listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Czarne

Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa

Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.

***

Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".

***

Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

 

Dział: Opowiadania
środa, 10 grudzień 2014 04:05

Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka?

"Lil i Put" to niezwykle barwny i pełen humoru komiks. Został nagrodzony w pierwszej edycji "Konkursu im. Janusza Christy na komiks dla dzieci". Autorzy sześciu wyróżnionych prac otrzymali propozycje stworzenia pełnowymiarowych albumów.

Lil i Put to dwa "małoludy", które wiecznie głodne wędrują sobie po świecie, pakując się w przeróżne tarapaty. Komiks zawiera trzy, niezbyt długie historie, obrazujące ich przygody. "Goście Centauropolis" to opowieść o tym, jak w pogoni za orłem - złodziejem, dwójka bohaterów znalazła przez przypadek miasto centaurów. Przeszkodzili w igrzyskach, niemal zostali zabici, a na koniec sprowadzili zagładę na całe miasto - normalny dzień z życia wzięty, przynajmniej w przypadku tej dwójki wesołych indywiduum. "Zagadka Entów" zaprowadziła Lila i Puta do sadu pełnego owoców (a może raczej zaprowadziły ich tam burczące brzuchy). Niestety entowie niekoniecznie chcieli się nimi z małoludami podzielić. "Jak przelać kota do kieliszka?" to ostatnia i najdłuższa historia o tym jak dwójka bohaterów przeszkodziła elfce-czarodziejce w zaliczeniu nietypowego testu. Miało to dziwne i dość zabawne konsekwencje.

Jak można się zorientować, w komiksie akcji nie brakuje, pojawia się również sensowna i nieco złożona fabuła oraz naprawdę spora dawka (nieco czarnego) humoru. "Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka" to kilka ciekawych i sympatycznych historii. Jedna tylko rzecz wydaje mi się przemawiać na niekorzyść publikacji. Z założenia jest to komiks dla dzieci, a mnie wydaje się dla nich niezbyt odpowiedni. Dowcipne opowieści sprawiają wrażenie skierowanych raczej do osób dorosłych lub nieco starszej młodzieży - czytelników chociaż w niewielkim stopniu zaznajomionych z fantastyką, która niejednokrotnie została wykorzystana by stworzyć z niej interesujące żarty.

Pod względem graficznym wydanie jest również bardzo dobre. Ilustracje są barwne i pełne szczegółów. W perfekcyjny sposób oddają założenia przedstawionego świata. Jestem przekonana, że sami autorzy doskonale się bawili tworząc kolejne sceny. W skrócie rzecz ujmując - takie małe, nieudaczne, zabawne coś, wędruje po świecie, siejąc zamęt wszędzie tam, gdzie się pojawi. I jak tu takiej historii nie pokochać?

Podsumowując - "Lil i Put" to ciekawy, zabawny komiks i dobra zarówno pod względem graficznym jak i fabularnym publikacja. Nie jest to natomiast wydanie idealnie nadające się dla dzieci. Pojawia się w nim wiele elementów, które zwyczajnie gryzą się z tym targetem. Biorąc jednak pod uwagę przekaz wielu dzisiejszych animacji nie stawiam tego tytułu na zupełnie spalonej pozycji. Natomiast osobom, które lubią pełne humoru historie i barwne, wesołe ilustracje, jak najbardziej komiks polecam.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:31

Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"

Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"

Dział: Patronaty
niedziela, 07 grudzień 2014 23:24

Rogi

W tegoroczne Halloween, w polskich kinach, pojawiła się premiera filmu "Rogi" w reżyserii Alexandre Aja. Główne role zagrali w nim Daniel Radcliff oraz Juno Temple. Równolegle wydawnictwo Prószyński i S-ka wprowadziło do sprzedaży również powieść Joe Hilla, na której podstawie powstała produkcja. Książka i ekranizacja pojawiające się jednocześnie to ostatnio bardzo popularna idea, tylko czy adaptacja filmowa dorównuje książce? A może w tym wypadku jest zupełnie na odwrót?

Dziewczyna głównego bohatera, Ignatiusa Perrisha, zostaje zgwałcona i zamordowana. Mężczyzna nie potrafi sobie poradzić z jej śmiercią i faktem, że to on sam zostaje oskarżony o morderstwo. Pewnego ranka po przebudzeniu zdaje sobie sprawę, że wyrosły mu na głowie rogi. Nikogo jednak, poza nim samym, ani odrobinę to nie dziwi. Natomiast ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać i zdradzają Ignatiusowi swoje najgłębiej skrywane, mroczne tajemnice. Świat oszalał, ale być może właśnie do szaleństwo pomoże mu odkryć kto zabił jego ukochaną.

Książka posiada oczywiście mroczną, filmową okładkę. Jako ciekawostkę dodam, że Joe Hill to pseudonim literacki Josepha Hillstroma Kinga - starszego syna znanego wszystkim doskonale Stephena Kinga i w powieści (zwłaszcza w stylu jej pisania) można zauważyć jego wpływ. Nie wszystko jednak jest tak jasne i przejrzyste jak na filmie. Wielu spraw trzeba się domyślić lub bardzo uważnie śledzić wydarzenia by nie zgubić sensu całej historii.

Akcja skupia się na poszukiwaniu mordercy Merrin. Pomysł na fabułę Joe Hill miał niewątpliwie ciekawy. Powieść trzyma w napięciu, jest napisana mocno, brutalnie i bez ogródek. Dodatkowo treści towarzyszy spora dawka czarnego humoru. Ta książka nie jest dla ludzi o słabych nerwach i nadaje się przede wszystkim dla miłośników horrorów. Choć miejscami historia wydaje się nieco tandetna, to odniosłam wrażenie, że taki właśnie był zamysł jej autora - stworzyć nieco zabawny, ale jednocześnie nie pozbawiony przesłania horror.

"Rogi" to powieść, która bez wątpienia posiada swój specyficzny, mroczny klimat. Joe Hill w umiejętny sposób snuje swoją opowieść, wiedząc co i kiedy należy przekazać czytelnikowi. Powoli, kartka po kartce, odkrywamy tajemnice przedstawionych nam bohaterów i kończymy układać skomplikowane puzzle, które w rezultacie tworzą całkiem logiczny i intrygujący obrazek. Myślę, że książka jest warta przeczytania, ale raczej potraktowałabym ją jako "czytadło", bo choć niesie w sobie pewne przesłanie, to nie widzę potrzeby by na siłę doszukiwać się w niej drugiego dna. Jako ciekawie skonstruowany, pełen mrocznego humoru horror, powieść zdecydowanie polecam. Film również.


Druga recenzja - Terebka

Tytuł powieści Joe Hilla został utrafiony w samo sedno. Pewnego dnia Ignatius Perrish budzi się na solidnym kacu i odkrywa, że w nocy wyrosły mu najprawdziwsze rogi. Nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru, szczegóły nikną w mgle wywołanej upojeniem alkoholowym, ale sam Ig ma świadomość, że nie znalazły się na jego głowie bez powodu.

O nowej części ciała nie da się tak łatwo zapomnieć – nie można jej przykryć włosami, ani ukryć pod kapeluszem. Zresztą nie ma nawet takiej potrzeby bo wraz z rogami pojawiło się coś jeszcze. Dar, którego wielu będących na jego miejscu mogłoby mu pozazdrościć. Dzięki rogom ludzie zaczynają zwierzać mu się z najskrytszych pragnień. Mówią wszystko, jak na świętej spowiedzi, w najdrobniejszych szczegółach. Wystarczy też, że ich dotknie, a przeszłość każdego staje się dla Iga otwartą księgą. Zwykłe grzeszki, ale i niegodziwości, ukryte na samym dnie pamięci. Błędy młodości, drobne, mało poważne, ale i zbrodnie, których lepiej nie ujawniać publicznie.

Umiejętność jak znalazł. Oto bowiem rok temu brutalnie zamordowano jego dziewczynę. O zbrodnię posądzono Iga, i choć niedługo potem uwolniony został od oskarżeń, wydarzenie to odcisnęło na nim głębokie piętno. Załamał się. Rozpił. Z nowym nabytkiem w postaci rogów i nadludzkich zdolności będzie mógł odkryć, kto stoi za morderstwem pięknej Merrin. Czy mu się uda? Bo rogi dały Igowi coś nowego, ale jednocześnie systematycznie odbierają to, co w nim ludzkiego.

Joe Hill, okazało się, jest świetnym psychologiem. W swojej książce przedstawił pełną paletę ludzkich zachowań i, co najistotniejsze, uczynił to w pełni wiarygodnie. Aby jednak czytelnik nie miał zbyt łatwo, odwrócił role. Nie do końca wiadomo, kto tu jest człowiekiem, a kto demonem. „Rogi” nie dają na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Człowiekiem zaczynamy pogardzać, zaś demonowi współczuć i dzielnie sekundować jego poczynaniom. Chcemy, pragniemy wierzyć, że mu się uda. Że na końcu drogi znajdzie odpowiedź i że dzięki niej na powrót stanie się człowiekiem.

To nie jest zwykłe czytadło. Rozpoczyna się niczym rasowa powieść grozy, stopniowo przeobrażając się w powieść psychologiczną. „Rogi” są zaledwie drugą pełnometrażową książką Hilla – wraz ze zbiorem opowiadań trzecią – lecz już wiadomo, że papa Stephen będzie miał w swym starszym synu solidnego kontynuatora rodzinnej tradycji, tworzenia opowieści grozy. Nie obędzie się bez porównań do starszego Kinga, ale Joe Hill się wybroni. Dał to do zrozumienia wielbicielom horroru „Pudełkiem w kształcie serca” i „Rogi” mówią im dokładnie to samo: Jabłko padło niedaleko jabłoni, ale potoczyło się we własnym kierunku i już znalazło dla siebie idealne, żyzne miejsce. Wierzę, że już wkrótce wyrośnie tam solidne drzewo.


Dział: Książki
wtorek, 02 grudzień 2014 23:47

Fartowny pech

„– O Jezusicku kochany, o w kurwę jebane, panie milicjancie kochany, to nasienie diabelskie zatruło mi wszystkie pomidory! Uschły jak nic! Wszyściutkie!".*

Pecha miewa każdy, czasem są to jednorazowe sytuacje, a chwilami jeden ciąg niefortunnych wypadków. Tak czy inaczej, w końcu ta zła passa się kończy i wszystko wraca na właściwe tory. Zazwyczaj tak bywa, jest jednak ktoś, kogo te złe licho nie opuszcza i nigdy nie wie czy w danej chwili nie wydarzy się coś strasznego lub ośmieszającego.

Porucznik Filip Nadziany ma już dość swojego pecha, tego, że cały czas z niego żartują i go wyśmiewają oraz pracy w mieście. Przeprowadza się do małej osady – Paszczy – gdzie odziedziczył dom po krewnym i tam zaczyna służbę w policji. W tym samym czasie do kraju zjeżdża Gianni, będący zabójcą na zamówienie, ma do wykonania pewne zlecenie i przy okazji chce odwiedzić swojego brata, Krystiana Dzianego, mundurowego rozpoczynającego na własny rachunek karierę detektywa. Losy tej trójki się plączą i sprawy przybieraj niespodziewany obrót. Walka między gangami, ucieczki, poszukiwania i... a przekonajcie się sami.

Z twórczością Olgi Rudnickiej pierwszy raz spotkałam się przy okazji czytania „Natalii5", co ja się naśmiałam, to moje, następnie był „Cichy wielbiciel" – już nie zabawny, a wywołujący dreszcze i ciarki na plecach. Następnie zaś powrót do sióstr Sucharskich w „Drugim przekręcie Natalii". Wszystkie trzy tytuły mnie zachwyciły i wiedziałam, że Rudnicka stanie się jedną z moich ulubionych pisarek.

Po zapoznaniu się, jak dotąd, z czterema książkami autorki śmiało mogę napisać, że tym co cechuje styl pisania autorki jest dynamiczność prowadzenia fabuły, w jej historiach zawsze dzieje się dużo, szybko i intensywnie. Nie ma nawet chwili by się nudzić czy chociaż czuć chęć odłożenia powieści na bok. Nie ma takiej możliwości, bo jak najszybciej chce się poznać zakończenie. Co jeszcze wyróżnia twórczość powieściopisarki, to niebywałe poczucie humoru, w „Fartownym pechu", jak i innych tytułach nie ma chyba nawet jednego momentu gdzie nie chce się chociażby uśmiechnąć. Rudnicka bardzo umiejętnie plącze komedię z kryminałem, tworząc historię w sposób, spójny logiczny, a także pod każdym względem dopracowany. Akcja, jak już wspominałam, toczy się szybko i zawile. Taki właśnie jest „Fartowny pech" – prze zabawny, intrygujący, przezabawny, pełen akcji i przezabawny.

Dziany, Nadziany, Gianni są postaciami niezwykle barwnymi i nieprzewidywalnymi. Zaskakują na każdym kroku i za nic nie można ich rozgryźć. Różnią się od siebie jak tylko jest to możliwe. Nadziany zdobył chyba moją największą sympatię, bo częstotliwość z jaką spotykały go pechowe sytuacje oraz to, co mu się przytrafiało, było... rozbrajające. Nie mniej interesującą postacią był Gianni, zabójca z zasadami, których zawsze przestrzega. Z jednej strony facet, którego wszyscy się boją, a z drugiej facet, który nie da skrzywdzić niewinnej osoby. Muszę przyznać, że z miejsca zdobył moją sympatię.

Cóż mogę napisać. Miałam, co do tej książki, pewne oczekiwania i nie zawiodłam się. Liczyłam na dużą dawkę śmiechu, chociaż trochę zawiłą historię i nutkę niebezpieczeństwa. I wszystko to dostałam, ubawiłam się do łez, przy niektórych scenach wręcz nie mogłam się uspokoić i co spoglądałam z powrotem na czytnik wszystko zaczynało się od nowa. Fabuła wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w napięciu do samego końca. Wczułam się w akcję, zżyłam z bohaterami i z prawdziwym zainteresowaniem śledziłam ich losy. Fakt, że nie są to Natalie, ale wyśmienicie się bawiłam przy „Fartownym pechu" i już czekam na kolejną książkę autorki.

Komu mogę polecić książkę? Zdecydowanie fanom twórczości Olgi Rudnickiej, zwolennikom mieszanek gatunkowych, w tym przypadku komedii i kryminału oraz sympatykom czarnego humoru. Co prawda nie leje się tu krew strumieniami, ale dreszczyk emocji i mnóstwo zabawnych sytuacji jest. Polecam z czystym sumieniem i ogromnym entuzjazmem.

„Kryś przebiegł przez podwórze, rozglądając się czujnie, czy nie pędzi za nim przebrzydłe białe ptaszysko, łopoczące skrzydłami i gęgające straszliwie. Jego gospodyni twierdziła, że to tylko nieszkodliwa gęś, ale nie był co do tego przekonany. To znaczy, wierzył, że to gęś, miał tylko wątpliwości co do owej nieszkodliwości. Uszczypnęła go wczoraj w tyłek i nie dał sobie wmówić, że to z sympatii. W dodatku goniła go po podwórku i syczała jak bazyliszek. A ta wiedźma z piekła rodem śmiała się do łez".**

*Olga Rudnicka, „Fartowny pech", s. 39
**Tamże., s. 125-126

Dział: Książki
niedziela, 30 listopad 2014 03:54

Istoty Chaosu

„Istoty Chaosu" są już trzecią częścią „Kronik Obdarzonych" autorstwa Kami Garcii i Margaret Stohl – serii, która zapoczątkowana została w restauracji, na zwykłej, papierowej serwetce. Wyobraźnia pisarek szalała, by stworzyć pełen magii, niesamowity i zarazem przerażający świat.

Obdarzeni to istoty magiczne, które wraz z szesnastymi urodzinami zostają naznaczone. Stają się Istotami Światła lub Istotami Ciemności. Dzieje się z nimi to, co zdecyduje za nie los. Jedna z nich jednak dostała szansę wyboru, ale wybór, którego Lena w końcu dokonała, wywołał na świecie chaos. Dziwne, przerażające anomalie pogodowe i inne wydarzenia dzieją się już nie tylko w Gatlin. Czy to właśnie ona jest ich sprawczynią? Czy wszystko zostanie zniszczone? Jak wielkiej ofiary tym razem będzie wymagało powstrzymanie przerażającego kataklizmu?

Gatlin jest moim zdaniem niezbyt przyjemnym miejscem i ani trochę nie zasługuje na ratunek. To samo dotyczy mieszkającego tam społeczeństwa (choć oczywiście nie wszystkich osób). Książka napisana jest z dużym wyczuciem, a autorkom w niezwykły sposób udało się przedstawić panujący w miasteczku klimat. Powieść jest nieco mroczna, z posmakiem gotyku, ale mnie wydaje się być jednocześnie niezwykle wręcz baśniowa, choć przyznam, że wizja zbliżającej się apokalipsy została przedstawiona nad wyraz barwnie.

Autorki rozkręcają się, z tomu na tom pisząc coraz lepiej. Przyznam szczerze, że „Piękne Istoty" nieco mnie nudziły, ponieważ w powieści nie udało się uniknąć dłużyzn. W przypadku „Istot ciemności" wyglądało to już znacznie lepiej – tak samo jest i tutaj. Nie zabrakło również niezastąpionego, ironicznego poczucia humoru, towarzyszącego nam przez cały tom tuż obok wizji apokalipsy. Przyjaźń, miłość, przygoda, poświęcenie i fantastyczny świat – uważam, że książka zawiera wszystkie elementy dobrej młodzieżówki.

Lubię również sposób w jaki w powieści wykreowani zostali bohaterowie. Mienią się setkami barw. Zmieniają się wraz z biegiem fabuły, są interesujący i nieprzewidywalni. Postacie nie są czysto czarno-białe, a los został przedstawiony w niezwykle ciekawym ujęciu. Kartki książki nie są puste, a każdy bohater ma swoją własną historię i wpływ na dalszą fabułę. „Sztywny" i „płaski" to pojęcia, które z pewnością nie przyjdą nam do głowy przy lekturze „Istot chaosu".

Również wydanie serii jest dość niezwykłe – choć mnie osobiście nie podoba się tłumaczenie nazw. W Polskich tytułach wszędzie pojawiają się „istoty" podczas gdy w oryginale mamy powtarzające się słowo „beautiful". Póki co jednak wydawnictwu udało się z tego wybrnąć obronną ręką, zobaczymy jak potoczą się dalsze losy tytułów, bo naprawdę niezwykle ciekawi mnie tłumaczenie „Beautiful Redemption". Czarne, dopasowane do siebie okładki, wypukłe, pisane ozdobną czcionką litery. Dość dobre tłumaczenie i edycja tekstu. Skrzydełka, dzięki którym nie zaginają się rogi, a po wewnętrznej stronie okładki – z przodu przypomnienie poprzednich tomów, z tyłu informacje o autorkach. Wszystko to ładnie wyglądało będzie na półce, jako cała, przeczytana już seria.

I tym razem zakończenie jest smutne, pozostawiające miejsce na kontynuację. Pisarki nie pozamykały wielu wątków i tylko możemy domyślać się co będzie dalej. Zapewne przy swojej szalonej wyobraźni jeszcze niejednokrotnie nas zaskoczą. Kto wie, może nawet pojawią się jeszcze jacyś nowi bohaterowie... Kolejny, czwarty tom sagi:„Beautiful Redemption" ciągle przed nami, a póki co, zniecierpliwieni czytelnicy, cykl mogą zacząć oglądać na ekranach kin i własnych telewizorów.

Dział: Książki
niedziela, 23 listopad 2014 23:41

Zła Krew

W rzeczywistym świecie istnieją czarodzieje, żyją ukrywając się przed zwykłymi ludźmi. Jedni władają białą magią i uważają się za "tych dobrych", drudzy czarną i zostało ich tak niewielu, że bezustannie muszą ukrywać się i uciekać przed nasyłanymi na nich łowcami. Taki porządek rzeczy jest wszystkim dobrze znany. Nikt jednak nie wie co począć, gdy na świecie pojawia się dziecko będące mieszanką krwi białej czarodziejki i czarnego czarodzieja.

"Zła krew" to książka w całości poświęcona życiu głównego bohatera - Natana. Chłopiec jest wychowywany jako niechciane dziecko, pogardzany i źle traktowany nawet przez najbliższą rodzinę. Dobrze traktują go jedynie wiekowa babcia, starszy, zawsze łagodny brat Aran i nadzwyczajne inteligentna siostra Debora. Matka chłopca popełnia samobójstwo niedługo po jego narodzinach. Rada białych czarodziejów nie ma pojęcia co z nim począć - Natan stanowi dla nich problem. Pewnego jednak dnia pojawia się wizja, w której chłopiec uśmierca swojego ojca - potężnego, nie dającego się pojmać czarownika. Wtedy magowie zaczynają snuć wobec niego własne, pełne okrucieństwa plany.

Sally Green jest sadystką. W brutalny sposób znęca się nad swoim bohaterem od pierwszych do ostatnich kartek. Bez przerwy dzieje mu się jakaś krzywda - ktoś go torturuje, źle traktuje i obmyśla sposoby na uprzykrzenie mu życia. W tej dziedzinie wyobraźnia pisarki nie zna granic. Zastanawia mnie tylko jakim cudem z tej trwającej lata katorgi Natan wychodzi o zdrowych zmysłach. Jest normalny, a jego psychika nie została złamana czy zniszczona. Nie chce się mścić ani mordować. Jedyne co z tego wszystkiego wyniósł to szkolenie podczas którego nauczył się świetnie bić. Brutalna, bezsensowna przemoc, która z początku tworzyła napięcie, w gruncie rzeczy prowadzi donikąd.

Świat został wykreowany bardzo ciekawie - z całkiem niezłym, dobrze wykorzystanym pomysłem. Biali i czarni magowie szwędający się po angielskich miasteczkach żadną nowością nie są, tak samo jak ich totalitarny system władzy. Za to zdecydowanie nowym i interesującym elementem są ich umiejętności zdobywane w wieku siedemnastu lat poprzez rytuał obdarowania. Czarodzieje nie są wszechmocni, posiadają zaledwie po jednej, wrodzonej umiejętności. Jeżeli chcą się rozwijać, by posiąść cudzą zdolność, muszą kogoś zabić i pożreć jego serce. Jest to niewątpliwie ciekawa alternatywa do nie mających żadnych ograniczeń magów, którzy na prawo i lewo ciskają kulami ognia.

Fabularne powieść jest dopracowana i ciekawa. Styl i język autorki są dobre, tekst płynnie się czyta. Książka mnie zainteresowała, zabrakło w niej jednak czegoś, co określić można jako "porywające". Bez problemów potrafiłam odłożyć ją i wrócić do niej po kilku godzinach. Zabrakło w niej elementów, które wywoływałyby drżenie serca, pochłaniały moją wyobraźnię i kradły myśli. Za to muszę przyznać pisarce, że w jej historii nie zabrakło żadnego istotnego elementu. W powieści jest wszystko co powinno być - przyjaźń, miłość, ból, strata, przygoda i akcja.

"Zła krew" to świetna książka fantasy, z ciekawymi postaciami i doskonale wykreowanym światem. Niecierpliwie czekam na drugą część, by poznać dalsze losy głównego bohatera. Myślę, że niejeden czytelnik znajdzie na stronach powieści historię, z której poznania będzie naprawdę zadowolony.

Dział: Książki
czwartek, 20 listopad 2014 00:49

Marcin Szymkowski - Naznaczony

-Prolog-
Czy wyobrażasz sobie świat, którego tak naprawdę nie możesz zobaczyć? Czy umiesz zrozumieć pieśń, będąc głuchym? Czy piękno, którym obdarzył Nas Bóg, może nagle zniknąć? Nigdy wcześniej o tym nie myślałem.  Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że życie, które trwa obecnie, nie ma już sensu. Świat zamarł w jednej chwili, życie stało się koszmarem. Jesteśmy marionetkami samego Szatana! Jednak to ci, którzy są najbardziej upośledzeni, mają powód do tego, aby być równocześnie szczęśliwym. To ja jestem Żywą Śmiercią! Bo tylko ja widzę i słyszę to, co dla innych jest nieosiągalne...

-Część 1-
Rzekł Pan do szatana: „Oto cały majątek jego
W Twej mocy. Tylko na Niego Samego nie wyciągaj ręki”.
I odszedł Szatan sprzed oblicza Pańskiego…

Ks. Hioba,Rdz.1, 12-13

Na dworze panuje wichura. Usłyszałem pierwsze grzmoty, deszcz zaczął bębnić w okna. Jak ja dawno nie poczułem mocnego wiatru we włosach. Smutno mi za tym uczuciem. Wątpię też, że ktoś go jeszcze poczuje. Już 20 lat temu wszystko „nad nami” zostało utracone. Cywilizacja zabrała człowiekowi to, bez czego nie potrafi być szczęśliwy.
Najpierw były bunty, strajki oraz liczne powstania. Istniały wtedy nadzieje na polepszenie środowiska, jednak kiedy w 2203 r. policja oraz reszta innych urzędów została sprywatyzowana, zgasła ostatnia iskierka nadziei. Ostrzegano- ale nikt już nie słuchał. Teraz mamy tego skutki. Musimy żyć pod ziemią jak krety! Ludzie byli tak zajęci pracą, że nie zwracali już uwagi na krytyczny stan  planety. Kiedy pojawiły się pierwsze poparzenia od słońca, zdałem sobie sprawę, że szczęście zostało utracone. Zbudowano betonowe bunkry, wstawiono małe, kwadratowe okienka, a o tym, co znajduje się nad nami powoli zapomniano. Teraz już niczego tam nie ma. Rośliny, zwierzęta i wszelkie życie  umarło. Są same pustynie oświetlone przez czerwone słońce, które wszystko spaliło. Niektórzy uważają, że jest to dzieło samego szatana! Tak naprawdę sami wszystko zniszczyliśmy. Być może nadejdzie jeszcze dzień, kiedy będziemy mogli wciągnąć w nasze zduszone płuca czyste powietrze…
Moje przemyślenia przerwało trzaśnięcie drzwi. Do pokoju weszła Alex, kobieta, którą kochałem najbardziej na świecie. Była tak piękna, że byłem o nią zazdrosny nawet wtedy, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Dziś ubrana była w czarną, obcisłą sukienkę. Mój wzrok spoczął na chwilę na jej piersiach; zauważyła to.
- Czasem mam wrażenie, że jestem jakimś eksponatem w muzeum- uśmiechnęła się - John, opanuj się trochę!
To teraz ja musiałem przystąpić do akcji:
- Wiesz, ciężko oprzeć się takiej kobiecie jak ty!
Podszedłem do niej. Chciałem ją pocałować, ale w tym samym momencie położyła dłoń na moich ustach.
- Nie nakręcaj się tak!
„To już nawet własnej żony nie można pocałować?” –  pomyślałem z rozbawieniem.
- Jeśli przyniesiesz mi z podziemnej szklarni parę pomidorów, to może pomyślę o jakieś nagrodzie dla Ciebie- dodała.
„A jednak!”
- Dobra, wracam za 5 minut! – od razu mi się humor poprawił.
- To czekam! Twój misiaczek jest dziś bardzo głodny…
Za trzy sekundy byłem już w holu głównym. Jest to pomieszczenie, które spełnia funkcje dawnego salonu rozrywki. Tu spotykają się ludzie z całego naszego bunkra, aby podyskutować o różnych tematach, napić się piwa ( które jest wyjątkowo mdłe poprzez to, że wyprodukowane jest ze sztucznego chmielu), albo po prostu posiedzieć na wygodnych kanapach.
Poprzez hol główny przeszedłem do Żelaznego Pokoju, naszego „centrum dowodzenia” składającego się z paru starych, ledwie działających komputerów, pieca, oraz pompy wodnej, dzięki której mamy światło w niektórych pomieszczeniach. Dlatego nazywa się to pomieszczenie Żelaznym. Przeszedłem jeszcze przez parę korytarzy i znalazłem się na klatce schodowej. O ile można było nazwać to schodami. W rzeczywistości były to stare, ledwo trzymające się drabinki. Zszedłem na dół i znalazłem się przed wielkim, oszklonym pomieszczeniem- szklarnią. Było to jedyne miejsce pod ziemią, które przypominało naszą pierwotną planetę. Tylko tu można  było znaleźć rośliny i warzywa, które utrzymywały się przy naszym sztucznym słońcu, składającym się z paru lamp wodorowych. Wszelkie plony  (o ile to można nazwać plonami) były wyjątkowo obrzydliwe, w niczym nie przypominały starych, dobrych warzyw. Były suche, zawierały mało miąższu, a jedząc je czasem miałem wrażenie, że żuję gumę. Podszedłem do metrowych krzaczków i urwałem parę „dorodnych”, czerwonych pomidorów, o które poprosiła mnie Alex. Gdy miałem już wracać, zauważyłem przy jakimś drzewku małą czerwoną różyczkę. Skąd ona się tu wzięła? Od lat nikt nie widział kwiatów, a Alex wręcz je kochała. Pomyślałem, że zrobię jej wspaniałą niespodziankę. Zerwałem szybko kwiatka i pobiegłem w stronę drabinek. Gdy byłem już w połowie drogi, usłyszałem czyiś krzyk. Na pewno nie była to Alex, jednak coś musiało się stać- od góry donosił dźwięk biegnących ludzi. Przyśpieszyłem kroku. Gdy byłem już w holu głównym, zauważyłem tłum. Jednak to nie on zrobił na mnie największe wrażenie, tylko to, co ujrzałem nad nim.
Przez małe, kwadratowe okienko wpadało jaskrawe, niebieskie światło. Czy to Ziemia ożyła? Gdzie się pojawiło stare, czerwone słońce palące wszystko na swej drodze?
Ku mnie biegła już Alex. Rzuciła się na mnie i objęła za szyję.  Pomidory i różę odruchowo wrzuciłem do kieszeni. Teraz to było najmniej ważne. Liczyła się radość! Jednak czy to tak można nazwać to uczucie? Czy ta uśmiechnięta kobieta była pewna, że utracone szczęście powróciło po tylu latach? A jeśli to kolejny blef od strony Boga? Bałem się. Naokoło siebie słyszałem podniecone głosy. Serce zaczęło bić mi szybciej. Ale nie ze szczęścia. Byłem dziwnie zdenerwowany. Coś było nie tak. Moje przeczucia były jakoś dziwnie realne.
Nagle odepchnąłem od siebie Alex. Sam nie wiedziałem, dlaczego to zrobiłem. Popatrzyła na mnie z wielkim zdziwieniem.
- Co się stało?- w jej głosie wyczułem przerażenie.
- Nie wiem – dalej się bałem – jeśli to następna kara za to, jacy jesteśmy?
- Ale John, dlaczego od razu uważasz…
Ale ja  już jej nie słuchałem. Byłem myślami całkiem gdzieś indziej. Coś jest nie tak. Przez tyle lat Ziemia była skażona, a tak nagle, w jednej sekundzie ożyła. Serce waliło mi coraz szybciej.  Tak, byłem ciekaw co to za niebieskie światło, ale jednocześnie wolałem nie ryzykować. Choć właściwie kto mówił tu o ryzyku? A może…
-John!!!
Otrząsnąłem się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że w pokoju panuje chaos. Dźwięki podnieconych głosów łączyły się z moimi zbłąkanymi myślami. Miałem ochotę zniknąć, pojawić się w jakiejś czarnej dziurze, która byłaby dostępna tylko dla mnie! Samotność była moim marzeniem, ciemność i cisza- azylem.
Usłyszałem dziwne pukanie w szybę. Głos nie dochodził z wewnątrz. Okrzyk radości, triumfalny śmiech i moje zmieszane już myśli- na zewnątrz był jakiś mężczyzna . Życie powróciło, a wiara w Boga wraz z nim.
Z jednej strony zdziwiłem się, że szatańskie słońce umarło. Cieszył mnie fakt, że ludzie z pozostałych bunkrów przeżyli. Bo przez ten cały czas nic o nich nie wiedzieliśmy. Liczyło się tylko to, że my jesteśmy bezpieczni. Nim się otrząsnąłem, walono już  w szybę stalową belką. Szkło było grube, trudne do stłuczenia. Jedna ryska, dwie i głośny dźwięk spadania tysięcy małych odłamków. W nasze nozdrza wdarło się chłodne powietrze. Tlen, prawdziwy tlen! Orzeźwienie dla naszych płuc. Zapadła chwila ciszy. Alex ponownie rzuciła mi się na szyję. Coś mówiła, ale nie słuchałem. Spostrzegłem mężczyznę biegnącego z drabiną. Ludzie zaczęli wychodzić na Ziemię! Wszystko to wydarzyło się tak szybko; miałem wrażenie, że czas przyśpieszył.
Alex pociągnęła mnie za rękę w stronę drabiny. Położyłem nogę na pierwszym szczeblu. Bałem się… Ale czego? Rozczarowania? Nicości? Bo tam nic nie było! Ziemia sama w sobie nie istniała. Owszem, była to planeta, ale nic tam nie było.
Zacząłem się powoli wspinać. Gdy moja głowa znalazła się już na takim poziomie, że mogłem ujrzeć, co znajduje się poza bunkrem, świat wokół mnie zamarł.
Nie tak to sobie wyobrażałem. Wiedziałem, że nic już nie będzie, ale takiego widoku się nie spodziewałem. Wszędzie był tylko piasek, sięgał  aż do granicy widoczności. Niebo było dziwnie granatowe. Przedzierały się jakieś lekkie poświaty. Nad ziemią wznosiła się niebieska mgła. Było jak w bajce. Wszędzie naokoło schodzili się ludzie. Niektórzy płakali, inni krzyczeli z radości, a jeszcze inni po prostu patrzyli. Ciężko opisać ten widok słowami. To tak jakby stało się pośrodku wielkiej, niebieskiej zorzy. Albo w głębinach oceanu. Nie myślałem już o niczym. Usiadłem na ziemi, przesypując piasek z dłoni do dłoni. Wpatrywałem się w wielki, ciemnozielony głaz.
To Bóg się nad Nami zlitował, czy była to przegrana Szatana?
Gdzieś przede mną rozległ się głośny, przerażający krzyk…

-Część 2-
Wtem powiał szalony wicher z pustyni,
Poruszył czterema wegłami domu, zawalił go na dzieci tak,
iż „poumierały”. Ja sam usiadłem, by Ci o tym donieść…

Ks. Hioba, Rdz.1, 19-20

- Proszę, pomóżcie Mi! Nic nie widzę! – krzyczała przerażona kobieta.
Wstałem szybko, aby zobaczyć dokładniej, co się stało. Wszyscy zaczęli się zbiegać. Ale gdzie jest Alex? Próbowałem ją wypatrzeć gdzieś w tłumie. Z oddali dobiegł mnie następny krzyk.
-Boże, co się stało? Nic nie widzę!- krzyknęła następna kobieta.
Zaczęło się.
Wiedziałem.
Oto kara za ludzką naiwność. Bóg po raz kolejny Nas ukarał. Co się jeszcze stanie w ciągu tego przeklętego dnia!?
Głośne, donośne krzyki i płacze tysiąca kobiet doszły do moich uszu jak jakaś przerażająca fala. Dlaczego właśnie one? „Muszę poszukać Alex!”- pomyślałem. Wyskoczyłem z większego tłumu. Jednak nie wiedziałem w którą stronę się udać. Miałem nadzieję, że z nią jeszcze jest wszystko w porządku. Zobaczyłem ją daleko  przed sobą. Zacząłem biec w jej stronę, ale już wiedziałem, że los nie oszczędził także i jej. Patrzyła wprost na mnie, ale mnie nie widziała. Dlaczego i ona? Dlaczego ten los spotkał tylko kobiety?
I ten krzyk pomieszany z płaczem. Chaos, który tu panował był nie do zniesienia.
-Alex! – krzyknąłem. W przeciwieństwie do innych była spokojna.
-John, Boże, gdzie jesteś? – zaczęła przed siebie wymachiwać rękami.
Podbiegłem do niej i objąłem z całych sił. Wiedziałem, że również była przerażona; że strachu mało co nie wbiła mi palców w plecy. Na swojej szyi poczułem jej zimną twarz.
-Dlaczego?- szepnęła mi do ucha.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Po raz pierwszy nie wiedziałem, co powiedzieć własnej żonie.  Miałem ochotę zniknąć, być sam tylko z Alex. Pojawić się w miejscu, gdzie moje uszy miałyby możliwość odpoczynku od tego potwornego chaosu. Pociągnąłem kobietę ku ziemi. Usiedliśmy na chłodnym piasku. Na jej smutną twarz nadal padało to przeklęte, niebieskie światło. Była taka niewinna. Wszyscy byli niewinni. I znów miałem to dziwne przeczucie- przeczucie zła. Bóg nie obłaskawi mężczyzn…
- Boję się… - nigdy nie słyszałem, aby ze strachu tak jej drgał głos- nie widzę nic. A jeśli ty jesteś kimś innym, jeśli nie jesteś Johnem?
- Jestem – po chwili dodałem – kocham Cię…! I zawsze będę.
Uśmiechnęła się.
Najgorsze było to, że w tej sytuacji nic nie mogłem zrobić. Denerwowało mnie to. Ktoś mnie pchnął, ale nie zwróciłem na to uwagi. Przypomniałem sobie o tym, co miałem w kieszeni. Podniosłem dłoń Alex. Położyłem na niej znalezioną wcześniej różyczkę. Drgnęła.
-Czy to jest kwiat? – zapytała.
-Tak, dla Ciebie. Znalazłem w szklarni. Miałem Ci go dać wcześniej. Ale  nie wyszło- znów drgnęła.
-John, jak on wygląda?- płakać mi się chciało.
-Jest cała czerwona. Ma trochę zwiędnięte końcówki, ale i tak jest piękna. Niestety, nie taka jak ty…
W oczach Alex pojawiły się łzy. Znów nie wiedziałem, jak zareagować. Koniuszkami palców dotykała dokładnie wszystkie części kwiatka. Jak matka, która po raz pierwszy wyprawia swoje dziecko do szkoły. Dbała o to, aby wychwycić w nim każdy najmniejszy szczegół. Po policzkach spłynęły jej pierwsze łzy. Spadły na piasek. Ile dziś takich plam znajduję się na tej przeklętej pustyni?
-Dwadzieścia lat nie widziałam żadnego kwiatka – mówiła przez łzy – gdy wreszcie nadarzyła się okazja, nie mogę go zobaczyć!
-Alex… - ale przerwała mi.
-Miałeś rację. W bunkrach toczyliśmy życie jak jakieś robaki. Teraz to życie się skończyło!
Ostatnie jej słowa utkwiły mi głębiej w głowie. Czy faktycznie życie się skończyło? Miała rację! Ona cierpi, a ja na to patrzę i nic nie mogę zrobić. Najgorszy z koszmarów stał się właśnie prawdą.
-Boże, czego ty od nas chcesz?!- krzyknąłem w stronę małej, błękitnej poświaty na ciemnym, niebieskim niebie. Sam nie wiedziałem, czemu akurat w tym kierunku. W tym samym momencie usłyszałem coś, czego usłyszeć na pewno nie chciałem.
Trwało to wieczność. Długi, przeraźliwy dźwięk, zdolny przywołać diabła na Ziemię. Czułem jak drgają mi bębenki. Krzyk był niemiłosierny. Kurczowo złapałem się za uszy. Alex zrobiła to samo. Była to zapowiedź kolejnej „apokalipsy”. Był to krzyk męski. Tylko oni nie zakrywali uszu. Bo tylko oni przestali słyszeć…
Ale dlaczego nie ja? Dlaczego ja dostałem taki dar? A może to stanie się zaraz. Może to jest ostatnia szansa, aby porozumieć się z Alex. Potem już nam nic nie pozostanie.
-Kocham Cię!- krzyknąłem jej do ucha. Ledwo dosłyszała poprzez hałas, jaki robili inni.
„Trzeba stąd uciec”- pomyślałem. Jak najdalej od tego chaosu! Ale gdzie? Pociągnąłem Alex za rękę i zaczęliśmy biec. Szukałem schronienia. Tak należy bowiem nazwać miejsce, które było obecnie moim marzeniem. Musiałem jednak zwolnić ze względu na Alex. Było jej trudniej biec, gdyż nic nie widziała. Przez chwilę zastanawiałem się, czy znajdziemy w ogóle jakieś zacisze. Niewiadomo, ile ludzi przeżyło z innych bunkrów.
Gdy tak biegłem z Alex, przed oczyma narastały mi najbardziej przerażające obrazy, jakie widziałem w ciągu całej mojej podziemnej egzystencji- obrazy bólu i cierpienia, strachu i przerażenia. Widziałem płacz i tęsknotę, zwątpienie i pogodzenie się z własnym losem. Ludzie nagle poczuli potrzebę bycia blisko siebie. Niektórzy stali w objęciach, aby się nie zgubić, inni siedzieli na zimnym piasku bezradni wobec nieszczęścia, jakie ich spotkało. Na swej drodze spotkałem łzy, ale spotkałem także krew; byli i tacy, którzy sami zakończyli swą mękę.
Nie wiem, jak długo biegliśmy, trzymając się mocno za ręcę. Bałem się. Uciekałem przed strachem. Dlaczego ja jestem normalny? Choć określenie to nie było do końca dobre w zaistniałej sytuacji.
-John, John!- krzyknęła Alex.
Zatrzymałem się. Dopiero teraz zobaczyłem, że jesteśmy już sami. Wśród nas był tylko piasek. Na niebie nadal znajdowała się jasna poświata. W oddali było słychać krzyki, ale nie były one już tak dokuczliwe. Robiło się coraz ciemniej.
-Już dobrze - powiedziałem.
Trochę się uspokoiłem. Jednak gdy pomyślałem o przyszłość, znów ogarnął mnie strach. Jak będzie wyglądało nasze życie? Moje?; ja jeden i miliony upośledzonych. A może jest więcej takich jak ja?
-John, o co chodzi? Dlaczego nas to spotkało?- zaczęła płakać – co my takiego zrobiliśmy do jasnej cholery?!- w jej głosie wyczułem złość.
-Sami spieprzyliśmy sobie życie, Bóg nas tylko ukarał…
-O czym ty mówisz?
Nie chciałem jej jeszcze bardziej dołować. Bałem się, że wybuchnie gniewem. Ale musiałem; nie potrafiłem przed nią nic ukryć. Nie wiadomo, co się jeszcze stanie, być może to będzie nasza ostatnia rozmowa.
-To my zmarnowaliśmy szansę – zacząłem niepewnie – odrzuciliśmy wszystko, co dał Nam Bóg. Staliśmy się grzesznikami, mordercami własnych dusz. Zapomnieliśmy o Bogu, a skupiliśmy się tylko na rozkoszach i forsie. Ta kara…
-Przestań!- krzyknęła. Znowu się rozpłakała. Upadła na ziemię- Przestań. Ty nic nie rozumiesz…Boję się … Bądź przy mnie!
Uniosła ręce do góry. Szukała mnie. Podałem jej dłoń i usiadłem koło niej. Coś się zmieniło w mojej psychice… Dopiero teraz to dostrzegłem. Popatrzyłem na ową poświatę; miałem wrażenie, że mnie obserwuje. To tak, jakbym patrzył we własne wspomnienia. Nie! Mglisty punkt na pewno nie potrafi zmienić człowieka. Jednak coś powodował. To tak, jakbym oglądał własne życie- w moim mózgu wyświetlił się obraz życia sprzed lat, było to naprawdę kolorowe życie. Potem przypomniałem sobie poparzenia od słońca i te przeklęte bunkry. Rozmyślanie przerwała mi Alex:
-John, jak to wszystko teraz wygląda. Proszę… opowiedz mi co widzisz.
I co ja jej miałem opowiedzieć? Prawda czy blef? Zawsze starałem się być z nią szczery, ale nie ma co ukrywać, że w tym momencie było pięknie. Bałem się, że Alex całkiem się załamie. Chciałem skłamać, ale ona zawsze wiedziała, kiedy ją oszukuję. Znała mnie na pamięć.
-John, proszę…
-Przed sobą widzę tylko piasek. Jednak gdy podnoszę głowę, widzę niebieskie niebo, nie takie, które było nad nami dwadzieścia lat temu. Znacznie ciemniejsze, ale piękniejsze. – jednak wybrałem prawdę – To tak jakby być na samym dnie oceanu albo w środku niebieskiego kryształu. – na ramieniu poczułem jej ciepłą łzę – Nad nami unosi się jasna poświata. Sprawia wrażenie takiej jaskrawe fali, która chce coś powiedzieć. Ale przecież nie może…
-Chciałabym móc zobaczyć…
Wierzyłem jej. Wierzyłem wszystkim ludziom, którzy dostali taką karę. Ale jednocześnie dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że to ja jestem najbardziej upośledzony. Bo tylko ja widziałem i słyszałem to, co dla innych było nieosiągalne…
-Mi też nie jest wcale łatwo… - odpowiedziałem.
A było coraz gorzej. Miałem ochotę gdzieś uciec, ale sam, bez Alex. Miałem dość ciągłego pocieszania i pomocy. Wiem, że to jest moja żona, ale chciałem żyć własnym życiem. Nigdy wcześniej nie pomyślałem, że kiedykolwiek będę miał ochotę uciec od kobiety, którą najbardziej kochałem. Zawsze wyobrażałem sobie, jak się starzejemy, całymi dniami nic nie robimy, a nasze dzieci opiekują się nami. Bo po to są właśnie dzieci. Wychowujemy je z myślą o ich przeszłości,  skacząc za nimi w ogień, aby po kilkunastu latach dostać nagrodę wdzięczności. Ze łzami w oczach umierać, wiedząc, że twoje dziecko ma przed sobą jeszcze pół życia; wiedząc, że coś zostawiłeś na tym świecie. Do tej pory nie wyszło nam jeszcze z Alex. I nie wiem, czy będzie jeszcze okazja… Może się jeszcze wiele stać. A może my wszyscy dziś poumieramy? Być może Bóg rzucił na Nas tą plagę, aby umierać w bólach zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Choć tak właściwie zasłużyliśmy sobie na to!
-O czym myślisz? - zapytała Alex.
-O niczym. – odpowiedziałem szybko.
-Nie okłamuj mnie John… Co się stało?
-Nic.
-John, proszę…
-Czy możesz już skończyć do jasnej cholery!- krzyknąłem ze złością.
I wcale nie żałuję tego, że tak wybuchnąłem. Nie dawałem już rady. Życie to nie jest teatrzyk dla mnie. Gdy zobaczyłem, jak Alex zaczyna płakać, wcale nie zrobiło mi się jej żal. Wręcz przeciwnie; wkurzyłem się jeszcze bardziej! Czy ta kobieta musi mieć takie słabe nerwy?  Zawsze musi wyć?
-Boże, za jakie grzechy! – Gdy to powiedziałem, miałem wrażenie, że owa poświata nad naszymi głowami poruszyła się. Nie! To niemożliwe. To tylko złudzenie.
-John, proszę…- zaczęła przez łzy.
-Skończ! Weź się w garść kobieto! – I kolejny wybuch…
To wszystko wydawało mi się jakimś błędnym kołem. Z jednej strony byłem naprawdę wkurzony i zły na los, ale z drugiej ciężko było mi uwierzyć, że z moich ust wyszły takie słowa. Dlaczego? To jedno, króciutkie pytanie było idealne, aby określić ostatnie godziny naszego życia. A może to wszystko dłużej się działo?
Alex zaczęła płakać coraz głośniej. Łzy spływały na piasek niczym groch. W tej chwili wszystko przeradzało się w niej w histerię.
-John, proszę.. Dlaczego? – I dalej to samo – John…Proszę, boję się… Ja nie…
Nie! Musiałem stąd uciec. I wcale to nie było trudne! Po prostu wstałem, odwróciłem się i poszedłem przed siebie. Z tyłu nadal słyszałem krzyki Alex.
-John, gdzie jesteś? Słyszysz mnie?
Odwróciłem się odruchowo. Stała i wymachiwała rękami na wszystkie strony.
-John, gdzie jesteś… Proszę…
Ale ona już mnie nie interesowała. Ostatni raz popatrzyłem na swoją żonę.
-John, nie opuszczaj mnie!
Ale ja już biegłem przed siebie. Popatrzyłem jeszcze na jasną poświatę na niebie i krzyknąłem z całych sił:
-SUKA!
Z oddali było słychać jeszcze lamenty Alex…


-Część 3-
Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić!
Chcę spytać. Racz odpowiedzieć!
Dotąd Cię znałem ze słyszenia,
Teraz ujrzało Cię moje oko,
Dlatego odwołuję, co powiedziałem,
Krajam się w prochu i popiele.

Ks. Hioba, Rdz.42, 4-7

Nie wiem, jak długo tak biegłem. Im szybciej gnałem, tym poświata była coraz niżej nad moją głową. A może mi się tylko wydawało. Może to wszystko jest jednym, wielkim koszmarem? Być może w rzeczywistości żadnej fali na niebie nie było. Ludzka wyobraźnia w ekstremalnych warunkach różnie pracuje.
Płakałem. Był to płacz przez złość. Było mi żal Alex. Ona umrze tam! Jest tysiące metrów od ludzi. Może liczyć tylko na swój instynkt oraz słuch. Pewnie siedzi na chłodnym piasku i ryczy- przeklina mnie na wszystkich świętych. Na pewno się boi.
Ale z drugiej strony to zasłużyła sobie. Ciągle wyła i użalała się nad sobą. „Może jestem egoistą?”- pomyślałem w pewnej chwili. „Nie!” Każdy w podobnej sytuacji zrobiłby to samo.
Przystanąłem dopiero wtedy, gdy w oddali zobaczyłem jakiś ciemny punkcik. Podbiegłem, aby zobaczyć, co to dokładniej jest. Była to mała chatka. Nie wierzyłem! Jak to jest możliwe, przecież słońce wszystko spaliło. Czy tu toczyło się normalne życie?
Gdy byłem już blisko dostrzegłem, że chatka nie ma drzwi tylko wielką dziurę. Podobne było wnętrze; właściwie nic tam nie było… Po prostu ciemność. Jednak w oddali coś zaświeciło. Jakiś metal. Z ciekawości podszedłem do owego błysku. Jak się okazało był to nóż. Czemu w tak wielkim pomieszczeniu znajduje się tylko ten jeden, jedyny przedmiot nie mający żadnego sensu znalezienia się tutaj…
Wziąłem nóż do reki. Był ciężki. Spojrzałem się swojemu odbiciu na jego ostrzu. Zamarłem.
Zobaczyłem tam twarz – twarz pełną okrucieństwa, zła i bólu. Ja jestem człowiekiem! Ale człowiek tak nie postępuje… Nagle zrobiło mi się cholernie smutno. Alex… Co ja zrobiłem? I dlaczego? Moja głowa to był jeden, wielki mętlik. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że każdy ruch tego dnia był jasnym błędem- wyjście na zewnątrz, oddalenie się od się od innych, zostawienie Alex na pastwę losu. „Boże, co ja zrobiłem?” No właśnie, Bóg! On to zrobił. Zawsze w niego wierzyłem- On mnie nie ukarał, On dał mi szanse. Poddał mnie próbie własnej surowości. Jakim będę człowiekiem chwili cierpienia…
Nie wiedziałem, co robić. Stałem na środku wielkiej izby z nożem w ręku jak jakiś szaleniec. Wyszedłem na zewnątrz. Chciałem uciec. Ale przed czym? Własną głupotą? Naiwnością? Egoizmem? Nie było żadnej drogi ucieczki. To była skrwawiona dusza chorego człowieka. Jest tylko jedna ścieżka!
Ścieżka ta nie była dobra. Nie tak wyobrażałem sobie to wszystko…
Upadłem na kolana. Popatrzyłem przed siebie. W tej chwili już o niczym nie myślałem. Jeszcze raz spojrzałem na ostrze noża, gdzie malowało się moje parszywe odbicie.
-Głupek z Ciebie! – powiedziałem sam do siebie.
Ostatnia możliwość, jak mi została. Trudno… To życiem zwana gra… W egzystencji każdego człowieka są odpływy i przypływy. Jest czas smutku, ale jest także czas budowania własnego szczęścia; są sny, które mogą się spełnić, ale też są takie, które pozostają koszmarami. Jest życie i jest śmierć. Niezależnie od tego, jaką wybierzemy drogę, wkrótce Ona nadejdzie. Dokonałem wyboru…
Zamknąłem oczy i przyłożyłem nóż do szyi. Przycisnąłem go lekko. Teraz wystarczy tylko małe szarpnięcie. Wykonałem ostatni ruch! Przede mną  rozlał się wodospad krwi. Upadłem na plecy. Poczułem na sobie morze krwi. Nie bolało już. O niczym już nie myślałem. Życie… Śmierć… Bóg… Ból.. Ostatnia łza i ostatni uśmiech… I sen…
*  *  *
Grzesznik leżał cały w wielkiej, czerwonej rzece. Ostatnia łza spłynęła po policzku. Już nie żył. Teraz John był już na drugim świecie. Przed Bogiem, albo przed Szatanem.
Jasna poświata nad mężczyzną właśnie przygasała.
W oddali rozległ się krzyk.



-Epilog-

Był to krzyk szczęścia. Alex także przeżyła to szczęście. Kobieta wstała i zobaczyła niebo. Widziała! Tysiące istot na Ziemi trwało w zachwycie. Zza góry wstało słońce. Oświetliło twarz kobiety. W dłoni nadal ściskała różyczkę. Wstała i ostatni raz pomyślała o swoim mężu. Najważniejsze, że nie będzie sama. Dotknęła brzucha. Żałowała, że nie zdążyła mu o tym powiedzieć.
Wyrzuciła kwiatka i stanowczym krokiem szła w stronę wschodzącego słońca. Wstawał nowy dzień, a wraz z nim nowy Świat…
Dział: Opowiadania
środa, 12 listopad 2014 17:42

Patryk Hirsekorn - Skrzepolód

Przywdziany w skóry Tim nie zawsze chodził prostą drogą z jednego domu do drugiego, robiąc obchód. Gliniane domowiska z dachami pokrytymi słomą stały na bezkresnej pustyni odzianej w biały puch, oddalone od siebie o kilka sążni. Samo odejście od domowego kominka, aby dostać się do sąsiada, było nie lada problemem. Syn ceklarza nie zawsze chodził przez otwarty teren lodowej pustyni, ale raz, w tygodniu, zobowiązany był zrobić obchód.
Kiedy znów wracał do swojego domu z nadzieją, że resztę dnia prześpi przed kominkiem na bujanym fotelu, przykryty ciepłym kocem, zobaczył szary punkt w oddali. Nie było to zwierzę, zwierzęta schodzą się do osady od strony gór, a nie bezkresnego pustkowia. Szary punkt zbliżał się powoli, przedzierał się przez tony wiecznego śniegu w świetle promieni słonecznych, przebijających się przez kłęby szarych jak fajkowy dym chmur. Kiedy owa postać znalazła się blisko osady, Tim dostrzegł w niej zagrożenie. Od razu odwrócił się w stronę szczelnie pozamykanych domów.
– Przeklęty! Przeklęty nadchodzi! – krzyknął co sił w płucach, skrywając twarz w obłoczku białej pary. Głos w nieruchomym powietrzu nie rozszedł się zbyt daleko i jedyną osobą, która go słyszała, był on sam.
Przerażony odwrócił się ponownie za siebie, ale tym razem nie dostrzegł przeklętego. Ktokolwiek to był, ulotnił się jak para, zniknął, stając się niewidzialną częścią świata. Ale Tim miał sokoli wzrok i kiedy tylko się uspokoił, kiedy stłumił emocje głęboko w swym wielkim sercu, dostrzegł dziurę. Ktokolwiek to był, upadł. Przyglądał się tak jeszcze chwilę myśląc, czy dziesięciolatek powinien samemu narażać się na niebezpieczeństwo. Uczono go lata temu, że przeklęci są niebezpieczni jak południce w najgorętszych dniach. Są wędrującymi istotami zwiastującymi zło. Sami w sobie są złem.
Stał i spoglądał przed siebie, wypuszczając kłęby pary ze zmrożonych ust. Ojciec nauczył go sprawdzać, jak rozpoznać przeklętych. Pokazał mu, co znajduje się na ich przedramionach, ale przestrzegł go szczególnie przed tym, by trzymał się od nich z daleka.
Niewiele myśląc, wrócił pędem, wykrzykując co sił w płucach, że zbliża się przeklęty.

*

Ale przybysz nie był przeklęty, a teraz leżał na łóżku w domu ceklarza i drzemał. Był przemarznięty. Tim obserwował go bacznie.
– Co on tutaj robi, ojcze? – spytał w końcu, obracając się na krześle ku niemu.
Ojciec wrzucił jakby od niechcenia sąg drewna do kominka i z płomieni dobył się skowyt poprzedzany wzlatującymi iskrami. Obwieszone skórami mieszkanie było wystarczająco małe, by móc dostatecznie ogrzać je skromnym ogniem.
– Właśnie – uświadomił sobie ceklarz i westchnął z rezygnacją. – Co on tutaj robi...
Obcy usłyszał wołanie. Stęknął i obrócił głowę w ich stronę. Wyglądał strasznie. Prawe oko przeplecione miał bandażem, twarz zarośniętą szczeciną, a ubranie zdarte i cienkie.
– Musi być albo przeklęty, albo szalony – odrzekł ceklarz i Tim się zgodził. Wieczny mróz panujący w tej okolicy wyniszczył lata temu plony osady, zabrał wiele żyć i zmusił ludzi do samotności. A mężczyzna, jakby chciał ich obrazić, miał na sobie jedynie koszulę, spodnie, buty i długi, obdarty przy brzegach rozpięty płaszcz. – Po jaką cholerę tutaj przyszedł? – spytał Tima, gładząc zawieszoną na ścianie skórę jakiegoś zwierzęcia. Twarz miał skrytą w półmroku, gdyż jedynym światłem w tym ciasnym pomieszczeniu był płomień z kominka.
Nie ruszając się, mężczyzna otworzył leniwie oko i spojrzał nim na chłopca. Tim wrzasnął i przestraszony runął w tył razem z krzesłem, na którym siedział. Poruszając rękoma i nogami, popełzł w stronę ojca. Wpatrywali się na siebie w milczeniu. W piecyku strzelił sąg i to zbudziło mężczyznę. Dziwna mgiełka zniknęła z jego oka i trzeźwo spojrzał na ceklarza.
– Gdzie jestem? – zapytał bełkotliwie. Skrzywił się i przyłożył dłoń do żuchwy. Zaczął ją masować.
Ojciec schował za sobą syna.
– Jesteś moim gościem. Co cię do mnie sprowadza, wędrowcze?
Mężczyzna długo jeszcze rozmasowywał żuchwę, patrząc w przestrzeń. Potem usiadł na łóżku lekko zgarbiony i sięgnął do wewnętrznej kieszonki płaszcza.
– Nic tam nie znajdziesz. Wyjąłem wszystkie twoje rzeczy i schowałem – odparł ceklarz, nie spuszczając wzroku z wędrowca. Schowany za nim Tim także go obserwował. Był bardzo ciekawy, jak tutaj dotarł.
Mężczyzna, dziwnie opanowany, westchnął.
– Kiedy widzieliście ostatnio kogoś spoza osady? – spytał, opierając się rękoma o uda.
– Dawno temu. Bardzo dawno temu.
– Ludzie tu nie przychodzą. Giną...
– Zamknij się, Tim! Klnę się na bogów, że wywalę cię na obchód, jak się nie zamkniesz.
– Spokojnie, gospodarzu. Przybyłem tutaj...
– Czekaj – odparł ceklarz. – Napijmy się, a wtedy opowiesz mi wszystko.
Nie odpowiedział. Ceklarz wziął więc dwa gliniane kubki i butelkę. Rozlał przeźroczysty płyn i sam łyknął od razu całą zawartość kubka. Wędrowiec, patrząc na niego, zrobił to samo. Nagle poczerwieniał i dusząc się, zaczął boleśnie kasłać. Ceklarz ryknął śmiechem, a Tim stał nieco dalej i uważnie ich obserwował.
– Wódka. Najlepsza na takie chwile! – Kiedy wędrowiec doszedł do siebie, ceklarz zaczął zadawać pytania. – Nie jesteś przeklęty. Kim więc jesteś? Bije od ciebie ta sama aura co od każdego zielonoskórego sukinsyna.
– Jestem wędrowcem, gospodarzu. Przychodzę z Verdad...
– Jakim cudem? – spytał pełen podziwu. – Jakim cudem, powiedz mi! To miasto jest...
– Jest daleko stąd – przerwał. – Przyszedłem tu na nogach, o własnych siłach.
– Jak... jak daleko sięga lód, wędrowcze? – spytał z zawahaniem ceklarz i dolał sobie do kubka wódki. Kiedy skierował butelkę do gościa, tamten skinieniem podziękował.
– Dwadzieścia staj – odparł po chwili zastanowienia.
– Dwadzieścia staj... – powtórzył ceklarz zdołowany.
– Próbowaliście już odejść, prawda?
– Lata temu, wędrowcze. Wysłaliśmy dziesięcioosobową grupę do Michelu. Mieli wrócić z powrotem i powiedzieć, jak wygląda sytuacja.
– Michelu już nie ma.
– Jak to nie ma? – spytał rozżalony.
– Zostały tylko martwe domy i wały śniegu.
Ceklarz skrył twarz w dłoniach. Tim zauważył, że przez chwilę nieznajomy skierował oko ku niemu.
– Przyszedłem do Skrzepolóda.
Ceklarz natychmiast się wyprostował. Spojrzał przenikliwie na nieznajomego.
– Czyś ty zwariował?! Ale skąd wiesz o Skrzepolódzie?
– Idę piąty dzień po śniegu. Chmury w ogóle się nie poruszają, wiatr nie wieje, kryształki lodu są zimniejsze niż zwykły śnieg. Przeklęci pojawiają się wtedy, kiedy płanetnik jest w pobliżu. – Palcem wskazał w stronę kominka. – Twój dziennik, ceklarzu. Czyż nie należy do kogoś innego? Ludzie umierają dlatego, że pogoda się nie zmienia. Żywi rabują ich mieszkania, ciała...
– Dosyć! – krzyknął ceklarz. – Dosyć. Masz rację, w górach zagnieździł się Skrzepolód. Trzy lata temu spadł śnieg i aż po dziś dzień utrzymuje się taka pogoda, jaką mamy teraz. Nikt nie wie, dlaczego Skrzepolód nie chce odejść, przecież jest płanetnikiem, prawda? Płanetnicy podróżują, zabierają ze sobą chmury lub je przynoszą. Ten tutaj od kilku lat siedzi w jednym miejscu.
– Muszę się z nim zobaczyć.
– A ja muszę napić się wódki. O takich rzeczach nie rozmawia się na trzeźwo. Dolać ci, wędrowcze? – spytał, ale zaraz zobaczył, że tamten nie ruszył jeszcze poprzedniej dolewki. Wypełnił więc swój kubek wódką i wypił zaraz jednym haustem jego zawartość. Trzeźwy głos ceklarza zaczął zamieniać się w zwykły bełkot. – Nie możesz iść w góry. Ktokolwiek poszedł zobaczyć się z Skrzepolódem, nie wrócił.
– Twój syn wrócił – odparł nieznajomy, a ceklarz zmarszczył brwi. Jego pomarszczona twarz zrobiła się nieprzyjemna.
– Powiedz mi. Kim jesteś? Pierwszy raz od trzech lat widzę obcego. Przychodzisz z drugiego końca świata, mówisz o sprawach, o których wiadomo tylko osadnikom i... i śmierdzisz przeklętym. Cuchniesz bardziej niż oni sami.
– Macie bardzo czuły węch.
– Nie zmieniaj tematu. Mówże, kim jesteś!
– Anelykiem, panie.
– Anelykiem? Nigdy nie słyszałem o żadnych Anelykach.
– Wiem. Bo Anelycy są spod miasta Wielkiego.
Ceklarz roześmiał się obłąkańczo.
– Żadnym Anelykiem nie jesteś. Tylko pieprzonym żartownisiem – mówił przez śmiech.
– Czy twój syn mógłby zaprowadzić mnie do Skrzepolóda?
W mieszkaniu zapanowała cisza.
– Tim – powiedział ceklarz, wpatrując się na wędrowca. – Dorzuć do pieca jakiegoś sąga, bo zaczyna robić się chłodno. – Chłopiec zrobił to natychmiast i znów stanął pod ścianą, uważnie patrząc na rozmawiających mężczyzn.
– Są tu inni mieszkańcy?
– Są, przybyszu spod miasta Wielkiego. Siedzą w domach i czekają na śmierć. Pustynia skuta lodem pozostawiła nam tylko to. Oczekiwanie i śmierć. Ludzie zrobili się szaleni. Tim, zatkaj uszy, bo klnę się na... – Tim zrobił to, co kazał mu ojciec, i dalszej części rozmowy nie słyszał.
Wiedział, o czym mówił. Wiedział, że Skrzepolód schodził z gór i żywił się osadnikami. Zabijał, a martwych pożerał. Domy obrabowywano ze wszystkiego, a szczątki ciał rzucano w śnieg. Zostawiano je daleko, ale nie wystarczająco, bo przy każdym obchodzie Tim mijał wielką dziurę. Gdyby zaczął płakać na widok dołu pełnego trupów, łzy zamarzłyby mu w oczach.
Ceklarz uniósł dłoń i dwa razy niezręcznie strzelił palcami. Tim schował dłonie z powrotem w spodnie.
– Tak jest tutaj naprawdę – westchnął. – Skrzepolód jest zachłanny. Zawrzyjmy więc układ, wędrowcze.
– Pozwolisz synowi zaprowadzić mnie w góry, ale tylko wtedy, jeżeli zgodzę się przegonić – wędrowiec uważnie spojrzał na ceklarza – nie... zabić. Mam zabić Skrzepolóda.
Ceklarz ledwie zauważalnie skinął głową. Na znak zrozumienia podniósł nogawkę wysoko, tak, by wędrowiec mógł ujrzeć jego drewnianą nogę. Tim pomyślał, że ojciec wstydzi się prosić o takie rozwiązanie problemów. Nie wierzył jednak, żeby wędrowiec mógł cokolwiek zrobić ze Skrzepolódem. Wychudzony, obandażowany włóczęga taki jak on?
– Tim. Daj nieznajomemu jego rzeczy – odparł ojciec, a Tim podszedł do stolika i wziął zawiniątko, po czym nieśmiało przekazał je mężczyźnie. – Nie chciałbyś jeszcze odpocząć? Niedawno zemdlałeś ze zmęczenia. Zawdzięczasz życie tylko i wyłącznie mojemu synowi.
– Wiem i za to mu dziękuję. Ale nie mam dużo czasu. Muszę się spieszyć.
Wędrowiec odpakował zawiniątko i zobaczył, czy w środku jest wszystko. Przełożył przez głowę sznur z fiolką wypełnioną czerwonym płynem, schował ostrze noża do rękojeści, zginając je jak łokieć, a broń włożył do kieszeni spodni. Notesik i papiery schował do wewnętrznej strony płaszcza. Tim widział, jak ojciec w ciszy przejrzał wszystko, ale wędrowiec wyglądał tak, jakby też o tym wiedział. Jego oko zachodziło mgiełką, robiło się leniwe za każdym razem, kiedy odczytywał myśli ojca. Podobnie jak teraz.
– Jesteś pewien, że możesz puścić syna w góry?
– O nie, nie, wędrowcze. W góry pójdziesz sam, on jedynie ci pokaże drogę i wróci od razu do domu. Prawda, Tim?
Tim skinął głową.

*

Kiedy nieznajomy wędrowiec wyszedł na zewnątrz wraz z chłopcem, rozejrzał się wokół. Dostrzec mógł jedynie kilkanaście glinianych chat, z których większość miała zapadnięte dachy. Patrzył na nie i myślał, czy naprawdę istnieją Anelycy i kim jest Wielki? Widocznie nie był to w pełni wytwór jego wyobraźni, sądząc po reakcji ceklarza.
Tim wiedział, że mężczyzna stojący obok niego jest bystry. Mężczyzna wiedział więc z pewnością, że domy nie budowano z myślą o lodowej pustyni, która zadomowiła się w ich osadzie. Tak, wędrowiec był bystry, ale Tim był spostrzegawczy. Kiedy więc szli przed siebie, przebijając się przez tumany śniegu, kiedy prowadził wędrowca w strony gór, spytał niepewnym głosem:
– Dlaczego jesteś smutny, nieznajomy?
– Wszystko tu zamarzło, mój mały przyjacielu – powiedział, a po chwili dodał ciszej – nawet ludzkie serca.
– Nie rozumiem – rzekł, a w jego głosie można było usłyszeć zapytanie.
– Zrozumiesz. Niedługo – odpowiedział chłodno, z przekonaniem, lecz żaden z nich nie wiedział, że Timowi nigdy nie będzie dane tego zrozumieć. – Co mogę jeszcze spotkać w górach oprócz Skrzepolóda?
– Niewiele. Kiedyś było tam dużo kozic, ale osadnicy zabijali każdą, która pojawiła się w pobliżu. Podobnie było z jeleniakami i ptakami przelatującymi pod chmurami.
– A teraz żadne z nich nie wychodzi na zewnątrz, prawda? – spytał wędrowiec.
– Skąd wiesz to wszystko? – spytał Tim, nie odwracając się w stronę wędrowca. Zdziwienie i podziw na jego twarzy pozostały tajemnicą, gdyż słowa wypowiedział podejrzliwym tonem.
Nagle kroki wędrowca ucichły. Tim przystanął i odwrócił się w jego stronę. Oboje znajdowali się daleko za domem, lecz niewiele bliżej gór skutych lodem. Tim poprawił kaptur na głowie i otrzepał kożuch rękawicami. Nie zapytał na głos, ale pozwolił sobie zastanowić się w chwili ciszy, dlaczego nieznajomemu wędrowcowi nie jest zimno? Dlaczego nie trzęsie się tak, jak on podczas obchodów wokół osady? Dlaczego jego oko zachodzi mgłą tak często, że wydaje się nie należeć do niego?
– Powiem ci prawdę pod jednym warunkiem. – Tim patrzył na niego, oczekując. – Powiesz mi, po co poszedłeś w góry i co widziałeś.
Chłopiec zesztywniał, zamienił się w słup lodu. Przez chwilę wszystkie wspomnienia tamtego dnia przeleciały mu przez głowę w mgnieniu oka. Mrok, czerwień, stęchlizna, ciasnota – wszystko, co złe. Wiedział, że nie zapomni o tym ani nie dojrzeje do tego, by móc przyzwyczaić się do obrazów, które zapamiętały jego oczy.
– Wyrzuć to z siebie, mój mały przyjacielu. Będziesz czuć się znacznie lepiej.
Tim nieprzytomnie spojrzał na wędrowca. Lepiej? – zadał sobie pytanie. Można czuć się lepiej, wyciągając na wierzch takie wspomnienia? Po chwili zastanowienia postanowił, że powie. Powie, żeby nieznajomy nie skończył tak jak osadnicy.
– Musimy być w ruchu, bo zamarzniemy – rzekł do wędrowca, gdyż nie czuł już palców u nóg. Tamten skinął głową i teraz szli przed siebie ramię w ramię. Chłopiec zaczął opowiadać wędrowcowi własną przygodę, patrząc w dal. – To było dosyć dawno temu. Osadnicy postanowili udać się na większy połów w góry, bo zaczynało brakować jedzenia. Zawsze go brakowało, ale tym razem nie było już prawie niczego. Pozwolili mi zabrać się ze sobą, bym mógł nauczyć się polować. W końcu jestem jedynym dzieckiem w tej osadzie. Był także Bill, ale zamordował go Skrzepolód.
Udaliśmy się w góry tamtą krętą drogą, prawie na sam szczyt. Kiedy weszliśmy w las po drugiej stronie gór, osadnicy myśleli, że nici z polowania. Czarne i spróchniałe konary nie dawały życia, las wyglądał jak po pożarze. Ale wtedy dobył się gdzieś z oddali skowyt i ruszyli przed siebie z napiętymi łukami i broniami w dłoniach. Poszedłem za nimi – co innego miałem zrobić – ale teraz wiem, że lepiej byłoby, gdybym wrócił do domu. Z każdym krokiem skowyt był głośniejszy. Bestia nie przestawała wyć, a dążenie do niej sprawiało im coraz większą radość. Sprawiało, dopóki nie doszliśmy do źródła. Zza starych i czarnych drzew wyłoniła się chata. Sama chata wyglądała jak opuszczona przed laty. Miejsce otaczała fioletowa mgiełka, wyraźnie widoczna dla oczu. Ojciec kiedyś opowiadał mi o tym, że na świecie istnieją bariery niewidzialne dla ludzkiego oka albo o popielato-sinym kolorze. To chyba była bariera. Przed tą chatą stało zwierzę. Było wielkie, naprawdę wielkie! Nigdy nie widziałem takiego... takiego czegoś! Sięgało niemal do komina chaty, było całe obrośnięte długą sierścią i choć postawą przypominało człowieka, to wcale nim nie było. Było jak cień, bo nie mogłem dostrzec ani rysów twarzy, ani szczególnych cech postury, jakby coś o wiele większego w pobliżu i rzucało cień, który miał płoszyć kłusowników.
Mężczyźni zaczęli strzelać z łuków. Strzały przelatywały przez ciało bestii i wbijały się w drzewa. Ja pierwszy rzuciłem się do ucieczki, reszta postanowiła walczyć. Nie wiń mnie za to, jestem tylko chłopcem i nie miałem wtedy żadnej broni. Mimo to odwróciłem się zobaczyć, czy mnie doganiają. Okazało się, że nie mieli żadnych szans. Ciało jednego rozszarpane wisiało na gałęziach drzew, a wokół, na śniegu, malowały się czerwone pasy krwi, która spływała z niego jak rwąca rzeka. Drugiego mężczyznę bestia trzymała w szponach. Widziałem, jak próbuje przedrzeć go na pół, niby cienką tkaninę. Słyszałem, jak jego kości łamią się boleśnie, słyszałem krzyki pełne cierpienia z ich ust. To było straszne. Żaden z nich nie mógł przeciwstawić się bestii. Żaden...
– Dobrze – przerwał Timowi wędrowiec. – Nie musisz mówić więcej.
– Myślisz... myślisz, że to był Skrzepolód? – spytał niepewnie chłopiec, patrząc na wędrowca. Wędrowiec wpatrywał się przed siebie, obserwował z zamyśleniem góry i ścieżkę, do której się zbliżali.
– W żadnym razie. Prawda wygląda inaczej.
– Jak? Obiecałeś, że mi powiesz. –
– Dobrze, powiem. Ale pod jeszcze jednym warunkiem.
– Jakim? Jakim, wędrowcze?
– Pójdziesz ze mną do końca ścieżki.
Tim nie zatrzymał się, to jego serce na chwilę przestało bić. Byli blisko gór, mógł wracać już z powrotem go domu.
– Nie chcę umierać, wędrowcze. Powinienem wrócić do domu.
– Nie umrzesz. Obiecuję – powiedział, a Tim po długim zastanowieniu skinął głową. – Czy ta obietnica wystarczy?
– Wystarczy – odparł chłopiec, nie zastanawiając się dłużej. Gdyby to zrobił, gdyby choć na chwilę się zawahał, na pewno odwróciłby się do wędrowca plecami i ruszył powrotną drogą. – Czy będziemy szli do tamtej bestii?
– Nie. Nie będziemy.
Tim spojrzał na wędrowca. Nie wyczuł kłamstwa w jego głosie.

*

Droga okazała się dłuższa niż wędrowiec się spodziewał. Tim widział zmęczenie na jego twarzy i przymarznięty pot ściekający spod włosów. Wcale nie cuchnął przeklętym – pomyślał, wdychając nozdrzami zimne powietrze. Z drugiej strony nie miał pojęcia, jaki zapach wydziela przeklęty, gdyż w życiu spotkał jednego i widział go z naprawdę sporej odległości.
Kiedy przedzierali się przez śnieg pod górę, w półmroku, Tim ukradkiem raz jeszcze spojrzał na wędrowca. Nie mógł poskromić ciekawości, która osiedliła się w jego sercu jak rosnący prędko cierń. Kolce raniły każdą inną myśl.
– Dlaczego tak uparcie chcesz zobaczyć się ze Skrzepolódem?
– Bo tylko on może odpowiedzieć na moje pytanie – rzekł, nabierając w międzyczasie kilka głębokich wdechów. – Mógłby to być jeszcze inny płanetnik, ale w pobliżu nie było żadnego. Skrzepolód jest...
Wędrowiec potknął się i upadł na kolano. Przerażony Tim podszedł bliżej niego, kucnął i chciał pomóc mu wstać.
– Poradzę sobie – odrzekł i rzeczywiście by sobie poradził, ale Tim był uparty i mimo wszystko pomógł mu wstać.
– Teraz już nie możemy się zatrzymać. Powinieneś był odpocząć w chacie – odparł oburzony chłopiec. Świat zaczynał ciemnieć, a zło wychodzić ze zbliżającego się mroku. – Nim tam dotrzemy, będzie noc! – odparł oburzony jeszcze bardziej, ale tylko i wyłącznie dlatego, że bał się wychodzić o tej porze doby z domu. Teraz będzie musiał wracać do niego aż zza gór.
Wędrowiec nic nie powiedział. Oboje ruszyli dalej, przebijając się przez tony śniegu. Kiedy doszli do lasu, widać było jedynie kontury czarnych pniaków. Noc zakradła się niespodziewanie, a księżyc schował się za górami. Śnieg, choć biały, był równie mało widoczny co reszta. Jakaś klaustrofobiczna wizja lasu stojącego przed nimi niby orszak kosmatych bestii czyhających w ukryciu na swe ofiary spowodowała, że Tim chciał zabrać z powrotem wędrowca ze sobą. Kiedy spojrzał w lewo, okazało się, że wędrowca nie ma przy nim, a jest tuż przed lasem.
– Hej! Wędrowcze! – Tima nagle dopadł strach. Każda myśl nakierowała się na jedną drogę, prowadzącą wprost do katastrofy. – Nie zostawiaj mnie samego! Nie powiedziałeś mi jeszcze prawdy! – wykrzyczał błagalnym głosem, przykładając dłonie odziane w rękawiczki do ust. Echo głosu chłopca rozniosło się wśród gór, docierając do uszu każdego zwierzęcia znajdującego się w pobliżu.
– Chodź więc! – odparł wędrowiec, a jego głos dobył się znikąd, ukryty w mroku jak najgorsze zło. – Nie masz czego się bać, obiecuję!
Tim, nie oglądając się, ruszył po koleinach utorowanych przez silne nogi wędrowca. Nim znalazł się przy jego boku, usłyszał przeraźliwy skowyt rozdzierający każdą zalęgniętą wewnątrz nadzieję. Jesteśmy skazani na śmierć – pomyślał i ruszył jeszcze szybciej w stronę lasu. Kiedy jego oczy dopatrzyły wędrowca maszerującego przed siebie, podbiegł czym prędzej ku niemu.
– Bestia! – powiedział i zatrzymał się. Starał się oddychać powoli i miarowo, ale panika nie pozwalała mu zachować spokoju. – Słyszałeś ją? To ona!
– Słyszałem. To tylko skowyt, nie ma się czego bać.
– Chyba nie widziałeś tej bestii. Zatrzymaj się, ona cię rozszarpie!
Ale wędrowiec pewnie brnął przed siebie, a chłopiec tuż za nim. Bestia z głębi lasu wyła, a jej dziki skowyt rozchodził się w każdą stronę. Straszliwy dźwięk dochodzący do uszu chłopca wywlekał na wierzch wszystkie wspomnienia minionego dnia. Pełno krwi, bezsilności i cierpienia. Jeżeli odwróci się od wędrowca i wróci, zostanie sam, a wtedy szanse na ucieczkę będą naprawdę nikłe. Pchanie się we dwoje wprost w paszczę bestii także nie było żadnym rozwiązaniem. Wędrowiec musiałby być wróżbiarzem albo szamanem. Problem w tym, że wyglądał jedynie na przenikliwego mężczyznę z nożem w kieszeni. Powinni definitywnie zawrócić, ale wędrowiec pchał się na oślep przed siebie, brnął dumnie i pożądliwie, chcąc usłyszeć odpowiedź na pytanie. Dlaczego ta odpowiedź jest dla niego tak ważna? Na jakie pytanie szuka odpowiedzi? – to są pytania, na które powinien znać odpowiedź przed tym, zanim wszedł tutaj, do czarnego lasu.
Długi skowyt kolejny raz wdarł się do uszu chłopca. Był głośniejszy niż poprzednie.
– Zginiemy, wędrowcze. Zginiemy! – wyjąkał, wiedząc, że są już niedaleko chaty. Po kilku krokach wyłoniła się nawet zza drzew fioletowa mgiełka. Tim głośno przełknął ślinę. Trząsł się cały ze strachu.
– Powiedz mi raz jeszcze, co widziałeś tutaj w lesie, mały przyjacielu.
– Potwora! Bestię. Błagam, nie idźmy dalej. Umrzesz i nie uzyskasz swojej odpowiedzi.
– Powiedz mi, co widziałeś – rzekł ponownie wędrowiec, jakby był głuchy na słowa chłopca.
– Bestię. Czarną jak smoła. Potwora z koszmarów.
– Racja. Jesteś spostrzegawczy. Pamiętasz, co stało się z wystrzelonymi strzałami, prawda?
Pamiętał. Odpowiedział, że pamiętał. Ponowne wycie umocniło go w pamięci.
– Nie bój się skowytu! To tylko dźwięk.
– To głos bestii!
– Musisz być naprawdę przestraszony. W noc bestia się nie pokazuje. Znika wraz z zachodem słońca, a pojawia się ze wschodem. Tak żyją cieniostwory, bezlitosne bestie.
Chłopiec nie odpowiadał. Szli w stronę chaty, słuchali dochodzących nieopodal dźwięków.
– Jesteś pewny, że to cieniostwór? Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Jestem pewny. Cieniostwory to bestie, które może przywołać tylko szaman. Żyją tylko w dzień, więc nie martw się. Póki nie ma światła, jesteśmy bezpieczni. Jej skowyt ma cię tylko nastraszyć.
Wtedy wędrowca tchnęła pierwszy raz niepewność. Chciał powiedzieć chłopcu, że prawda wygląda inaczej. Cieniostwór pilnuje zaklętej chaty. Wędrowiec chciał, aby dowiedział się, kto tak naprawdę przywołał bestię i kto jest odpowiedzialny za całe zło, które dopadło osadę jak ostre szpony ogromnego potwora. Mówiąc prawdę, pozbawiłby jednocześnie Tima wszystkiego, zmieniłby oblicze chłopca, zrobiłby z niego wyuzdaną z uczuć lalkę. Kukłę, której sznurki przymocowane do kończyn trzymałby on. Mimo wszystko zobowiązany był do tego, aby to zrobić. Niewidzialna nić, obietnica, która doprowadziła oboje właśnie tutaj, nie mogła zostać przerwana przez kłamstwo.
Zatrzymał się więc i spojrzał na chłopca, który wpierw zwolnił krok, a później postawił stopy twardo na ośnieżonej ziemi. Spojrzał na niego okiem, pomyślał, że w tym okrutnym świecie mało jest chłopców tak bystrych i dobrych jak on. Nie zdążył otworzyć ust, by obarczyć Tima prawdą o lodzie, który skuł osadę, i o Skrzepolódzie. Nie zdążył zrobić nic, stał jedynie lekko przygarbiony, przytłoczony zmęczeniem, i wpatrywał się, jak jakiś niewidzialny pazur tnie ciało Tima tak szybko, że chłopiec nie zaznaje przed śmiercią żadnego bólu. Widzi, jak Tim umiera w braku świadomości, do samego końca żyjąc w kłamstwie. Widzi, jak jego łatwowierność i brak doświadczenia przedzielają dziecko w pionie, a potem obie części ciała padają, zanurzając się w śniegu jak zwłoki tonące na dnie jeziora. Czerwień zalewa niewidzialny pazur, moczy ubranie wędrowca, skrapla twarz, a wokół zaczyna unosić się metaliczny zapach, którego tak bardzo nienawidzi.
Prawą ręką szybko sięga do kieszeni po ostrze, a lewą po bandaż okrywający zamknięte oko. Myśli prędko o tym, jak ceklarz wyczuł, że jest przeklęty, a potem otwiera drugie oko i prawda znów ukazuje się w tym świecie kłamstw. Wyciąga ostrze noża i znów staje się tym, kim był, odkąd pamiętał. Znów widzi wokół wszystko, bo drugie słońce wzeszło dla jego wzroku. Czerń i biel, dobro i zło, dwa kolory uzupełniające się w jego ślepiu; bijąca moc, która pulsuje wewnątrz, nawet kiedy jest zamknięte. To właśnie musiał wyczuć szaman, podający się za ceklarza.
Mrok zamienił się w nieskazitelną biel, a niewidzialna bestia stała się jej kontrastem. Długie i ostre pazury cieniostwora, zbroczone krwią chłopca, gotowe były sięgnąć gardła wędrowca, rozszarpać ciało na drobne kawałki. Postać przypominająca wilka z nienaturalnie długimi rękoma i wygiętymi w tył nogami ruszyła ku niemu, a potem znów stało się to samo. Za każdym razem tak się dzieje – pomyślał wędrowiec. Kiedy rozpędzona bestia zamachnęła się i opuściła szpony jak gilotynę, wędrowiec, mimo zwałów śniegu, odskoczył zręcznie w bok, przeturlał się i znalazł się pod jej nogami.. Z kucek wyskoczył i ostrzem przejechał po jej udzie. Jedna rana, druga, trzecia – znów to samo, pomyślał, odskakując i unikając kolejnego ataku. Bestia pochyliła się, próbując kłami wielkimi jak konary drzew złapać wędrowca, przegryźć go, rozkruszyć kości i pożreć. Wędrowiec wzbił się, nożem przejechał po jej pysku i dźgnął kilka razy w okolice szyi. Wiedział, że zwykłe ostrze przeleciałoby przez cieniostwora niczym powietrze. Wiedział także, że rozpalone ostrze to było za mało, by powalić przyzwanego do tego świata potwora.
Wędrowiec biegł między drzewami, a śnieg opornie starał się spowolnić jego ruchy. Bestia, wściekła do granic możliwości, goniła za nim z równym trudem, co on uciekał. Zębami otworzył fiolkę przewieszoną przez szyję i wylał czerwoną ciecz na ostrze noża. Gdy zetknęła się ze stalą, zaczęła parować. Zatrzymał się i wstrzymał oddech. Para wzbiła się w powietrze i zniknęła, a wtedy pojawił cię cieniostwór i wściekle zaczął wymachiwać szponami. Wędrowiec nie zbliżył się ani nie pozwolił bestii podejść bliżej. Złapał nóż trzema palcami i robiąc głęboki zamach, rzucił w stronę bestii tak, że ostrze wbiło się w jedno ze ślepi. Nie był pewien, czy trucizna, którą wcisnęła mu jakaś kobieta na bazarze w Verdad, była prawdziwa, czy może była to jedynie zabarwiona ciecz. Gdy po chwili bestia padła na śnieg i z żałosnym rykiem zastygła w miejscu, wędrowiec w duchu podziękował kobiecie, że go nie okłamała (jakimś sposobem potrafiła ominąć jego oko). Przyzwany cieniostwór znów wrócił do świata pośredniego, z którego został przyzwany.
Dopiero kiedy wędrowiec podniósł nóż, poczuł, że jego ręka krwawi.
Niedobrze. W tym zimnie zamarznę.

*

Dawno nic nie odczuwał, ale dzisiejszej ponurej nocy także w jego sercu nie zagościł smutek. W ubranie Tima wytarł truciznę nałożoną na ostrze noża, a potem schował nóż do kieszeni. Dwie części ciała chłopca leżały bezwładnie na śniegu pośród rubinowej kałuży. Nieopodal leżał przemoknięty i zlodowaciały bandaż, ale wędrowiec postanowił go nie nakładać. Schował go do kieszeni płaszcza i Zamknął oko, które zasłonił grzywką. Pierwiastki, tworzące świat bez kłamstw, znów ulotniły się jak pyłek rozwiany przez wiatr i po raz kolejny zapanowała ciemność. A pośród ciemności unosiła się fioletowa mgiełka wokół pustelniczej chaty, do której się udał. Okazało się, że bariera nie była silna, a odpychająca moc zniknęła od razu, kiedy wędrowiec wykonał kilka gestów dłonią, wypowiadając kolejno kilka słów. Wszystkie spisane miał w książeczce, którą nosił przy sercu po wewnętrznej stronie płaszcza. Nie pamiętał, jak trafiła w jego ręce. Wszystko wokół było wielką niewiadomą.
Tak oto nieznajomy podróżnik otworzył drzwi do chaty, które zaskrzypiały donośnie, ukazując wnętrze oświetlone zimnym blaskiem siedzącego w środku Skrzepolóda. Słyszał wiele plotek o jego wyglądzie. Ludzie mówili, że z jego pleców wyrastają lodowe rogi, że ma trzy pary nóg i siedem par rąk, a na karku dwie głowy prowadzące wielką wojnę o władzę nad niebem. Mówili wiele rzeczy, ale Skrzepolód okazał się taki, jakiego wyobraził sobie wędrowiec. Potulny, lekko zagubiony starzec z długą i białą jak lód brodą. Jego spojrzenie ukryte było pod wielkim rondlem słomianego kapelusza. Poza tym odziany był jedynie w lśniącą szatę, która tworzyła wokół światło błękitne i równie magiczne. Płanetnik był starcem zmęczonym wieczną pracą i nie zareagował żywo, kiedy naprzeciw niemu wyszedł wędrowiec.
– Witaj, Skrzepolódzie. Płanetniku niosący ze sobą lód, skuwający nawet ludzkie serca.
Płanetnik zaśmiał się jak starzec. Pogodnie, jakby wędrowiec powiedział przyjemny dla ucha żart. Jakaś część wewnątrz niego poczuła pewnego rodzaju ulgę. W Verdad mówili także, że Skrzepolód potrafi pstryknięciem palca zamienić człowieka w kostkę lodu. W końcu ma zlodowaciałe serce i zimne myśli.
– Uwolniłeś mnie z tego przeklętego miejsca. I za to ci dziękuję, przybyszu. Nie wyglądasz mi jednak na pobliskiego osadnika.
– Nie jestem osadnikiem. Wszystkich osadników zabiła kilkuletnia zima.
– Przeklęty szaman. Najpierw udobrucha wódką, a potem zamyka w klatce. Dlaczego się dziwisz? I my, płanetnicy, mamy własne zachcianki. Czasami w przebraniu pokazujemy się ludziom. Pozwól, że spytam cię, nieznajomy. Czy krew na twoich dłoniach to krew szamana?
Wędrowiec nie odwracał spojrzenia od Skrzeoplóda. Rondel skrywał jego oczy i nie był do końca pewien, o czym płanetnik myśli.
– To krew chłopca. Oddał życie, by cię uwolnić i teraz spoczywa w pokoju. Szaman uciekł. Także dałem się otumanić wódką. Niestety nie mogłem zabić go w mieszkaniu. Tam także była bariera.
– To wyjaśnia, dlaczego przeżył tę zimę. Jeden niewłaściwy ruch i znalazłbyś się tutaj. Chcesz wiedzieć, co było w tej wódce? – spytał, a kąciki ust płanetnika podniosły się w górę w sztucznym uśmiechu.
– Nie wiem, co w niej było i nie chcę wiedzieć. Przyszedłem tutaj po odpowiedź na inne pytanie. Uwolniłem cię, zobowiązany więc jesteś na nie odpowiedzieć.
– Pozwoliłeś zbiec szamanowi i zabić chłopca. Szala strat na wadze końcowych rozrachunków jest cięższa od szali zysków, przybyszu. Niemniej jednak masz rację. Jestem ci winien przysługę.
W białym świetle spowijającym wnętrze mieszkania wędrowiec dłonią odsłonił grzywkę. Płanetnik uniósł twarz i spod słomianego kapelusza zalśniły lodowate ślepia czyste jak kryształy. Wędrowiec otworzył oko. Biel i czerń zawirowała, tworząc dwie bliźniacze łzy. Spojrzał nim na Skrzepolóda. Wpierw dostrzegł uśmiech na jego twarzy, tym razem szczery, a potem Skrzepolód zaczął śmiać się w głos, ale szybko się opanował.
– Powiedz mi, kim jestem – rozkazał wędrowiec, nie ukrywając w pytaniu chęci poznania prawdy. Nie miał już sił, by udawać niewzruszonego.
– Wszyscy tak kończą, wędrowcze z odległej krainy. Dlaczego jednakże przyszedłeś do mnie?
– Jesteś płanetnikiem. Byłeś we wszystkich miejscach. Nie ma rzeczy, której byś nie wiedział.
– Masz rację – odparł Skrzepolód, gładząc się po długiej, zlodowaciałej brodzie. – Masz rację – powtórzył w zamyśleniu. – Wiem, kim jesteś. Wiem, czego szukasz, skąd pochodzisz i dlaczego potrafiłeś mnie uwolnić spod oka szamana. Wiem także, gdzie idziesz i po kogo. A ty nie potrafisz odpowiedzieć na żadne z tych pytań, prawda? Nie masz pojęcia, dlaczego potrafisz posługiwać się tak zręcznie bronią i czarami. Nie wiesz, dlaczego twoje oko widzi to, co nie jest widoczne dla oczu zwykłych śmiertelników. Nie wiesz, dlaczego jesteś inny i dlaczego jesteś tak bardzo spostrzegawczy. Nie wiesz, dlaczego potrafisz odczytać wszystko z twarzy...
– Dość tego! Nie wiem. Nie mam pojęcia. Powiedz mi więc, kim jestem? Kim jestem naprawdę?
– Nie – odparł pokrótce. Wędrowiec milczał. – Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Na żadne kolejne także. Nie takie jest twoje przeznaczenie, wędrowcze.
– Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. Odpowiedz mi, kim jestem! – krzyknął niepohamowanie.
Skrzepolód skrzywił twarz, a jego oczy błysnęły groźnie. Nawet najśmielszy bohater przestraszyłby się takiego spojrzenia, ale wędrowiec stał spokojnie. Stał i nie wiedział, dlaczego nie boi się groźnego Skrzepolóda.
– Nie zaprzeczaj moim słowom! Nie powiem ci, kim jesteś. Wolą przeznaczenia jest to, abyś dowiedział się sam – odparł i wstał. Znikąd w dłoni Skrzepolóda pojawiła biała laga, wielka jak on sam. Podparł się o nią i zbliżył do wędrowca, po czym rzekł półszeptem. – Ale mogę ci powiedzieć, gdzie możesz teraz się udać. Gdzie odnajdziesz swoje przeznaczenie.
Wędrowiec zamknął oko i zakrył grzywką, by zobaczyć Skrzepolóda w rzeczywistej postaci. Skrzepolód schylił się i wyszeptał do ucha wędrowcowi słówko, po czym wyprostował się i wyszedł z mieszkania. Las zapłonął martwym blaskiem, który dobywał się z ciała płanetnika. Uniósł rękę w stronę nieba, a z niego spłynęły białe sznury, które złapał pewnie w dłoń. Teraz mógł ruszyć w dalszą podróż razem z chmurami.
– Połóż się i odpocznij. Kominek masz już rozpalony, a łóżko zasłane. Wyrusz w pełni sił – powiedział i nie odwracając się, ruszył swoją drogą. Kiedy wędrowiec się odwrócił, ujrzał ogień w kominku i poczuł buchające, przyjemne ciepło. Nim udał się do łóżka, rozmyślał chwilę nad tym, czy jeszcze kiedyś się spotkają. Czy wtedy będzie wiedział kim jest i dokąd idzie.

*

Uwolnił się z bezkresnego mroku, otwierając oko. Zza okna chaty dobywały się promienie słońca wraz z głośnym i przyjemnym świergotem ptaków. Ogień w kominku zgasł, ale wewnątrz panowało ciepło. Usiadł na łóżku wypoczęty i spojrzał na okno przy zamkniętych drzwiach. Chatę otaczały drzewa z zielonymi koronami i krzewy obrastające konary. Nie myślał o tym ile spał, po prostu wstał i wyszedł przez drzwi. Idąc, mimo zakorzenionej gdzieś w sercu znieczulicy, zastanowił się, czy osadnicy byliby zadowoleni z odejścia Skrzepolóda.

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 10 listopad 2014 00:12

Ponura Drużyna

"Ponura drużyna", debiut literacki Luke Skull'a, to powieść, która jest typową, pełną czarnego humoru, przedstawicielką gatunku heroik fantasy. Dodatkowo do jej przeczytania zachęca nazwisko tłumacza. Marcin Mortka jest już doskonale znany z tego, że potrafi stworzyć świetne przekłady fantastycznych książek.

Bogów już nie ma. Zostali strąceni. Rozpętuje się wojna. Chciwość i żądza władzy to główne motywy działania władających magią. Nie ufają nikomu - zwłaszcza sobie nawzajem. Nastały ciężkie czasy i świat potrzebuje bohaterów. Tych jednak na próżno szukać. Cała nadzieja w ponurej drużynie, której jednak niewiele może się udać. Jej skład zdecydowanie nie wygląda obiecująco.

Choć książka nie wyróżnia się jakoś specjalnie na tle gatunku, a Luke Scull nie miał zbyt wielu nowatorskich pomysłów, to jednak powieść przyjemnie się czyta. Jest szczegółowo dopracowana i świetnie napisana. Akcja toczy się wartko, ma wiele ciekawych zwrotów, w treści nie pojawiają się dłużyzny. Fabuła jest spójna i dobrze przemyślana. Pojawia się wiele krwi, śmierci i brutalnych scen. Jak na debiutującego autora myślę, że Luke Scull spisał się świetnie.

Bohaterowie są w "Ponurej drużynie" miłą niespodzianką. Trudno przewidzieć ich zachowania, historie i przemiany. W znacznym stopniu odbiegają od dobrze znanych stereotypów. Nie każdy jest tym kim się wydaje. Do tego przedstawieni zostali, aż nazbyt brutalnie, realistycznie. Nie tylko jednak w kreacjach postaci kryją się tajemnice i niespodzianki. Również inne elementy książki posiadają ich bezliku. Większość z nich zaskakuje bardzo pozytywnie. Historia przypomina nieco szczegółowo dopracowaną sesję RPG - taką prowadzoną dla wytrawnych, głęboko siedzących w tematyce, graczy.

Zarówno edycja jak i tłumaczenie tekstu stoją na naprawdę wysokim poziomie. Nic nie utrudnia i nie uprzykrza czytania (chyba, że kogoś rażą wulgaryzmy i mocniejsze wyrażenia, wówczas nie polecam). Wydawnictwo Uroboros pod tym względem - jak zawsze - spisuje się bez zarzutu. Ku mojemu zdziwieniu jednak książka nie cieszy się zbyt dużą popularnością. Tu chyba zawinił fakt, że to taka typowa fantastyka - nie żaden "paranormal". Mam jednak nadzieję, że powieść trafi do wielbicieli fantastyki, bo choć nie znajdą w niej unikalnych elementów, to przyjemnie spędzą czas podczas czytania.

Luke Scull urodził się w Bristolu, mieszka w Warminster. Do niedawna zajmował się głównie tworzeniem gier komputerowych. Możliwe, że właśnie one natchnęły go do napisania własnej powieści. Udało mu sie stworzyć całkiem udany debiut literacki. Jestem ciekawa jak potoczą się dalej losy przedstawionego w "Ponurej drużynie" świata i co stanie się z bohaterami. Liczę również na to, że pisarz będzie miał coraz więcej własnych, nie wzorowanych na istniejącej już twórczości, pomysłów.

Dział: Książki