeszcze, jednak w tym samym momencie zamknął za sobą drzwi i jego słowa zostały przytłumione.
Zdjęta trwogą adeptka odetchnęła z ulgą. Dla pewności odczekała kwadrans — dopiero później czmychnęła niepostrzeżenie z rezydencji. Postanowiła, że wróci tam jutro w porze obiadowej. Pani Emilia z pewnością nie będzie miała nic przeciwko takiej wizycie, a tym bar-dziej nie powinna robić problemów z wpuszczeniem jej do biblioteki. Sypialnię mentora pozo-stawiła sobie na później.
Nimod siedział na szczycie jednego z regałów, ocierając twarz z krwi, kiedy usłyszał otwierające się drzwi. Jego wyczulone zmysły nie dawały się oszukać nawet skrytobójcom. Sędziwy wiek w żaden sposób nie pogorszył jego kondycji, zarówno fizycznej, psychicznej i magiczno—duchowej. Mimo pewnych problemów z nogą czuł się naprawdę młodo. Za powód obierał pewną przypadłość, o której wiedział tylko on sam. I Sesylia, niestety. Głupi zbieg oko-liczności doprowadził do daleko idących komplikacji... O ile tak można nazwać śmierć przyja-ciół.
— A ta panna co tu robi? — mruknął do siebie, wręcz niesłyszalnie. Szybko zaczerpnął trochę energii, by okryć się przezroczystą peleryną niewidzialności. Miał teraz dobry pogląd na to, co zamierzała zrobić jego uczennica.
Spod nieprzeniknionej maski obojętnego mistrza zaczęły wypływać niechciane emocje. Nimod wyraźnie się zdenerwował, kiedy adeptka rozpoczęła poszukiwania igły w stogu siana. Zaczęła od regału oznaczonego na samym szczycie rzymską "V". Zacisnął pięści. Nie mógł po-zwolić na to, by któraś z ksiąg wpadła w jej niepowołane ręce.
Dziewczyna wyciągnęła poniszczony wolumin, jednak w tym samym czasie stary mistrz posłał w jej kierunku delikatny impuls elektryczny, który miał ją tylko nastraszyć. Nie spodziewał się, że krzyknie. Cóż — kolejny nieprzewidziany wypadek przy pracy.
Poczekał, aż lokaj z pokojówką wyjdą, a adeptka wymknie się z rezydencji. Zdjął z siebie niewidzialną powłokę, która teraz stała się co najmniej zbędna.
— A więc zachciało ci się grzebać w moich rzeczach, tak? — mamrotał do siebie, powracając do wycierania twarzy. Biała chustka stała się już prawie cała czerwona od wchłoniętej krwi. — Świetnie, młoda damo. Świetnie.
Dziewczyna obudziła się cała spocona. Spojrzała w stronę okna – na dworze było jesz-cze ciemno, choć delikatne barwy fioletu pojawiające się tu i ówdzie na niebie zwiastowały niedaleki świt. Oddychała głęboko. Koszmar, z którego udało jej się rozbudzić, na długo utkwił jej w pamięci.
W sennej wizji widziała Nimoda, który z zimną krwią poświęca niewinnych ludzi w jakimś mrocznym rytuale. Ulatujące dusze działały korzystnie na jego magię oraz ciało – stawał się sil-niejszy i bardziej odporny, zaś pochłonięta energia odejmowała mu kilkanaście lat, dzięki czemu wyglądał na znacznie młodszego. Stojąc po środku wyrysowanego okręgu runicznego, który był charakterystyczny dla czarnych magów, śmiał się głośno, a jego głos – niczym piekielny rechot – roznosił się po całej wieży, przeszywając na wskroś nielicznych, którzy zachowali swoje życia.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wprowadziło wyrywającą się kobietę. Dziewczyna patrzyła na to wszystko z perspektywy trzeciej osoby — szybko rozpoznała w udręczonej postaci Sesylię. Rozglądała się dookoła i chociaż nie mogła nic zobaczyć, nasłuchiwała z wytężoną uwa-gą, próbując sobie wyobrazić obecną sytuację. Śmiech Nimoda, zapach siarki i zgnilizny oraz wzburzona magia pozwoliły jej na bezbłędne rozpoznanie; wiedziała, że nie ma szans na przeży-cie.
— Sesylio... Droga Sesylio... — zaczął Nimod, jednak kobieta nie pozwoliła mu dokończyć. Napluła mu prosto na twarz.
— Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!
— Po tylu latach cały czas żywisz do mnie urazę – mistrz adeptki pokręcił głową z dez-aprobatą. Machnął ręką na trzymających Sesylię mężczyzn. – Puśćcie ją. I przyprowadźcie mój skarb.
Dziewczyna zaczęła zastanawiać się, co mentor miał na myśli, mówiąc „mój skarb", jednak szybko otrzymała odpowiedź. Ci sami panowie przyprowadzili do wieży jeszcze jedną kobietę – ją samą, tylko trochę starszą. Beznamiętne spojrzenie oraz puste oczy mogły wskazywać na jakieś opętanie – czyżby Nimod posunął się do tak haniebnego czynu?
— Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy – ciągnął, podcho-dząc do uczennicy. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na samą siebie. – Teraz jest takim sa-mym... Jak to określiłaś? Ach, tak – plugawym mieszańcem. Jest takim samym plugawym mieszań-cem co ja.
— Jak... JAK ŚMIAŁEŚ?! – Sesylia wydała z siebie potworny krzyk. Poczucie niewybaczalnej winy oraz wyrzuty sumienia zaczęły zżerać ją od środka. Upadła na kolana, dysząc ze wściekłości. – Przyrzekam ci, Nimodzie, że zapłacisz za swoje wszystkie grzechy. Zabije cię twoja własna broń... — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Może. A może nie? – Nimod spojrzał na Sesylię z politowaniem. – Nie liczę na huczny pogrzeb, ani nawet wieniec pożegnalny.
Pokręcił smętnie głową, kładąc ręce na ramionach uczennicy. Wyszeptał jej coś do ucha, na co zareagowała pojedynczym skinieniem. Wzięła posłusznie nóż, który leżał na ziemi przy ostatniej ofierze i podeszła z nim do Sesylii.
— Co on z tobą zrobił, dziecko? – kobieta była bliska rozpaczy. Czując obecność adeptki, zaczęła płakać. – Dlaczego mnie nie posłuchałaś?!
Nie odpowiedziała na pytanie znachorki. Złapała ją białe, poniszczone włosy, odchylając głowę do tyłu. Jednym, pewnym ruchem podcięła jej gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała ze snu była duma malująca się na twarzy mentora. Duma z dobrze wykonanej roboty, na której wypełnienie czekał od dawna. Coś na zasadzie egzaminu końcowego.
Zaliczyła test – stała się taka jak jej mentor.
Wygrzebała się z łóżka i nie dbając o żadne nakrycie na spocone ciało, podeszła do okna. Otworzyła je na oścież, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem.
Stała się taka jak jej mentor... Czyli czarnym magiem.
Pokręciła głową. Nie, to z pewnością było tylko głupie, bezpodstawne wyobrażenie wy-kreowane przez wulkan skrajnych emocji. Przecież ktoś taki jak Nimod nie mógł pałać się naj-plugawszą ze wszystkich rodzajów magii. To tak jakby powiedzieć, że pani Sesylia była po go-dzinach demonem straszącym małe dzieci. Chociaż nawet mogło uchodzić za bardziej prawdo-podobne.
Czuła, że natłok myśli zaczyna ją zupełnie przerastać. Co gorsza, nie miała nikogo w po-bliżu, komu mogłaby zwierzyć się z tych dziwnych przemyśleń oraz historii. Matka była zbyt chora, żeby zrozumieć powagę sytuacji, zaś ojciec przebywał gdzieś daleko na wojnie.
Odetchnęła głęboko.
— To tylko zły sen... — wyszeptała, próbując uspokoić zszargane nerwy. — Tylko zły sen...
Zamknęła okno i przy zapalonej kuli światła położyła się z powrotem spać. Tym razem wyśniła błogą pustkę.
Coś natarczywego, szamotającego jej ramię, zmusiło ją do otwarcia oczu. Stał nad nią ja-kiś rudy chłopiec, którego rozpromieniona twarzyczka usypana była piegami. Zielone oczy patrzyły na nią bystro, czekając, aż da znak życia.
— Co się stało? — spytała niepewnie, siadając na łóżku. Chłopczyk odsunął się, dając dziewczynie trochę przestrzeni osobistej.
— Nazywam się Tedor, ale wszyscy mówią mi Teddy. Jakiś starszy pan z pandą kazał ci to przekazać — młokos wręczył adeptce zalakowaną kopertę. Dziewczyna poczuła ciarki na całym ciele.
— Jak dawno go widziałeś? — dopytywała, przerażona samą myślą, że mentor powrócił do miasta.
— Bo ja wiem... Może kwadrans temu. Lepiej szybko mu odpowiedz — wyglądał, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk!
Chłopiec ukłonił się i w pośpiechu opuścił dom młodej adeptki. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka, próbując drżącymi rękoma otworzyć kopertę. Udało jej się dopiero przy trzecim podejściu.
W środku znajdował się kawałek pergaminu, na którym drobnymi literami skreślono kilka zdań:
Młoda damo,
wróciłem i oczekuję Cię jeszcze przed obiadem. Terminowanie u Sesylii możesz uznać za zakończone — mam nadzieję, że wiele się nauczyłaś.
PS. Pani Emilia przygotowała dzisiaj potrawkę z królika — Twoją ulubioną.
Twój mentor.
— Świetnie... Ciekawe czy już wie, że Sesylia wyrzuciła mnie z lecznicy? – mruknęła, gniotąc pergamin w pięści. Nieświadomie spaliła go na popiół, jednak jej uwaga skupiona była na czymś innym i w ogóle tego nie zauważyła.
Ubrała się, przekąsiła coś na szybko i nie odwlekając nieuchronnego wyszła z domu, po drodze zabierając ze sobą torbę z notatkami i księgą od pani Sesylii. O ile zazwyczaj gnała co sił w nogach, o tyle dzisiaj w ogóle się nie spieszyła. Wtopiła się w tłum przechodniów, ponownie ogarnięta przeczuciem, że ktoś ją obserwuje. Myśl, że próbuje odkryć jakąś wielką tajemnicę powoli wpływała na jej psychikę, wywołując niemal skrajnie paranoiczne emocje i złudzenia.
Kiedy przebrnęła przez zatłoczony most, ktoś wbiegł na nią z impetem i przewrócił. Nim zdążyła jakoś zareagować, nieznajomy zabrał jej torbę i puścił biegiem przed siebie. Dziewczyna pozbierała się i prędko ruszyła w pościg za złodziejem, ale ten okazał się zbyt szybki — zniknął z pola widzenia. Zrezygnowana adeptka bez słowa pogodziła się ze stratą i chcąc nie chcąc wróciła na główną ulicę.
— Co tam masz, Zedrick?
Złodziej, upewniwszy się, że adeptka zrezygnowała z pogoni, spokojnie zmienił trasę i wpadł do gildyjnej rudery, która mieściła się w jednej z karczm. Nie zajmował wysokiego sta-nowiska w hierarchii, jednak jak nikt inny potrafił szybko uciekać. Z taką zdolnością łatwo przychodziła mu grabież na zamyślonych przechodniach.
— Jeszcze nie zaglądałem, Hebe — odpowiedział na pytanie kolegi po fachu. Przysiadł się do niego oraz pozostałych trzech mężczyzn. Cała czwórka sączyła leniwie ciemne piwo. — Torba jest dość ciężka, ale nie słyszałem, żeby coś w niej pobrzękiwało.
— Jeśli to znowu jakieś śmieci Neya może się wkurzyć — zauważył siedzący obok Zed-ricka kompan. Był z nich wszystkich najstarszy, co samo w sobie dawało dobry powód do nie ignorowania jego uwag.
— Och, daj spokój, Vetusie — Zedrick miał zupełnie inną klasyfikację priorytetów niż dowódczyni gildii oraz większość złodziei. — Może to nie było złoto, ale!...
— Pokażesz, co tam masz, czy nie? — Hebe wyglądał na zniecierpliwionego.
— Już, już.
Zedrick wysypał zawartość torby na stół, przy którym siedzieli. Jakieś przybory do pi-sania, pojedyncze arkusze pergaminu oraz duża, stara księga nie zbudziły wielkiego entuzja-zmu wśród złodziei. Cała czwórka spojrzała z politowaniem na kolegę.
— Czyli jednak śmieci... Brawo, Zedrick. Okradłeś uczonego! — Crud, siedzący między Vetusem a Hebe, zaczął głośno rechotać.
— Bardzo zabawne, bardzo! — złodziej wyraźnie się obruszył. Wrzucił wszystko z po-wrotem do torby i zarzucił na ramię. — Neya oceni, czy to śmieci, czy nie. Później będzie wam łyso!
— To żeś dowalił, stary... — mruknął Vetus, zerkając kątem oka na czwartego towarzy-sza. Łysy Ilo zmarszczył czoło. Powoli docierało do niego znaczenie słów Zedricka.
Zedrick zostawił kolegów w głównej izbie karczmy i udał się na górę. Pierwsze piętro zajmowali zwykli członkowie gildii, druga kondygnacja należała do mistrzów fachu, zaś poddasze oddano pod wyłączny użytek dowódczyni, powszechnie znanej jako Trawiastooka. Wejścia do jej "królestwa" strzegli prywatni ochroniarze, dwójka osiłków, którzy wbrew wszelkim stereotypom grzeszyli bystrością.
Złodziej zatrzymał się na drugim piętrze, ogarnięty niepewnością co do słuszności po-mysłu. Wiedział, że Neya interesowała się magią, jednak nie był przekonany, czy warto zawra-cać jej głowę jakimiś notatkami i księgą. Ostatnio, kiedy przyszedł pochwalić się zdobytym łupem zbeształa go na oczach całej gildii i kazała wyrzucić wszystkie fanty, bo okazały się co najmniej bezwartościowe.
— Co jest, Zedrick?
Mężczyzna odwrócił się, słysząc za sobą znajomy głos.
— O, cześć, Viki.
Młoda złodziejka, znana z wyłudzania informacji, wyszła akurat z pokoju swojego mi-strza fachu. Musiała odwalić kolejną dobrą robotę, bo przy pasku od spodni zawiesiła dużą sakiewkę wypełnioną monetami. Spojrzała pytająco na Zedricka, który wyraźnie borykał się z jakimś problemem.
— Wszystko w porządku? — spytała. W oczekiwaniu na odpowiedź przeczesała palcami rude, sięgające ud włosy. Mówi się, że rude nie ma duszy, jednak wielu panom nie przeszkadzało to w komplementowaniu dziewczyny. — Wyglądasz, jakby ci Neya dokopała – zaśmiała się, krzyżując ręce na piersiach. Niewiele pań z gildii dorównywało jej rozmiarem tej części ciała.
— Co?... A, nie. Dopiero do niej idę.
— Cóż... W takim razie powodzenia! — z normalnej tonacji przeszła w konspiracyjny szept. — Radzę ci uważać. Mistrz Nigro mówił, że ma dziś podły humor.
Mrugnęła do niego znacząco i wyminęła, żeby zejść na dół.
— Dzięki, zapamiętam — odparł cicho Zedrick, zwieszając głowę. Teraz nie był już ni-czego pewien.
— A, Zedrick? — Viki zatrzymała się na schodach, nie odwracając do kolegi. — Lepiej się pospiesz. Chyba zaraz gdzieś wychodzi.
— Mhm, postaram się.
Pokój na poddaszu był jedynym pomieszczeniem w całej karczmie, gdzie nie dobiegał dźwięk z zewnątrz, zaś ktoś, kto stał pod drzwiami nie był w stanie usłyszeć rozmowy toczącej się w środku. Neya zadbała o to osobiście, eliminując ryzyko podsłuchu. Postarała się również o specyficzny klimat panujący wewnątrz pokoju. Dwa kandelabry ustawione po bokach solid-nego biurka oświetlały centralną część izby, co w efekcie skupiało uwagę wchodzącego wy-łącznie na Neyi. Kryjący się w cieniu ochroniarze pozostawali niezauważeni, dzięki czemu mieli znaczną przewagę, gdyby ktoś zamierzał zamachnąć się na życie Trawiastookiej.
Krępi panowie pilnujący drzwi wpuścili Zedricka do środka. Za każdym razem, kiedy przekraczał próg pokoju na poddaszu przechodziły go ciarki. Już na wejściu uderzał go inten-sywny zapach drogich kadzideł, który wbrew pozorom nie wróżył nic dobrego.
Za biurkiem, które było zawalone różnymi papierami, a na które padało światło kande-labrów, w obszytym puchatą skórką jakiegoś zwierzęcia fotelu siedziała Neya. Pochylała się nad jakąś mapą, rozłożoną w połowie na blacie. Zaznaczała coś na niej, mamrocząc do siebie pod nosem. Zignorowała pojawienie się Zedricka, pochłonięta pracą umysłową.
Złodziej doskonale wiedział, że musi czekać i milczeć, dopóki Trawiastooka nie da mu wyraźnego znaku lub sama nie podejmie rozmowy. Raz zdarzyło mu się przysnąć na stojąco w oczekiwaniu na jakąś akcję ze strony dowódczyni. Był wtedy po bardzo męczącej misji i gdyby nie dobry humor Neyi, z pewnością wyleciałby z karczmy z pominięciem drzwi.
— Mmmmm, powinno być dobrze — wymamrotała, uśmiechając się kątem ust. — Mo-rie!
Z cienia, jak na komendę, wyłonił się jeden z ochroniarzy. Chudy, aczkolwiek umięśnio-ny, przypominał trochę skrytobójcę. Stanął po prawicy Trawiastookiej, poruszając się całkowicie bezszelestnie. Większość złodziei mogła pochwalić się tą przydatną zdolnością.
— Zaniesiesz to na drugie piętro, do Nigro. Przekaż mu, że do jutra chcę mieć informacje — powiedziała to takim tonem, który nie znosił sprzeciwu. Złożyła mapę i wręczyła ją Moriemu. — Pamiętaj, do jutra.
Mężczyzna skinął posłusznie głową i czym prędzej opuścił poddasze. Kiedy mijał Zed-ricka uśmiechnął się do niego zadziornie. Taki niemy gest był często odbierany jako "masz przejebane".
— Podejdź, Zedricku.
Neya skupiła się w końcu na złodzieju, który czekał już prawie pół godziny na audiencję. Zbliżył się nieznacznie do biurka, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego, wyliczonego dystansu.
Rozmowa z Neyą przebiegała zawsze tak samo, według pewnych ustalonych zasad. Każdy, kto przychodził do pokoju na poddaszu, musiał wytrzymać przeszywający wzrok do-wódczyni, której oczy były co najmniej nietypowe, jednak nie ze względu na kolor tęczówek. Coś drapieżnego, jakby głęboko skrywana dzika natura, kłębiło się w jej spojrzeniu. Nie zdarzyło się, żeby taki wzrok zwiastował coś dobrego.
Podczas rozmowy nie należało przerywać dowódczyni, kiedy już coś mówiła. Zazwyczaj ograniczała się słuchania, jednak były kwestie, w których konieczny był jej komentarz. Inna istotna sprawa dotyczyła zabierania głosu przez osoby, które starały się o audiencję. Każdy nieoczekiwany odzew kończył się wyrzuceniem z pokoju. Na początku większość lekceważyła przestrogi starszych złodziei, teraz wszyscy dbali o nienaruszanie zasad zarówno tych panują-cych w gildii, jak i tych obowiązujących podczas rozmowy.
— Co nowego? Masz coś dla mnie? — spytała, przekrzywiając ciekawsko głowę.
— Jakąś godzinę temu zdobyłem kolejny łup. Nie wiem jednak, czy jest czegoś warty, dlatego chciałem się upewnić... — wydukał cicho, podając Trawiastookiej torbę adeptki. Kobieta przejrzała jej zawartość, nie wykazując żadnego zainteresowania. Zedrick tracił już nadzieje, kiedy Neya ni stąd ni zowąd położyła księgę na biurku i zaczęła ją wertować. W zielonych oczach rozbłysnęło zaciekawienie.
— Wszystkie te rzeczy skupiają się wokół znachorstwa, zwłaszcza notatki, jednak ta księga... Nie powiem, nietypowe znalezisko — mruczała, uśmiechając się nieznacznie. Jej niski głos stał się dziwnie przyjemny dla ucha, jakby nuta pogardy zniknęła bezpowrotnie. Zedrick zrozumiał, że naprawdę dobrze trafił. Podły humor poszedł w zapomnienie, robiąc miejsce desperackiej radości. — Ile za nią chcesz? Sto? Dwieście sztuk złota?
Złodziej wytrzeszczył oczy, niepewny tego, co usłyszał. Tyle pieniędzy za jakąś książkę?! To jak wygrać życie.
— Ja... Sam nie wiem. Nie znam się na tym, ale chyba sto sztuk złota wystarczy... — spróbował szczęścia, chociaż coś mu mówiło, że powinien oddać ją za darmo.
— W porządku. Po pieniądze zgłoś się do swojego mistrza. — orzekła, nie odrywając wzroku od książki. Była nią naprawdę zainteresowana. — Komu ukradłeś tę torbę?
— Jakiejś dziewczynie. Szła zamyślona przed siebie. Zaczęła mnie gonić, kiedy porwa-łem zdobycz, ale szybko jej uciekłem i nawet się zdziwiłem, że zrezygnowała z pościgu.
— Pamiętasz, jak wyglądała? — Neya spojrzała na Zedricka uważnie. Złodziej starał się utrzymać kontakt wzrokowy.
— Nie przyjrzałem się. Ciężko mi powiedzieć, czy była zwykłą uczoną, czy magiem.
— Hmm... Zauważyłeś w jej zachowaniu coś szczególnego, że ją napadłeś?
— Właściwie to tak. Była czymś naprawdę zmartwiona i wyglądała, jakby szła na skaza-nie, jakby odebrano jej wszystkie chęci do życia.
— Gdzie ją spotkałeś?
— Na głównej ulicy, tuż za mostem. Szła po lewej stronie, więc zakładam, że zaraz chciała odbić do bogatej dzielnicy.
— Rozumiem... — Neya pokiwała zadowolona głową. — Chyba nawet wiem, gdzie ją znaleźć. Dziękuję ci, Zedricku. Tym razem naprawdę dobrze się spisałeś. Przekaż Rothowi, że ma ci wypłacić dodatkowe pięćdziesiąt sztuk złota. Zignoruj wszelkie bunty, a najlepiej poproś Moriego o potowarzyszenie. Wtedy nie powinno być problemu.
— Dziękuję, Neyo! — Zedrick ukłonił się nisko, nie wierząc we własne szczęście. Opuścił poddasze w wyśmienitym nastroju.
Adeptka dotarła do rezydencji na krótko przed zenitem. Lokaj powitał ją ciepło, pytając o samopoczucie i wyrażając głęboką tęsknotę za jej osobą. Dziewczyna starała się uśmiechać, jednak monosylabiczne odpowiedzi zdradziły informacje o jej nienajlepszym humorze. Męż-czyzna nie zadawał więcej pytań i tylko zaprowadził dziewczynę do gabinetu mistrza. Ten cze-kał na nią już od jakiegoś czasu, umilając sobie czas lekturą. Siedział w jednym z foteli obok rozpalonego kominka.
— Miło cię widzieć po tylu dniach rozłąki — rzekł, wskazując jej miejsce naprzeciwko. Uczennica usiadła posłusznie, kładąc splecione dłonie na podołku. — Co słychać w wielkim świecie?
— Niewiele się działo, mistrzu. Właściwie to wszystko pozostało bez większych zmian — odpowiedziała cicho, nie patrząc mu w oczy.
— A jednak coś się stało, sądząc po twoim nastroju. — uniósł brew, przyglądając się dziewczynie z pełną uwagą. — Czy powodem jest Sesylia?
— Nie, nie, nic z tych rzeczy, mistrzu... Po prostu... A zresztą — nieważne.
— Powiedz, może wspólnie znajdziemy rozwiązanie twojego problemu.
— Okradli mnie w drodze do rezydencji. Wprawdzie miałam przy sobie tylko notatki i książkę od pani Sesylii, ale... Zależało mi na nich.
— Rozumiem. Faktycznie, nieprzyjemna sprawa. Postaram się zasięgnąć języka tu i ów-dzie — pokiwał głową na znak współczucia, jednak twarz nadal pozostawała niewzruszona. — Póki co, obawiam się, że nie damy rady dzisiaj poćwiczyć.
— Dlaczego, mistrzu? — dziewczyna podniosła głowę, zerkając na mentora z pewnym oporem.
— Używanie energii wewnętrznej nie idzie w parze z podłym humorem. Jednak, co się odwlecze to nie uciecze — jutro też jest dzień! — uśmiechnął się zdawkowo. — Mimo to był-bym rad, gdybyś została na obiedzie i opowiedziała co nieco o terminowaniu w lecznicy. Jestem ciekaw twoich wrażeń i nowych umiejętności.
Adeptka mruknęła coś pod nosem, co miało oznaczać zgodę. Wnet przyszedł jej do gło-wy pewien pomysł.
— Mistrzu? — po raz pierwszy w tym dniu spojrzała mu prosto w oczy. Nie ujrzała sza-leństwa, które iskrzyło się w jego spojrzeniu z nocnej wizji. Odetchnęła z ulgą.
— Tak, młoda damo?
— Czy będę mogła korzystać z biblioteki przed lub po skończonych zajęciach? — spyta-ła, w napięciu wyczekując odpowiedzi.
— Oczywiście...
— Och, dziękuję, mistrzu! — pozytywne rozpatrzenie wniosku porwało ją na równe no-gi.
— ... jednak pod moim nadzorem. W moim zbiorze znajdują się książki, które są nieod-powiednie dla takich panien, jak ty, młoda damo.
— Czy ma mistrz na myśli książki, które pisze pana sąsiad, a które stały się ostatnio bardzo popularne?
— Te pełne przesadnej namiętności lektury, w których nie brak banalnych wyobrażeń dawania rozkoszy oraz precyzyjnych opisów pewnych części ciał, zwłaszcza kobiecych? Nie, nie o takich książkach myślę, chociaż nie zaprzeczę, że kilka z nich znajduje się w bibliotece.
— Czy mistrz?... — szybko ugryzła się w język.
— Nie czytam takich rzeczy, jeśli o to chciałaś spytać. Nasz kochany sąsiad dał mi kilka egzemplarzy w nadziei, że kiedyś przełamię się ze swoimi staroświeckimi zwyczajami. Chcia-łem je spalić, jednak personel — zwłaszcza pokojówki — zaklinały mnie, bym tego nie robił. Znalazły swoje miejsce na półce, którą naznaczyłem specjalną magią.
— To znaczy?
— Tylko osoby, które nie posiadają magii w swojej duszy mogą po nie sięgnąć. Ty zaś, młoda damo, nie będziesz nawet w stanie ich dotknąć, ponieważ rozpłyną się w powietrzu.
— Mistrzu?
— Tak?
— Czy książki mogą porażać prądem?
— Nie spotkałem się z takim przypadkiem... — uniósł wysoko brwi. W głębi duszy do-skonale wiedział, do czego dąży jego uczennica. — Ale to naprawdę ciekawe. Chociaż szczerze wątpię, by była taka możliwość. Nie chcę nawet pytać, skąd taki pomysł.
— A, tak tylko myślałam... Chciałam zrobić żart koledze.
— Mhmmm.
Opuściła rezydencję późnym wieczorem. Przy obiedzie konwersacja z mistrzem rozwi-nęła się na dobre, a humor wrócił mniej więcej do normy, dzięki czemu lekcja jednak się odby-ła. Nauczyła się wytwarzać małe przedmioty użytkowe, które w połączeniu z magią żywiołów tworzyły naprawdę piękne kompozycje. O ile nie spłonęły.
Zapomniała o wszystkich wątpliwościach i nawet tajemnica Sesylii nie mąciła jej w gło-wie, kiedy przebywała w domu mistrza. Czas jakby stanął, a problemy kilku ostatnich dni stra-ciły znaczenie.
Mimo to, schodząc ze wzgórza w bogatej dzielnicy, znowu napadły ją szalone myśli. Po-stanowiła, że uporządkuje je w liście do bliskiej osoby, która przebywała w sąsiednim króle-stwie z przyczyn niezależnych. Jeśli ktoś miał jej pomóc w ogarnięciu tego wszystkiego to był to właśnie Diego. Znali się wielu lat i nie było sytuacji, w której nie mogła na niego liczyć.
Zatrzymała się przy moście, który przypomniał jej o kradzieży. Przeklinała się w my-ślach, że nie posłała wtedy żadnej czujki za złodziejem. Największą stratą była księga, choć miała cichą nadzieję, że mistrzowi w jakiś cudowny sposób uda się ją odzyskać. Może nie bę-dzie znachorką, to fakt, ale ten i inny przepis na miksturę na pewno się przyda. Poza tym, Sesy-lia wpadłaby w furię, gdyby dowiedziała się o stracie.
Sesylia...
"Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!"
Plugawy mieszaniec? To określenie często padało podczas koszmarnej wizji. Czy miało ono jakieś znaczenie, czy był to tylko wymysł wyobraźni?
"Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy. Teraz jest takim sa-mym plugawym mieszańcem co ja."
Czyżby prośbą było pozwolenie na terminowanie w lecznicy? I o co chodzi z tym mie-szańcem? Czy tak określa się czarnych magów? A może coś znacznie gorszego?...
— Miau.
Wróciła myślami do rzeczywistości. Cały czas stała przy moście, bezwiednie wpatrzona w dal. Spojrzała pod nogi. Czarny kot kręcił się wokół niej jak sęp nieopodal padliny. Uśmiech-nęła się. Nigdy nie miała zwierzątka, a koty darzyła szczególną miłością. Przykucnęła, wyciągając rękę w stronę czworonoga. Nawet nie obwąchał jej dłoni — po prostu wspiął się po ramieniu i usiadł na głowie.
— Ejże! — krzyknęła. Kot zaczęł ocierać zimnym nosem o policzek adeptki. Ciche mru-czenie podziałało uspokajająco na jej zszargane nerwy; chcąc nie chcąc uległa. — Och, w po-rządku. Chcesz iść ze mną do domu? Przyda mi się towarzysz podróży! — zdjęła futrzaka z głowy i objęła mocno. Znowu wydał z siebie przyjemny pomruk. — Tylko nie wiem, jak cię na-zwać.
— Miau!
— A może...
Spojrzała za okno. Okrągły księżyc chował się za chmurami, dając sposobność czarnym charakterom na wyjście z ich kryjówek. Podobno podczas pełni dochodziło do największej ilości zbrodni. Zastanawiała się, ile w tej plotce było prawdy, a ile mało wiarygodnych oszacowań i domysłów. Mimo że nie dawała wiary takim przypuszczeniom, wolała nie kusić losu. W najgorszym wypadku trafiłaby na maga uzależnionego od opium. Pokręciła głową. W zupełnie najgorszym przypadku trafiłaby na swojego mistrza.
Podeszła do stolika, który służył jej jako biurko. Przez kilka miesięcy uzbierał się na nim stosik notatek oraz kilka książek, co w porównaniu do szkolnych lat z powodzeniem uszłoby za porządek. Usiadła na krześle, chcąc odruchowo sięgnąć po świecę. W jej umyśle rozbrzmiał karcący głos mentora:
— Pamiętaj, że każde ćwiczenie przybliża cię do perfekcji — powiedział podczas ostat-niej lekcji.
Uśmiechnęła się, biorąc głęboki wdech. Oczyszczanie umysłu szło jej coraz lepiej, choć miewała problemy przy comiesięcznych wahaniach nastroju. Zaczerpnęła trochę energii we-wnętrznej i za pomocą imaginacji utworzyła z niej świecę. Wbrew pozorom nie wyszło jej tak źle. Twór nie był tak duży, jak go sobie wyobrażała, jednak wystarczył, by móc napisać przy nim list. Z resztek magii, która ostała się w śródręczu, wyczarowała niewielką kulę ognia, by podpalić nią knot. Zadowolona z efektu, zaczęła przelewać swoje myśli na pergamin.
Drogi Diego,
wybacz mi, że nie dawałam znaku życia od kilku miesięcy. Wbrew pozorom mam tu wiele do roboty, a lekcje z mistrzem zajmują większość mojego czasu. Nawet nie wiesz, ile zdążyłam się nauczyć odkąd wyjechałeś z Tyrei. Mam nadzieję, że Ty również nie próżnowałeś! Obiecałeś mi, że przy naszym następnym spotkaniu będziesz władał mieczem jak kompani z Zakonu Ostrzy! Wiem, że jako czeladnik kowala ciężko jest się wybić, ale wierzę w Ciebie!
Mówiąc szczerze, nie tylko tęsknota zmusiła mnie do napisania tego listu. Wydarzenia ostatnich dni spędzają mi sen z powiek, a przez mętlik w głowie nie mogę skupić się podczas zajęć z mistrzem. Jesteś jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc w utworzeniu planu działania lub cho-ciaż zrozumieniu całej sytuacji. Liczę na Ciebie, Diego.
Wszystko zaczęło się parę dni temu, kiedy mistrz oświadczył mi, że musi wyjechać. Nie po-dał konkretnej przyczyny, jednak zapewniał mnie, że to bardzo pilna sprawa. Zapobiegając przedwcześnie nudzie zaproponował mi terminowanie u znajomej Sesylii na czas jego nieobecno-ści. Pani Sesylia, ślepa rówieśniczka mentora, prowadzi lecznicę toteż od razu przyjęłam ofertę, żądna znachorskiej wiedzy. Mistrz prosił mnie, żebym go godnie reprezentowała, a ja wzięłam to sobie do serca, zwłaszcza po tym, jak go zawiodłam przez swoje lenistwo.
Sesylia była naprawdę bardzo wymagająca wobec mnie i gdyby nie dane słowo oraz oso-bista ambicja opuściłabym lecznicę już drugiego dnia. Spięłam się w sobie, myśląc, że najgorsze mam już za sobą. Teraz wiem, że byłam w naprawdę wielkim błędzie. Od tego momentu zaczyna się historia, która nie daje mi spokoju.
Mentor kazał mi ćwiczyć stosowanie energii wewnętrznej, prosząc jednocześnie o jak naj-rzadsze używanie zaklęć. Sesylia, która preferowała ten powszechniejszy sposób stosowania ma-gii, wyśmiała metody nauczania mistrza Nimoda. Wdałam się w nią w dość burzliwą dyskusję, podczas której wspomniała coś o zbrodni, jaką popełnił niegdyś mój nauczyciel. Jej słowa wska-zywały na to, że nie wybaczyła mu tego, co zrobił i do dziś żywi urazę. Dopytywałam ją o szczegó-ły, jednak nie chciała niczego powiedzieć. Przestrzegała mnie przed Nimodem, sugerując, bym zmieniła mentora póki nie jest za późno. Kazała mi opuścić lecznicę, jednak zanim wyszłam, dała mi w prezencie księgę znachorską. Pech chciał, że dzień później ktoś mi ją ukradł.
Jeszcze tego samego dnia włamałam się do biblioteki w rezydencji mistrza, mając nadzieję znaleźć jakieś wskazówki związane z tą wielką tajemnicą. Dotąd nie pozwalał mi tam wchodzić, więc musiałam przeprowadzić całą eskapadę tuż po zmroku. Niestety, nie znalazłam niczego, co mogłoby mi pomóc. Książki były posegregowane według nieznanych mi kategorii, dlatego nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
Prawie bym zapomniała! Na jednej z półek natrafiłam na jakieś dziwne księgi. Były na-prawdę stare, a język, w którym zostały napisane, nie przypominały mi żadnego z tych, które funkcjonują w obrębie Trzech Królestw. Mogę się mylić, ale to prawdopodobnie co najmniej rzad-ko używana lub całkiem zapomniana mowa. Co gorsza, gdy dotknęłam losowo wybraną księgę poraził mnie prąd. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe, ale mistrz powiedział mi później, że nie spotkał się z takim przypadkiem, żeby ktoś nałożył zaklęcie na książkę lub naznaczył ją magią rażącą.
Może uznasz mnie za nienormalną, ale podejrzewam, że nie byłam wtedy sama. Od jakie-goś czasu nie mogę odpędzić się od wrażenia, że ktoś śledzi każdy mój krok. Z początku myślałam, że to mistrz, jednak teraz sama już nie wiem.
Szybko ulotniłam się z biblioteki, cały czas myśląc o przestrodze Sesylii. Nocą miałam na-prawdę przerażający koszmar, który powinien cię zainteresować. W największym skrócie — znajdowałam się w jakiejś wieży, gdzie regularnie przeprowadzano rytuał czarnej magii. Nad odpowiednim przebiegiem całego zdarzenia czuwał mistrz Nimod — co chwilę zabijał kogoś na środku wyrysowanego kręgu, pochłaniając jego energię. W pewnym momencie słudzy przypro-wadzili Sesylię, która zdawała się rozumieć swoją sytuację. Mimo to zaczęła wyzywać mentora od plugawych mieszańców i demonów. Wytknęła mu zbrodnię z przeszłości, jednak wziąć nie powie-działa, czego dotyczyła. Nimod wyglądał na niewzruszonego; śmiał się głośno z beznadziejnego położenia starej znajomej.
Najgorsze stało się później... Polecił swoim sługom przyprowadzenie mnie do wieży. Pa-trzyłam na swoją starszą wersję z przerażeniem — mentor musiał przejąć władanie nad moim umysłem, bo wszystkie polecenia wykonywałam bez żadnego oporu, prawie jak zaczarowana marionetka, zdana na tego, kto pociąga za sznurki. Nimod kazał mi zabić Sesylię. Powiedział jej, że teraz jestem jak on, że stałam się plugawym mieszańcem. Wciąż nie rozumiem, co to oznacza, jednak znachorka była wyraźnie przerażona. Spytała mnie, dlaczego jej nie posłuchałam. Właśnie wtedy podcięłam jej gardło. Na twarzy mistrza pojawiła się duma. To ostatnia rzecz, którą pamiętam.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale chcę poznać prawdę za wszelką cenę. Intu-icja podpowiada mi, że jeśli się nie pospieszę to wizja ze snu przestanie być tylko wytworem wy-obraźni. Mistrz wrócił nazajutrz i zachowywał się zupełnie normalnie. Zezwolił na to, bym pod jego nadzorem mogła odwiedzić bibliotekę.
Diego... Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo mi Cię brakuje. Oddałabym wszystko, żebyś mógł przyjechać do miasta i pomóc mi odkryć sekret zbrodni mistrza Nimoda. Robię się prze-wrażliwiona, a w takiej sytuacji powinnam być naprawdę twarda.
Czekam na Twoją odpowiedź. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.
Kocham Cię.
PS. Lepiej, żebyś dowiedział się o naszym wspólnym dziecku. Jest małe, czarne, ma cztery łapy i ogon, a nazywa się Paskuda. Bardzo lubi ryby i mleko, choć podejrzewam, że po prostu nie wybrzydza tym, co poda się na tacy.
Przed zapieczętowaniem przeczytała list dwa razy, dla pewności, że niczego nie pomi-nęła. Zastanawiała się, jak długo zajmie posłańcowi dostarczenie go z Tyrei do Antarii. Pięć dni to zdecydowanie za mało... Tydzień? Półtora? Pewnie tak.
— Miau!
— Co jest, Paskudo?
Dziewczyna wzięła najedzonego kota na kolana. Szybko zwinął się w kłębek, wydając z siebie cichy pomruk. Martwił się tylko o znalezienie wygodnego miejsca do spania.
Adeptka jeszcze nie wiedziała, jak bardzo się myli.
— Aby na pewno dobrze się czujesz, młoda damo?
— Oczywiście! Czemu mistrz pyta?
— Przyszłaś punktualnie na czas.
Następnego dnia wstała z zaskakująco dobrym humorem. Świadomość, że uporządko-wała w głowie pewne sprawy pozwoliła jej na głęboki oddech ulgi. Zerwała się na równego nogi wczesnego ranka, by móc spokojnie zrobić zakupy na targu i odwiedzić Dom Posłańców. Paskuda przez całą drogę nie odstępował jej ani na krok, co było naprawdę nietypowe dla ko-cich nawyków. Jego obecność dodawała dziewczynie otuchy i pozwalała zapomnieć na chwilę o pewnych zmartwieniach. Tym bardziej zdziwiła się, gdy tuż przed rezydencją mistrza Paskuda gdzieś zniknął. Nie dramatyzowała z tego powodu, żywiąc nadzieję, że jej nowy towarzysz szybko się znajdzie. Poza tym, nie miała pewności, co mentor sądzi na temat zwierząt, a zwłaszcza tak nieprzewidywalnych istot jak koty. Zapamiętała, że musi go kiedyś o to spytać.
— Próbowałem dowiedzieć się, kto może być w posiadaniu twojej księgi. Nie bez powodu podejrzenia kierowano na Gildię Złodziei, jednak jeśli to ich sprawka, wątpię, że dasz radę odzyskać swoją własność. — Nimod podszedł do komody, gdzie trzymał zapas pustych arkuszy pergaminów. Wyjął jeden z nich i za pomocą magii naskrobał kilka słów. — Mimo to postaram się zrobić coś jeszcze w tej sprawie. Przy okazji odnowię stare znajomości...
— Nie trzeba, mistrzu. To i tak wystarczająca pomoc, naprawdę dziękuję.
— Och, dajże spokój. Tu nie chodzi o ciebie czy książkę. Sam fakt, że ktoś ukradł cokol-wiek MOJEJ uczennicy jest nie do przyjęcia. Ucierpiałaby na tym moja duma, a do tego nie mogę dopuścić! — zaśmiał się cicho. — W porządku, dość tego dobrego. Dzisiaj musimy wziąć się porządnie do roboty, żeby nadrobić stracony czas.
— Co będziemy dziś robić? — spytała, patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Pójdziemy na spacer — odparł beznamiętnie, wsuwając zapisany pergamin do kie-szeni szaty. — Ile czasu zajmie zależy od tego, jakie będziesz robić postępy.
Opuścili lewe skrzydło rezydencji, kierując się powoli do głównego holu. Tuż przy drzwiach ubiegła ich pokojówka — ta sama, która podczas pamiętnej nocy kłóciła się z loka-jem. W rękach trzymała czarnego kota.
— Paskuda! — młoda adeptka szybko porwała futrzaka w swoje ramiona. — Nie wolno ci tak nagle znikać, słyszysz?
— Kręcił się przy rezydencji, a potem zaczął drapać w drzwi. Nie widziałam go tutaj wcześniej, więc domyśliłam się, że należy do panienki — służąca uśmiechnęła się szeroko, za-zdroszcząc adeptce tak ślicznego towarzysza.
Dziewczyna spojrzała kątem oka na mistrza i zamurowało ją. Na jego twarzy malowała się podejrzliwość wymieszana z irytacją. Wyglądał, jakby kojarzył trzymanego przez uczennicę kota. Jak gdyby znał go od wielu lat.
— Mistrzu, wszystko w porządku? — uniosła zdawkowo brwi, obserwując z uwagą jego zachowanie.
— Wolałbym, żebyś nie przyprowadzała tu tego futrzaka. Nie chcę go widzieć ani we-wnątrz ani na zewnątrz rezydencji. Czy to jasne? — powiedział przez zaciśnięte zęby. W jego oczach rozbłysła niespotykana dotąd złość.
— Ale mistrzu... — dziewczyna nie rozumiała reakcji swojego mentora. Nie miała poję-cia, dlaczego tak bardzo gardzi Paskudą.
— Nie będę powtarzać. Wyjdź pierwsza i wypuść go gdzieś. Zaraz do ciebie dołączę.
— Mistrzu...
— Pospiesz się, czas ucieka, a życia coraz mniej.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Chcąc nie chcąc musiała wypełnić polecenie; tuż za murami rezydencji postawiła Paskudę na ziemi.
— Nie wiem, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że trafisz do domu.
— Miau! — usłyszała w odpowiedzi. Czarny kot szybko zniknął między nogami prze-chodniów. Chwilę później do uczennicy dołączył jej mistrz. Na powrót przybrał beznamiętną maskę. Bez słowa ruszyli w stronę głównej ulicy.
Paskuda dość szybko pokonał trasę dzielącą go od starej karczmy. Przeskoczył przez płot na podwórko, gubiąc zachwycone nim dzieci, które nie chciały dać mu spokoju. Kiedy upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, stanął powoli na tylnych łapach. Zaczął nabierać ludz-kich kształtów, aż w końcu całkowicie przybrał postać człowieka. Kobiety.
Nie tracąc czasu zapukała trzykrotnie do tylnych drzwi karczmy. Otworzył je wysoki mężczyzna, który na widok znajomej twarzy uśmiechnął się kątem ust. Szybko spoważniał, gdy zobaczył niebezpieczny błysk w trawiastych oczach.
— Powiedz Moriemu, że dzisiaj wieczorem będzie mi potrzebny — mruknęła Neya, prawie w ogóle nie poruszając ustami.
— To coś poważnego?
— Sprawy przybrały niewłaściwy obrót. Jest gorzej niż myślałam. Muszę wyciągnąć ko-goś z wielkiego gówna.
Przez całą drogę mistrz Nimod nie odezwał się ani słowem, mimo licznych prócz nawią-zania konwersacji ze strony uczennicy. Zrezygnowana dotrzymywała mu kroku, nabierając kolejnych podejrzeń. Przypuszczenie, że zareagował tak na Paskudę z powodu alergii wydawa-ło jej się co najmniej banalne i mało prawdopodobne. Uczulenie rzadko wzbudzało agresję, a zachowanie mistrza było naprawdę nietypowe. Doszła do wniosku, że zastanowi się nad tym po powrocie do domu.
— Jesteśmy na miejscu — mruknął Nimod, zatrzymując się nieopodal dużego placu tar-gowego. Tłumy ludzi tłoczyły się przy różnorakich kramach — niektórzy przekrzykiwali się z kupcami, inni po prostu oglądali towar, zaś pozostali nieliczni próbowali skorzystać z nieuwagi sprzedawców i podkraść coś niezauważenie. — Przyjrzyj się im. Co widzisz?
— Zwykłych mieszkańców, którzy jak co dzień próbują wytargować niższą cenę — od-parła bez zastanowienia. Zaskoczyło ją tak oczywiste pytanie.
— Błąd. Powtórzę jeszcze raz: co widzisz?
— Rynek.
— Kogo widzisz?
— Ludzi.
— Czy umiesz na podstawie zachowań rozpoznać ich nastroje?
— Z większą lub mniejszą dokładnością.
Mistrz skinął głową, po czym wskazał na jeden z kramów. Młody chłopiec w poniszczo-nych ubraniach rozmawiał o czymś z grubym kupcem, sprzedającym piękne, ale drogie tkani-ny. Młokos musiał żebrać od wielu godzin, bo jego postawa świadczyła o dużym zmęczeniu. Smutek i przygnębienie malowały się wychudzonej twarzy, dając dowód biedy, której musiał doświadczać.
— Skup się na tej dwójce. Użyj magii, żeby wytężyć słuch — polecił uczennicy Nimod.
Zrobiła to, o co prosił, z zaskoczeniem odkrywając, jak łatwo można kogoś podsłuchi-wać za pomocą energii wewnętrznej. Nie spuszczając wzroku z kramu, wsłuchała się w wymianę zdań.
— Błagam pana... Moja młodsza siostra nie ma czego jeść od kilku dni... — chłopiec płaszczył się przed kupcem, a ten mimo wszystko nie ulegał.
— Myślisz, że nabiorę się na takie ckliwe gadki? Myślisz, że nie spotkałem dotąd takich, co zarabiają na cudzych pieniądzach?
— Miejże litość! Mogę odpracować, jeśli pan chce! — chłopak nie dawał za wygraną.
— A niech cię szlag! Bierz tę cholerną monetę i nie pokazuj mi się więcej na oczy! — ku-piec rzucił żebrzącemu sztukę złota, patrząc na niego z odrazą.
— Dziękuję, naprawdę, dziękuję! — chłopak ukłonił się i pobiegł w swoją stronę. W tym samym momencie mistrz Nimod dotknął ramienia uczennicy, wskazując drogę, którą pognał obiekt podsłuchu. Szybkim krokiem ruszyli za nim.
— Zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu tego młokosa? — spytał, kiedy przedostali się na drugą stronę placu.
— Nie, wyglądał na zwykłego, biednego chłopca.
— Doprawdy? Jego zleceniodawcy z pewnością będą z niego dumni — twarz mentora wykrzywił grymas. — Naiwność od zawsze była — i jest — słabością kobiet. Tędy.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek, która okazała się ślepym zaułkiem. Nimod pokręcił głową, zerkając kątem oka po dachach. Zgubili cel.
— Wiesz już na czym polega wyostrzanie słuchu. Zrób to samo, skupiając magię w oczach. Niech twoją jedyną myślą będzie wizerunek tamtego młodocianego przestępcy. Dzięki temu powinniśmy bez problemu wrócić na jego trop.
I tym razem wypełniła słowa mentora. W jednym momencie straciła możliwość rozróż-niania barw — świat nabrał odcieni szarości. Pierwszą myślą było to, że zrobiła coś nie tak, jednak błyszczące na biało ślady stóp wyprowadziły ją z błędnych przekonań. Ruszyła za nimi, szybko odnajdując poprawną drogę. Zatrzymała się dopiero przy podwórku, otoczonym drew-nianym płotem, gdzie doszedł ją głos rzekomego zbrodniarza przed mutacją. Mistrz dotrzy-mywał jej kroku, a kiedy przystanęła, znowu położył jej rękę na ramieniu. Jego głos rozbrzmiał w umyśle adeptki:
— Spróbuj wysłać magiczną sondę. To tak, jakbyś trzymała w dłoni pył i chciała go zdmuchnąć. W ten sposób będziesz mogła zobaczyć aurę każdej osoby w pobliżu.
Wyczarowała przed sobą niewielką cząstkę energii, nadając jej kształt niewidzialnego proszku. Dzięki delikatnemu podmuchowi magii objęła otaczające ich miejsca w zasięgu dwóch metrów. Dziewczyna w końcu pojęła słowa mistrza — ludzie zaczęli świecić się w różnych kolorach. Jej aura podchodziła pod granatową barwę, zaś nad płotem dostrzegła dwa różne odcienie — jaskrawożółty oraz ciemnobrązowy. Spojrzała na mistrza i momentalnie skamieniała.
Nimod nie miał żadnej aury.
Zmrużył oczy, domyślając się, czego brak właśnie stwierdziła. Westchnął ciężko, konty-nuując swój wywód na temat aur.
— Żółty kolor oznacza kłamstwo lub zdradę. Jak widzisz, ten chłopiec miał tylko odwrócić uwagę kupca bzdurnymi bajeczkami, dając sposobność do kradzieży swojemu koledze. Jestem pewien, że w ogóle tego nie zauważyłaś. Wspomniany złodziejaszek ma ciemnobrązową aurę — kolor złodziei, przestępców, wykluczonych spod prawa ludzi. Twoja barwa — granatowa — oznacza skupienie. Większość magów ma na co dzień błękitną aurę, lecz często zmienia swój od-cień w zależności od tego, czy korzystają właśnie z energii magicznej, czy nie. Zwykli mieszkańcy posiadają białą, neutralną barwę, jednak kiedy są pod wpływem silnych emocji lub oszukują, ko-lor może ulec zmianie.
Bez słowa chwycił uczennicę za rękę i wyprowadził z powrotem na plac. Kiedy znaleźli się w bardziej ustronnym miejscu, z dala od uszu ciekawskich, wyrwała mu się i z poirytowa-niem w głosie spytała wprost:
— Dlaczego nie dostrzegłam u mistrza żadnej aury?
Wywrócił teatralnie oczami, wzdychając z dezaprobatą.
— Z tego samego powodu, dla którego nazywasz mnie mistrzem — powiedział chłodno. Obserwując uczennicę z widocznym zażenowaniem, dodał: — Wystarczy wiedzy na dzisiaj. Jak zwykle chciałbym, żebyś poćwiczyła nowe zdolności przy każdej możliwej okazji. — Odwrócił się, rzucając na odchodnym jakieś krótkie pożegnanie.
Adeptka zacisnęła pięści, odprowadzając mentora wzrokiem. Nie miała już żadnych wątpliwości — dalsza nauka u Nimoda może być fatalna w skutkach. Spojrzała na niebo; słońce było jeszcze w zenicie. Sesylia rzadko gdzieś wychodzi o tej porze, pomyślała. Bez wahania puściła się biegiem w stronę lecznicy.
— Sesylio?
Pokonanie drogi od placu targowego do lecznicy zajęło jej mniej więcej kwadrans. Zwy-kli pomocnicy znachorki mieli pełne ręce roboty, przez co nawet nie zauważyli, kiedy adeptka wślizgnęła się do środka i pomknęła schodami na górę. Dziewczyna, mimo wielkich nadziei, nie znalazła nigdzie Sesylii. Rozejrzała się dookoła. Nie, to niekulturalne grzebać komuś w rze-czach. Poza tym, nie miałaby dobrego wytłumaczenia, gdyby kobieta wróciła nagle do lecznicy.
Chciała już wyjść, jednak w tym samym momencie coś zwróciło jej uwagę — leżący na biurku, złożony w pół stary pergamin. Zaciekawiona wzięła go do rąk i rozprostowała. Co naj-mniej pięć minut przyglądała się narysowanym postaciom, szczególnie dwóm z nich — Sesylii i Nimodowi.
A więc są rówieśnikami... Tak jak podejrzewałam. Pomyśleć, że mistrz wyglądał kiedyś tak młodo...
— Co ty tu robisz, dziecko? — usłyszała za sobą niski głos Sesylii. Wydawała się nie być zaskoczona obecnością adeptki. Tak jakby spodziewała się, że przyjdzie.
— Chciałam porozmawiać o moim mistrzu — powiedziała wprost, pamiętając, że kłam-stwa nie są mile widziane w lecznicy. — Kiedy zrobiono ten rysunek? — spytała, patrząc wprost na znachorkę. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
— Kończyliśmy właśnie naukę w Szkole Magii. Byliśmy naprawdę zgraną grupą, wszy-scy dopełniali się nawzajem... Do czasu niefortunnego eksperymentu. — Dziewczyna jeszcze nigdy nie widziała takiego przygnębienia na twarzy Sesylii.
— Co się stało? Czy to wtedy straciła pani wzrok?
— Straciłam nie tylko wzrok, moje dziecko. Straciłam również przyjaciół. Wszystkich.
— Jak do tego doszło?
Sesylia spojrzała niewidzącym wzrokiem na pergamin, który trzymała adeptka. Walczy-ła ze sobą, mając wyraźny opór przed opowiedzeniem tej historii, jednak w końcu uległa i za-częła opowieść:
— Nie chciałam ci tego mówić, bo wiem, jakie masz zdanie o swoim mistrzu. Jestem pewna, że moje słowa nie dały ci spokoju, jednak to było jedyne słuszne rozwiązanie. Teraz... Teraz już wiem, że dawno powinnam podzielić się z tobą tą smutną historią. Tylko mi nie prze-rywaj.
Czwórka świeżo upieczonych studentów – Zaja, Sesylia, Nimod oraz Henry – wylegiwała się w cieniu potężnego dębu nad brzegiem Kryształowego Jeziora. Letnie upały coraz bardziej dawały się we znaki, przez co każde chłodne miejsce okazywało się wybawieniem dla umęczonych gorącem magów. Dziewczęta, ignorując drzemiących towarzyszy, podjęły żywą dyskusję na temat typowo znachorski. Czas upływał im w leniwej atmosferze i nim się obejrzeli, słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi.
Z sielskiego nastroju wyrwali ich Kytia oraz Bret, którzy rozmawiając o czymś głośno, roz-siedli się obok reszty. Sesylia urwała w połowie zdania, zwracając się do nowo przybyłych:
— Gdzie byliście? – spytała, marszcząc brwi. – Martwiliśmy się!
— Mój wujek przyjechał do miasta, chciałam się z nim przywitać – odpowiedziała Kytia, uśmiechając się szeroko. Miała pięć lat, kiedy jej rodzice zginęli w Drugiej Bitwie pod Flumeną. Od tamtej pory pieczę nad wychowaniem dziewczyny sprawowała siostra matki – nauczycielka sztuk pięknych i jej mąż – górnik. Szybko zaczęli traktować ją jak własną córkę. Kiedy Kytia rozpoczęła naukę w Szkole Magii musieli naprawdę ciężko pracować, żeby pozwolić sobie na odwiedziny.
— A Bret całkowicie przypadkiem poszedł z tobą?... – Zaja spojrzała na nich wymownie, chichocząc pod nosem. Jako pierwsza zauważyła, że Kytia i Bret mają się ku sobie.
— Och, daj spokój! – chłopak oblał się rumieńcem, wykrzywiając usta do grymasu. – Spo-tkaliśmy się przy targu, więc zaproponowałem Kytii, że jej potowarzyszę!
— Cicho, to teraz mało istotne! – dziewczyna uniosła rękę, dając znak Bretowi, by zamilkł na chwilę. – Mam dla was niesamowite wieści. Sesylio, obudź tych dwóch – skinięciem głowy wskazała na Nimoda oraz Henry'ego.
Sesylia dźgnęła obu śpiących w bok. Wyrwani z przyjemnej drzemki zaczęli głośno maru-dzić, przecierając oczy. Kytia zignorowała ich, przechodząc do sedna sprawy.
— Wujek jakieś pół roku temu podjął się pracy w kopalniach przy Mglistej Górze. Tak, tej Mglistej Górze – pradawnej siedzibie magów! Znaleziono tam bardzo rzadkie złoża, przez co nie brakowało chętnych do wydobywania. Wszystko przebiegało naprawdę spokojnie aż do zeszłego tygodnia. Nagłe trzęsienie ziemi otworzyło sieć tuneli w kopalni. Górnicy podejrzewają, że pro-wadzą do świątyń wzniesionych stulecia temu przez ówczesnych mistrzów magii. Jestem pewna, że do dzisiaj nikt nie miał okazji ich zwiedzić, a tym bardziej splądrować.
— Chcesz przez to powiedzieć, że... — Henry zmrużył oczy, podchodząc trochę sceptycznie do tego pomysłu.
— Wyruszamy jutro z samego rana! Nie mamy czasu do stracenia, tym bardziej, że Ma-giczna Trójca nic jeszcze nie wie. Taka szansa nadarza się tylko raz w życiu! – fiołkowe oczy Kytii rozbłysły na samą myśl o wyprawie.
— A co na to górnicy? – spytała Sesylia, która również nie wyglądała na przekonaną. – Tak po prostu pozwolą nam wejść do tuneli?
— Oczywiście, że nie – wtrącił Bret, wywracając teatralnie oczami. – Na razie wstrzymali dalsze wydobywanie, więc mamy możliwość dostania się do kopalni niezauważeni. Pomyśl o skar-bach, które na nas czekają!
— Jestem za – odezwał się Nimod, przerywając przepełnione niepewnością milczenie to-warzyszy. – Kytia ma rację, to jedyna taka okazja!
— Nie wiesz, co może nas zaskoczyć – mruknął Henry.
— Tchórzysz? – Bret często prowokował kolegę do kłótni, co wbrew pozorom nie dopro-wadziło do uszczerbków na ich przyjaźni. – Sześcioro magów na pewno da sobie radę z ewentu-alnym przeciwnikiem. Poza tym, w razie niebezpieczeństwa, możemy szybko się stamtąd wynieść.
— Jeden dzień to za mało, żeby się przygotować – zauważyła Sesylia, patrząc bezwiednie na zachodzące słońce. – Przydałyby się co najmniej trzy dni.
— Nie mamy tyle czasu – jęknęła Kytia, załamując ręce. – Górnicy niedługo powiadomią Trójcę, a wtedy wszystko przepadnie. Błagam cię, Sesylio. Z Zają dacie radę ogarnąć wszystko w dzień, góra dwa.
— Otóż to, siostro! – Zaja zdawała się podzielać zdanie młodszej o kilka miesięcy przyja-ciółki.
— Jak dostaniemy się do Mglistej Góry? – dopytywał nadal nieprzekonany Henry.
— Nic prostszego, użyjemy kręgu teleportacji. – Bret był wyraźnie zaskoczony tak banal-nym pytaniem.
— Do tego potrzeba naprawdę dużej ilości energii wewnętrznej. Jedna osoba nie da sobie rady – odparł sucho Henry. Wiedział, że jest na straconej pozycji.
— Zaja i Sesylia skompletują ekwipunek, a ja z Nimodem ogarniemy krąg.
— Co ze mną i Kytią?
— To chyba oczywiste! Musicie się porządnie wyspać. Potrzeba nam magów, którzy będą w pełni sił podczas całej eskapady.
— Gdzie się spotykamy? – zapytała Zaja, kiedy zaczęli zbierać się znad Kryształowego Je-ziora. – Tutaj?
— Tak – odpowiedziała krótko Kytia, szybko dodając: — Jutro przed zachodem słońca. Nimod i Bret będą na nas czekać.
— Mam tylko nadzieję – powiedział Henry na odchodnym – że nie będziemy tego żałować.
— Wszystko gotowe?
— Tak.
Spotkali się nazajutrz w umówionym miejscu, na wpół podenerwowani, na wpół podekscy-towani. Zaja i Sesylia poświęciły wiele godzin, żeby skompletować zestaw mikstur wzmacniają-cych oraz uzdrawiających, zadbały również o inne specyfiki, które mogłyby pomóc w ewentual-nym leczeniu w razie sytuacji kryzysowych. Kytia zadała sobie trud, żeby dowiedzieć się co nieco o miejscu ekspedycji, zaś Henry – tuż przed długim snem – oddał się głębokiej medytacji, która wzmocniła jego energię wewnętrzną. Tak jak było postanowione, Bret wraz z Nimodem stworzyli krąg teleportacji tuż przy brzegu Kryształowego Jeziora. Nie musieli się martwić wykryciem – miejsce było na tyle oddalone od centrum, że rzadko kto zapuszczał się w te rejony. Poza tym, na krótko po użyciu magiczny twór wygasał.
— Najważniejsze, o czym należy pamiętać – zaczęła Zaja, w której w takich momentach odzywała się natura silnego przywódcy – idziemy w szóstkę i wracamy w takim samym składzie. Cokolwiek by się nie działo... pomagamy sobie nawzajem. – Wyciągnęła rękę przed siebie, wędru-jąc wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Za ekspedycję życia!
— Za ekspedycję życia! – krzyknęli chórem, a każde z nich położyło dłoń na ręce Zai. Pewni siebie stanęli wewnątrz kręgu, który błyszczał na fioletowo.
— Gotowi? – spytał Bret, a widząc potwierdzenie ze strony kompanów, skinął głową na Nimoda. – Możemy zaczynać.
Obaj zamknęli oczy, pozwalając na uwolnienie się magii skupionej w kręgu. Dziwne uczu-cie, zapierające dech w piersiach, ogarnęło całą szóstkę. Uczucie teleportacji było porównywalne do energicznego kręcenia się wokół własnej osi. Większość miała zawroty głowy, a tylko niektórzy odruch wymiotny. Jakkolwiek nieprzyjemny, był to najszybszy sposób przemieszczania się między daleko usytuowanymi od siebie miejscami. Bardziej wprawieni magowie nie odczuwali żadnych przykrych dolegliwości.
Kiedy pojawili się przed wejściem do kopalni był już środek nocy. Osoby korzystające z kręgu teleportacji musiały liczyć się z czasem, który w tym wypadku pędził dwa razy szybciej. Do świtu, a co za tym idzie do przyjścia górników, pozostało im mniej więcej pięć godzin. Mieli na-dzieję uwinąć się jak najszybciej, biorąc pod uwagę fakt, że nie mogą pozwolić sobie na ewentual-ną wpadkę.
Bez słowa ruszyli do przodu, zawczasu tworząc w powietrzu kilka kul światła. Przed wej-ściem do kopalni spojrzeli po sobie. Na twarzach wszystkich malowało się skupienie – byli gotowi do rozpoczęcia ekspedycji w głąb tuneli.
Szli gęsiego ciasnym korytarzem, co potęgowało wrażenie, że zanim dojdą do jego końca będą zmuszeni wracać z powrotem. Korowodem kierowała Zaja, za nią podążał Henry, którego nie odstępowała Sesylia. Kytia oraz Bret trzymali się nieco z tyłu, zaś na samym końcu człapał zafascynowany Nimod. Świadomi tego, czym kończy się rozmowa w niepewnych kopalniach, nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Wszyscy oczyścili umysły, gdyby nagle coś wyskoczyło zza rogu, spod ziemi lub ze ściany.
— Widzę coś... — wyszeptała Zaja, kierując światło przed siebie. Jasny blask padł na wiel-kie, żelazne wrota. – To chyba jakieś drzwi.
Podeszli bliżej, przyglądając się uważnie wyrytym na wrotach symbolom oraz napisom. Żadne z nich nie rozpoznało w tym powszechnie stosowanych języków, co znacznie utrudniło po-prawne odczytanie starożytnej mowy. Bret dotknął zimnego metalu, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się otworzyć przejście.
— Co robimy? – spytał bardzo cicho, patrząc po towarzyszach. Wyglądali na bezradnych.
— Może naprzemy na skrzydła silnym wiatrem? – zaproponowała Kytia, stając obok Bre-ta. Sesylia zauważyła kątem oka, jak dziewczyna chwyta przyjaciela za rękę i mocno ściska.
— To mogłoby uszkodzić ściany tunelu – Nimod pokręcił głową, wodząc wzrokiem po wro-tach. Od dawna interesował się zapomnianymi, magicznymi świątyniami. W wolnym czasie czytał co nieco o odkrytych już miejscach. – Prawdopodobnie zwykła magia nie będzie w stanie ruszyć, a raczej aktywować tych drzwi. Potrzebny jest inny sposób.
— Jaki? Jakieś tajne zaklęcie? – Henry uśmiechnął się pobłażliwie. – Coś w stylu „Sezamie, otwórz się!"?
— To nie jest zabawne, Henry – Sesylia uszczypnęła chłopaka w ramię. – Jeśli nie pomyśli-my, równie dobrze możemy zacząć wracać.
— Odsuńcie się! – wtrąciła nagle Zaja, stając w pozycji bojowej.
— Co ty robisz? – Bret, podobnie jak reszta, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Z buta wjeżdżam! – wymamrotała przez zęby, biorąc długi rozbieg. Z impetem kopnęła starożytne, nieużywane od setek lat wrota.
Ku zdziwieniu wszystkich – otworzyły się i nawet nie zaskrzypiały.
— Idziemy – rozkazała Zaja, jakby nigdy nic.
Korytarz znacznie się rozszerzył, dając im trochę więcej swobody. Solidne, choć niejedno-kształtne ściany były pokryte prawie wyłącznie pajęczynami; gdzieniegdzie na brudnej posadzce walały się całe szkielety lub tylko ich pojedyncze części. Co jakiś czas pojawiały się symbole po-dobne do tych, które zauważyli na wrotach. Nie byli otoczeni ziemią, więc mogli spokojnie roz-mawiać, bez obawy przed zasypaniem.
Co rusz skręcali lub schodzili po pękniętych schodach, by znowu iść prosto. Grobowa cisza, otaczająca ich niczym prastary kurz, mroziła krew w żyłach, dając poczucie piętrzącej się trwogi.
Kytia trzymała kurczowo rękę Breta, który rozglądał się dookoła, utrwalając w głowie jak najwięcej szczegółów. Nie należał do grona najprzystojniejszych, jednak swoje braki w wyglądzie aż nadto nadrabiał ponadprzeciętną inteligencją, bystrością i doskonałą pamięcią. Niejednokrot-nie wyratował grupę z poważnych opałów krótką, aczkolwiek bardzo ciętą ripostą oraz trzeźwo-ścią umysłu. Niektórzy mówili, że nadawałby się na władcę, jednak on wyraźnie stronił od tego pomysłu; nie mieszał się w politykę, a do wszystkiego, co było związane z luksusem, podchodził z wyraźną pogardą. Wynikało to z odizolowywania się od bogatej rodziny, do której wolał się nie przyznawać. Przez wiele lat skrywał informacje o swoich rodzicach oraz majątku, jaki posiada. Przyjaciół zdobył własną osobowością, nie zaś górą pieniędzy.
— Hej, czy my tędy nie przechodziliśmy? – rzucił, zauważając jakiś charakterystyczny punkt, który mijali całkiem niedawno.
— To niemożliwe, przecież cały czas idziemy prosto! – Zaja wyglądała na podenerwowa-ną. Przystanęła, żeby móc się naradzić z innymi.
— Prawdopodobnie to błędna trasa – stwierdziła obojętnie Sesylia, rozglądając się dooko-ła. – Przejście do dalszych części świątyni muszą być gdzieś ukryte.
— Czyli mówisz, że zrobiliśmy kółko? – Henry zaśmiał się bez wesołości. – Ci prastarzy magowie mieli naprawdę duże poczucie humoru.
— Wydaje mi się, że to raczej zabezpieczenie przed nieproszonymi gośćmi – wtrącił Nimod, krzyżując ręce na piersi. Był zdegustowany sytuacją, w której się znaleźli. – Znalezienie dalszej drogi może nam zająć wieczność.
— Mogę się mylić, ale chyba widziałam jakieś wgłębienie w jednej z ścian – powiedziała Kytia, mrużąc oczy.
— To chyba nasz jedyny trop... — Zaja wzruszyła bezradnie ramionami. – Pamiętasz, gdzie to było?
— Tak, to całkiem niedaleko – Kytia skinęła głową.
— Prowadź. Idziemy tuż za tobą.
Kytia pociągnęła za sobą Breta, przechodząc na sam przód korowodu. Reszta ruszyła żwawo, żeby zrównać się z nimi krokiem. Zaja, korzystając z okazji, przyłączyła się do Nimoda, który wciąż obstawiał tyły.
— Jak uważasz, ile kondygnacji ma ta świątynia?
— Sądząc po samym tym kolistym korytarzu, co najmniej trzy. To dość znany trik, który niejednokrotnie się sprawdził. Magowie tworzyli kilka przejść, przy czym tylko jedno prowadziło na piętro, w którym znajdowała się główna sala lub też pomieszczenia. Reszta sprowadzała po-dróżników na trzecią lub czwartą, a niekiedy nawet piątą kondygnację, gdzie aż roiło się od róż-norodnych pułapek, często magicznych.
— Czy w tym prawidłowym przejściu również występowały jakieś haczyki?
— Zazwyczaj jeden, może dwa, tak na wszelki wypadek. Znalezienie odpowiednich „drzwi" wymagało nie lada wysiłku i zdolności. – Nimod spojrzał smutno przed siebie. – Wgłębienie, o któ-rym wspomniała Kytia, jest prawdopodobnie zgubną drogą, choć mam nadzieję, że się mylę.
Zaja zasępiła się, myśląc nad czymś intensywnie. W końcu spytała:
— Nimodzie, czy jest możliwość przedostania się z niższych kondygnacji na tę właściwą?
— Zapewne tak, o ile przeżyjesz wszystkie zastawione pułapki.
— To tutaj! – krzyknęła Kytia. Zaja i Nimod szybko dołączyli do reszty.
Nisza, którą zauważyła dziewczyna, faktycznie rzucała się w oczy. Z powodzeniem mogła uchodzić za ukryte przejście, co tym bardziej zmartwiło dwójkę pilnującą tyłów korowodu. Podej-rzewali, że znalezienie drogi powinno być znacznie cięższe, jednak nie zdążyli podzielić się swoimi obawami z przyjaciółmi. Kytia dotknęła wgłębienie w ścianie, która nagle drgnęła.
— Co do...
— PODGŁOGA!
— UWAŻAAAAAJ—
— CIEEEEE...
Wylatując przez zapadnię, wylądowali z impetem na twardej ziemi. Znowu znaleźli się w tunelu, choć już nie takim, jak na samym początku kopalni. Glebowe ściany były równie szerokie, co w prastarym, kolistym korytarzu. Bret wylądował na plecach Kytii i tylko dzięki wyćwiczone-mu refleksowi udało mu się w ostatniej chwili przetoczyć na bok wraz z dziewczyną, robiąc tym samym miejsce Sesylii, Henry'emu, Nimodowi i Zai. Wszyscy sobie coś obili, jednak nikt bardziej nie ucierpiał – stosowanie medykamentów nie było konieczne.
— Światło... — wyszeptała Zaja, wspierając się na ramieniu Nimoda.
— Już – mruknął chłopak, wyczarowując przed sobą jasną kulę. Henry i Kytia zrobili do-kładnie to samo, dzięki czemu mogli się swobodnie rozejrzeć: za nimi wznosiła się ściana ziemi, co znacznie ułatwiało wybór dalszej drogi.
— Wszyscy cali? – Kytia spojrzała po przyjaciołach. Potaknęli głowami.
— Nie jestem pewien, która to kondygnacja, ale najlepiej będzie, jeśli przygotujemy się na najgorsze. – Nimod skinięciem głowy wskazał na prostą drogę przed nimi. — Niech jedno z nas wytęży wzrok, inne węch, a jeszcze inne słuch. Bardzo możliwe, że zaraz natrafimy na jakąś pu-łapkę.
— Trzymajmy się blisko – dodała Sesylia, biorąc Henry'ego pod ramię. Chłopak nie prote-stował, a nawet uśmiechnął się lekko. Od dawna darzył dziewczynę głębokim uczuciem, jednak nie był świadomy, że jego miłość została odwzajemniona. Miał pewne podejrzenia, choć za każ-dym razem brakowało mu odwagi, by wprost zapytać o to Sesylię. Kiedyś opowiedział rodzicom o swojej przyjaciółce, jednak gdy wspomniał o jej znachorskich planach na przyszłość, strasznie się zawiedli. Uważali, że to zawód bez większych perspektyw, przeznaczony dla słabych, nieumiejęt-nych magów, zaś Henry'emu wróżyli świetlaną karierę jako spec od magii bojowej, który wykła-dałby w Szkole Magii lub naradzałby się z generałami w armii króla. Chłopak, wbrew oczekiwa-niom rodziców, chciał poświęcić się sztuce. Miał ogromny talent do rysowania, a jeszcze większy do rzeźbienia. Chyba właśnie tę wrażliwość na piękno pokochała w nim Sesylia.
Ruszyli przed siebie, idąc praktycznie ramię w ramię w ciasnej grupie. Zaja, która wróciła do roli prowadzącej, wyostrzyła zmysł wzroku, by w razie czego jako pierwsza zareagować. Idąca za nią Sesylia położyła magiczny nacisk na węch, Bret zaś na słuch. Reszta skupiała się na utrzy-maniu światła. Taki podział wydawał się najlepszą taktyką, którą mogli zastosować w niezna-nym, podziemnym miejscu.
— Czuję jakiś dziwny zapach... — ostrzegła pół godziny później Sesylia, zatrzymując się w pół kroku. Rozglądając się dookoła, poruszała delikatnie nozdrzami. Wszyscy czekali, aż doprecy-zuje swoje obawy. W następnej chwili, nie spodziewając się niczego złego, wytrzeszczyła oczy. – To gaz ziemny! Ulatnia się, ale nie mam pojęcia skąd.
— Henry, uda ci się utworzyć jakąś tarczę? – zapytała Zaja, wyraźnie zmartwiona słowa-mi Sesylii. – Coś, co oddzieliłoby nas od tego gazu?
— Wedle życzenia, pani! – chłopak uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając ręce przed sobą. Nie mogli tego zobaczyć, jednak od razu poczuli – gaz ustąpił czystemu powietrzu. – Zawsze lubiłem bawić się bańkami.
— Czy to normalne, że w takim miejscu jak to zaskakuje nas gaz ziemny? – spytała Kytia, drżąc lekko na całym ciele. Zaczęła tracić entuzjazm, z którym podchodziła do tej całej wyprawy.
— Prawdopodobnie to jedna z pułapek, choć nadal ciężko mi powiedzieć, na której kondy-gnacji się znajdujemy – Nimod wzruszył ramionami; był tak obojętny, jakby mówił o pogodzie.
— Sądzę, że mimo wszystko dobrze trafiliśmy. Patrzcie! – Bret wskazał palcem na rysujące się przed nimi łukowate przejście, a zaraz za nim potężne schody. Chcieli rzucić się do przodu, jednak w porę przypomnieli sobie o Henrym, który przez podtrzymywanie bańki powietrznej nie mógł biegać. Ograniczyli się do nieznacznego przyspieszenia kroku.
Dziesięć minut zajęło im dojście do celu. Schody doprowadziły ich pod kolejne, tajemnicze wrota, tym razem lekko uchylone. Mimo że opuścili podziemny tunel gaz ziemny nadal krążył w powietrzu, choć nic nie wskazywało na to, że Henry'emu kończył się zapas energii magicznej. Pewnym krokiem weszli do środka. Przestrzeń, która składała się na Salę Główną w zapomnianej świątyni, była niewyobrażalnie wielka. Bez problemu zmieściłoby się tutaj około pięć tysięcy osób.
Na samym środku znajdował się długi, masywny ołtarz, ustawiony na niewielkim podeście. Tuż za nim rysowała się wysoka, łukowata ściana, pokryta licznymi symbolami oraz napisami; niektóre z nich przypominały te, które znaleźli na pierwszych wrotach. Przed ołtarzem, zachowu-jąc dość sporą odległość, stało kilka złączonych ze sobą stołów, przy których poustawiano krzesła – było ich w sumie pięćdziesiąt. Wszystko utrzymywało się w naprawdę dobrym stanie, tak jakby magia, wyczuwalna w powietrzu, dbała o nienaganny wystrój Sali Głównej przez setki lat. Poje-dyncze kamienne otwory w ścianach prowadziły do pomieszczeń gospodarczych oraz mniejszych lub większych sypialni. Tam również panował nieposzlakowany porządek.
— Wypadałoby się rozdzielić, co wy na to? – Zaja spojrzała po towarzyszach.
— Jakaś obca magia nie dopuszcza do tej komnaty gazu ziemnego – wtrącił Henry, opusz-czając ręce. Nie wyglądał na zmęczonego. – Możemy swobodnie oddychać.
— W porządku, dziękujemy ci za pomoc, Henry! – Kytia uśmiechnęła się szeroko. – To może dwoje z nas poszuka wyjścia, dwoje zbada pomieszczenia poboczne, a pozostała dwójka zostanie tutaj i poszpera przy ołtarzu?
— Słusznie – Zaja potaknęła głową. Wzięła Nimoda pod pachę i pociągnęła w stronę cen-tralnej części Sali Głównej. – My zajmiemy się tą ostatnią kwestią!
— Chodź, Sesylio – Henry mrugnął do przyjaciółki. – Poszukamy wyjścia.
— Cóż, Bret, znowu jesteśmy na siebie skazani! – Kytia odwróciła się do chłopaka, zaciera-jąc ręce. – Zobaczmy, jak spali ówcześni magowie!
W jednej chwili rozeszli się w swoje strony. Jakkolwiek interesujące rzeczy można było znaleźć w całej komnacie, te najbardziej ciekawe znajdowały się w samym jej centrum. Nimod zaczął kręcić się wokół ołtarza, podczas gdy Zaja oddaliła się, by zbadać dokładniej zapierającą dech w piersiach łukowatą ścianę. Odwrócona plecami do przyjaciela, nie zauważyła jego poczy-nań, a jedno z nich było warte uwagi – zaczął drżeć na całym ciele, jakby przeszył go prąd, ni stąd ni zowąd wytrzeszczył oczy i chciał krzyczeć, jednak coś odebrało mu mowę. Trwało to może trzy minuty. Kiedy dziwne objawy ustały, wrzucił jakieś trzy stare książki do torby, z trudem łapiąc oddech. Cokolwiek mu się stało, wolał to przemilczeć.
— Nimodzie, możesz podejść? – Zaja nie mogła oderwać się od tajemniczych symboli.
— Mmm? – mruknął chłopak, podchodząc do dziewczyny. – Co jest?
— Spójrz tutaj – skinieniem głowy wskazała na szereg wyrytych obrazków przed sobą. – To wszystko składa się na jakąś historię, jednak nie umiem jej do końca zrozumieć. Na przykład tutaj! Mogę się mylić, ale magowie, którzy tutaj przebywali, odprawiali jakieś dziwne rytuały. Te kręgi... Pierwszy raz widzę coś takiego. O, a tutaj jest smok. Nie przypominam sobie, żeby w historii starożytnych magów pojawiała się jakaś wzmianka o tych przerażających bestiach.
— Smoki prawdopodobnie już wtedy zaliczały się do zagrożonego wyginięciem gatunku – Nimod podrapał się po głowie. – Możliwe, że pokazywały się w okolicach Mglistej Góry znacznie częściej, niż zanotowali historycy. Magowie z pewnością zauważyliby ich nagłe pojawienie, a kto wie, do czego wtedy dochodziło. – Spojrzał uważnie na ilustracje. Jedna z nich przedstawiała przemianę człowieka w smoka. Lustrował ją wzrokiem przez dłuższą chwilę, czując dziwne swę-dzenie w okolicach łopatek. Zaja najwyraźniej przeoczyła tę scenę, bo w żaden sposób jej nie sko-mentowała. Wędrując wzrokiem po ścianie, spojrzała kątem oka na Nimoda. Wnet odskoczyła, prawie jak poparzona.
— Na bogów, co ci się stało?! – krzyknęła, zasłaniając usta rękoma.
— O co ci chodzi? – Nimod zmarszczył brwi.
— Twoje oczy... Są czerwone. I mają strasznie wąskie źrenice, jak u kota.
— Co?!... – chłopak odruchowo potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się podejrzanych skutków jakiejś tajemniczej mocy.
— Zgaduję, że to przez magię, która się tu kłębi. Znalazłeś coś ciekawego przy ołtarzu? – Zaja patrzyła niepewnie na przyjaciela. Jego widok napawał ją swego rodzaju obrzydzeniem... A może strachem?
— Nie – skłamał Nimod. – Co najwyżej jakąś stertę pergaminów, zapisanych w tej staro-żytnej mowie.
— Weź je, a ja poszukam reszty – zarządziła dziewczyna, wyraźnie zbita z tropu. – Nie po-doba mi się to miejsce.
Zaja zostawiła Nimoda przy ołtarzu, kierując swe kroki w stronę pomieszczeń pobocznych. Miała nadzieję na szybkie znalezienie Kytii i Breta. Dalsza ekspedycja nie była najlepszym pomy-słem. Żeby ułatwić sobie poszukiwania, zaczęła wykrzykiwać głośno imiona przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie uzyskała odpowiedź w podobnym tonie.
W tym samym czasie Nimod pakował do torby wszystkie zapiski, jakie znalazł na stole ofiarnym. Jakaś dziwna, nieznana energia zaczęła ogrzewać go od wewnątrz, co było naprawdę przyjemne. Korzystając z chwilowej samotności, zerknął do jednej z książek, którą wcześniej schował. Przewertował energicznie kartki w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia tak nienormal-nego stanu. Znalazł.
I w końcu zrozumiał wszystkie sceny, wyżłobione na łukowatej ścianie.
— Nimodzie! – Zai w końcu udało się znaleźć dwójkę przyjaciół. Wszyscy troje zmierzali właśnie w jego stronę. Chłopak wrzucił szybko książkę z powrotem do torby, czego na szczęście nikt nie zauważył. – Zbieramy się stąd, natychmiast. Widzieliście Sesylię i Henry'ego? – Zaja zwró-ciła się do Kytii i Breta.
— Tak, kręcili się przy tamtej ścianie – Bret wskazał na lewą część Sali Głównej. – Chyba coś tam znaleźli.
— Idziemy.
Pobiegli czym prędzej w tamtym kierunku, nawołując pozostałą dwójkę towarzyszy. Nie musieli długo szukać – Sesylia i Henry na tyle zbadali ścianę, że udało im się otworzyć przejście, prowadzące prawdopodobnie na zewnątrz kopalni.
— I jak? Macie coś? – spytała Sesylia, patrząc niecierpliwie po czwórce przyjaciół. Spo-dziewała się co najmniej góry złota albo chociaż zapomnianej wiedzy.
— Nimod znalazł jakieś stare papiery, przyjrzymy się im potem.
— Chłopie, co się stało z twoimi oczami? – Henry prawie zaniemówił na widok chłopaka, który wciąż miał czerwone oczy.
— Nie wiem – przyznał smutno. – To prawdopodobnie działanie magii, zaszczepionej w ścianach tej sali. Widzę bez zarzutów, więc nie marnujmy czasu!
Prześlizgnęli się przez przejście, zbiegając po schodach na dół. Niestety, gaz ziemny znowu utrudnił im przemarsz. Zatrzymali się w prastarym korytarzu, zerkając wyczekująco na Hen-ry'ego. Chłopak już unosił ręce, jednak w tej samej chwili Nimod wtrącił się słowami:
— Wystarczająco energii straciłeś. Pomożesz Bretowi stworzyć krąg teleportacji, kiedy się stąd wyniesiemy. Teraz ja stworzę bańkę.
Wszyscy potaknęli głowami, trochę zdziwieni taką nagłą zamianą ról.
Nimod wzniósł ramiona ku górze i ku przerażeniu wszystkich wytworzył płomienny pier-ścień. Jedna iskra wystarczyła do sprowokowania wybuchu, a co dopiero taka ilość ognia. Na krótko przed tym Sesylia ujrzała szaleńczy błysk w czerwonych oczach przyjaciela. Zdążyła wy-czarować tarczę, zanim eksplozja pożarła wszystko dookoła. Słyszała krzyki swoich towarzyszy – lament Kytii i Zai oraz przekleństwa Breta i Henry'ego.
A potem nastała już tylko ciemność.
— Obudziłam się w domu jednego z górników. Byłam praktycznie cała połamana, ale żyłam... — Sesylia spuściła głowę, zbierając myśli. Tak traumatyczne wspomnienie zawsze doprowadzało ją do łez. Pojedyncze krople zaczęły skapywać na blat biurka. – Nie widziałam niczego, poza ciemnością. Kobieta, która się mną zaopiekowała, a która była siostrą wspomnianego robotnika, nie chciała mnie okłamywać, bo zawód medyka jej tego zabraniał. Doznałaś poparzenia rogówki, a obrażenie jest na tyle głębokie, że nie będziesz widzieć już do końca życia — powiedziała wtedy. Na początku ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak czas, który spędziłam na kuracji, pomógł mi się oswoić z myślą, że jestem ślepa.
— Pani Sesylio, ja...
— Kazałam ci nie przerywać – warknęła ostro, kontynuując opowieść. – Górnik powie-dział mi, że znaleźli mnie dwa dni temu pięćdziesiąt metrów przed kopalnią. Nie mam pojęcia, jak się tam dostałam, jednak wszystkie podejrzenia skłaniały się ku sile wybuchu. Niestety, nie natrafili na nikogo z mojej grupy, choć prosiłam ich co najmniej pięć razy o dokładniejsze po-szukiwania. Oto cała historia. Wszystko dla jakichś papierów...
— Co się potem stało? To znaczy... Jak to możliwe, że mistrz Nimod przeżył?
— Odnalazł mnie trzy lata później. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ogarnęła mnie wściekłość na jego widok. Chciałam go zabić gołymi rękoma za to, co zrobił naszym przyjacio-łom. Za to, że zabił ich z zimną krwią. Jego głupie tłumaczenia w ogóle do mnie nie docierały, a udawana skrucha tylko bardziej działała na nerwy.
— Co mówił?
— Wmawiał mi, że to przez tę magię, która krążyła w Sali Głównej, dopuścił się do ta-kiego czynu. Opętała mnie... Nie wiedziałem, co robię! Sam nie wiem, czemu przeżyłem, to musia-ła być jakaś tarcza ochronna ¬– zarzekał się na bogów. Minęły lata, a ja wciąż nie potrafię wyba-czyć mu tej zbrodni, nieważne, czy nieumyślnej, czy w afekcie. Świadomość, że straciłam ludzi, których kochałam, że straciłam Henry'ego... — Sesylia zacisnęła dłonie w pięści, dysząc ciężko. – Mam nadzieję, że ta opowieść da ci możliwość spojrzenia na twojego mistrza z zupełnie innej perspektywy.
Adeptka zamilkła, próbując przetworzyć wszystkie informacje. Historia, którą opowie-działa jej znachorka, całkowicie nią wstrząsnęła. Nie spodziewała się takiego aktu okrucień-stwa ze strony mentora. Nie wierzyła też, że niekontrolowana przez nikogo magia mogła do-prowadzić go do takiego stanu. Coś leżało na rzeczy, a ona chciała się dowiedzieć całej prawdy.
— Co się stało z zapiskami, które zabrał mistrz Nimod?
— Cały czas je ma. Nigdy nie miałam odwagi, żeby w ogóle na nie spojrzeć. – Sesylia westchnęła głęboko, prostując się. Zwróciła niewidzące oczy na dziewczynę. – Idź już. Dowie-działaś się wystarczająco wiele, by mieć powód do zmiany mentora. A w razie gdybyś nie po-słuchała mojej rady — nie przychodź do mnie potem z płaczem.
— Dziękuję, pani Sesylio – dziewczyna odłożyła rysunek Henry'ego, który cały czas ści-skała w ręce i ukłoniła się kobiecie, by następnie szybko opuścić lecznicę. Wracała do domu w blasku zachodzącego słońca, pełna nadziei na odkrycie całej tajemnicy.
Od natłoku myśli zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się na moście, opierając o ka-mienną balustradę. Wciągała głęboko świeże powietrze. Już dobrze... Już.
Nie, wcale nie było dobrze. Ktoś zaszedł adeptkę od tyłu, korzystając z chwili nieuwagi. Wielkie łapsko, które przysłoniło jej usta, odebrało możliwość wydania jakiekolwiek dźwięku. Cios w bok szyi zmiótł ją z nóg. Utraciła przytomność, a chciała tylko zaczerpnąć trochę tlenu.
— Przyniesiesz mi coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Z pulsującym bólem głowy oraz szyi w końcu wróciła do świata żywych. Otworzyła po-woli oczy, zdezorientowana wobec swojego położenia, stanu i ryzyka śmierci. Jako pierwszą ujrzała kobietę, siedzącą przy niej na niskim krześle. Przeglądała jakąś księgę, która zdawała się być dziwnie znajoma. Adeptka zlustrowała obcą od stóp do głów, choć szczególną uwagę zwróciła na oczy. Je też już gdzieś widziała!
— Świat pomiędzy snem a jawą musi być naprawdę ciekawy, skoro postanowiłaś do nas wrócić dopiero po pięciu godzinach – wymruczała, uśmiechając się prawie niezauważalnie.
— Gdzie... Gdzie jestem? – spytała dziewczyna, masując się po głowie.
— W miejscu, które zwykłam nazywać domem – odparła obojętnie, mrużąc dziko błysz-czące oczy. – Przynajmniej tutaj jesteś bezpieczna. Póki co.
— Bezpieczna? Grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?!
— Zbyt wielkie, żebyś mogła teraz wrócić do swojego gniazdka. Zostaniesz u nas na jakiś czas, później się zobaczy.
— Kim ty w ogóle jesteś? – adeptka była jeszcze bardziej zdezorientowana niż po prze-budzeniu.
— Nazywam się Neya, choć ludzie obracający się w moim środowisku mówią na mnie Trawiastooka. Ty zaś, jeśli dobrze zapamiętałam, zwracałaś się do mnie per Paskuda.
— Co?!... O czym ty...
— Należę do gatunku zmiennokształtnych. Mogę przybrać postać dowolnego zwierzę-cia, które kiedykolwiek widziałam na własne oczy. – Na twarzy Neyi pojawiła się duma. – Poruszanie się po mieście jako kot jest najbardziej optymalne.
— Jesteś magiem, tak?
— Tak, aczkolwiek moje umiejętności magiczne są dość ograniczone. Nadrabiam to swoją zdolnością gatunkową – Neya zaśmiała się cicho. – Jeszcze jakieś pytania?
— Dzisiaj – dziewczyna przypomniała sobie o sytuacji w rezydencji mistrza. – dlaczego mentor tak agresywnie zareagował na twój widok? Znacie się?
Trawiastooka potaknęła niechętnie głową. Wymowny wyraz twarzy wskazywał na to, że nie lubiła opowiadać o relacjach łączących ją z Nimodem. Od konieczności wyjawienia swo-jej historii uratował ją Morie, który wszedł do pokoju z dwoma porcjami jeszcze gorącego ste-ku. Z zawadiackim uśmiechem podsunął jeden talerz adeptce, a drugi podał Neyi, po czym bez słowa usiadł koło swojej towarzyszki.
— Jedz. Musisz odzyskać siły.
Ktoś zapukał do drzwi w charakterystyczny, znany wśród złodziei sposób. Neya, która siedziała w fotelu z opartymi o biurko nogami, otworzyła oczy. Jej wzrok szybko oswoił się z ciemnością otulającą pokój na poddaszu. Zanim pozwoliła gościowi wejść, westchnęła ciężko.
— Wejdź, Morie – mruknęła od niechcenia.
Złodziej—skrytobójca wślizgnął się do środka, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Ubrany na czarno, z łatwością wtapiał się w otoczenie, jednak teraz nie było to konieczne. Uśmiechnął się kątem ust, rad, że może porozmawiać z kobietą w cztery oczy. Nie obowiązywała go większość zasad panujących w gildii, toteż bez skrępowania zaczął mówić jako pierwszy:
— Zasnęła. Dodałem jej trochę proszku nasennego do obiadu, tak na wszelki wypadek.
— Świetnie... — odparła beznamiętnie Neya, przedłużając ostatnie samogłoski. Wyglą-dała na co najmniej znudzoną, choć to właśnie dzięki niej Morie zrozumiał, jak mylne mogą okazać się pozory. Krótkie, niekiedy monosylabiczne odpowiedzi przywódczyni gildii wynikały z dużego zmęczenia, które starała się zamaskować obojętnym wyrazem twarzy.
— Posłałem kilka czujek pod rezydencję. Nikt nie opuści jej niezauważony. – W głosie Moriego dało się słyszeć dumę z dobrze obmyślonej taktyki; nawet flegmatyzm Trawiastookiej nie był w stanie go zrazić.
— Lepiej, żeby nie dowiedziała się, co to za miejsce i czym się naprawdę zajmujemy – rzekła Neya, patrząc na Moriego spod przymrużonych oczu. Widział, jak co chwilę zaciska i rozluźnia szczękę.
— Co mam jej wmawiać? – mężczyzna uniósł pytająco brew.
— Bo ja wiem... — wzruszyła ramionami. – Gildia Najemników brzmi lepiej, niż Gildia Złodziei – uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.
— Należałem kiedyś do jednej – przyznał Morie, wykrzywiając usta.
— A teraz jesteś tutaj. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie?
— Nie, tak tylko wspominam.
— Przynajmniej będziesz bardziej przekonywujący.
Zamilkli, co dało Moriemu czas do wyciągnięciu kilku wniosków. Zamierzał już wyjść, jednak w tym samym momencie wpadło mu do głowy jedno pytanie.
— Neyo?
— Mmmm?
— Wciąż go nienawidzisz?
Kobieta po raz kolejny westchnęła ciężko, zbierając niepoukładane myśli. Zmęczenie nie działało na jej korzyść.
— Kiedyś powiedział mi, że magia jest tym, czego nie wiesz. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że im więcej wiesz, tym gorzej śpisz. Dla mnie było już za późno, wszak nie chcia-łam do końca życia walczyć z koszmarami.
— To było dawno temu.
— Hmmm... Zrobiłam coś, co chyba każdy uczyniłby na moim miejscu. Dobranoc, Morie.
— Dobranoc, Neyo.
— Morie?
— Tak?
— Zajrzyj do jej domu przed snem. Mam złe przeczucie.
Kiedy Morie opuścił pokój na poddaszu, Neya wstała powoli, przeciągając się leniwie. Podeszła do okna, otwierając je na oścież — światło księżyca padło wprost na znużoną twarz kobiety.
Nie była głupia. Dobrze wiedziała, że dziewczyna skorzysta z pierwszej lepszej okazji do ucieczki.
— Morie... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu dałeś się nabrać.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Opuściła pokój na poddaszu jako kruk. Pod osłoną nocy skierowała się do rezydencji dawnego mistrza.
Złodziej zszedł na dół, bez słowa wymijając krzątających się po budynku kolegów. Jeden z nich coś do niego powiedział, drugi klepnął w ramię, jeszcze inny zaczął zadawać setkę pytań – wszystkich troje zignorował z niewzruszoną miną. Znał Neyę od dzieciństwa i wiedział, że jeśli coś złego szepcze jej instynktowi, to nie jest to tylko podświadoma ostrożność.
Wypadł z karczmy, biorąc głęboki oddech. Był przygotowany na najgorsze. W końcu... Nie takie rzeczy już w życiu zrobił. Przeszedł podwórko, przeskoczył niski murek i skręcił w wąską uliczkę, by w mgnieniu oka znaleźć się na głównej ulicy.
Rozejrzał się. Do domu adeptki miał mniej więcej dziesięć minut – pięć, jeśli przyspie-szyłby kroku. Zastanawiał się chwilę, aż w końcu pokręcił głową, śmiejąc się na głos.
— Neyo... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu nie dałem się nabrać.
Uśmiechnął się pod nosem.
Pod osłoną cienia pobiegł do rezydencji Nimoda.
Młoda adeptka szybko dotarła do rezydencji swojego mistrza. Informacje, które zdobyła dały jej w końcu jasny obraz tego, co tak naprawdę ukrywał Nimod – brakowało jej tylko kilku szczegółów, które wyjaśniłyby ostatnie niedopowiedzenia. Rozmowa z Sesylią pozwoliła jej odgadnąć, co tak naprawdę znalazła tamtej pamiętnej nocy w bibliotece mentora i dlaczego nie była w stanie rozszyfrować tajemniczego języka. Cokolwiek oznaczały podejrzane napisy na książkach, musiała poznać prawdę i dowiedzieć się, z jakiego powodu Nimod dopuścił się tak haniebnego czynu na własnych przyjaciołach. Jeśli był pod działaniem starożytnej magii, z pewnością nadal go kontroluje.
Przemknęła się dziedzińcem na tyły posesji, chowając się za wysokimi krzakami oraz drzewami, które rzucały największy cień. Tym sposobem znalazła się całkiem blisko tarasu, z którego miała bezpośrednią drogę do biblioteki.
Zauważyła, że w środku – zarówno na korytarzu, jak w pojedynczych pomieszczeniach – palą się świece. Czyżby służący zapomnieli zgasić ostatnie płomienie? A może machnęli na nie ręką, wmawiając sobie, że prędzej czy później same znikną? Takie zachowanie było co najmniej dziwne. Postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę, zanim rzuci się do przodu. Drżąc na całym ciele schowała się za krzewami azalii.
— Ciekawość nie daje ci spokoju, co?
Słysząc za sobą cichy szept, odwróciła się gwałtownie. Prawie krzyknęła, widząc groźnie błyszczące trawiaste oczy. Neya stała nad nią, całkowicie zlewając się z nocnym tłem. Wyglądała na porządnie wkurzoną, co przyprawiło dziewczynę o jeszcze większe dreszcze. Odpowiedziała jej jęknięciem:
— Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
— Ponieważ zrobiłabym to samo na twoim miejscu – odparła ponuro Neya. – Kiedy mówiłam o niebezpieczeństwie, jakie ci grozi, chciałam cię odwlec od pomysłu przychodzenia tu – złapała ją za rękę, ciągnąc w swoją stronę. Kiedy napotkała wyraźny opór, warknęła chłodno: — Wracamy.
— Nie! – dziewczyna wyrwała dłoń z uścisku. Spojrzała wyzywająco prosto w oczy roz-mówczyni, mając nadzieję, że chociaż raz wygra z nią wzrokową potyczkę. Przegrała. – Nigdzie nie idę. Chcę to wszystko wyjaśnić.
— Co chcesz wyjaśnić? Dlaczego jeszcze żyje, choć powinien był zginąć lata temu? – Neya parsknęła mimowolnie, marszcząc nos. – Chyba sama nie wierzysz w to, co chcesz zrobić. Nie puszczę cię na pewną śmierć.
— Dlaczego?
— Wystarczy, że ja dałam się na to nabrać – Neya była coraz bardziej zniecierpliwiona. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
— Nabrać na co? – dziewczyna nie ustępowała.
— Nieważne; idziemy.
— Nie! Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi prawdy.
— Tutaj?! Do końca postradałaś zmysły? – Neya pociągnęła ją za ramię, jednak szybko musiała odskoczyć. Adeptka wyczarowała kulę ognia, którą wycelowała wprost w pierś kobie-ty.
— Chcę poznać prawdę... Czy to tak wiele? – dziewczynie łamał się głos, jednak nie opu-ściła ręki.
— Ech. Tylko nie wiń mnie za to, co zobaczysz.
Neya poczekała, aż uczennica Nimoda zrezygnuje z kuli ognia, by bez obawy przed spa-leniem położyć ręce na jej głowie. Korzystając z dawno nieużywanej energii wewnętrznej prze-słała dziewczynie wspomnienie sprzed kilku lat.
— Jak zwykle przed czasem...
— Myślałam, że już rozmawialiśmy na ten temat, mistrzu.
Młodsza o jakieś dziesięć lat Neya siedziała na parapecie, gdy Nimod pojawił się w gabine-cie. To tutaj zazwyczaj odbywały się wszystkie lekcje, które udzielał dziewczynie już kilka miesię-cy. Była bystra i szybko się uczyła – pokładał w niej duże nadzieje. Nie miał też nic przeciwko te-mu, że prowadzi Gildię Złodziei. Zdarzało mu się korzystać z ich pomocy.
Podszedł do uczennicy, patrząc znad jej ramienia na roztaczający się za szybą widok. Jego rezydencja mieściła się na wzgórzu, dzięki czemu mógł podziwiać sięgające po horyzont różno-kształtne budynki oraz mniej lub bardziej zadbane ogrody. Mężczyzna spojrzał uważnie na Neyę. Patrzyła bezwiednie w dal, pogrążona w całkowitej zadumie. Nie należała do energicznych czy gwałtownych osób, jednak rzadko widział ją nieskoncentrowaną na otaczających ją szczegółach. Może mu to umknęło? A może po prostu nigdy dotąd nie pozwoliła sobie na zamyślenie w jego obecności.
— Neyo? – spytał spokojnie, uśmiechając się lekko.
— Mmmmm? – wymruczała, nie odrywając wzroku. To, że odpowiadała nie było jedno-znaczne z wróceniem myślami do rzeczywistości.
— Muszę wyjechać. Na kilka dni.
— Szerokiej drogi – odparła obojętnie, co szczerze zaskoczyło starego mistrza. Jeszcze nigdy nie odpowiedziała mu z taką ignorancją.
— Nie cieszysz się? – spytał pół żartem, pół serio. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę.
— A powinnam?
— Będziesz miała trochę wolnego.
— Stoję na czele gildii, mistrzu. – Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem, unosząc lekko brew. – Jeśli zrobię sobie wolne... Cóż. Długo nie postoi – wzruszyła ramionami, wracając oczami do poprzedniego widoku.
— Tylko się nie przemęcz siedzeniem na parapecie – odparł równie obojętnie co jego uczennica.
— Dziękuję za troskę – potaknęła zbywająco głową, po czym westchnęła głęboko i sku-piwszy się na mentorze, rzekła: — Muszę się zbierać. Vetus kręci się pod rezydencją i udaje nie-zauważalnego. Kiedy mistrz wraca? – spytała od niechcenia.
— Za kilka dni, jak mówiłem – odpowiedział spokojnie, niezrażony tym, że musi się powta-rzać.
— Słyszałam za pierwszym razem. Kilka dni to dość nieprecyzyjne określenie, nie sądzi mistrz? – wymamrotała, schodząc z parapetu. – Ile? Dwa dni? Pięć? Osiem?
— Kilka. – Nimod nie dawał za wygraną.
— Dobrze. Postaram się być przed czasem, jak zwykle. Choć niczego nie obiecuję.
Skierowała bezszelestnie kroki w stronę wyjścia, kiedy Nimod postanowił ją zatrzymać.
— Neyo... — zaczął. Dziewczyna zatrzymała się, czekając na dalsze słowa. Nie spojrzała w jego stronę. – Uśmiechnij się. Vetus nie kręciłby się tutaj, gdyby miał złe wieści.
— Człowiek się codziennie czegoś uczy, prawda, mistrzu?
— Tak. Mówiłem ci to tydzień temu.
— Mistrz też ma jeszcze czas na naukę – powiedziała sucho i wyszła bez słowa pożegna-nia. Nimod przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami. Jak zwykle nie zwiodło ją wymuszone chwilą pocieszenie. Zerknął za okno.
Vetus, który nie ukrywał się już za krzakami, opuścił rezydencję w towarzystwie czarnego kota.
Neya siedziała przy wysokim barze w karczemnej izbie gildyjnej speluny. Ze znudzeniem wysłuchiwała raportu Vetusa, czekając cierpliwie, aż będzie mogła mu zadać jedno, zasadnicze pytanie.
— ... i wtedy ich zaatakowaliśmy, ale nie mieli niczego cennego. Jeden z nich był chyba szlachcicem, ale nie dam głowy. Kilka gróźb i puściliśmy ich wolno.
— Nie rozpoznają was? – spytała Neya, bawiąc się pustym kielichem.
— Nie, co do tego nie mam żadnej wątpliwości – odparł pewnie Vetus. Spojrzał niepewnie na przyjaciółkę, marszcząc czoło. – Co jest, kocie?
— Morie wciąż nie dał znaku życia – odparła, wykrzywiając usta do grymasu. Chciała w ten sposób ukryć wybrzmiewającą z jej głosu troskę.
— To duży chłopak, na pewno nic mu nie jest! – Złodziej poklepał dziewczynę po plecach. Był od niej o siedem lat starszy, co dawało mu powód do traktowania Neyi jako młodszej siostry. Dziewczyna nie miała nic przeciwko – cieszyła się z obecności Vetusa, tym bardziej, że był jedną z dwóch osób na które zawsze mogła liczyć.
— Obyś miał rację... — mruknęła cicho.
Poznała Moriego na ulicy, kiedy miała siedem lat. Był jej rówieśnikiem, więc wspólnie przeżyli dzieciństwo oraz młodzieńcze bunty. Szybko policzyła, że znają się już ponad dekadę, prawie dwie. Vetus dołączył do nich kilka lat temu, kiedy uratowali go spod zawalonego budynku. Cała trójka szybko zacieśniła więzy i założyła Gildię Złodziei, choć za oficjalne przywództwo od-powiadała Neya. Ich wspólnota obchodziła niedawno piątą wiosnę.
— Idę się położyć – powiedziała w końcu po długim milczeniu. Zanim udała się na górę, spojrzała przenikliwie na przyjaciela. – Nie ma mnie dla nikogo, dobrze?
— Mnie nie musisz dwa razy powtarzać, kocie – Vetus wyszczerzył się na swój łobuzerski sposób. Był naprawdę dobrym, starszym bratem.
Dziewczyna zaszyła się w pokoju na poddaszu, który od niedawna stał się jej królestwem. Położyła się w fotelu, głowę opierając o jeden, a nogi przewieszając przez drugi podłokietnik. Mi-nęła prawie godzina, zanim udało jej się zasnąć. Vetus zadbał o to, by nikt jej nie przeszkadzał – wszystkich awanturujących się wyrzucał na zewnątrz. Neya usłyszała nawet krzyki jednego z nich.
Uśmiechnęła się pod nosem, zamykając oczy.
Kochana rodzina...
Minęły trzy dni i ani Morie, ani Nimod nie pojawili się z powrotem w mieście. Neya zrobiła się jeszcze bardziej posępna, a jej stosunek do gildyjnych złodziei znacznie się ochłodził. Nie prze-siadywała z nimi w karczemnej izbie, nie żartowała sobie z władz, nie chwaliła dobrze wykona-nych zleceń i nie komentowała ani nie wściekała się z powodu tych nieudanych. Rzadko opuszczała pokój na poddaszu, co budziło wśród złodziei różne podejrzenia. Vetus tłumaczył wszystkim, że Neya źle się czuje i nie życzy sobie żadnych odwiedzin, jednak nikt nie był skłonny uwierzyć w wyssaną z palca historyjkę o domniemanej chorobie przywódczyni – odkąd powstała gildia nie zauważono u Neyi żadnych oznak złego samopoczucia. Krążyły plotki, że otaczała się magicznym polem siłowym, które chroniło ją od wszelkich wirusów, bakterii i idiotów.
Vetus jako jedyny otrzymał oficjalne pozwolenie na wejście na poddasze. Korzystał z tego przywileju przy każdej możliwej okazji, kiedy nie był zajęty nowym zleceniem lub pilnowaniem porządku, jako zastępca Neyi. Wyprosił przemiłą kucharkę o ciepły posiłek dla przyjaciółki i szyb-ko, by nie zdążył ostygnąć, zaniósł go do najwyżej położonego pokoju. Nie bawił się w pukanie, bo doskonale wiedział, że nawet jeśli Neya się wścieknie, to i tak nie będzie miała ochoty zrobić mu większej krzywdy.
— Zobacz, co upolowałem! – powiedział wesoło na wejściu, zamykając drzwi mocnym kopniakiem, ponieważ w dłoniach trzymał tacę. – Jeszcze ciepła! Twoja ulubiona potrawka z kró-lika.
— Najlepszą potrawkę robi pani Emilia – odparła beznamiętnie Neya, siedząc na parape-cie, czego nie czyniła wyłącznie u swojego mistrza.
— Nie wybrzydzaj – zacmokał Vetus, wywracając oczami. Postawił tacę na biurku, które – o dziwo! – nie było zagracone. Najwyraźniej Trawiastooka wzięła się za porządki. – Siadaj i jedz! – zachęcił ją, uśmiechając się szeroko.
— Nie jestem głodna – mruknęła chłodno, nawet nie rzucając okiem na przyjaciele. Wy-raźnie wypatrywała czegoś za oknem. Vetus nachmurzył się.
— Znowu przesiedzisz tam cały dzień... To niezdrowe, wiesz? – zauważył oburzony, pod-chodząc do Neyi. Położył jej ręce na ramionach i zaczął delikatnie masować. – Nawet nie wiesz, jaka jesteś spięta. Szczerze żałuję, że ten twój mistrzunio wyjechał. Przynajmniej miałaś jakieś zajęcie.
— Zajęcie? Nauka kolejnych sztuczek magicznych to żadne zajęcie, bracie – spojrzała na niego przelotnie. Zauważył zaczerwienienia wokół trawiastych oczu, jakby od łez. – Poza tym, mistrz jest najmniejszym problemem.
— Wiesz w ogóle, gdzie wyjechał? – spytał zatroskany Vetus.
— Nie. A powinno mnie to obchodzić?
— Powinno – odparł natychmiast, przypominając sobie, co miał przekazać przyjaciółce. Odwróciła głowę w jego stronę, unosząc pytająco brwi. – Wróciłem wczoraj w nocy z misji, pa-miętasz?
— Pamiętam, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
— Ano sporo! – uśmiechnął się dumnie, ciesząc się, że wie więcej od przyjaciółki i może ją czymś zaskoczyć. — Nie opowiem ci niczego, dopóki nie zjesz potrawki! – dodał, wskazując ge-stem ręki w stronę biurka.
— Ech... — Neya postawiła nogi na ziemi, kręcąc z dezaprobatą głową. – Niech ci będzie – wymamrotała przez zaciśnięte zęby i poczłapała do fotela. Usiadła na nim i powoli zaczęła jeść ciepły posiłek.
— To teraz słuchaj – Vetus oparł się tyłem o parapet i patrząc na jedzącą Neyę, zaczął opowiadać: — Kiedy wracałem wczoraj z misji, przejeżdżałem obok takiej starej wieży. Prawdo-podobnie pozostałość po jakimś garnizonie, nikt już tam raczej nie stacjonuje. Zatrzymałem się na chwilę, by nakarmić konia, ale szybko musiałem usunąć się w cień, bo ktoś podjechał wozem. Jakiś mężczyzna, łudząco podobny do tego twojego nauczyciela, został przywitany przez dwóch podej-rzanych typków w kapturach. Jeden z nich odprowadził powóz na tyły wieży, gdzie z nikt nie miał prawa go zobaczyć, przejeżdżając głównym traktem, zaś drugi zaprowadził przypuszczalnie twojego mentora do środka. Nie wiem, czy cię to jakoś zainteresuje, ale lepiej, żebyś wiedziała.
— Jaką masz pewność, że to był on? – spytała Neya, marszcząc czoło. Wysłuchiwała słów przyjaciela z najwyższą uwagą.
— Jak mówiłem, był naprawdę łudząco podobny, a wbrew pozorom mam dobrą pamięć do twarzy.
— Czy wiesz, co znajdowało się w wozie?
— Nie mam pojęcia, ale kiedy znaleźli się dość blisko, to usłyszałem niemrawe jęki. Ludzkie jęki.
— Niewolnicy?
— Szczerze wątpię. W Tyrei niewolnictwo jest przecież zakazane, a poza tym – po co komu niewolnicy w opuszczonej strażnicy?
— Możliwe, że ktoś urządził sobie w niej dom – Neya parsknęła mimowolnie, sama nie wierząc w to, co mówi.
— Nie wiem... Co nie zmienia faktu, że całość wydaje się naprawdę podejrzana.
— Gdzie dokładnie jest ta wieża? – Neya odsunęła tacę, rozkładając na biurku dość szcze-gółową mapę Tyrei.
— O, tutaj – Vetus potrzebował chwili, żeby znaleźć omawiane miejsce. Strażnica była zbyt daleko, żeby dojść do niej pieszo, jednak konno droga zajęłaby może dwie godziny.
Neya skinęła powoli głową, zaznaczając ołówkiem wskazany punkt. Złożyła mapę i włoży-ła do torby przewieszonej przez oparcie fotela, po czym przysunęła z powrotem tacę, żeby dokoń-czyć pieczeń. Wprawdzie nie smakowała tak dobrze jak w rezydencji mistrza, ale była naprawdę niezła. Cały czas czuła na sobie uważny wzrok Vetusa, który zdawał się myśleć nad czymś inten-sywnie.
— Zamierzasz się tam udać? – spytał w końcu, marszcząc czoło.
— Owszem – odparła krótko, odetchnąwszy z zadowolenia. Ciepły posiłek dobrze jej zrobił, a przynajmniej polepszył nastrój i przywrócił energię. – Jeszcze dzisiaj.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, Neyo...
— Mój mistrz zrobił się niedyskretny... Czemu miałabym tego nie wykorzystać? – uśmiech-nęła się leniwie, co nie wróżyło nic dobrego. – Poza tym, to naprawdę niepokojące, że sprowadza jakichś ludzi do opuszczonej strażnicy. Nasuwa mi się tylko jedno rozwiązanie.
— Co masz na myśli? – Vetus szczerze pożałował, że zadał to pytanie. Odpowiedź Neyi prawie zrzuciła go z nóg.
— Nieużywana wieża, zamaskowani mężczyźni, mój mistrz z wozem wypełnionym ludź-mi... Z pewnością nie umówili się na wspólną herbatkę przy ciastkach orzechowych! – zaśmiała się bez wesołości, wstając od biurka. Krzątała się chwilę po pokoju, ubierając się oraz kompletując ekwipunek. Złodziej patrzył na to bezradnie.
— Przyprowadzić Nocarza? – spytał, przypominając o swojej obecności.
— Nie będzie potrzebny.
— Idziesz na piechotę? – Vetus wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Skądże! — Przewiesiła lnianą torbę przez ramię, uśmiechając się szeroko do przyjacie-la. – To strata czasu! Polecę o własnych skrzydłach.
— Zapomniałem... — mężczyzna uderzył się w czoło. – Jak zwykle.
— Już dobrze, przyzwyczaiłam się – machnęła lekceważąco ręką, zatrzymując się przed swoim przyjacielem. Stając na palcach, ucałowała go w policzek. – Nie czekaj z kolacją. Mam na-dzieję, że szybko się uwinę.
Zamurowanym taką nagłą wylewnością Neyi Vetus nie zdążył nic odpowiedzieć. Trawia-stooka szybko wyleciała przez okno.
Bycie ptakiem miało swoje plusy, co Neya niejednokrotnie przyznawała, jednak nic nie równało się z samą umiejętnością zmiennokształtności. Wiele zalet, wypływających z tej rzadko spotykanej genetyki, stanowiły wystarczającą rekompensatę niedużych pokładów energii we-wnętrznej. Wpadła na Nimoda całkiem przypadkiem i początkowo daleka była od przyjęcia pro-pozycji nauczania, jednak perspektywa rozwinięcia talentu magicznego okazała się silniejsza od jej dumy. Podchodziła do nauczyciela z dystansem, co czyniła za każdym razem przy zawiązywa-niu nowych znajomości. Cieszyła się, że dość szybko zrozumiał po jakim lodzie stąpa. Zwracał uwagę na jej zachowania oraz nawyki, by w miarę możliwości dostosować się do nich. Początko-wo doprowadzał ją tym do szału, później zaczął bawić, jednak koniec końców udało mu się osią-gnąć zamierzony cel – zdobyć zaufanie Trawiastookiej. I choć nie doszło do głębszych zwierzeń to zaszły duże zmiany w atmosferze, jaka panowała podczas lekcji. Coraz częściej pozwalała sobie na żarty w towarzystwie mistrza, już nie tak rzadko okazywała emocje, a i dobrze się z nią roz-mawiało nawet o banalnych rzeczach. Mniej kpiła, mniej ironizowała. Stała się zupełnie inną oso-bą.
Nic jednak nie działało tylko w jedną stronę. Nimod również zrobił się bardziej otwarty i rozmowny i nawet często proponował pomoc Gildii Złodziei. Co jakiś czas oczekiwał czegoś w zamian, zazwyczaj drobna robota, która nie sprawiała podopiecznym Neyi większych problemów.
Opowieść Vetusa wywołała u niej mieszane uczucia – z jednej strony coś jej podpowiada-ło, że powinna udać się na przeszpiegi, zaś z drugiej strony głośno odradzało jakąkolwiek eska-padę ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo i naruszanie cudzej prywatności. Z reguły ignorowała wszelkie narzucone z góry zasady, toteż ogarnięta ciekawością patrzyła to w prawo, to w lewo, wypatrując opuszczonej strażnicy. Co jakiś czas musiała wylądować, żeby upewnić się co do kierunku lotu. Ciemność niezbyt utrudniała jej widoczność, jednak Vetus nie opisał dokład-nie owego miejsca. Wieża, równie dobrze, mogła być przysłonięta gęstymi koronami drzew.
W pewnym momencie zauważyła w oddali dziwny, czerwony blask. Podleciała bliżej, żeby zbadać tajemniczą poświatę, jednak nie spodziewała się, że tym samym trafi do celu podróży.
Światło wylewało się ze szczytu kamiennej wieży, która była częścią ruin niegdysiejszego fortu strażniczego. Niewielki fragment muru, który nie uległ zniszczeniu, zasłaniał przejezdnym przejście na tyły baszty, zaś dziko rosnące krzewy od razu utwierdzały w przekonaniu, że nie ma tam nic godnego uwagi.
Neya wylądowała za murem, szybko przybierając postać czarnego kota. Zielone ślepia błyszczały intensywnie w gęstym mroku. Zminimalizowała ryzyko wykrycia chowając się w cieniu starego dębu. Rozejrzała się dookoła, dokładnie lustrując każdy szczegół otoczenia. Wóz, o któ-rym wspomniał Vetus, stał tuż przy murze, przykryty grubą płachtą. Po głębszych oględzinach Neya skupiła swoją uwagę na kamiennych schodkach, które – jak zakładała – prowadziły na sam dół wieży. Zeszła po nich, jednak drewniane drzwi niemal natychmiast zastąpiły jej drogę. Chcąc nie chcąc wróciła do ludzkiej postaci.
— Hmm... — wymruczała pod nosem, nachylając się nad zamkiem.
Skupiła część energii wewnętrznej na zmyśle wzroku, co uniemożliwiło jej widzenie w ciemności. Przyjrzała się mechanizmowi, który zabezpieczał wejście: był stary, ale ostatnio dość często używany. Otworzenie go nie sprawiło Trawiastookiej żadnego problemu; zawsze nosiła ze sobą kilka wytrychów.
Uporawszy się z drzwiami, wślizgnęła się do środka pogrążonej w półmroku izby. Parę za-palonych świec zaczęło już przygasać, rzucając słabe światło na dwa okrągłe stoliki i stojące przy nich krzesła, rozłożone w kącie prowizoryczne posłania oraz siano, którym usłana była kamienna podłoga. Wstępna rewizja wskazała na niedawną obecność ludzi w tym pomieszczeniu. Neya nie była zaskoczona. Wiedziała, że zanim obierze sobie na cel zbadanie dziwnego, czerwonego blasku na szczycie wieży, będzie musiała poszukać wspomnianych przez Vetusa ludzi dla samej pewno-ści, że nikt nie został skazany na cierpienie.
Drzwi na wprost kierowały do izby na tej samej wysokości, w przeciwieństwie do prowa-dzących na dół schodów, umieszczonych tuż za kamiennym, łukowatym przejściem po prawej stronie. Neya przypuszczała, że dojdzie nimi do lochów albo czegoś, co służyło za więzienie. Wy-ciągnęła sztylet zza pasa, a następnie w stanie pełnej gotowości zeszła na niższą kondygnację. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, którego większą część zajmowały liczne klatki, oddzielone wąskim korytarzem. Nieznacznie uchylone drzwi po drugiej stronie lochu jako pierwsze rzuciły jej się w oczy – wydobywało się stamtąd jasne światło. Prawdopodobnie ktoś niedawno – jeśli nie przed chwilą — odwiedzał to miejsce.
Powiodła wzrokiem po klatkach— większość z nich była pusta, jednak w niektórych, może siedmiu, znajdowali się ludzie. Żywi, prawie lub całkowicie nadzy ludzie, kulący się w kątach cel. Ten widok napełnił ją obrzydzeniem i potwierdził przypuszczenia, że nie odbywa się tutaj spotka-nie czysto towarzyskie.
— Co tu się dzieje? – Neya skierowała pytanie do młodej kobiety, która została uwięziona najbliżej wejścia. Leżała przy ścianie, zwinięta w kłębek, szlochając cicho. Miała na sobie jakąś lnianą szmatę, która niegdyś była pewnie sukienką. Słysząc nowy głos, podniosła głowę i natych-miast rzuciła się do krat. Złodziejka odruchowo odskoczyła, unosząc brwi ze zdumienia. Kobieta patrzyła na nią, dysząc ciężko. W szeroko otwartych oczach kryło się szaleństwo.
— Błagam, wypuść mnie stąd... — szeptała, wyciągając rękę w stronę Neyi. – BŁAGAM!
— Cii... — Neya przyłożyła palec do ust, a później, unosząc ręce w uspokajającym geście, zaczęła mówić dalej: — Wypuszczę cię, jeśli powiesz mi, co się tu dzieje i co to za miejsce.
— Ja... Ja nie wiem... Zabrali mojego męża na górę... Ja... — potrząsnęła głową, wracając do zdesperowanego szeptu. — Błagam cię, zabierz mnie stąd.
— Kto go zabrał? – Neya nie dawała za wygraną. W międzyczasie przyjrzała się dokładnie zamkowi. Kolejny prosty mechanizm. Najwyraźniej nowi mieszkańcy nie zadbali o wzmocnienie zabezpieczeń. – I jak dawno temu?
— Jacyś ludzie w maskach... Chyba kwadrans temu, nie wiem...
— Dobrze, spokojnie – Neya widziała, że kobieta jest coraz bliższa histerii. Za pomocą wy-trycha otworzyła zamek. – Zaczekaj! – złapała ją za ramię, bo już chciała uciekać. – Uwolnię two-jego męża, jeśli pomożesz mi z resztą – wskazała głową na pozostałe klatki – i wyprowadzisz ich na zewnątrz. Schowacie się w wozie i poczekacie tam na mnie, dopóki nie wrócę.
Kobieta znowu zaczęła płakać, jednak pokiwała głową na znak zgody. Neya szybko zajęła się pozostałymi zamkami, robiąc tym samym nieznaczne zamieszanie w lochu. Musiała co naj-mniej trzy razy uciszać więźniów. Kiedy w końcu zrozumieli, że ktoś przyszedł im z pomocą, za-częli wykonywać polecenia bez większego oporu. W dziesięć minut zdołali uspokoić się i wyjść na zewnątrz. Zgodnie z prośbą Neyi ukryli się w wozie. W tym samym czasie, rozbudzona wściekło-ścią złodziejka ruszyła prędko w stronę jasnego światła, wbiegając po krętych schodach na górę. Okazało się, że to bezpośrednie przejście z lochu do komnaty na szczycie wieży, skąd sączyła się czerwona poświata, zauważona wcześniej z lotu ptaka.
— ... A co z tymi? – usłyszała, zbliżając się do celu. Momentalnie przystanęła, by podsłu-chać czyjąś rozmowę. Niektóre słowa zdołały jej umknąć.
— ... jego kolej. Ilu zostało w lochu?
— Pięciu i ..., ale nie sądzę, żeby to robiło różnicę.
— Zejdź po kolejną dwójkę.
— ..., panie.
Neya przywarła do ściany, słysząc czyjeś kroki na schodach. Szybki refleks pozwolił na błyskawiczną zmianę w pająka w tej samej chwili, w której jeden z rozmówców wyminął miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Nie tracąc czasu wróciła do swojej człowieczej postaci, by zbiec za nieznajomym i zdecydowanym ruchem podciąć mu gardło, kiedy ten nie był niczego świadomy. Zrobiła to z zimną krwią – była przygotowana na taką ewentualność.
Wróciła z powrotem na górę, zatrzymując się na zwieńczeniu schodów. Przed sobą miała krótki korytarz, a na jego końcu zamknięte drzwi. Wylewało się spod nich czerwone światło, choć to nie ten widok zbił Trawiastooką z nóg.
— Morie?... – wyszeptała, z przerażeniem patrząc na leżącego u progu przyjaciela. Był rozebrany od pasa w górę, a z licznych ran – jakby od bata — na klatce piersiowej i plecach są-czyła się krew. Koło młodzieńca siedział równie mocno poharatany mężczyzna, przypuszczalnie mąż znalezionej w lochu kobiety. Przez poniesione obrażenia stracił przytomność.
— Ne... Neya... — wymamrotał Morie, podnosząc niemrawo głowę. Łzy zebrały się w ciemnych oczach. – U—ucie... Uciekaj stąd.
— Zwariowałeś? – Złodziejka pomogła przyjacielowi wstać, łapiąc go w pasie i przewie-szając sobie jego rękę przez szyję. – Dasz radę iść?
— Mhm... — Morie wsparł się ręką o ścianę, żeby nie upaść. – Trzeba... Trzeba go stąd za-brać – wskazał palcem na nieprzytomnego mężczyznę.
— Zajmę się nim. Idź na dół, dogonię cię! – Neya podeszła do więźnia, dokładnie spraw-dzając jego stan. W tym samym czasie Morie zaczął schodzić powoli po schodach, cały czas pod-pierając się dłonią.
— Błagam, obudź się! – Trawiastooka to klepała mężczyznę po twarzy, to potrząsała nim w miarę delikatnie.
Ocknął się dopiero po dłuższej chwili, jednak nie był w stanie nic powiedzieć. Neya zdawa-ła sobie sprawę, że nie ma dużo czasu, toteż musiała zdać się na własne umiejętności. Z trudem postawiła więźnia na nogi. Ruszał się bezwładnie, uwieszając się dziewczyny jak worka. Ograni-czał jej tym pole manewru.
— Przyprowadziłeś kolej... — drzwi otworzyły się z hukiem. Dziewczyna zobaczyła w nich swojego mistrza... całego we krwi. Zauważyła dziwny krąg za jego plecami oraz stertę trupów. Czerwone światło ogarnęło całą komnatę. – Neya?!
Wykorzystała jego chwilowe zaskoczenie, by oślepić go wiązką białego światła. Korzysta-jąc z zyskanego czasu, odwróciła się plecami do więźnia, kładąc jego ręce na swoich barkach. W takiej pozycji przybrała postać tygrysa, co znacznie ułatwiło wydostanie stąd leżącego na grzbie-cie mężczyzny.
Zbieganie po schodach nie było takie proste, jak się wydawało, tym bardziej, że ostrożność stała się priorytetem. Neya cieszyła się w duchu, że „pasażer" pojął wagę sytuacji i nie robił do-datkowych problemów. Zacisnął ramiona wokół tygrysiego łba, zmniejszając ryzyko ześlizgnięcia się na ziemię. Okazało się to naprawdę przydatne, biorąc pod uwagę goniącego ich maga, który chyba nie był zadowolony z odwiedzin uczennicy.
Po męczącym biegu miała w końcu prostą drogę do wyjścia. Słyszała za sobą wściekłe okrzyki Nimoda i czuła, jak próbuje ją spowolnić ognistymi pociskami. Kiedy znaleźli się w lochu, wydał z siebie nieludzki ryk, który nie przypominał żadnego znanego jej zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Zanim rzuciła się schodami na górę, obejrzała się. Mistrz stał przy jednych z ostatnich klatek, drżąc na całym ciele. Mimo sporej odległości, która ich dzieliła, bez problemu udało jej się dostrzec czerwoną barwę oczu mentora, której nigdy dotąd u niego nie widziała.
Na zewnątrz czekali na nią więźniowie oraz... Vetus. Siedział na przedzie wozu, gotowy do natychmiastowej drogi. Widząc wybiegającego tygrysa z mężczyzną na grzbiecie, spiął konie. Neya wskoczyła do środka w tej samej chwili, gdy pojazd ruszył. Więzień odstąpił od złodziejki w momencie, gdy na powrót przybrała kobiecą postać. Spojrzał na nią z przerażeniem, tak jak po-zostali więźniowie, po czym rzekł:
— Dz... Dziękuję, nieznajoma.
— Nigdy więcej nie biorę cię na pasażera – mruknęła, odgarniając mokre od potu włosy do tyłu. Powędrowała wzrokiem po twarzach więźniów. Morie uśmiechnął się do niej słabo.
— Coś czuję, że twoja jutrzejsza lekcja z mistrzem nie odbędzie się.
Tydzień później po przerażających wydarzeniach cała trójka spotkała się w pokoju na poddaszu, by porozmawiać o tym, co zaistniało. Neya poświęciła swój wolny czas, żeby przywró-cić okaleczonego Moriego do względnej normy. Vetus, posłuszny jej zaleceniom, zadbał o bezpie-czeństwo i opiekę nad mniej lub bardziej pokrzywdzonymi więźniami z opuszczonej strażnicy. Mężczyzna, którego Trawiastooka wyniosła na własnym grzbiecie, postanowił odwdzięczyć się swojej wybawczyni, przyłączając się do Gildii Złodziei. Okazał się naprawdę przydatny, jeśli cho-dziło o wyłudzanie informacji. Jego żona nie była najszczęśliwsza z takiej pracy, ale miała przy-najmniej pewność, że jest w dobrych rękach. Pozostali pokrzywdzeni utrzymywali dobry kontakt ze złodziejami, pomagając im od czasu do czasu w drobnych sprawach.
Co się tyczyło rytuału i nauczyciela Neyi... Wolała o tym nie mówić. Morie oraz Vetus tylko raz ośmielili się poruszyć ten temat.
— Nie chcesz tego wyjaśnić? – spytał rówieśnik złodziejki, patrząc na nią kątem oka. Stała za nim, nacierając jego plecy jakąś podejrzaną maścią.
— Nie widzę powodu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Mój mistrz bała się zakazanymi rytuała-mi, którym oddawali się czarni magowie – odparła chłodno, przerywając na chwilę. Spojrzała na niego karcąco. – Poza tym, szczerze wątpię, żeby chciał mnie widzieć.
— Dziwię się, że powstrzymał się od wyrównania rachunków – wtrącił Vetus, opierając się o ścianę. Obserwował swoich przyjaciół spod zmrużonych oczu.
— Zwróciłby na siebie zbyt dużą uwagę – stwierdziła beznamiętnie. Za maską obojętności ukrywała prawdziwe, zżerające ją od środka emocje. Była naprawdę wściekła.
— I tak uważam, że przydałaby ci się dodatkowa ochrona – zauważył Morie, patrząc wprost na Vetusa, jakby szukał u niego poparcia. – Mogę ci towarzyszyć przez cały czas, ale ktoś musi pilnować drzwi od zewnątrz. Nie, Vetusie – widząc, że starszy złodziej chce coś powiedzieć, uciszył go ręką – jedno z nas powinno siedzieć z resztą gildii na dole. Najmiemy kogoś do roli ochroniarza i tyle.
— Nimoda nic nie zatrzyma, jeśli będzie chciał mnie dorwać – Neya westchnęła ciężko, wysłuchując z dezaprobatą słów Moriego.
— Będziemy po prostu spokojniejsi, Neyo.
— To bardzo wygodnie, czyż nie? – odsunęła się od Moriego, wyraźnie poirytowana. Mło-dzieniec odwrócił się do niej, rozkładając pytająco ręce. – Wy będziecie spokojni, że nic mi nie grozi. A co ja mam powiedzieć? Gdybym zignorowała opowieść Vetusa nie rozmawialibyśmy teraz w trójkę – wycedziła, zaciskając dłonie w pięści. – Wy będziecie spokojni... Świetnie! Wiecie co? Wypierdalać! – krzyknęła, wskazując im drzwi. – Nie zgadzam się na żadną ochronę!
Morie i Vetus spojrzeli po sobie zdezorientowani, jednak bez słowa opuścili pokój na pod-dasz.
Neya zaczęła płakać. Wszystkie złe emocje w końcu znalazły ujście.
Miesiąc później dwaj krępi złodzieje dostali ważną misję na czas nieokreślony. Mieli pilno-wać Neyi jak oka w głowie, nawet jeśli zamierzała ich za to zabić. Razem z Moriem musieli znosić najgorsze humory oraz kaprysy Trawiastookiej, pocieszając się świadomością, że tylko ona utrzymuje gildię przy życiu.
Adeptka odskoczyła od Neyi, patrząc na nią z przerażeniem. Kobieta stała bez ruchu ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Milczała długo, regenerując siły. Przesyłanie wspomnień wymagało od niej zużycia dość sporej ilości energii wewnętrznej.
— Zadowolona? – powiedziała w końcu, zerkając na dziewczynę spode łba. Okrutny śmiech, na który się zdobyła, wywołał u adeptki dreszcze na całym ciele. Nigdy dotąd nie sły-szała czegoś podobnego. – Poznałaś prawdę. Nadal chcesz z nim porozmawiać? – Neya ni stąd ni zowąd spojrzała rozmówczyni prosto w oczy. Kipiała ze wściekłości, a żądza mordu, która przez nią przemawiała, odebrała uczennicy Nimoda głos.
— Ja... — urwała natychmiast, kuląc się pod groźnym wzrokiem Trawiastookiej. – Prze-praszam, Neyo... — dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, skupiając w niej część swojej energii.
Oślepiające światło otoczyło Neyę ze wszystkich stron. Złodziejka zaczęła się miotać, co dało adeptce trochę czasu. Zapamiętała tę sztuczkę ze wspomnienia, które jeszcze chwilę temu prawie zwaliło ją z nóg. Pobiegła w stronę tarasu, nie dbając o konsekwencje nagłego wtargnięcia. Szarpnęła drzwi, wpadając do środka rezydencji. Płomienie świec zamigotały od silnego podmuchu powietrza, które dostało się na korytarz.
Nie zobaczyła nikogo w zasięgu pola widzenia, co wprawiło ją w lekkie zdziwienie. Nie marnowała jednak cennego czasu i pognała w stronę sypialni mistrza na piętrze. Po drodze, głównie w pojedynczych korytarzach, ale także na parterowym holu, dostrzegła wiele śladów krwi, choć trudno było stwierdzić, do kogo należała.
„Urso?"
Zatrzymała się u szczytu schodów. Nie była pewna, czy to jej podświadomość, czy na-prawdę ktoś ją wołał.
„Urso... Chciałbym się pożegnać."
Wytrzeszczyła oczy, chwytając się za głowę. Słyszała głos mistrza, ale... Ale jak? Czyżby czytał jej w myślach? I dlaczego brzmiał tak nienaturalnie?
„Proszę, przyjdź do biblioteki. Ja nie mam już siły."
Szybko obrała nowy cel, wracając się do punktu wyjścia. Kiedy przebiegała obok wyjścia na taras, z przestrachem zauważyła zniknięcie Neyi w ogrodzie. Albo poszła jej śladem, albo zostawiła ją na pastwę losu. Jedno było pewne – z pewnością nie tryskała radością.
Korytarz prowadzący do biblioteki obfitował w kałuże krwi. Makabryczny widok i przypuszczenia, które momentalnie uformowały się w jej umyśle, napełniły ją strachem. Pomyśleć, że cały horror zaczął się przez użycie energii wewnętrznej na oczach Sesylii... Nikt normalny nie uwierzyłby w tak banalną przyczynę.
Otworzyła drzwi, jednak to co zobaczyła w środku, zmusiło ją do ich szybkiego za-mknięcia. Oparła się o nie plecami, dysząc ciężko. Czuła, że jej serce wali jak opętane.
„Urso... Wróć proszę."
Znowu usłyszała głos mistrza, rozprzestrzeniający się po całym umyśle. Mówił łamią-cym głosem, zżerany przez wstyd i skruchę. Chyba to w ostateczności przekonało ją do wejścia. Zacisnęła zęby i naciskając klamkę, przekroczyła próg biblioteki.
Wewnątrz sześciokąta, utworzonego przez wysokie regały, klęczał Nimod. Krąg rytual-ny stracił swój intensywny, czerwony blask, choć nadal tliła się w nim magia. Adeptka zauwa-żyła ciała pokojówek, lokaja, kucharzy, ochmistrzyni... Wszystkich tych, którzy od lat wiernie służyli staremu magowi, a który teraz ociekał ich krwią. Podniósł głowę, żeby spojrzeć na swo-ją uczennicę. Płakał.
— Urso... — wyszeptał żałośnie, drżąc na całym ciele. Dziewczynie zrobiło się go żal. Chciała podejść, ale zatrzymał ją głośnym protestem: — Nie! Nie zbliżaj się! Krąg jeszcze dzia-ła... Nie chcę odbierać więcej żyć.
— Mistrzu... — wyjąkała, padając na kolana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. – Dlaczego? Dlaczego ich zabiłeś?
— Ja... — przełknął łzy, które spływały po jego wychudzonej twarzy. Wyglądał fatalnie. – Nie miałem innego wyjścia. Umieram, Urso.
— Nigdy nie mówiłeś do mnie w ten sposób... — zauważyła. Krąg zaczął całkowicie przygasać. Kiedy resztki magii zupełnie z niego uleciały, uczennica podbiegła do swojego mi-strza i nie zważając na nic, przytuliła go mocno. – Mistrzu...
— Należą ci się wyjaśnienia – rzekł cicho, trochę zdziwiony taką reakcją dziewczyny. – Chociaż Neya z pewnością wiele ci już powiedziała – zaśmiał się pod nosem, zerkając w stronę drzwi. – Wejdź, zła kobieto.
Ursa zmarszczyła czoło, lekko zdezorientowana. Nim się obejrzała, Trawiastooka weszła do biblioteki. Dygotała z wściekłości, obracając nerwowo sztylet między palcami.
— Powinnam cię zabić. Za to, co zrobiłeś tamtym ludziom i Moriemu...
— Odkupię wszystkie swoje grzechy, jeśli pozwolisz mi wyjaśnić – Nimod patrzył na dawną uczennicę z lekkim uśmiechem. Właśnie taką ją zapamiętał.
— Złodzieje już wiedzą, że mnie nie ma. Pospiesz się.
— Zacznijmy od tego, że się przedstawię... — odsunął od siebie Ursę, stając na równych nogach. – Nazywam się Ibrido.
Regały przewróciły się z ogromnym hukiem na ziemię, usypując posadzkę setką starych ksiąg. Krąg rytualny oraz ciała służących zniknęły pod ciałem potwora, który ledwo zmieścił się w czterech ścianach biblioteki. Neya oraz Ursa musiały cofnąć się pod same drzwi, żeby nie zostać przygniecionymi. Obydwie straciły mowę; stały wryte z wytrzeszczonymi oczami. Młoda adeptka w końcu zrozumiała znaczenie słów Sesylii, która określała Nimoda „plugawym mieszańcem". Nie chodziło o pałanie się czarną magią. Chodziło o bycie smokiem.
— Fakt, nie jest to najlepsze miejsce na takie prezentacje – powiedział pół żartem, pół serio, starając się choć na trochę rozprostować skrzydła. Niestety, pomieszczenie nie było przystosowane do stworzeń jego rozmiaru. – Ex semine viri cum draconis... Tak określa się isto-ty mojego pokroju. Mieszańców.
— Czy do przemiany doszło w ruinach świątyni? – spytała Ursa, chowając się za Neyą. Złodziejka stała spokojnie, przyglądając się smoczej formie Nimoda z widocznym zaintereso-waniem. Podziwiała szare, trudne do zniszczenia łuski, ostre kły, solidne skrzydła oraz ma-sywny ogon. Zaczęła się zastanawiać, czy w takich okolicznościach sama potrafiłaby przybrać postać smoka.
— Owszem. Z początku nie wiedziałem, co się stało, jednak bliższa rewizja pozwoliła mi zrozumieć sens symboli zapisanych w książkach – jasnozielone ślepia śledziły każdy ruch obu uczennic. – Neyo, możesz spróbować, ale wolałbym, żebyś zrobiła to na zewnątrz.
— Umiesz czytać w myślach – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. Głos Neyi był pe-łen wyrzutów.
— To tylko jedna z nielicznych umiejętności, którą zyskałem po przemianie... — urwał, kręcąc łbem. – Wszystko jednak ma swoją cenę. Gdybym wiedział, ile będzie mnie to koszto-wać, nigdy nie zgodziłbym się na tę eskapadę. Henry od początku miał rację... A ja odebrałem go Sesylii.
— Dlaczego zabiłeś swoich przyjaciół? – Ursa podeszła bliżej smoka, niepewnie dotyka-jąc jego łapy. Ibrido nawet nie poczuł.
— Ta magia... Starożytni magowie, którzy znani byli ze swojej dualistycznej natury, nie umieli opanować do końca smoczej natury. Wymagała od nich zbyt wiele energii, a ta – jak sa-ma wiesz – nieszybko się regeneruje. Znaleźli zasadniczo prosty sposób na odnowę mocy – zaczęli przeprowadzać rytuały na niewinnych osobach, z zimną krwią wysysając z ich dusz całą życiodajną energię. Jakkolwiek obrzydliwa metoda, pozwalała na minimalne przedłużenie żywota. Przez cały czas szukałem innej drogi na przyspieszenie regeneracji, ale nic nie było równie skuteczne. Magia z tamtej świątyni zaczęła mnie wyniszczać. Musiałem zabijać, żeby przeżyć.
— Ale teraz coś poszło nie tak, prawda? – zauważyła Neya, krzyżując ręce na piersiach. Uspokoiła się, mówiła ze zwykłą dla siebie beznamiętnością: — Potrzebowałeś coraz więcej energii, a to oznaczało większą liczbę ofiar.
— Tak, zgadza się. Musiałbym wybić całe miasto, żeby zyskać szanse na dalsze życie – odpowiedział cicho, pochylając łeb. Ursa zacząła gładzić go po łapie.
— A zabiłeś służących, ponieważ?... – Neya zmrużyła lekko oczy.
— Chciałem zdobyć trochę czasu, żeby się z wami pożegnać. Po tym, jak zobaczyłem cię pod rezydencją, nie miałem wątpliwości, że Ursa prędzej czy później pozna prawdę. Wiedzia-łem, że przez nienawiść do mnie będziesz próbowała powstrzymać ją od powrotu do rezyden-cji.
— Przez te dziesięć lat nie dałeś mi powodu do wybaczenia. Chciałeś zabić Moriego! – była uczennica Nimoda krzyknęła z wściekłością.
— Nie miałem pojęcia, że to on. Zawsze kontaktowałem się albo z tobą, albo z Vetusem. Na Moriego natknąłem się całkowicie przypadkiem, chciał mnie ograbić, jednak sprawy szybko przyjęły zupełnie inny obrót. Gdybym wiedział... — Ślepia Ibrida zrobiły się szklane. – Neyo... Gdybym wiedział...
— Zawsze wszystko wiesz! – ryknęła, gestykulując energicznie. – Zawsze!
— Nawet taki stary ignorant jak ja nie jest w stanie posiąść całej wiedzy – odpowiedział spokojnie. – Dowiedziałem się dopiero po fakcie. Nie masz pojęcia, jak było mi wstyd. Od dzie-sięciu lat słuchałem tylko o twoich poczynaniach, jednak kiedy zobaczyłem cię pod kocią po-stacią w rękach pokojówki... Ogarnął mnie szał. W jednym momencie zapomniałem, kto jest naprawdę winny. Byłem po prostu wściekły, że przerwałaś mi wtedy rytuał.
Ibrido skrzywił się nagle, czując wewnętrzne ukłucie bólu. Wydał z siebie potworny ryk, któremu towarzyszył powrót do ludzkiej postaci. Dzięki szybkiej reakcji Ursy zdołał utrzymać się na nogach.
— Mistrzu, wszystko w porządku? – spytała niepewnie.
— Tak... Nie mam już tyle energii, żeby utrzymać smoczą formę – machnął lekceważąco ręką, zatrzymując wzrok na Neyi. Westchnął ciężko, po czym powiedział niemal błagalnie: — Ufam, że mi kiedyś wybaczysz.
Trawiastooka nie zdążyła nawet zmarszczyć brwi. Niewiarygodnie silny atak magiczny odrzucił ją z impetem do tyłu. Momentalnie straciła przytomność, opadając bezwładnie wzdłuż ściany.
— Co ty robisz?! – Ursa krzyknęła głośno. Podbiegła do ogłuszonej złodziejki, jednak ta nie dawała żadnego znaku życia.
— To zła kobieta – parsknął pod nosem. — Zakłócałaby rozmowę, a mam jeszcze kilka rzeczy do wyjaśnienia – odpowiedział, starając się utrzymać równowagę. Słabł z minuty na minutę. – Spokojnie, niedługo się ocknie. Nigdy w nią nie wątpiłem... Żałuję, że nie mogłem liczyć na to samo.
— Magia ze świątyni wcale cię nie opętała, prawda? – Ursa spojrzała z powrotem na mi-strza.
— Nie nazwałbym tego opętaniem. Po prostu coś kazało mi pozbyć się świadków. Świątynia musiała pozostać zapomniana... Nie przewidziałem jednak, że Sesylii uda się przeżyć – przyznał, uśmiechając się kątem ust. – Nigdy nie darzyła mnie szczególną sympatią, a mimo to zgodziła się przyjąć cię do lecznicy. – Westchnął ciężko, śmiejąc się cicho. — Proszę, powiedz jej wszystko miesiąc po pogrzebie. Szczerze żałuję, że eskapada skończyła się w taki sposób.
— Jak to możliwe, że przeżyłeś?
— To chyba proste? Ogień nie jest w stanie zabić smoka.
— Co się stanie z tą rezydencją po twojej śmierci? – spytała, pokazując gestem głowy na otaczającą ich przestrzeń.
Nie dano mu czasu na odpowiedź. Zza zasłon, które przysłaniały okna biblioteki, wybie-gła zakapturzona postać. W jednej chwili podbiegła do ledwo utrzymującego się na nogach Ni-moda, by przebić mu serce ostrzem półtoraka. Mag wydał z siebie stłumiony jęk, po czym padł bezwładnie na ziemię. Dusza ostatniego mieszańca uleciała w nicość.
— Jak dobrze, że nie był odporny na stal.
Nieznajomy mimowolnie odsłonił twarz, kiedy wyjmował miecz z pleców martwego mistrza.
Morie w końcu wyrównał rachunki.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Krzysztof Borys - Burza
- Jest tam kto? - Dave był niemal pewien, że przed chwilą usłyszał cichy, jednak bardzo wyraźny chichot dochodzący spod własnego łóżka. Zastygł w bezruchu. Kiedy przez kilkanaście sekund odpowiadała mu tylko cisza i już miał nakryć się kołdrą, znów coś usłyszał. Chrobot. Ale nie taki zwykły jaki czasem wydaje mysz pod podłogą albo karaluch w zeschniętym chlebie. To przypominało bardziej odgłos gwoździa rysującego lakierowany, drewniany blat. Dźwięk był za cichy i za krótki by stwierdzić to na pewno. Krew jak wzburzona rzeka uderzyła Dave'owi do głowy i boleśnie wlała się w skronie, które zapulsowały teraz jak żyła na szyi pani Tracy w trakcie słynnej już lekcji matematyki, kiedy to George Mudigan ściągnął spodnie, wypiął się w jej stronę i powiedział, że „w dupie ma algebrę i raczej zesra się tu na środku niż zostanie w klasie minutę dłużej". Nie tylko jednak się nie zesrał, a został do końca lekcji - wszystkich, dopóki nie odebrała go matka. Na wspomnienie tego wydarzenia Dave niemal się uśmiechnął, ale zimny pot zlewający jego uda i kark szybko przywrócił mu świadomość sytuacji w jakiej się znalazł. I tym razem prawie nie miał wątpliwości, że ów chrobot dochodził, tak jak i - „straszny-śmiech" - spod jego łóżka. Każdy włosek na jego ciele stanął na baczność, a jądra skurczyły się do wielkości orzeszków ziemnych, on sam jednak nie stracił zimnej krwi. Może gdyby był dwa lata młodszy uciekłby gdzie pieprz rośnie albo co gorsze i bardzo prawdopodobne - umarłby ze strachu w zasikanej piżamie, ale dzisiaj skończył piętnaście lat i nie zamierzał zaczynać nowego rozdziału życia od tchórzenia przed wytworami własnej wyobraźni. Zostanie w łóżku i stawi czoło swojej fantazji. Wciąż żywił nadzieję, że to tylko jego umysł płatał mu potwornego figla. Czy wypił dzisiaj na tyle dużo, żeby mieć halucynacje? Raczej nie. Przecież nie pił pierwszy raz w życiu, a trunek, choć bardziej zacny niż zwykle (nikt nie przyznał tego na głos, ale dwudziestoletnia whiskey przyniesiona przez Toma Pratcheta smakowała jak szczurze szczyny), wypity z butelki niemal duszkiem przez czwórkę przyjaciół zostawił po sobie tylko czerwone, drapiące gardło i może delikatny szum w głowie. Tam pod łóżkiem nic i nikogo nie było, przecież przed snem zajrzał pod nie (musiał tam zajrzeć) i jedyne co zobaczył to szary karton z VHS-ami i kilka świerszczyków podwędzonych panu Darrenowi z jego altanki. Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł smak krwi – ciepłej i słodkiej. Przez chwilę zapragnął ugryźć się mocniej i obudzić się z tego koszmaru, ale nic takiego się nie stało. Nie obudzi się z krzykiem, nie przybiegnie jego mama. Mama wiedziałaby jak załatwić tę sprawę. Nosił w pamięci jej obraz, ale nie był on tak żywy jakby mógł sobie tego życzyć. Zmarła w wieku trzydziestu lat, kiedy Dave był małym chłopcem. Diagnoza – zaawansowane stadium raka jelita grubego, prognoza – pół roku życia, z czego przeżyła ledwie miesiąc. Dave miał wtedy sześć lat i nie za bardzo rozumiał słowa babci Emily, która mówiła, że mamusia wyjechała w długą podróż i już nie wróci. Może nie rozumiał, a może nie chciał rozumieć, że jak to „nie wróci" – mamusia zawsze wracała, machał do niej z okna ich domu, gdy wysiadała z autobusu. „Właściwie chłopcze, to umarła tego dnia, gdy dowiedziała się o chorobie" – w ten sposób dużo później tłumaczył mu dziadek Frank. Rok temu odjechał tym samym autobusem, co własna córka – ot ironia losu. Jednak dziadka w przeciwieństwie do mamy Dave'a nikt nie ostrzegł. O chorobie dowiedział się już w szpitalu, gdzie trafił po pierwszym ataku, po drugim już nie oddychał. Skulony na łóżku Dave też nie oddychał, a raczej starał się nie oddychać, nie wydawać żadnego dźwięku. Zdrętwiały nasłuchiwał. Jego pokój potęgował brzmienie tej potwornej, nieznośnej ciszy. Kwadrat sześć na sześć metrów, z jednym oknem wypadającym na drogę, z biurkiem oblepionym naklejkami z płatków śniadaniowych, których prawdę mówiąc nie jadł już od dobrych czterech lat, szafą na ubrania i jego cholernym łóżkiem. Dlaczego nie zdecydował się na materac, jak doradzali mu koledzy. „Będziesz żył jak rockandrollowiec" - mówił mu Russell Cromwell, obracając w ustach obślinioną wykałaczkę, „No i nie spadniesz z wyra, jak się nawalisz" - wtórował mu Dennis McCornick, potrząsając swoją rudą, irlandzką czupryną. Ale Dave nie zamierzał ich słuchać i do dnia dzisiejszego nie żałował tej decyzji, bo jak sobie i im tłumaczył, gdzie pod materacem schowałby te wszystkie cycate laski z rozkładówek playboya, nie mówiąc już o VHS-ach, na których nie brakowało filmów nagrywanych ukradkiem po północy w domu rodziców Russella. Teraz zaklinał dzień, w którym razem z dziadkiem Frankiem kupili mu łóżko. Zwykłe drewniane łóżko na czterech, zwykłych, drewnianych nogach.
- Daaaaaave? - wyszeptał chrypliwie głos spod łóżka.
Kolejna fala strachu uderzyła Dave'a w trzewia z taką siłą, że zamarł skulony nie zdolny w żaden sposób się bronić. Przed sekundą usłyszał swoje imię wypowiedziane bardzo wyraźnie. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości - tam coś było, a jego i to Coś pod łóżkiem dzielił zaledwie kilkucentymetrowy materac – nie licząc kilku desek i pościeli. Ta świadomość sprawiła, że wszystkie mięśnie chłopca napięły się do granic wytrzymałości. Jego serce biło tak mocno, jak wówczas kiedy Pan Savage nakrył go na wysypisku w Greycourt, gdy razem z Dennisem pierwszy raz palili papierosy. Dennis przyznał później, że zlał się wtedy w spodnie. Dave był niemal pewien, że on sam doznał czegoś na kształt ataku serca, bo klatka piersiowa i serce bolały go jeszcze tydzień po tym wydarzeniu. Jednak jak porównać wpadkę z papierosem do głosu w jego własnym pokoju, w dodatku głosu dochodzącym spod własnego łóżka. Krew w głowie pulsowała boleśnie. Leżąc jak kłoda, starał się nie poruszać, nie wydawać żadnego dźwięku. Kiedy więc w parapet za oknem uderzyły pierwsze krople deszczu, a gdzieś daleko na wschodzie zagrzmiało niemal stracił przytomność. Z jednej strony strasznie się przestraszył, z drugiej jednak deszcz był teraz jak przyjaciel, który mówi „Hej, tu jestem, nie bój się, zobacz - wszystko jest ok, padam sobie jak zwykle" - przynajmniej tak sobie tłumaczył. Ale głos pod łóżkiem nie był zwykły, był nieludzki i zły, przesiąknięty nienawiścią i strachem. Było jednak w nim coś, co brzmiało dziwnie znajomo. Dave nie wiedział ile czasu upłynęło od kiedy zamarł w bezruchu, ale teraz bolał go już każdy mięsień ciała, a w lewej nodze zaczęły łapać go skurcze. Billy Paxton pewnie nazwałby go „pieprzonym maminsynkiem" i zapytałby czemu po prostu nie wstał, nie sprawdził co to albo w najgorszym wypadku uciekł, ale Billy Paxton spał na piętrowym łóżku, a jego największą zmorą był młodszy brat, który w nocy pierdział jak pluton wojska po garze fasoli – co on mógł wiedzieć o strachu. I właśnie wtedy na wspomnienie siarczystych bąków małego Paxtona Dave poczuł znajomą woń – metaliczną, ostrą, dziką, ale choć wytężył umysł nie mógł znaleźć odpowiednika w pamięci. Miał wrażenie, że cały pokój był nią przesiąknięty. Zakręciło mu się w głowie.
Postanowił, że nie ucieknie. Spróbuje zasnąć, a rano głosu nie będzie – przynajmniej taką żywił nadzieję. I znów usłyszał ten chrobot, tym razem jednak nie raz. Kilka następujących po sobie drapnięć i zgrzytów. Jednocześnie usłyszał także coś, co sprawiło, że poczuł się jak wówczas, gdy dziadek Frank pozwolił mu oglądać horror „Halloween"; miał wtedy dziesięć lat i dzień ten wspominał jako jeden z najszczęśliwszych w swoim życiu. Teraz za drzwiami pokoju wyraźnie słychać było odgłos grającego telewizora. To pewnie Craig – pomyślał – Craig ogląda film. Dave chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Miał wrażenie, że pozbył się już całego powietrza z płuc. Przełknął ślinę, a jego zaschnięte gardło odzyskało moc. Wciągnął powietrze i głośno krzyknął.
- Craaaaig!!!
W tym samym momencie otworzył oczy, a jego ciało konwulsyjnie drgnęło na łóżku. Był w swoim pokoju, oddychał szybko, a spierzchnięte usta wciąż jeszcze niemo mamrotały imię ojczyma. Deszcz miarowo uderzał o okno, a gdzieś wciąż daleko, ale już bliżej, na wschodzie niczym stado galopujących mustangów po niebie przetoczył się grzmot, mrucząc niczym rozdrażniony tygrys. Straciłem przytomność – pomyślał Dave. Nie pamiętał jednak czy wołał Craiga na jawie czy tylko we śnie. Mokry od potu podkoszulek przylgnął mu do ciała. Chłopak znów nadstawił uszu. Wydawało mu się, że za drzwiami rzeczywiście słyszy dźwięk telewizora. Wytężył słuch, to jednak nie było to, ten dźwięk... dochodził spod łóżka. Jak odgłos nienastrojonego radia, pełen głosów, szumów i brzęczeń. Cichy, nienaturalny powoli zaczął nabierać wyrazistości i kolorów, a po chwili ktoś jakby podkręcił regulator głośności:
- Niiiiiiiiieeeeeeeeeeeee mmmmmmmaaaaaaaaaa - zaskrzeczał głos spod łóżka. - Wieeeeeeeeesz, że goooo nieeeeee maaaaaa – zachichotał i ucichł.
Tym razem jednak Dave nie musiał się wysilać, żeby zrozumieć sens słów tego czegoś pod łóżkiem. Przez chwilę znów jak nieuchwytny chochlik przez jego głowę przebiegła myśl, że to wszystko to jakiś chory żart jego wyobraźni. Za oknem nóż błyskawicy przeciął horyzont. W pokoju zrobiło się jasno jak przy zdjęciu z fleszem. Na ścianie zatańczyły cienie. Dave podskoczył na łóżku, bo wydało mu się, że na ścianie po przeciwległej stronie widzi sylwetkę człowieka - małego, przygarbionego człowieka. Jednak musiało mu się to tylko wydawać, bo gdy błyskawica powtórnie rozświetliła jego pokój niczego już nie dostrzegł. W mgnieniu oka podjął jednak decyzję o ucieczce - albo teraz albo nigdy - i gdy miał już zeskoczyć z łóżka poczuł jak pościel zjeżdża mu z ciała. Kurczowo chwycił brzeg kołdry i szarpnął w swoją stronę. Przez chwilę czuł pod palcami napięty materiał, czuł jak jego paznokcie wbijają się coraz głębiej w bawełnę, nie chcąc stracić kontroli nad jedyną barierą dzielącą go od obłędu. Jednak po krótkiej chwili uścisk z drugiej strony zelżał. Znów miał pościel na sobie. Poczuł jak kręci mu się w głowie. Był bliski omdlenia, ale tym razem postanowił, że choćby nie wiem co, pozostanie przytomny. Miał sobie za złe, że okazał się takim tchórzem. Być może w tej chwili byłby już za drzwiami, śmiejąc się z tego co sobie uroił, może popijałby właśnie zimną coca-colę siedząc na taborecie w kuchni.
Zejdź z łóżka i po prostu pobiegnij do drzwi – powtarzał sobie w myślach – to przecież pestka, co to dla Ciebie?
Nie raz musiał uciekać, czy to przed panem Savagem, czy przed wilczurem Andersonów i nigdy nie dał się złapać. Często przypłacał to stłuczonym kolanem, czy kilkoma zadrapaniami, ale nigdy nie dał się złapać. Nagle oblał go zimny pot, a dreszcz ponownie podkurczył mu jądra. Jak mógł o tym nie pomyśleć. Jak mógł o tym zapomnieć. Karcił się w myślach. Teraz przypomniał sobie, że wchodząc do pokoju przekręcił klucz w zamku. Tak, na pewno. Gdyby kilka minut wcześniej zdecydował się na ucieczkę niechybnie odbiłby się od drzwi. Za oknem błysnęło jak na czerwonym dywanie. Grzmoty raz po raz, jeden po drugim rozdzierały perzynę chmur tonących w mroku. Dave był jednak daleko, oczami wyobraźni widział klucz leżący niecały metr dalej, na biurku. Klucz czekał jak żołnierz gotowy w każdej chwili ruszyć na front. Spokojny, lśniący. Plan był prosty, ale problemem nie był ten kawałek metalu. Dave myślał intensywnie. Zeskoczy z łóżka, złapie klucz w biegu i... no właśnie, problemy zaczynały się dopiero przy drzwiach. Będzie musiał zapalić światło, trafić kluczem do dziurki, przekręcić go w zamku i dopiero wówczas będzie wolny. A jeśli to coś dopadnie go zanim zdąży otworzyć drzwi? Co jeśli rzuci mu się na plecy i rozszarpie żywcem? Co jeśli...t ego czegoś przecież nie ma – to coś... . Myśli jak burzowe chmury kłębiły mu się w głowie.
Dave wiedział, że musi coś zrobić, bo inaczej zwariuje. Do brzasku zostało jeszcze około sześciu godzin, a nie miał zamiaru tyle czekać i umierać ze strachu. Wzdrygnął się lekko, bo znów usłyszał ten chrobot, tym razem bliżej prawej strony łóżka.
- Gdziiiiee siiiiiię wybiiiiieeeraszzz misiaaaczkuuu? - zachichotał głos pod Davem.
Chichot wlał się w jego głowę jak trucizna. Brutalnie rozdeptał niedopałek nadziei, zostawiając po sobie tylko pustkę. Dave tonął, ciemność pochłaniała go, daleki promyk światła oddalał się.
Gdy się ocknął, ulewa za oknem ustała. Ile czasu leżał nieprzytomny? Tego nie wiedział, ale musiało to być kilkadziesiąt minut, może godzina, bo pojękiwania burzy - teraz już gasnące i niewyraźne - słyszał gdzieś daleko na zachodzie.
Co ja tu robię? - To pytanie jak elektron krążyło w jego głowie. Jeszcze pięć godzin temu był z przyjaciółmi. Śmiali się, wspólnie żartowali, a Dennis, Tom i Russell składali mu życzenia. Tom przyniósł mu nawet prezent - whiskey podwędzoną z barku ojca. Po tym jak wypili całą butelkę i wypalili pół paczki Lucky Strike'ów Dennis zaproponował wszystkim nocleg u siebie – dodał, że rzecz jasna po tym, jak dojdą do siebie, bo gdyby jego starzy domyślili się, że wypił choć kroplę, to plan wziąłby w łeb. Dave odmówił. Chciał jeszcze odwiedzić babcię Emily, a musiał się śpieszyć. Nadchodziła burza.
Działo się to zaledwie pięć godzin temu, godzin, które teraz Dave'owi wydały się wiecznością. Przeklinał moment, w którym odrzucił propozycję Dennisa. Gdyby tam poszedł może nie byłoby całego tego gówna – pomyślał sobie – może... przyjaciele by... .
Nadstawił uszu.
Od dłuższego czasu nie słyszał nic i nikogo. Gdyby nie pomruki słabnącej burzy i prawie niesłyszalna melodia kropel poddających się siłom grawitacji, panowałaby głucha, błoga cisza. Z drugiej strony jednak burza była oznaką zwykłości, której sygnałów teraz Dave pragnął jak wędrowiec wody na pustyni. Cisza po burzy była niczym nielojalny przyjaciel, który porzuca cię w najgorszym z możliwych momentów. Jak Roy Tracy, pomyślał Dave – gównojad i zdrajca – który zawsze, o ile miał taką okazję zostawiał człowieka samego w potrzebie.
Dave dobrze zapamiętał dzień, w którym poznał znaczenie słowa „nielojalność". Było to rok temu. On z Russellem włamali się przez małe piwniczne okno do piwnicy sklepu Czarnego Sama. Mieścił się w niej magazyn z zaopatrzeniem. Na warcie zostawili Roya, choć Dave'owi ten pomysł nie przypadł do gustu. Gdyby ktoś nadszedł od strony ulicy Roy miał ich ostrzec. Chcieli wziąć kilka, może dwa, góra trzy kartony ze słodyczami, a może pokusili by się o skrzynkę coca-coli, w każdym razie nie mieli zamiaru mocno oskubać Sama. Sprawy jednak nie potoczyły się tak jak zakładali. W chwili gdy obaj stali z kartonami na rękach do magazynu wszedł pracownik i pomocnik Sama – William Fletcher. Dave poczuł jak miękną pod nim nogi i nie może ruszyć się z miejsca. Russell szybciej ocknął się z osłupienia i pędem ruszył w stronę okienka. Fletcher nie od razu zorientował się, co tu właściwie robią, dzięki czemu może zdołaliby uciec, ale gdy dotarli do okienka okazało się, że Roya nie ma. Dave zdołał jeszcze popchnąć Russella w górę, ale sam nie zdążył się wydostać. Zabrakło niewiele. W chwili gdy jego głowa wyskoczyła na zewnątrz Willy złapał go za kostkę i wciągnął z powrotem. Zrobił to tak brutalnie, że broda Dave jak piłka odbiła się od parapetu. Dave był pewien, że Fletcher zaraz zawoła Czarnego Sama, ale ten tego nie zrobił. Karę zasądził sam, na miejscu. Sprał go tak jak nigdy przedtem i nigdy potem nikt go nie sprał – nawet Craig. William Fletcher, na co dzień spokojny i nieco flegmatyczny pomocnik Sama okazał się sadystycznym i czerpiącym przyjemność z cierpienia innych kutasem. Wtedy w magazynie złamał Dave'owi rękę, nos i obił tak, że nawet Craig widząc go po wszystkim przeraził się nie na żarty. Po tym jak Fletcher zrobił swoje kazał Dave'owi – jak się wyraził – wypierdalać tym samym wejściem, którym tu przybył. Gdy półprzytomny, ze łzami w oczach wyczołgiwał się na tyły sklepu Sama, pomógł mu Russell. W domu Dave powiedział, że spadł z roweru i ta wersja została zaakceptowana bez mrugnięcia okiem, ale w szpitalu lekarz chyba nie do końca mu uwierzył. Całe szczęście nie drążył dalej. Willy Fletcher okazał się jednak nie tylko sadystycznym, maniakalnym gnojkiem, ale i pamiętliwym skurczybykiem. Pół roku później dopadł Russela na tyłach kina przy Fitzroy Street i obił mu gębę. Przez trzy tygodnie Russel wyglądał jakby wsadził głowę do ula. Za zdradę Roy Tracy słono zapłacił. Kiedy o akcji w magazynie czarnego Sama dowiedział się Dennis, w pewien piątkowy wieczór razem z Billym Paxtonem, który notabene nienawidził wszelkiej odmiany tchórzostwa, dopadli Roya. Złamali mu nos i wybili dwa zęby. Na odchodne dodali, że gdyby przyszło mu na myśl ich wsypać, to doniosą Fletcherowi o jego udziale w próbie opróżnienia magazynu, a na dzielnicy rozpowiedzą, że jest pieprzonym zdrajcą.
(tchórz)
Cisza...
Cisza był gorsza niż ten głos. Jedyne co zwiastowała, to nadejście głosu, ale głos nie nadchodził. Pokój tonął w gęstym jak atrament mroku. Ciało Dave'a zdrętwiało, mokra koszulka przylgnęła chłopcu do ciała. Wydawało mu się, że znów na chwilę odleciał. Było mu zimno. Za oknem ujadał pies Andersonów. Ponownie poczuł ten dziwnie znajomy, metaliczny zapach, ale teraz iskierki świadomości wybuchły w jego głowie niczym petarda.
Krew.
Gdyby Dave wcześniej, podczas burzy bardziej się skupił i choć raz spojrzał na podłogę, może jego uwadze nie umknęłyby ciemne krople, których ślad niczym okruchy zostawione przez Tomcio Palucha znaczyły szlak od drzwi do jego łóżka. Może gdyby strach nie paraliżowałby jego każdej komórki zauważyłby ich rubinowy odblask. Może gdyby zdecydował się jednak na ucieczkę i wydostał z pokoju zobaczyłby, że Craig wcale nie pije ze swoimi kolegami w Rockers. Gdyby wyszedł za drzwi okazałoby się, że Craig nie opuścił dzisiaj domu. Wchodząc do kuchni zauważyłby jego plecy, siedzącego przy kuchennym stole; pewnie zwróciłby uwagę na nienaturalnie zwisające ręce swojego ojczyma, jak u porzuconej marionetki...
Dave jednak nie mógł tego zobaczyć, leżał na łóżku nie zdolny do żadnego ruchu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie słyszy nic. Nie tylko w pokoju, ale i za oknem. W piątkowy wieczór nie słyszy ani jednego samochodu, ani jednego głosu, nawet głupiego wiatru? Czy to możliwe, że akurat dziś nikt nie wybrał Maple Street do swoich nocnych eskapad. Nagle zmroziło mu krew w żyłach. Wyraźnie poczuł wibracje pod swoimi plecami; coś lekko wypychało jego materac ku górze. Jednocześnie gdzieś w oddali usłyszał melodię. Była prosta i składała się z kilku dźwięków, zapętlona oddalała się i wracała jak bumerang, tyle że za każdym razem nieco głośniej i wyraźniej. Dave słyszał ją w swojej głowie. Oddalała się i bum – wracała, coraz głośniej i głośniej – bum, chłopiec zasłonił uszy rękami, ale ona natarczywie wracała, aż w końcu głos spod łóżka zaśpiewał w takt melodii:
- A niech mnie licho, niechaj zgadnę, babcia powiedziała prawdę... - na koniec zachichotał i wszystko ucichło. Serce waliło Dave'owi jak młot, a w głowie czuł rój szerszeni, które uwięzione starały się uwolnić, żądląc gdzie popadnie. Babcia powiedziała prawdę... . Ostatnia fraza wróciła nie przywołana, jak echo w ciemnej studni. Miał wrażenie, że to już koniec, że zwariował.
Pomyślał o babci Emily. Zmarła pół roku temu. Dzisiaj był na cmentarzu, rozmawiał z nią. Nie pamiętał czy na jej pogrzebie płakał. Chyba tak. Płakali wszyscy, prawie wszyscy... . Zastanawiał się, jak to jest, że ci których kochał odeszli tak szybko. Jego prawdziwy ojciec zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące przed tym, jak on sam przyszedł na świat. Dave nie mógł go pamiętać, nie mógł go kochać, ale wyobrażał sobie, że tak właśnie by było – gdyby żył. Choć ojciec podobno nie był ideałem - pił, grał w zakładach i urządzał w domu piekielne awantury, (chrobot) to z drugiej strony gdyby żył byłby ojcem – nie tylko takim z opowiadań i wspomnień, a ojcem z krwi i kości – jakiego Dave całe życie pragnął. Craig nim nie był i nigdy nie będzie. Dlaczego mama go wybrała? Wiedział, że poznała go w pracy. Craig czasem o tym opowiadał. Był od niej o sześć lat młodszy. Dave miał wówczas cztery lata. Podobno dziadkowie - Frank i Emily nie byli z tej znajomości zadowoleni, ale z drugiej strony Craig sprawił, że ich córka odżyła i znów częściej się uśmiechała. Znów była sobą, znów przypomniała sobie o dziecku, którym od śmierci męża zajmowali się jej rodzice. Ann i Craig pobrali się w maju 1975 roku. Sielanka nie trwała jednak długo (chrobot). Wkrótce okazało się, że Craig, na co dzień wzorowy pracownik i obywatel lubi sobie chlapnąć i może nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że potem równie mocno lubił znęcać się nad swoimi bliskimi. Ann nie potrafiła jednak tego zakończyć. Po burzy zawsze przychodziło słońce. Złe dni ustępowały miejsca tym lepszym. Craig potrafił być wówczas czarującym mężem, jak i wspaniałym ojcem. Przeprosinom nigdy nie było końca. Nabierała się na to tylko jedna osoba – mama Dave'a. Wkrótce jednak jej gehenna się zakończyła. Zmarła (egoistka). Po jej śmierci Craig przeszedł metamorfozę – uspokoił się, przestał pić i zajmował się Davem jak własnym dzieckiem. Frank i Emily pozostali jednak czujni. Nigdy nie zaufali Craigowi,
(chrobot) ale w tej sytuacji mieli związane ręce. Nie chcieli pogarszać sprawy, chcieli mieć Dave'a jak najbliżej. Obawiali się, że Craig na skutek ich interwencji mógłby chcieć wywieźć syna do innego Stanu.
- Noooo daaaleeejjj, jeeeessteeem juuuuużż blisssskooo - zaskrzeczał głos pod łóżkiem.
Tym razem jednak Dave nie zareagował. Może gdyby ktoś przyłożył mu w tej chwili stetoskop do piersi poczułby nieco tylko przyspieszone bicie serca, ale nic co wskazywałoby na to, że chłopak jest śmiertelnie przerażony. Bo nie był. Już nie. Znów w jego głowie eksplodował ładunek wybuchowy, tym razem jednak nie petarda, czy granat, a prawdziwa bomba. Wybuch był na tyle mocny, że pod powiekami zrobiło mu się jasno jak w dzień, ale jedyne co zobaczył to cień małego zgrabionego człowieka, a może była to tylko gra świateł.
Babcia Emily umarła w domu. Odeszła pogodzona ze swoim losem. Chorowała krótko, ale na tyle intensywnie by poznać znaczenie słowa cierpienie. Dave pamiętał ten dzień bardzo dobrze. Po szkole odebrał go Pan Graham Coldwell, sąsiad babci i razem pojechali do domu dziadków. Babcia wyglądała na zmęczoną i udręczoną, mimo to uśmiechała się.
(ciepło)
Uśmiechała się kiedy nie traciła przytomności. Kiedy ją odzyskiwała mogła rozmawiać. Dave nie płakał, obiecał to sobie, ale z trudem powstrzymywał łzy. Kiedy na miejscu zjawił się Craig coś w oczach babci umarło. Dave zauważył to, ale zostawił to dla siebie. Był zły na ojczyma, że zjawił się tu w tak intymnym momencie – w ICH momencie. Wszystko zepsuł, jak zwykle.
(ciepłoo)
Chwilę przedtem dała mu list, prezent na urodziny – piętnaste.
(gorącoooo)
Miał go nikomu nie pokazywać.
Otworzył go dziś na cmentarzu. Czytając płakał.
Może gdyby teraz leżąc na łóżku był w stanie sobie ten moment przypomnieć wszystko by zrozumiał. Ale Dave'a tam nie było. Dave umarł tam na cmentarzu, zapłakany, trzymając w garści list i prawdę, dusząc w sobie ból i nienawiść.
Może gdyby przypomniał sobie tamten moment, wiedziałby, co stało się dalej. Wiedziałby, co znajduje się za drzwiami dzielącymi jego pokój z kuchnią. Wiedziałby, dlaczego Craig się nie rusza. Może gdyby dokładnie wszystko zapamiętał i był w tamtym momencie w pełni świadomy zobaczyłby teraz oczami wyobraźni Craiga z głową zwaloną na stół - stół zalany ciemną, krzepnącą krwią – jego krwią – krwią mordercy. (Tak). Widziałby ranę zionącą w głowie ojczyma niczym usta klauna wykrzywiające się w szyderczym uśmiechu. Zobaczyłby z jak wielką siłą ktoś rozpłatał mu czaszkę, wbijając ostrze głęboko po oczodół, sprawiając że oko jak roztopiony lód spłynęło policzkiem. Może pamiętałby widok ojczyma i jego zmasakrowanej lewej strony twarzy, z jednym całym okiem, które przeglądało się w odrażającej mieszance mózgu, rzygowin i krwi rozlanych na blacie. Może gdyby teraz otworzył drzwi swojego pokoju, zauważyłby dziwny metaliczny błysk pod swoim łóżkiem, a na łóżku małego przygarbionego chłopca chichoczącego w mroku.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Paulina Niedrygoś - Źródło
Brina wpatrywała się intensywnie w palec wskazujący swojej prawej ręki, znajdujący się tuż przed jej oczyma. Drugą dłoń zacisnęła w pięść. Skupiła całą swą uwagę na przeszukiwaniu własnego umysłu, próbowała znaleźć i uchwycić choć odrobinę magii, którą mogłaby przesłać na opuszek palca.
Im głębiej zaglądała, tym większy stawał się ból głowy. Pulsowanie w czaszce wzmagało się, ogarnęły ją mdłości, dzwoniło jej w uszach. Zrezygnowała, kiedy znalazła się na granicy wytrzymania i wzrok zaczął się zamazywać. Opuściła rękę, odetchnęła głęboko kilka razy i opadła na poduszkę.
Znowu nic. Jak każdego ranka, od kiedy tylko sięgała pamięcią, próby odnalezienia w sobie energii magicznej spełzły na niczym. Brina powtórzyła sobie po raz tysięczny, że nie posiada mocy i musi się z tym pogodzić. Wiedziała też, że jutro podejmie kolejną próbę.
Kiedy poczuła się odrobinę lepiej, dziewczyna spuściła obolałe nogi, wstała z łóżka i powoli podeszła do okna. Powitało ją słońce i przejrzyste niebo. Brina często narzekała, że nie dość, iż jako jedyna w całym Ravenshire ma kłopoty z chodzeniem, to musi mieszkać na szczycie Ratusza, jedynego trzypiętrowego budynku, jednak w takie dni jak ten, cieszyła się, że żaden z okolicznych domów nie może jej zasłonić horyzontu, gdzie rozpościerał się gęsty i nieprzenikniony las. Choć nie opuszczała miasteczka, już sam widok zielonej puszczy działał na nią kojąco.
Głowę Briny przeszył ostry ból. Tępy ucisk towarzyszył jej przez cały czas, jednak często się wzmagał. Dziewczyna oparła czoło o szybę i mocno zacisnęła powieki. Kiedy je otworzyła, zauważyła grupę Druidów, poważnych mężczyzn w długich, białych szatach, unoszących się lekko nad ziemią. Skierowali się w stronę wejścia do Ratusza i szybko zniknęli w jego wnętrzu.
Brina westchnęła ciężko. Ileż by dała, by móc wrócić do łóżka i nie wstawać przez cały dzień, czytając i śpiąc na przemian. Musiała jednak ubrać się, znaleźć Krasusa i zejść na parter, gdzie spotkają się wszyscy mieszkańcy miasteczka. Takie były, od niepamiętnych czasów, zasady Ravenshire.
*
- Patrz, czego się nauczyłam! – zawołała Karen, kiedy tylko wleciała przez drzwi. Szybko przepchnęła się przez tłum ludzi i dopadła stolika, przy którym siedziała Brina.
– Chcesz może cukru do tej kawy? – spytała z nadzieją.
- Tak, jasne – odparła Brina. Słodziła już kawę, domyślała się jednak, co chciała jej zaprezentować przyjaciółka.
Karen zaczęła wpatrywać się w cukierniczkę, która stała na sąsiednim stoliku. Po chwili cukiernica uniosła się, przeleciała kawałek i lekko wylądowała już przed Briną.
- Ha! – Karen nie mogła ukryć radości. – I co, robi wrażenie, nie?!
- O tak, zdecydowanie! – skłamała Brina. Prawda była taka, że wszyscy dorośli w Ravenshire świetnie znali się na magii i zwykle już małe dzieci potrafiły za jej pomocą przenosić małe przedmioty. Długo to trwało, zanim moc objawiła się w Karen. Dlatego pewnie tak mocno zaprzyjaźniła się z Briną – dwie dziewczyny, które musiały chodzić, bo nie potrafiły latać. Obie zaczęły się już godzić z faktem, że są dwoma odmieńcami, a razem było im w tej inności zdecydowanie raźniej. Jakiś czas temu jednak Karen zaczęła strzelać iskrami z dłoni, unosić się nad ziemią i każdego dnia jej moc rosła. Brina pozostała sama. Wciąż spędzała czas z przyjaciółką – mimo że postępy Karen raniły ją mocniej, niż ośmielała się przyznać. Wiedziała jednak, że wkrótce któryś z magicznych gangów upomni się o młodą czarownicę i ta przestanie mieć czas na przyjaźnie.
Brina przyjrzała się Karen uważnie. Pewnie Wiedźmy zwrócą się do niej jako pierwsze. Wszystkie były odważne, zwykle radosne i trochę szalone. Tak, Karen zdecydowanie będzie do nich pasować.
W drugim końcu Auli otworzyły się drzwi. Dziewczęta spojrzały na grupkę dzieci, która weszła do środka; była to młodsza grupa, która nie umiała jeszcze lewitować. Na przeznaczonym dla nich stoliku natychmiast zaczęło pojawiać się drugie śniadanie – słodkie bułki, owoce, naleśniki – ale większość dzieci przed posiłkiem chciało przywitać się ze swoimi rodzicami. Rozbiegły się na cztery strony, choć tylko kilkoro podeszło do ponurych, poważnych mężczyzn z białych szatach, rozmawiających szeptem między sobą.
- Gdybym miała magię, chciałabym być Druidką – odezwała się Brina, przyglądając się gangowi, który zawsze fascynował ją najbardziej.
- Co? – Karen oderwała wzrok od sztućców, które właśnie posłała do innego stolika. – Co ty gadasz? Wiesz przecież, nie mogłabyś. Poza tym, nie ma nic nudniejszego od bycia Druidem.
- Kiedy ja w ich zachowaniu nie widzę nic nudnego. Założę się, że są cholernie inteligentni i dyskutują o problemach świata. I są zawsze tacy spokojni, nawet podczas walki – nie rzucają się na innych, po prostu stoją w miejscu i tworzą tę wielką energię, która zmiata przeciwników. Nawet się za bardzo przy tym nie pobrudzą.
- I gdzie tu zabawa? E tam – Karen wzruszyła ramionami. – Nie zawracam sobie głowy Druidami, z wiadomych przyczyn.
Karen miała rację – dziewczęta pretendujące do miejsca w gangach nie starały się o uwagę Druidów, ponieważ ci przyjmowali w swe szeregi tylko i wyłącznie mężczyzn, i to tylko zrównoważonych i poważnych. I takich, którzy nie uważali noszenia białej płóciennej szaty za obciach.
Wiedźmy były grupą składającą się z samych kobiet. Nosiły kolorowe suknie, miały długie, zawsze rozpuszczone włosy, były hałaśliwe, a walkę traktowały jako powód do dobrej zabawy.
Czarni – przyjmujący i kobiety, i mężczyzn, niezwykle zajadli i waleczni, często wszczynający walki, nosili tylko ubrania w barwie, która stanowiła nazwę ich grupy. Natomiast Zagubieni Chłopcy – wbrew nazwie także składający się z przedstawicieli obu płci - byli najliczniejsi, ale też najbardziej pogardzani – zwykło się mówić, że Zagubionym Chłopcem zostaje osoba, której nie chcą inni. Nie mieli nawet tradycyjnego stroju, choć zdecydowanie cechowało ich niedbalstwo o wygląd.
Każda dorosła osoba w Ravenshire należała do jednego z czterech gangów. Wszyscy choć raz dziennie zaglądali do Ratusza – parter budynku, zwany Aulą, był w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców. Pomieszczenie pełne było stołów i krzeseł, które raz po raz zapełniały się wyczarowanymi potrawami. Wszyscy jedli, pili, dyskutowali. Kiedy zachodziło słońce, meble znikały i rozpoczynały się walki. Miotano w siebie wiązkami światła, rozlegały się hałaśliwe wybuchy, zranieni szybko leczyli się przy pomocy magii i zaczynali od nowa tworzyć kule energii, które posyłali w stronę przeciwników. Gdy zaczynało świtać, kilkoma ruchami rąk doprowadzano Aulę do porządku i mieszkańcy rozchodzili się do domów, by trochę się przespać i powrócić do Ratusza następnego dnia.
Pierwsze piętro budynku stanowiła szkoła. Dzieci schodziły podczas przerw do Auli – tam też spędzali czas absolwenci, którzy oczekiwali na przyjęcie do gangu, tacy jak Karen. Na drugim piętrze znajdowały się mieszkania pracowników szkoły i Krasusa, ochroniarza Briny. Sama Brina miała dla siebie całe trzecie, najwyższe piętro. Podejrzewała, że kiedyś, gdy była dzieckiem, musiała tam z nią mieszkać jakaś opiekunka, ale nie pamiętała tego. Prawdopodobnie brak magii i kiepskie zdrowie wpływa na kłopoty z pamięcią.
- Wyglądałabyś głupio w ich stroju – Karen wyrwała Brinę z zamyślenia.
- Co? – zapytała dziewczyna.
- W stroju Druidów. Wyglądałabyś w nim głupio. Z twoimi włosami.
To zdecydowanie była prawda. Długie, gęste włosy Briny były niemalże białe. Jedyna rzecz, której Karen, szatynka, mogła jej zazdrościć. Włosy Karen spokojnie można by nazwać pięknymi, ale nie wyróżniała się nimi tak jak Brina. Ta jednak chętnie zamieniłaby się kolorem włosów, gdyby mogła też oddać bliznę, która od dzieciństwa przecinała jej policzek.
Brina znowu zaczęła przyglądać się przyjaciółce. Musiały być w podobnym wieku. Może chodziły razem do szkoły?
- Karen, jak myślisz, ile masz lat? – zaryzykowała pytanie.
- Co? Czego?
- Nie, nic. Nieważne. – Brina, rozczarowana, wzruszyła ramionami i wstała powoli. – Idę się trochę przewietrzyć.
- No, jak tam chcesz. Ja tu będę cały czas.
- Okej.
Brina ruszyła w stronę drzwi. Krasus, który siedzał w pobliżu, natychmiast uniósł się w powietrze i poleciał za nią.
- Chcesz pogadać? – zagadnął.
- Nie, chciałabym chwilę pobyć sama – poprosiła dziewczyna, więc ochroniarz wycofał się i trzymał w pewnej odległości za nią.
Brina pchnęła drzwi i wyszła na ulicę. Słońce ogrzewało ją, kiedy powoli ruszyła drogą. Oddychała głęboko, by nie zmęczyć się za szybko. Powłóczyła obolałymi nogami, ale była zdeterminowana, żeby zrobić jeszcze parę kroków. Starała się zignorować pulsujący ból w głowie i oddała się rozmyślaniom.
Dlaczego oni nie mierzą czasu. Dzięki temu można by określać, kiedy coś się zdarzyło... Brina zaśmiała się gorzko. Dobrze wiedziała, dlaczego w Ravenshire nikt nie zawraca sobie głowy mierzeniem czasu. Tutaj każdy dzień wyglądał tak samo. Lenistwo, jedzenie, rozmowy o niczym. Jedyną, ale najwyraźniej wystarczającą rozrywkę, stanowiły conocne walki. W Ravenshire nie było sklepów, fabryk, szpitali, teatrów. Obdarzeni magicznie mieszkańcy potrafili sobie zapewnić wszystko, czego potrzebowali. Centralny punkt miasteczka stanowił Ratusz, dookoła rozsiane były małe domki mieszkalne i ruiny innych budynków; nikt już nie pamiętał, czym niegdyś były. I tyle. Ludzie rodzili się, chodzili do szkoły, uczyli się magii, trafiali do gangu, a w końcu umierali i ktoś inny sprawiał, że ich ciało znikało. Nikt nie liczył dni ani lat. Nikogo nie obchodziło, co znajduje się poza granicami Ravenshire.
Nikogo poza Briną. Ale Brina zawsze była inna. Z jakiegoś powodu ważna – chyba była córką kogoś ważnego czy coś takiego... pewnie wiedziała, lecz ciężko to wszystko spamiętać – więc mieszkała w Ratuszu, miała osobistego ochroniarza – Krasus jako jedyny nie należał do żadnego gangu, cały czas strzegł dziewczyny. Brina doszła do skrzyżowania dróg. Spojrzała w lewo, w prawo, po czym odwróciła się i zaczęła zmierzać z powrotem w kierunku ratusza. Krasus spojrzał na nią współczująco. Brina jednak nigdy nie miała siły, by pokonać dalszą trasę.
Gdy weszła do Auli, zauważyła, że Karen nie siedzi już przy ich stoliku. Rozejrzała się zaniepokojona i szybko dostrzegła, iż spełniły się jej najgorsze obawy – Karen, teraz z rozpuszczonymi włosami i w zielonej, zwiewnej sukni, śmiała się z czegoś, co opowiadała jej jakaś Wiedźma. Inna Wiedźma. Bo teraz także Karen była Wiedźmą.
- Brina! – Karen zauważyła przyjaciółkę i szybko do niej pofrunęła. – Przyjęły mnie! Możesz w to uwierzyć?! Jestem jedną z Wiedźm!
- Gratulacje – Brina zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła uwierzyć, że wystarczyło te parę minut, gdy jej nie było, by straciła swą towarzyszkę.
- Tak się cieszę! Już dzisiaj będę walczyła! No nic, muszę do nich wracać... Trzymaj się, Brina – i już jej nie było.
Brina poczuła łzy napływające jej do oczu. Choć spodziewała się, że ten dzień nastąpi, nie umiała powstrzymać smutku. Być może Karen nigdy nie była najlepszą przyjaciółką, ale przynajmniej rozmawiała z Briną. Teraz pozostał tylko małomówny Krasus.
Otępiała Brina poczuła, że nie wysiedzi w Auli ani chwili dłużej. Rozpoczęła mozolną wspinaczkę na trzecie piętro. W końcu, wyczerpana, rzuciła się na łóżko i zalała łzami.
Wiele czasu minęło, zanim usłyszała hałasy, oznaczające początek walki. Brina otarła łzy i zaczęła rozmyślać nad swoim nieszczęściem. Zawsze obolała, zawsze zmęczona, nie potrafiła w sobie znaleźć odrobiny magii.
Pozbawiona tego niezwykle ważnego czynnika, szukała ucieczki. Znalazła ją w książkach. W Ravenshire nie było wielu książek, ale większość z nich znajdowała się w posiadaniu Briny. Mieszkańcy, którzy, zdaje się, bardzo ją szanowali – muszę pamiętać, żeby zapytać Krasusa, dlaczego – na wieść o tym, że dziewczyna polubiła czytanie, przynieśli jej stare książki, które znaleźli w swoich domach. Wszyscy twierdzili, że sami ich nie przeczytali, były to dla nich po prostu zbędne pamiątki po przodkach.
Brina jednak odnalazła w nich świat, który ją zachwycił. Świat możliwości, przygód, podróży, bohaterów. Świat wielkich miast, gdzie ludzie korzystali z niesamowitych wynalazków. Świat pozbawiony magii i świat, gdzie wykorzystuje się magię by czynić dobro, a czasem by przejąć władzę nad światem. W świecie książek zdarzały się nieszczęścia, katastrofy. W świecie książek ludzie cierpieli i płakali, ale też śmiali się, kochali.
Żyli. Na tym polegała różnica. Mieszkańcy Ravenshire tylko egzystowali.
Brina zastanawiała się zawsze, skąd się te książki wzięły. Krasus twierdził, że to wszystko wymyślone historyjki, które ktoś kiedyś wyczarował, może nawet przez przypadek. Dziewczyna nie była tego jednak taka pewna. Niektóre miejsca, wydarzenia lub zachowania powtarzały się w wielu dziełach – zupełnie tak, jakby autorzy (których nazwiska widniały na okładkach) byli prawdziwymi ludźmi i opisywali realny świat. A to by oznaczało, że las otaczający Ravenshire kiedyś się kończy. Że coś tam jest. Była to myśl równocześnie zatrważająca, jak i kojąca. Ta właśnie myśl ukołysała Brinę do snu.
*
Dni mijały, życie w Ravenshire toczyło się normalnym rytmem. Brina codziennie widziała Karen w Auli, roześmianą, pełną życia. Czasami zamieniały kilka słów, ale zwykle Karen spędzała cały czas w towarzystwie Wiedźm.
Każdy z gangów sprawiał wrażenie, jak gdyby miał niezliczoną ilość sekretów i ważnych tematów do dyskusji, jednak Brina zastanawiała się, o czym mogą rozmawiać ludzie, którzy nie robą nic i nie mają żadnych zainteresowań. Gdyby czytali, mogłaby z nimi rozmawiać o książkach. W szkole w Ravenshire dzieci uczyły się czytać, ale dorośli szybko tracili zainteresowanie tą czynnością.
Brina, przeczytawszy wielokrotnie prawie wszystkie dzieła w swej kolekcji, postanowiła w końcu sięgnąć po te najstarsze. Do tej pory bała się przewracać pożółkłe, kruche kartki w obawie przed zniszczeniem książek, a nie chciała prosić Krasusa o wzmocnienie ich magią, ponieważ czuła, że w ten sposób pozbawi je swego rodzaju niezwykłości i tajemniczości, a także niepowtarzalnego zapachu.
Teraz jednak zdecydowała się poznać ich treść. Ostrożnie przerzucała kartki, więc czytanie zajmowało jej dużo więcej czasu, ale tego i tak miała aż w nadmiarze.
*
W książkach, które czytała Brina, obowiązywała zawsze jedna zasada: nigdy nie było wiadomo, co przyniesie przyszłość. Zaskakujące, a czasem na pozór nieważne wydarzenie potrafiło diametralnie zmienić ludzkie życie. Dla Briny jednak czas, kiedy leżąc w łóżku marzyła o odmianie swego losu, dawno się skończył. Wciąż uczepiona maleńkiego ziarenka nadziei, które w niej pozostało, szukała w sobie śladu mocy magicznej, ale sama nie była już pewna, czy wierzy w jego istnienie. Nie oczekiwała przyszłości, bo w przyszłości nie widziała zmiany.
Miała się jednak przekonać, że książki nie lubią się mylić.
*
Dzień, w którym Brina sięgnęła po prawdopodobnie najstarszy tom w całym Ravenshire, nie różnił się od pozostałych. Dziewczyna obudziła się z bólem głowy. Spojrzała przez okno na lekko szumiący w oddali las. Zjadła w Auli wyczarowane dla niej śniadanie, potem obiad i wdrapała się powoli z powrotem na trzecie piętro.
Książka, którą wzięła do ręki, była tak zniszczona, że nie mogła odczytać tytułu na okładce. Brina zapewne mogłaby go znaleźć na stronie tytułowej, jednak nigdy go nie poznała, bo kiedy położyła się na łóżku i powoli otwarła dzieło, z książki wypadła stara, złożona kartka papieru, która pochłonęła całą jej uwagę.
Zafascynowana, ostrożnie rozłożyła kartkę. Wygładziła ją i... zamarła.
Patrzyła na młodszą wersję samej siebie. Rysunek był stary, ale nie miała wątpliwości: ten sam mały nos, odstające uszy, lekko skośne oczy, długie, jasne włosy. I wreszcie długa blizna na lewym policzku. Nie do pomylenia. A także podpis: Brina. Wznieśliśmy dla niej Ratusz na samym środku Ravenshire, więc każdy dostaje jej moc.
Brina wpatrywała się w kartkę z niedowierzaniem. To niemożliwe. To nie mogę być ja. Rysunek jest zbyt stary. A ja nie mam mocy. Nie mam czym obdzielać. Jednak widziała wyraźnie.
Dziewczyna sięgnęła pamięcią wstecz: próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Wszystkie obrazy były jednak zamazane, widziała tylko niezliczone dni, z których żaden nie różnił się od drugiego.
Potrzebuję odpowiedzi. Teraz.
- Krasus! – zawołała. Jej ochroniarz mógł mieszkać piętro niżej, ale zawsze słyszał jej wołanie. Już po chwili drzwi otworzyły się i wleciał szybko do pokoju. – Krasus, co to jest?!
Krasus chwycił wyciągnięta w jego kierunku kartkę i zbladł.
- Skąd to masz? – spytał.
- Z książki. Zresztą nieważne. Powiedz mi po prostu, co to oznacza?!
- Ktoś cię po prostu narysował...
- Wiele lat temu! To niemożliwe, żeby żyła tak długo! I nie mam żadnej mocy!
Kraus westchnął i opadł na stojący w pobliżu fotel.
- Brino... żyjesz dłużej niż inni ludzie.
- Co? Nie pamiętam...
- Bo zapominasz. Ciągle o wszystkim zapominasz.
Brina wyprostowała się gwałtownie, co sprawiło jej ból, jednak zignorowała go. Jeszcze raz próbowała sobie przypomnieć, cokolwiek, ale natrafiała tylko na pustkę. Pytania kotłowały się jej w głowie.
- Krasus, kim... czym ja jestem?
- Ja... - ochroniarz zawahał się.
- Nie. Chcę wiedzieć wszystko. Powiedz mi.
Krasus westchnął ciężko.
- Cóż, mogłem się tego spodziewać. Podobno zawsze w końcu zaczynasz pytać. – Brina nie zrozumiała ostatniego zdania, ale postanowiła je na razie zignorować. – Dobrze. Posłuchaj więc. Wiele lat temu mieszkańcy Ravenshire znaleźli niemowlę. Nikt nie wiedział, skąd się wzięło, po prostu leżało porzucone na skraju miasta. To byłaś ty, oczywiście. Zaopiekowano się tobą, a wkrótce zauważono, że ludzie, którzy przebywają w pobliżu ciebie, unoszą się w powietrzu, przesuwają przedmioty... Mieszkańcy zyskali moc, którą stopniowo nauczyli się kontrolować. Im bliżej ciebie, tym była ona silniejsza.
Brinie zakręciło się w głowie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Co to wszystko znaczy?!
- Jesteś źródłem, Brino – kontynuował Krasus, jakby usłyszał myśli dziewczyny. – To ty dajesz nam magię. Nie było jej w Ravenshire przed twoim pojawieniem się.
Brina wpatrywała się w ścianę. Magia, której zawsze pragnęła i nie mogła dostać, pochodziła od niej?! Nie. To nie miało żadnego sensu.
- Ja... ile mam lat? – wydusiła z siebie w końcu.
Krasus pokręcił głową.
- Nie wiem... nikt nie wie. Nikt nie pamięta. Starzejesz się, ale bardzo, bardzo powoli. Nikt spośród obecnie żyjących nie pamięta, byś wyglądała młodziej niż teraz. A ty... cóż, szybko zapominasz. Zapominasz ludzi, których znałaś wcześniej. Ochroniarzy, którzy opiekowali się tobą przede mną. Nie pierwszy raz poznajesz tę historię. Ale wkrótce znowu zapomnisz. Zapomnisz o Karen, a potem o mnie... wszystko będzie dobrze, Brino.
- Dobrze?! Dobrze?! – Brina zerwała się na równe nogi. Poczuła ból w całym ciele, ciągle kręciło jej się w głowie. Wolno podeszła do okna. Była wściekła, ledwo łapała powietrze. – Nic nie będzie dobrze! Dlaczego?! Dlaczego kłamiecie? Kto jeszcze o tym wie?
Krasus milczał przez chwilę.
- Wszyscy wiedzą. Jesteś chroniona, nie chcemy, żeby ktoś cię uprowadził i przywłaszczył całą moc dla siebie. Uważamy, że każdy ma do niej równe prawo.
- Każdy oprócz mnie, tak?!
- Nie blokujemy jej w tobie... po prostu nie możesz jej używać. Przykro mi.
Brina ciągle nie mogła uwierzyć w słowa Krasusa.
- Więc kim ja w końcu jestem?
- Nie wiemy, naprawdę. Pojawiłaś się znikąd i dałaś nam wielki dar, za który każdy jest ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Może powstałam z kumulacji niewykorzystywanej energii i potencjału mieszkańców tej dziury, pomyślała. Nikt tu nie pracuje. Nic nie robi. Ich energia życiowa stworzyła mnie. Wcale bym się nie zdziwiła.
- Połóż się, Brino – poprosił Krasus, podlatując wolno do dziewczyny. – Za parę dni wszystko wróci do normy, obiecuję...
Brina chwyciła stojącą na parapecie donicę i, niewiele myśląc, z całych sił uderzyła ochroniarza w głowę. Krasus, w ogóle nie spodziewając się ataku, nie zrobił nic, by się bronić. Nieprzytomny upadł na podłogę.
Dziewczyna wypuściła donicę z rąk. Nie potrafiła uspokoić myśli.
- Co ja zrobiłam, co ja zrobię, co zrobię... - mamrotała do siebie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie wiedząc, co zrobić. Kiedy spojrzała w okno, jej uwagę przykuł majaczący na horyzoncie las, ledwie widoczny w zapadającym mroku.
Nie mogę tu zostać. Nie mogę.
Brina odwróciła się na pięcie, zostawiła wciąż nieprzytomnego Krasusa i zaczęła schodzić na dół. Walka w Auli właśnie się rozpoczęła, więc bez problemu udało jej się niezauważenie opuścić Ratusz. Skierowała się przed siebie.
W chłodnym, wieczornym powietrzu wściekłość, smutek i żal wreszcie uwolniły się i Brina wybuchła płaczem. Łkając głośno, próbowała złapać powietrze, lecz nie zatrzymywała się. Powróciły zawroty głowy, dziewczyna bała się, że zaraz zemdleje. Powłócząc nogami, ciągle brnęła naprzód.
W końcu jednak nogi Briny dały za wygraną. Osunęła się na ziemię. Tutaj mnie znajdą, pomyślała wyczerpana. Nagle poczuła, że ktoś klęka przy niej, łapie ją pod bok i pomaga wstać. Podniosła powoli wzrok i zobaczyła twarz starszej kobiety, ubranej na czarno.
Czarna. Musiała mnie znaleźć akurat Czarna. Na pewno jest wściekła, że próbowałam uciec.
Jednak kiedy Brina spojrzała w oczy kobiety, nie zobaczyła złości. Zamiast tego zaskoczona rozpoznała coś, co mogło być współczuciem, a nawet poczuciem winy.
- Idź, dziecko – odezwała się kobieta. – Powodzenia.
Po czym szybko odfrunęła.
Zaskoczona Brina patrzyła za nią przez chwilę. W końcu podjęła ucieczkę. Ciężkie nogi buntowały się, ale zdeterminowana dziewczyna stawiała krok za krokiem, aż znalazła się na granicy miasteczka.
Kontynuowała wędrówkę, kierując się w stronę lasu. Wciąż niewyobrażalnie wściekła, poczuła nagle, jak tkwiące w niej ziarenko nadziei wypuszcza maleńki pęd. Czując nowy przypływ mocy, przyspieszyła kroku.
Choć Brina bała się, że nie zajdzie daleko, z zaskoczeniem odkryła, że idzie coraz szybciej. Napięcie, trwające w jej ciele całe życie, zdawało się ustępować. Nogi były coraz lżejsze, nawet pulsowanie w głowie ustawało.
Kiedy dotarła do linii drzew, obejrzała się na Ravenshire. Oni mnie nie stworzyli, pomyślała. Kiedyś ludzie żyli tu normalnie. Te wszystkie stare ruiny... to musiały być miejsca pracy, sklepy. Mieszkańcy Ravenshire funkcjonowali. Lecz kiedy otrzymali moc, przestali działać. Odebrali sobie sens i stworzyli marną iluzję sensu . Osunęli się w marazm, którego nie umieli nawet dostrzec. Nie, nie stworzyli mnie. Zabrali mi, co moje. Moją moc, moją siłę.
Brina spojrzała na kołyszące nad nią drzewa i odetchnęła głęboko. Powietrze wypełniło jej płuca jak nigdy dotąd. Smakowało jak najwspanialszy dar. Uczucie było tak niesamowite, że Brina zaśmiała się głośno.
Po czym zwróciła się w stronę lasu i, po raz pierwszy w życiu, zaczęła biec.
*
Wiele godzin później, kiedy zaczynało już świtać, Brina zatrzymała się. Spędziła całą noc, na zmianę biegnąc i maszerując. Szybko odnalazła strumyk, którego teraz się trzymała. Ciągle natrafiała też na dzikie owoce, zupełnie tak, jakby las się o nią troszczył.
Teraz przystanęła, usiadła i zerwała z krzaczka parę borówek. W jej umysł, wolny wcześniej od jakichkolwiek myśli, wdarli się teraz pozostawieni w miasteczku ludzie.
Musieli już dawno odkryć, że magii zabrakło. Czy wpadli w panikę? Może nie są nawet w stanie chodzić, większość od dawna nie używała nóg... Czy Krasus się wybudził? Co musi czuć? A Karen?
Wykorzystali mnie... Brina poczuła narastająca w niej na powrót wściekłość. Zdradzili.
Szybko otarła zbierające się w oczach łzy. Nie, nie chce o nich myśleć. Musi iść, zanim rozpoczną pościg.
Nigdy nie zdołają mnie odnaleźć. Nie bez magii.
Ale zagrożeniem mogą być inni ludzie, którzy zapewne gdzieś tam są. Oni mogą na nowo odebrać jej moc i...
Albo i nie. Poprzednim razem byłam niemowlęciem. Teraz już nie jestem bezbronna. Mam magię... Równą mocy, z której korzystali wszyscy mieszkańcy Ravenshire. Albo jeszcze większą. Mogę nauczyć się ją chronić. Już nie zapomnę.
Brina wstała niepewnie i odetchnęła głęboko kilka razy. Obejrzała się na wszystkie strony. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Na jednej z gałęzi siedział mały ptaszek i ciekawsko spoglądał na Brinę.
Dziewczyna spojrzała na swój palec wskazujący. Sięgnęła głęboko w głąb swego umysłu... I zobaczyła to. Magia, świetlista, mocarna, nieposkromiona – jeszcze nieposkromiona – tliła się niczym płomień. Brina ostrożnie sięgnęła po maleńki kawałek.
Z palca wskazującego dziewczyny wystrzeliła iskierka, która szybko zgasła.
Brina podniosła wzrok. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Tylko mały ptaszek przechylił główkę i zaśpiewał z uznaniem, jakby gratulował pierwszego cudu.
Brina uśmiechnęła się do siebie i, nie oglądając się, ruszyła naprzód.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Joanna Roś - Ze śmiercią po drodze albo Śmierć szczęśliwa
Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa
Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.
***
Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".
***
Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
32. Międzynarodowy Festiwal Filmów Młodego Widza
Zbliżający się grudzień zawsze oznacza wielką porcję wrażeń dla młodych entuzjastów kina w Poznaniu. 30 listopada rozpocznie się kolejna edycja jednego z najstarszych festiwali filmowych w Polsce – Festiwalu Ale Kino! W programie tegorocznej imprezy każdy może znaleźć coś dla siebie – od najmłodszych, dopiero rozpoczynających swoją filmową przygodę, po doświadczonych kinomanów. Najwięcej atrakcji będzie oczywiście czekało na dzieci i młodzież. Od rana do wieczora seanse będą się odbywać w Multikinie 51, w Nowym Kinie Pałacowym w CK Zamek i na Scenie Wspólnej Teatru Łejery i Centrum Sztuki Dziecka, które jest organizatorem imprezy.
Pożoga
"Gra Endera" to saga znana wszystkim fanom science fiction. Orson Scott Card stworzył rozbudowane uniwersum, w którym przedstawił historię ludzi w obliczu nowego niebezpieczeństwa - wojny z obcą cywilizacją. "Gra Endera" przedstawia wydarzenia z Drugiej Wojny z Formidami. Co jednak zdarzyło się w trakcie pierwszej? Jak wyglądała Ziemia, zanim dowiedzieliśmy się o istnieniu obcych? Card postanowił wreszcie odpowiedzieć na te pytanie, pisząc trylogię, która stanowiłaby prequel dla jego słynnej sagi. "Pożoga" to druga część serii o Pierwszej Wojnie z Formidami. Po tomie pierwszym - który był interesujący, choć nie wybitny - kolejny okazał się być o wiele ciekawszy.
Statek obcych minął Pas Kuipera i nieubłaganie pędzi w stronę Ziemi. Victor, który wiezie dla ludzkości ostrzeżenie o zbliżającej się zagładzie, ledwo żywy dociera do Luny z sześcianem informacji. Jak się jednak okazuje, przebicie się przez ziemską biurokrację może być trudniejsze od dziewięciomiesięcznej podróży kosmicznej. Tymczasem na Ziemi szkolone są jednostki POP'u, których zadaniem jest doprowadzenie i utrzymanie pokoju na świecie. Już wkrótce ich zadanie może się diametralnie zmienić. W "Pożodze" poznajemy także Bingwena, kilkuletniego chłopca mieszkającego w małej prowincji w Chinach. Jest on sprytnym i zaradnym, choć niedocenionym chłopcem. Wkrótce ścieżki wszystkich bohaterów krzyżują się, a ich cel będzie taki sam. Pokonać zagrożenie, które przybyło od gwiazd.
Uwielbiam uniwersum Endera. Jest to niezwykle skomplikowany i rozbudowany świat, co zawsze podkreślam. Z każdą kolejną książką poznaję nowe jego aspekty i długą oraz dramatyczną historię. Na przestrzeni pięciuset stron w "Pożodze" zdarzyło się naprawdę wiele. Card ma talent to prowadzenia akcji odbywającej się na paralelnych płaszczyznach, dzięki czemu jest w stanie tak znakomicie poszerzyć horyzont czytelnika i ukazać sytuację z wielu różnych stron. Dzięki takiemu zabiegowi poznajemy dokładnie różnych bohaterów i co kilka rozdziałów śledzimy ich losy, poczynania. Ponadto Card potrafi tak sprawnie manipulować piórem, iż doprowadza różnych bohaterów do tych samych punktów, krzyżuje ich drogi, zmusza do współpracy, co jest moim zdaniem szalenie ciekawe. Jeśli miałbym oceniać świat, w jakim rozgrywa się akcja, jego skomplikowanie i wieloaspektowość, nie umiałbym za dużo powiedzieć. Wspaniały... Jedyne, czego mi zabrakło - tak samo zresztą jak w poprzedniej części - to ukazanie sytuacji geopolitycznej panującej na Ziemi. Posiadam nieco szczątkowych informacji, ale nie zaspokoiło to mojego pragnienia wiedzy.
Jeśli chodzi zaś o samą akcję, nie zawsze pędziła ona do przodu w zastraszającym tempie. Bywało, że autor zwalniał, aby lepiej opisać daną sytuację, czy skupić się na obrazie psychologicznym bohaterów. Nie były to wyrafinowane czy profesjonalne opisy, ale często doprowadzały mnie do śmiechu - ludzka przewidywalność, manipulacja, planowane przemówienia, osiąganie celów w sposób perfidny i stanowczy... Był to ciekawy aspekt książki, z którym jak najbardziej spotkałem się w innych dziełach Carda i bardzo mi się to podobało. Nie mówię jednak, że akcja cały czas jest powolna. Bynajmniej. Nierzadko w jednym rozdziale rozgrywały się rzeczy, które obracały do góry nogami wszystko, co dotychczas się działo. Ta nierównomierność nie jest jednak atutem, ale nie było to nazbyt uciążliwe; czasem jednak zaczynałem się nudzić i patrzeć, ile stron pozostało do kolejnego rozdziału, w którym poczytam o innym bohaterze, który nieco bardziej mnie interesuje.
"Pożoga" to przykład powieści science-fiction, zatem nie mogło zabraknąć w niej elementów najnowszej technologii, nieznanej jeszcze człowiekowi. Myślę, że nie pojawiło się nic nowego, czego nie spotkalibyśmy w poprzedniej części, ale jestem naprawdę usatysfakcjonowany. Samo osiedlenie Luny jest ciekawym tematem, rozwiązania dotyczące grawitacji, temperatury, braku atmosfery. Widać jednak, że technologia jest gorsza od tej znanej nam z Gry Endera. Myślę tu przede wszystkim o komunikacji oraz podróżach międzygwiezdnych. Oczekuję, iż autor w kolejnej części opowie co nieco o nowych wynalazkach, które zaczerpniemy być może wprost od Formidów. Co do samej książki, chciałem zwrócić uwagę na to, że czytałem ją dość wolno. Wciągałem się w nią od razu - nie tak, jak w przypadku pierwszej części, kiedy to potrzebowałem na to kilkudziesięciu stron - ale "Pożoga" wymagała uwagi, skupienia, ciszy. Myślę, że nie jest to książka, z którą można usiąść w każdej sytuacji i poczytać ją sobie tylko dla relaksu. Nie każdemu zapewne przypadnie to do gustu... Dodam jeszcze, że "Pożoga" była pisana językiem, który nie był skomplikowany, ale nie powiedziałbym także, że był luźny i lekki, jak w młodzieżówce, co moim zdaniem działa jednak na korzyść. Card pisał również dość długie opisy, czasem niepotrzebne; niektóre interesowały mnie bardzo, inne wręcz pomijałem.
Mam wrażenie, że Orson Scott Card uwielbia kreować młode postacie geniuszy. Nie będę wspominał nawet o Enderze, ani kilku innych bohaterach z jego licznych sag. W prequelowej trylogii spotykamy natomiast Victora oraz Bingwena. Mam wrażenie, że obaj chłopcy są do siebie bardzo podobni, choć dzieli ich duży dystans wiekowy i kilometrowy. Ich poczynania śledziłem najchętniej i sądzę, że zostali wykreowani bardzo poprawnie i realistycznie. Myślę, że można się z nimi utożsamiać, polubić ich, podziwiać. Ciekaw byłem również Mazera, znanego mi z sagi Endera, oraz Lema - syna najbardziej wpływowego człowieka w Układzie Słonecznym. Średnio zainteresowany byłem natomiast treningiem wojsk na Ziemi - ten temat jakoś mnie nie przyciągnął. Uważam, że wszyscy bohaterowie są na swój sposób interesujący, odmienni i skomplikowani. Nie są to płaskie marionetki; Card włożył dużo pracy w nakreślenie swoich postaci i rezultat jest jak najbardziej zadowalający.
Musimy pamiętać o tym, że głównym motywem trylogii o Pierwszej Wojnie z Formidami jest... wojna. Jeśli ktoś nie przepada za tematem walki, strategii, czy broni to myślę, że może nie przebrnąć przez "Pożogę". Mimo, że sam wątek wojny przewija się tylko co jakiś czas i większa część rozdziałów skupia się na walce pośredniej: biurokratycznej, emocjonalnej, psychologicznej, to nie można uniknąć motywów batalistycznych. Ogólnie rzecz ujmując, "Pożoga" to dobra książka science-fiction; powiedziałbym, że lepsza od pierwszej części, czyli "W przededniu". Nie wszystko okazało się w niej idealne, akcja nie zawsze mnie wciągała, ale przez większą część lektury byłem w zupełnie innym świecie. Mam nadzieję jak najszybciej powrócić na Ziemię z czasów wojny z obcą cywilizacją.
Blask
„Chęci i uczynki to dwie różne rzeczy."*
Bierzesz udział w bardzo ważnej misji, która ma na celu uratowanie ludzkości. Wraz z innymi wybranymi wyruszyłeś w podróż kosmiczną w poszukiwaniu nowego miejsca do zaludnienia. Czujesz, że to co robisz jest bardzo ważne, aby przeżyć i dać przetrwanie bliskim. W błogiej nieświadomości tego, co może nadejść, żyjesz na statku, który pozwala ci funkcjonować w miarę normalnie i czekasz na finał podróży...
Ludzie nie mogą już mieszkać na Ziemi. Zmienia się w pustynię, a jej mieszkańcy zaczną powoli umierać. Dlatego też powstały dwa statki kosmiczne, Empireum i Nowy Horyzont, które wyruszą z wybranymi na pokładzie w poszukiwaniu Nowej Ziemi. Waverly jest pierwszym dzieckiem, jakie się urodziło na pierwszym statku. Poznajemy ją w momencie, gdy jest już nastolatką. Do tego zakochaną w chłopaku, który w przyszłości obejmie stery statku. Kieran, bo tak ma on na imię, oświadcza się jej podczas jednego z ich spotkań. Dzień ten byłby najpiękniejszy w ich życiu, gdyby chwilę później nie napadł na nich drugi statek. Nowy Horyzont uprowadza wszystkie dziewczynki, zabija dorosłych, a chłopców pozostawia na pastwę losu. Jakimi pobudkami kierowali się ludzie z drugiego statku? No i jak młodzi ludzie poradzą sobie z rozłąką z najbliższymi?
Jakiś czas temu miałam okazję czytać książkę „W otchłani" Beth Revis, która mówiła o podróży statkiem kosmicznym w poszukiwaniu nowego miejsca do zaludnienia. Przypadła mi ona bardzo do gustu pod wieloma względami i dlatego gdy zauważyłam zapowiedź „Blasku" Amy Kathleen Ryan byłam pewna, że i ją muszę przeczytać. Istniało duże prawdopodobieństwo, że te dwie historie będą do siebie bardzo podobne. Co za tym idzie, mogłam się rozczarować, ciekawość poznania czegoś nowego była jednak silniejsza. I tak oto trafiłam na pozycję, która podbiła moje czytelnicze serce i pozbawiła kilka godzin snu.
Ryan stworzyła fabułę, która wciąga czytelnika od pierwszych stron, i choć początkowo może się wydawać, że „Blask" jest podobny do wyżej wspomnianej powieści, złudzenie to szybko mija. Bo tak naprawdę jedyne co łączy te dwie powieści to podróż w czasie oraz gatunek literacki. Stworzono statki kosmiczne, w których ludzie mogli normalnie funkcjonować. Są tam ogrody, sady, pola, hodowane zwierzęta, a nawet lasy, dzięki którym można oddychać prawdziwym powietrzem. Wszystko jest zorganizowane i każdy ma swoje zadania do wykonania. Zaniedbanie czegokolwiek mogłoby oznaczać utratę pożywienia dla kilkudziesięciu osób, uszkodzenie statku, a w najgorszym wypadku śmierć kogoś z załogi. Ponieważ podróż trwa lata jednym z ważniejszych, jeśli nie najważniejszych, zadań kobiet było urodzenie dzieci, by po dotarciu na miejsce mogły one zacząć wszystko na nowo. Od Waverly i Kierana wymagano wręcz, by się pobrali i jak najszybciej założyli rodzinę. W młodym wieku łatwiej jest zajść w ciążę. W tej sytuacji nie ma miejsca na jakieś wątpliwości czy czekanie, dla misji trzeba zrobić wszystko, co konieczne.
Na tak małym obszarze każdy każdego zna, ale i to nie przeszkadza w posiadaniu tajemnic lub udawaniu kogoś kimś się nie jest. W sytuacjach kryzysowych, szczególnie gdy nikt się tego nie spodziewa, ujawnia się prawdziwa natura człowieka, wszystkie kłamstwa i sekrety wychodzą na jaw. Trudniej jest też społeczności przyjmować jakieś nowości czy odstępstwa od reguły. W związku z tym grupie potrzebny jest ktoś mądry i roztropny, kto będzie jej przewodził, wyjaśniał oraz uspokajał. Taka osoba jest szczególnie ważna w trudnych sytuacjach i czasem stery musi przejąć ktoś, kto nie jest na to gotowy, ale świadom obowiązków robi wszystko, co w jego mocy.
Podoba mi się w twórczości Ryan to, że postacie przez nią stworzone nie są ideałami. Jak w prawdziwym życiu popełniają błędy i się na nich uczą. Ponoszą ich konsekwencje i muszą sobie radzić z kłopotami, jakie przez to powstają. Moim zdaniem autorka w niesamowity sposób przekazuje czytelnikom emocje, które targają głównymi postaciami pod wpływem presji w zaistniałej sytuacji. Zarówno Waverly jak i Kieran musieli być silni i, mimo wewnętrznych rozterek, na zewnątrz byli opanowani na tyle, na ile to było możliwe. Pokazywali i udowadniali, że nie można się poddawać. To co jeszcze bardzo mi się podobało, to brak podziału na dobrych i złych. Tutaj zło i dobro przeplata się ze sobą - każda ze stron miała swoje powody, by działać tak, a nie inaczej. I jedni, i drudzy kierowali się rożnymi pobudkami. Najgorsze jest to, że władza, jaką się posiada czy też chęć zemsty mogą sprawić, że przestaje się racjonalnie myśleć i działa pod wpływem chwili lub emocji.
„Blasku" się nie czyta, tylko się go pochłania. Styl pisania powieściopisarki sprawia, że strony przewracały się praktycznie same, a ja jak urzeczona, z wypiekami na twarzy obserwowałam rozwój wypadków. Akcja toczy się miarowo i płynnie, ale praktycznie cały czas coś się dzieje, tak więc na brak wrażeń nie mogłam narzekać. Ba! Ja nawet przez milisekundę się nie nudziłam przy tej lekturze. Wraz z bohaterami przeżywałam wszystko, co się działo. Ich emocje były bardzo obrazowo opisane, przez co łatwo było wczuć się w sytuację, w jakiej się znaleźli. I choć nie wyobrażam sobie, jak bym dała sama radę pod tak dużą presją, w trakcie czytania czasami dochodziłam do tych samych wniosków co oni.
Wartka i pełna niespodziewanych zwrotów wydarzeń akcja, dialogi pełne emocji, szczegółowe opisy pobudzające wyobraźnie oraz fabuła, która bez żadnego "ale" intryguje - „Blask" jest pozycją, która naprawdę podbiła moje serce i na długo w nim pozostanie. Jeśli tylko lubisz historie science–fiction, opowieści o podróżach kosmicznych, trudnych decyzjach i wyborach - to książka idealna. Polecam!
*Cytat pochodzi z książki „Blask" A. K. Rryan
Premiera: "Władcy świtu"
Już 7 października swoją premierę będzie miała kolejna książka z cyklu Nowe Horyzonty wyd. Rebis. Tym razem będzie to powieść Andrzeja Zimniaka "Włądcy świtu". Jest to powieść science-fiction z zakresu social fiction, która mimo silnego sztafażu fantastycznego skupiona jest na aspektach socjologicznych i psychologicznych.