Rezultaty wyszukiwania dla: Bis
Wyrzutki
Gdy wiele lat temu John Flanagan wpadł na pomysł napisania dla swojego syna Michaela cyklu opowieści na dobranoc, sam chyba nie podejrzewał, że staną się one zaczątkiem bardzo poczytnej serii dla młodzieży, która rozwinie się aż do 11 tomów. Mowa tutaj rzecz jasna o cyklu "Zwiadowcy", za który pokochali Flanagana młodsi i starsi czytelnicy na całym świecie. Seria ta niedawno dotarła do fabularnej mety, a tymczasem wydawnictwo Jaguar uraczyło swoich czytelników "Trylogią Skandyjską", która pewnymi wątkami i postaciami nawiązuje do "Zwiadowców". Złośliwi lub bardziej wymagający mogą to nazwać odcinaniem kuponów, jednak ci, którym klimat książek Flanagana przypadł do gustu, powinni być zadowoleni.
Pierwsza część trylogii nosi tytuł "Wyrzutki". Akcja dzieje się w znanej już nam Skandii, ojczyźnie morskiego ludu, przypominającego Wikingów. Tym razem czytelnik ma okazję obserwować styl życia Skandian, a konkretnie wychowanie i szkolenie, jakie otrzymują młodzi chłopcy. Jego celem jest nauczenie ich, jak w przyszłości nie tylko dobrze bronić swojej ojczyzny i świetnie radzić sobie na morzu, ale przede wszystkim, jak skutecznie i obficie łupić sąsiednie krainy ze złota i bogactw, bo to stanowi główne źródło dochodu Skandian.
Głównym bohaterem jest nastoletni Hal, po matce Aralueńczyk, po ojcu Skandianin. Chłopiec musi zatem nie tylko zmagać się ze swoim mieszanym pochodzeniem, ale też radzić sobie równie dobrze, jak jego rówieśnicy. Hal nie otrzymał od natury silnej barczystej sylwetki i góry mięśni. Posiada za to bystry umysł, cechy dobrego, rozsądnego przywódcy oraz umiejętności sternika i nawigatora. To wszystko bardzo mu się przyda w zbliżającym się szkoleniu, które jest mieszanką zawodów i szkoły przetrwania. Chłopców dzieli się na drużyny, a następnie daje im do wykonania różne zadania: siłowe, na myślenie, wymagające umiejętności indywidualnych lub zespołowych. Oprócz tego każdy z nich szkoli się w walce na miecze lub topory.
Nietrudno się domyślić, że Hal trafi do najsłabszej drużyny, w dodatku złożonej z samych oryginałów. Jeden z chłopców jest na wpół ślepym osiłkiem, dwaj identyczni bliźniacy nieustannie się kłócą, a jeszcze inny jest dobrym złodziejem. Czy będą umieli ze sobą współpracować i czy w ogóle mają szansę z dwiema silniejszymi drużynami? Co zwycięży: mięśnie i siła fizyczna, czy też może spryt i umiejętność samodzielnego myślenia? Co liczy się bardziej: zwycięstwo za wszelką cenę, czy dobra zabawa i gra fair play? To się okaże. Gdzieś w cieniu chłopięcych zmagań czai się niebezpieczeństwo i wróg, który zapragnął największego skarbu Skandian. Czy zrealizuje swój plan?
Klimat powieści "Wyrzutki" bardzo przypomina ten panujący w "Zwiadowcach". Drobny i niepozorny Hal może się czytelnikowi kojarzyć z Willem, a Thorn i jego niesamowita wiedza oraz doświadczenie mogą przywodzić na myśl Halta. Oprócz tego ponownie spotykamy oberjarla Eraka, który z sentymentem wspomina swoje przygody przeżyte w towarzystwie Aralueńczyków. Składająca się z oryginałów drużyna Czapli jest skarbnicą humoru i dowcipu. Śmieszą nieustanne kłótnie bliźniaków, czy niespodziewane przebłyski inteligencji ślepego osiłka.
Powieść może być ciekawą lekturą dla dorastających chłopców, choć nie wątpię, że spodoba się ona także i dorosłym lubiącym książki tego autora. Czyta się ją lekko i łatwo, jest zabawnie i swojsko. Osobiście bardzo dobrze bawiłam się podczas lektury i spędziłam przy niej bardzo miłe popołudnie. Można by doszukiwać się pewnych nieścisłości w przeprowadzeniu finału, ale sądzę, że niekoniecznie trzeba się tak od razu czepiać. "Wyrzutki" są zabawną i ciepłą historią o dorastaniu, przyjaźni i szukaniu swojego miejsca w społeczności, gdzie inność nie zawsze musi być gorsza, a wręcz przeciwnie - może być nie lada autem.
Zakończenie częściowo zdradza nam zawartość części drugiej i jeśli autor dobrze to przeprowadzi, powinno być tylko lepiej. Umiejętności zostały nabyte, teraz przyjdzie je sprawdzić w praktyce. Sama zatem niecierpliwie czekam na część drugą, a część pierwszą polecam nie tylko wielbicielom J. Flanagana, ale też wszystkim, którzy lubią lekkie i optymistyczne powieści przygodowe z przesłaniem o wadze przyjaźni, pasji życia i braterstwie.
Kuroshitsuji #01
Mroczny klimat wiktoriańskiej Anglii, wątek kryminalny, dark fantasy, czarny humor i genialnie wręcz skonstruowany główny bohater. Przyjemna kreska, zero sentymentów, a jedynie dobra zabawa. Kuroshitsuji to dzieło młodej, japońskiej autorki, która doskonale zdaje się wiedzieć, co tak naprawdę spodoba się dziewczynom.
Sebastian Michaelis jest kamerdynerem rodziny Phantomhive. Usługuje dwunastoletniemu chłopcu o imieniu Ciel. Mimo tego, że ze swoich zadań wywiązuje się perfekcyjnie, to wszystko wokół traktuje z ironiczną pogardą i drwiną. O dziwo jednak ma anielską cierpliwość do nieudolnej służby – kucharza z głupimi pomysłami, niezdarnej pokojówki i ogrodnika. Młody panicz jest właścicielem firmy produkującej gry i zabawki, doskonale zna się na tym co robi i nikogo to nie dziwi, bo przecież jest dzieckiem, które powinno znać się na zabawkach, a sam interes kwitnie. Przedsiębiorczy chłopiec nie unika kontaktów biznesowych i wdaje się w relacje z innymi angielskimi biznesmenami i szlachcicami. Pech chciał, że trafił akurat na szajkę handlarzy narkotyków... Kiedy Ciel zostaje porwany, Sebastian bez wahania postanawia ruszyć mu na ratunek – z jednym tylko założeniem – byleby zdążyć przed kolacją.
Akcja mangi toczy się w Anglii, w czasach wiktoriańskich. Osobiście bardzo lubię tą epokę, a fantazje na jej temat w wykonaniu Japończyków są rzeczą godną uwagi – tak samo fikcyjną i fantastyczną jak ciekawą i barwną. Mroczny kamerdynerbezdyskusyjnie jest komedią, aczkolwiek taką w dobrym guście, a na dodatek pełną czarnego humoru. Podczas czytania zaśmiewałam się niemal na każdej stronie. Do tego manga, obok normalnego życia w widzianej oczami – wówczas dwudziestodwuletniej - japonki Anglii, zawiera również wątki fantasy co tworzy w niej wręcz niesamowity klimat. Odpowiedź na wszelkie pytania, które czytelnik stawiał będzie podczas poznawania mangi, Sebastian zawiera w jednym, jakże prostym i urokliwym zdaniu: „...demon ze mnie, nie kamerdyner.".
Kreska Yany Toboso jest moim zdaniem świetna. Autorka specjalizuje się w tworzeniu Yaoi, więc właściwie nic dziwnego, żeKuroshitsuji zawiera takie elementy, jak niesamowicie przystojny główny bohater i urocze (niekoniecznie męskie) stroje, do których noszenia zmusza wszystkich w jednym z rozdziałów panienka Elizabeth – narzeczona Ciela. W takich momentach naprawdę trudno byłoby się nie uśmiechnąć.
Sama fabuła również do nudnych nie należy, choć z początku mogłaby się taka wydawać – ot zwyczajne życie w bogatej rezydencji. Głównym jej wątkiem jest jednak motyw kryminalny, w którym najważniejszą rolę odgrywa oczywiście kamerdyner. Nic skomplikowanego, nic nazbyt zagmatwanego, ale jednak akcja ciekawa i wciągająca. Od mangi naprawdę ciężko się oderwać, jak już zacznie się czytać i zdecydowanie tom jest na jeden raz. Z pewnością warto po niego sięgnąć. Ja sama jestem zachwycona. I cytując wypowiedź jednego z pracowników wydawnictwo Waneko, powiem, że – Kuroshitsuji, to manga, która nie potrzebuje reklamy. Z pewnością tak właśnie jest.
W 2008 roku Mroczny kamerdyner doczekał się swojej adaptacji filmowej (anime). Ja jednak nie oglądałam i nie obejrzę, dopóki nie przeczytam całej serii, bo jestem pewna, że to by mi ją popsuło. W 2010 roku zaczął ukazywać się również drugi sezon.
Nie zgadzam się ze stwierdzeniem jakoby manga ta była jedynie dla dziewczyn. Co prawda jest tak naprawdę „o niczym" i z pewnością powiela niektóre schematy, ale jej klimat, kreska i humor rekompensują te wszystkie minusy z nawiązką. Jestem pewna, że płeć przeciwna również znajdzie w niej rzeczy, które uzna, za godne uwagi, a już z pewnością czytanie tomu umili każdemu czas. Tak jak niektóre pozycje uważam za średnie, waham się komu mogłabym je polecić, tak w tym wypadku, Kuroshitsuji z czystym sumieniem polecam każdemu, ponieważ sądzę, że każdy kto potrafi podejść do życia z dystansem, przyjemnie spędzi przy niej czas.
Czarny Wygon. Bisy
„Bisy" to trzecia część cyklu „Czarny Wygon", długo oczekiwana i z utęsknieniem wypatrywana przez fanów prozy Stefana Dardy. Jej premiera, zapowiedziana wstępnie na koniec maja bieżącego roku, w końcu stała się faktem i dwudziestego czwartego listopada do księgarń trafiła kolejna odsłona wydarzeń związanych z przeklętą wioską skrytą wśród roztoczańskich lasów. Poprzednie tomy stały na wysokim poziomie, co dość obiektywnie odzwierciedla fakt, że obydwa zostały nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla za rok 2010. Z tego też względu do lektury „Bisów" zasiadłam z jednej strony z niecierpliwością i entuzjazmem, a z drugiej, z pewną obawą, czy powieść okaże się dobrą kontynuacją, czy jedynie odgrzewaniem starego kotleta.
Książkę otwiera opowiadanie „Słowo Czarnego", które wiąże się tematycznie z fabułą „Czarnego Wygonu" i naprawdę zaostrzyło mi apetyt. Choć tekst jest krótki - liczy zaledwie kilkanaście stron, jest mroczny, trzyma w napięciu i świetnie wprowadza czytelnika w klimat grozy. Dopiero po nim rozpoczyna się właściwa powieść. Stanowi ona bezpośrednią kontynuację „Starzyzny". Witoldowi Uchmannowi, po dwóch latach spędzonych w przeklętej wiosce, udaje się powrócić do rzeczywistego świata. Niestety zło wydostało się z wioski wraz z nim i zaczyna zbierać krwawe żniwo.
Lektura „Bisów" wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia. Styl pisarza pozostał taki sam, książkę czyta się dobrze i płynnie, a jednak zabrakło mi w niej tego „czegoś", co sprawiało, że od „Słonecznej Doliny" i „Starzyzny" nie mogłam się wprost oderwać. Przede wszystkim książka jest nierówna – momenty, które intrygują i rozbudzają ciekawość przeplatają się ze znacznie rozleglejszymi fragmentami, w których niby dużo się dzieje, ale wiele z tego nie wynika. Choć wydarzenia opisane w trzecim tomie są bezpośrednią kontynuacją tych, które miały miejsce w poprzedniej części, można odnieść wrażenie, że „Bisy" to już oddzielna historia. Nie da się jej wprawdzie zrozumieć bez znajomości fabuły całego cyklu, jednak wprowadzenie zupełnie nowych wątków i postaci sprawia, że jest to opowieść nie tyle o przeklętej wiosce, a o Witoldzie Uchmannie, który ściągnął na siebie uwagę mrocznych sił i musi teraz zwalczać własne demony.
Z drugiej strony, dużym, o ile nie największym atutem książki jest niesamowita wręcz pieczołowitość, z jaką autor odmalowuje przed oczami czytelnika kolejne miejsca, w których toczy się akcja. Zwłaszcza dla mieszkańców Lubelszczyzny realizm w pokazywaniu różnych miejscowości będzie stanowił smakowity kąsek. Tym razem Darda postarał się także o wyjątkowo starannie odzwierciedlić realia polityczno-kulturowe panujące w Polsce w 2005 roku. Dostajemy więc sporą porcję informacji na temat ówczesnych rządzących, wyboru nowego papieża oraz kilka nowinek sportowych.
Zastanawiam się nad wymową tytułu książki – nazwa Bisy występuje w powieści dwukrotnie i to w różnym znaczeniu. Jest to nazwisko trzech braci, którzy pojawiają się w obszernym prologu i których dość dobrze możemy poznać, ale przygoda z nimi kończy się wraz z rozpoczęciem pierwszego rozdziału. Po drugie jest to niewielka miejscowość, w której toczą się wydarzenia opisane w ostatnich rozdziałach. Prawdopodobnie przesłanie to stanie się czytelniejsze dzięki czwartemu, ostatniemu tomowi cyklu – wcześniej autor zapowiadał, że „Czarny Wygon" będzie trylogią, ale podczas pracy nad trzecią częścią okazał się tak płodny, że materiału i pomysłów starczyło na dwie książki, a nie jedną.
Z wielkim żalem muszę stwierdzić, że „Bisy" odstają nieco od poprzednich dwóch tomów cyklu „Czarny Wygon". Żywię jednak ogromną nadzieję, że w czwartej części Stefan Darda pokaże pełnię swoich możliwości i zachwyci czytelników tak samo, a może jeszcze bardziej, jak swoimi poprzednimi powieściami. Sam cykl o Witoldzie Uchmannie jest zdecydowanie godny polecenia, mimo słabszej jednej części, więc niech to nie zniechęca Was do sięgnięcia po historię przeklętej wioski na Roztoczu i ludzi, którzy mieli pecha, by do niej trafić.
Czyste cięcie
Inaczej, niż u klasyków gatunku, bohater negatywny „Czystego cięcia" znany jest niemal od pierwszej strony książki. Tu nie będzie zaskoczenia. Nikt na koniec nie zbierze gromadki pierwszo- i drugoplanowych postaci i nie zacznie im wyjaśniać, dlaczego zabójcą jest ogrodnik... albo przyjaciel domu... albo szacowny, nobliwy dziadunio... albo przypadkowy przechodzień... albo... Nie ważne.
Rzecz w wątpliwościach, które mnie ogarnęły w trakcie lektury, czy książka Theresy Monsour, dziennikarki z południa Stanów Zjednoczonych, dostarczy amatorom suspensu wystarczających wrażeń. Koniec, niestety, wątpliwości owych nie rozwiał. Fabuła przez kilkaset stron zmierzała do konfrontacji pary antagonistów. Z jednej strony A. Romanna Michaelsa, zabójczo przystojnego chirurga plastycznego, w wolnych chwilach zajmującego się mordowaniem kobiet. Psychopaty i fetyszysty, poddanego presji przeszłości. Nie potrafiącego zapomnieć o dramatycznym dzieciństwie. Z drugiej zaś Paris Murphy – sierżant z wydziału zabójstw w St. Paul. Pięknej, wysportowanej. Również walczącej z swoimi własnymi demonami.
Konfrontacja jest jedynym możliwym zakończeniem w taki sposób prowadzonej fabuły, jaki przychodzi mi na myśl. I tutaj nikt nie powinien marudzić. Sam Harlan Coben nie stroni od takich rozwiązań. Drugą natomiast sprawą jest to, aby ten finał, który w zarysach możemy sobie wyobrazić, zwalił z nóg czymś niespodziewanym. Puentą, która zszokuje, chwyci za gardło i nie puści. Nie wiem. Może, by Paris okazała się wspólniczką doktorka? Lub doktorek jednak okazał się niewinny, sterowany hipnozą przez jakiegoś szalonego guru?
Nie. Nie tędy droga. Nie chodzi o to, aby wyręczać autora, albo pleść bzdury, że ten, czy inny, wątek powinien pójść w odmiennym kierunku. Autorka stworzyła własną opowieść, podarowała czytelnikowi nie jedną, lecz nawet kilka konfrontacji pary głównych bohaterów. Wplotła również w opowieść co najmniej jedną bonusową tajemnicę. Jaką? Tego nie wyznam. Wszak to kryminał. Odkrycie wszystkich kart byłoby niewybaczalną zbrodnią. Powiem jedynie, że uczyniła to w sposób godny uznania.
Osobiście, czytało mi się dobrze. I choć akurat mnie finał kompletnie nie zaskoczył, to w ramach wynagrodzenia otrzymałem historię z udziałem świetnie opisanych osobowości. Lekką i przyjemną lekturę bez niespodziewanych szlabanów, w postaci bełkotliwej formy. Ale czego innego mógłbym się spodziewać po dziennikarce, czyli kimś zawodowo zajmującym się obróbką słowa? Umknął jakoś fakt, że to właściwie debiut pisarski Theresy Monsour. Właśnie dzięki rasowo poprowadzonej akcji, dzięki bohaterom, psychologicznie wiarygodnym i dzięki formie, która w niczym nie ustępuje takim wyżeraczom kryminału, jak Joe Alex, Harlan Coben czy Jeffrey Deaver.
A że Coben i Deaver potrafią stworzyć literackie dzieła sztuki, historie kryminalnie doskonałe? To i cóż? Dzięki temu Monsour ma się od kogo uczyć. Jej bohaterka, Paris Murphy, pojawiła się już w kolejnych powieściach. „Czyste cięcie" rozpoczęło cykl. Z pewnością wkroczę na ścieżkę pani sierżant, by przekonać się, jak rozwinął się talent jej twórczyni.
Marek Ścieszek - Wena
Kiedy poprzedniego wieczoru literat kładł się spać, nie przypuszczał, że następny dzień przyniesie mu niespodziankę. W ogóle niespecjalnie się nad czymkolwiek zastanawiał. Ostatnie miesiące przetrwał niczym w transie, obojętny na otaczającą go rzeczywistość. Jadł bo musiał. Pracował, by mieć co jeść. Przeważnie, kiedy nie pracował – spał. Kiedy nie spał – pił albo wlepiał obojętne spojrzenie w telewizor. Do komputera nawet już nie podchodził. Nie miał po co.
Tego ranka obudził go hałas, jakby tuzin diabłów waliło niestrudzenie chochlami w miedziane kotły. Ktoś pukał do drzwi. Literat zwlókł się niechętnie z łóżka.
– Nie dadzą się nawet człowiekowi wyspać – mruknął.
Łomot nie ustawał. Literat przekręcił klucz w zamku i uchylił drzwi. Ktoś stojący po drugiej stronie otworzył je i nieszczęsny autor wielu opowieści grozy, stanął oko w oko z osobą, której się najmniej spodziewał.
– No, na co tak wytrzeszczasz gały? – usłyszał głos, o którym już zdążył zapomnieć. – Nie zaprosisz mnie do środka?
Literat zamknął usta, które chwilę wcześniej otworzył w bezgranicznym zdumieniu.
– Wena – zauważył inteligentnie.
– Wena, wena – odparła stojąca za progiem piękność, po czym bezceremonialnie weszła do mieszkania, potrącając gospodarza. W środku rozejrzała się, taksując spojrzeniem rozrzucone wokół puszki, brudne skarpety i mnóstwo innego, wydającego niezbyt miły aromat śmiecia. Zmarszczyła śliczny nosek i wydęła usteczka. – Niezły burdel.
Literat poczerwieniał, podrapał się w potylicę.
– Tak nagle mnie zostawiłaś – wychrypiał. – Bez żadnego wyjaśnienia. Zostałem sam. Cierpiałem – zakończył z wyrzutem.
Wena nie odpowiedziała, nie przestając się rozglądać. Wzruszyła tylko ramionami na znak, że nie chce o tym mówić. Widocznie miała powód, doszedł do jedynego słusznego wniosku literat i zamknął drzwi.
– Napijesz się czegoś? – zapytał zakłopotany. – Może kawy? Albo...
Wena zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.
– Posprzątaj tu trochę. Ogarnij się bo wyglądasz, jakbyś ostatnie dwa lata przespał w psiej budzie. Wykąp się, ogol. A potem do pracy.
– Ale ja mam urlop. Dwa tygodnie wolnego.
Spojrzała na niego i westchnęła, wywracając z politowaniem białkami oczu.
– Do pisania, miły – powiedziała to powoli, dokładnie akcentując słowa, tak aby zrozumiał. – Do pisania.
Skinął głową. Nie chciał jej mówić, że od ponad dwóch lat, czyli od momentu kiedy go opuściła, nie dokończył żadnej opowieści. Że choć kilkanaście zaczął, z każdą utykał już po kilku zdaniach. To w końcu wena, uznał rozsądnie. Pewnie o wszystkim wie.
*
Za oknem szczekał pies.
– Dlaczego mnie opuściłaś?
Wena stała obok regału z książkami, wodząc palcem po przetartych grzbietach, poruszając ustami jakby odczytywała tytuły. Na dźwięk głosu siedzącego przy komputerze literata uśmiechnęła się, nie tracąc zainteresowania książkami.
– Jesteś strasznie monotematyczny – powiedziała cicho. – Zauważyłeś? Połowa z twoich książek to Stephen King albo Graham Masterton a pięć szóstych to horrory. Potrafisz myśleć o czymś innym?
– Dlaczego mnie opuściłaś? – powtórzył.
– A jak sądzisz?
– Nie pytaj mnie, co sądzę. – Słowa literata zabrzmiały cokolwiek sentencjonalnie. – Jestem tylko głupim facetem. Dlaczego mnie opuściłaś?
– Sam sobie odpowiedziałeś. Jesteś tylko głupim facetem. Nie rozumiałeś moich potrzeb. A ja nie jestem jakąś tam pierwszą z brzegu weną. Od czasu do czasu chciałam cię natchnąć czymś wzniosłym, ale tobie w głowie tylko krew, flaki i odcięte członki.
Literat posmutniał.
– Mogłaś mi powiedzieć, zamiast znikać bez słowa. Może wcale nie potrzebowałaś pretekstu? Chciałaś mnie opuścić, więc to uczyniłaś. Dlaczego po tak długim czasie wróciłaś do mnie? Aby ponownie dać mi nadzieję i opuścić po raz drugi? Lubisz zadawać cierpienie.
Wena odwróciła się od regału i powiodła spojrzeniem wzdłuż łączenia ścian i sufitu. Widok pajęczyn sprawił, że pokiwała z niedowierzaniem głową.
– Ty oczywiście od razu musiałeś zacząć pić. Zresztą, niepotrzebnie się emocjonujesz. Już cię nie zostawię.
– Tylko tak mówisz. Kiedy najmniej się tego będę spodziewał, znów zadasz mi ból.
– To też była jedna z przyczyn – zauważyła. – Łatwo wpadasz w gniew. W złości rozbijasz wszystko, co się da. Rzucasz przedmiotami. Jesteś wariat, wiesz?
Literat nie skomentował. Spojrzał na monitor komputera, poprawił się na obrotowym fotelu i podrapał się w świeżo ogolony, pachnący wodą kolońską podbródek. Wena podeszła doń powoli, pochyliła się, pogłaskała go pieszczotliwie zewnętrzną stroną dłoni po policzku.
– Pisz – zachęciła go łagodnie.
– Ale ten pies za oknem tak głośno szczeka – poskarżył się. – Dekoncentruje mnie.
– Dałam ci myśl oraz chęć, aby ją kontynuować. Przez dwa lata twój umysł był pusty a wyobraźnia wyjałowiona, więc pisz i nie gadaj głupot.
Literat pochylił się nad klawiaturą, dotknął klawiszy opuszkami palców. Stojąca tuż za nim wena uśmiechała się.
– Czujesz to, prawda? – szeptała mu do ucha. – To chęć pisania. Potrzeba tworzenia własnych opowieści, kreowania światów i zapełniania ich bohaterami. Kochasz to, mój miły. Ja ciebie nie opuściłam, tylko podarowałam ci czas, abyś zrozumiał czym jest tworzenie. Jaką daje satysfakcję. Postaraj się zasłużyć na to, kochany. Pisz.
– Ale ten pies...
– Pisz.
Literat potarł kciukami opuszki pozostałych palców, przygarbił się, zamyślony zamknął oczy. Naraz gwałtownie wyprostował się w fotelu. Zaskoczona wena ledwie zdążyła się uchylić.
– Co znowu? – warknęła zniecierpliwiona.
Literat odwrócił się razem z fotelem. Źrenice rozszerzało mu zdumienie.
– Jesteś kobietą – wykrzyknął.
– A kim miałabym być? Zawsze byłam kobietą.
– Wiesz, o czym mówię. Wtedy, przed dwoma laty, byłaś jedynie zjawiskiem, natchnieniem, stanem umysłu. Nie miałaś własnej postaci. Jak to się stało, że teraz ją masz?
– Zawsze ją miałam. Tylko ty jej nie zauważałeś. – Zaśmiała się. – Ciekawe, prawda? Jak sądzisz, nadaje się to na główny powód porzucenia cię? Byłam, ale mnie nie widziałeś. Dawałam ci to, co miałam w sobie najcenniejsze, ale ty nie potrafiłeś tego dostrzec. Byłeś niewdzięcznym ślepcem. Teraz zaś...
Zamilkła, poważniejąc.
– Co, teraz?
– Teraz jestem twoim wyobrażeniem Ideału. Tworzysz grozę, ale masz w sobie wewnętrzne piękno. Twoja wyobraźnia nadała mi postać. Jestem twoją osobistą personifikacją kobiecej urody. Jestem taką doskonałością, jaką ty widzisz.
Zaczerwieniony, oddychający głęboko przez usta, jak gdyby nagle zaczęło brakować mu tchu, literat jął wodzić spojrzeniem wzdłuż kształtnej sylwetki weny. W jego oczach narastał niemy zachwyt. Rzeczywiście, wena była doskonała. Jej idealna postać, zaokrąglona tam gdzie należy, jej pociągła, blada twarzyczka, lekko uchylone małe usta, ciemne oczy, czarne, sięgające poniżej ramion włosy oczarowały go.
– Jesteś tylko pięknym złudzeniem – wyszeptał.
– Jedynie wtedy, kiedy ty tak uznasz. Mimo to stoję tu przed tobą. Możesz mnie dotknąć, jeśli nie wierzysz. Jeśli chcesz, możesz nawet nadać mi imię.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie ośmieliłbym się. Jesteś nieziemsko piękna, nie potrafiłbym wymyślić odpowiedniego imienia. Takiego, które mogłoby w pełni określić twoją urodę. Choć pewnie takie istnieją.
W jej ślicznych źrenicach pojawiły się błyski.
– Nigdy mnie nie widziałeś, a jednak, kiedy się pojawiłam po długiej rozłące, rozpoznałeś natychmiast. Wiesz, o czym to świadczy?
Milczał, czekając aż powie, co chciał usłyszeć.
– Jesteśmy jednością – rozbrzmiał jej melodyjny głos. – Ty i ja. Jesteśmy niczym wątek i osnowa. Istniejemy tylko dla siebie. Dopełniamy się nawzajem.
Nie wiedział co odpowiedzieć. Skutek tego był taki, że padły najbardziej oklepane, banalne słowa, na jakie mógł się zdobyć zakochany mężczyzna.
– Kocham cię.
– Ja też cię kocham. Pisz.
– Nie mogę.
– Po to właśnie tu jestem, abyś mógł. Pisz, kochany.
– Pies mnie rozprasza.
Błyski znikły. Wena zacisnęła usta w wąską bladą kreskę. Zaczęła głośno oddychać.
– Jesteś zła? – Literat wyraźnie się zaniepokoił.
Nie odpowiedziała. Szybko wrócił do klawiatury. W jego głowie wirowały gromady słów, niczym ćmy wokół ulicznej latarni. Należało dobrać je w grupy, nadać im sens. Sprawić, że się do siebie dopasują, że zaczną się formować w zdania a te staną się historią. Literat zaczął naciskać klawisze. Wprost z jego umysłu, przelewana na ekran monitora, poczęła się rodzić nowa opowieść. Początkowo niespiesznie, z wyczuciem, by już po kilkunastu zdaniach gnać z zawrotną prędkością na podobieństwo rozpędzonej lokomotywy.
Na środku pokoju tańczyła wena. Wirując z zamkniętymi oczyma i wzniesionymi ku górze ramionami, zwiewna niczym motyl. Nieziemsko piękna. Nuciła melodię tak doskonałą, że wena nie potrzebowała do niej tekstu. Jak pod wpływem czarów, mimo pozbywania się z rozgorączkowanego umysłu literata setek słów, pojawiały się wciąż nowe. Napełniały jego głowę, tańczyły w jej wnętrzu w tym samym rytmie, w którym wirowała wena.
*
Coś się zaczęło dziać. Palce literata utraciły płynność ruchów. Na ekranie monitora coraz częściej pojawiały się niechciane litery, a nawet słowa, złośliwe niczym chochliki. Naruszony został rytm. Tylko wena tańczyła dalej, jak gdyby nigdy nic.
Literat zerwał się na równe nogi, podbiegł do okna i pociągnął za firanę. Rozległ się trzask dartego materiału, skrzyp otwieranego na oścież okna oraz wściekły krzyk człowieka wyprowadzonego z równowagi. Na parapecie stała pusta doniczka z wyszczerbionym obrzeżem. Literat rzucił nią przez okno, blady z wściekłości. Nie trafił. Ujadanie psa rozbrzmiewało nadal, urągliwe, niestrudzone, jak gdyby nawet głośniejsze.
– Durne bydlę – wysapał literat, odwracając się w stronę pomieszczenia i zamilkł jak uderzony obuchem. W pokoju nie było nikogo. Jedynie kursor na ekranie monitora migał do niego łobuzersko. – Weno?
Odpowiedziała mu cisza.
Słaniając się na nogach, z oczyma szklącymi się od łez, zbliżył się do komputera, pochylony odczytał to, co udało mu się napisać do tej pory. Skrzywił się na widok bełkotu, który zawstydziłby początkującego grafomana.
Na trzeciej od góry półce, za książkami ukryta była butelka z bursztynowym płynem. Literat podszedł do regału, zaczął odrzucać książki na boki, aż jego oczom ukazało się szkło, zachęcająco błyszczące w świetle monitora. Ujął je w dłoń, uwolnił od nakrętki i przyłożył do ust. Pił łapczywie. Kiedy opróżnił butelkę, rzucił nią z całej siły. Szkło rozprysło się z trzaskiem na ścianie. Literat, ze zwierzęcym warkotem, dobywającym się z gardła, zrzucił monitor na podłogę po czym jął deptać resztki kolorowego plastyku.
Za oknem uparcie szczekał pies.
Panowie z Pitchfork
Kamil Gruca osadził akcję swojej debiutanckiej powieści w pełnym wojennych zawieruch XV wieku. Jedną z nich mamy okazję śledzić: to wojna angielsko-francuska, jedna z kilku w trakcie tak zwanej wojny stuletniej.
Król Francji, Karol VI, znany też pod przydomkiem Szalony, nękany urojeniami nie jest w stanie zapanować nad tym, co dzieje się w kraju. Jego wasale dzielą się na stronnictwa walczące między sobą o wpływy w państwie. Wewnętrzne problemy Francji obserwują z uwagą sąsiednie kraje. W 1415 r. Henryk V, władca Anglii, wykorzystując tę sytuację decyduje się na zbrojne uzasadnienie swoich roszczeń odnośnie północy Francji.
Na tym tle rozgrywają się dwa główne i kilka mniejszych wątków. Wraz z armią angielską na ziemie francuskie wkracza trzech tytułowych panów z Pitchfork: zubożały weteran sir Ralf Neville z marzącym o powrocie na uniwersytet synem Robertem i swoim bogatym, aczkolwiek niespecjalnie lotnym bratankiem Arturem. Równolegle obserwujemy perypetie Marii Rambures, która by uniknąć niechcianego zamążpójścia ucieka z zamku ojca w męskim przebraniu, by szukać szczęścia. A co poza tym? Szpiedzy, zdrajcy, mordercy, dużo walk, politycznych intryg, ale też obowiązkowo wątek miłosny.
Wykształcenie filozoficzne autora objawia się w prowadzonych przez rycerzy, głownie młodego Roberta, dysputach. Duża wiedza widoczna jest też odnośnie kwestii wojennych: uzbrojenia (w dopasowaniu nazw do części uzbrojenia pomocne są słowniczek i szkic zbroi znajdujące się na końcu książki) i technik walki, w tym przebiegu bitew. Dokładnie odmalowano realia średniowiecznego życia: od uczt i ubioru po maniery i architekturę.
O ile wszystkie te „rekwizyty" pasują do miejsca i czasu zdarzeń, o tyle mentalność bohaterów jest bardziej współczesna niż średniowieczna. Autor posługuje się archetypami: mądry ojciec, młodzieniec nie wiedzący jak żyć, nieskazitelny rycerz (nieodmiennie wydają mi się być wyjętymi z symboliki tarota). Jego bohaterowie to bardziej postaci z chansons de geste, niż osoby które mogłyby rzeczywiście w swoich czasach istnieć. Jest to raczej romantyczne wyobrażenie o wiekach średnich, gdzie kobietom uciekającym z domu nie grozi niewiele ponad niewygodne noclegi i poznanie miłości swojego życia.
W tym momencie można by odnieść wrażenie, że książka mi się nie podobała. Ale jednak jest wprost przeciwnie: język jest taki, jaki być powinien, nie czuję tu żadnych zdań pisanych na siłę. Czyta się szybko, a całość skrzy się lekkim dowcipem – nie przyprawiającym o wybuchy śmiechu, ale raczej o porozumiewawczy uśmiech dla autora puszczającego oko do czytelnika. Autor skupia się głównie na akcji, nie pozwalając na dłuższe jej przestoje, tak że czytelnik może się niekiedy pogubić w gąszczu nazwisk i miejsc. Warto jednak poświęcić czas i uwagę na rzecz tej książki.
Powieść historyczno-przygodowa ma w Polsce długą tradycję, dającą się streścić w haśle „Bóg, honor, ojczyzna". Kamil Gruca zręcznie nawiązuje do tych wzorców, ma zadatki na dołączenie do panteonu takich pisarzy, jak Henryk Sienkiewicz. Mam nadzieję, że druga część powieści okaże się jeszcze lepsza, bo w to, że wydawnictwo Rebis będzie kontynuować współpracę z autorem nie wątpię.
Anubis
Tajemnice z dalekiej przeszłości, mroczne zagadki i niezwykłe wykopaliska, są często inspiracją do napisania książki. Autorem "Anubisa" jest popularny niemiecki pisarz Wolfgang Hohlbein. Jest autorem wielu dobrych, znanych tytułów należących do gatunku fantasy, science fiction, horror, historycznych. Książka pojawiła się pod koniec lipca bieżącego roku nakładem wydawnictwa Red Horse.
Czytelnik poznaje barwne postaci: każda inna, mająca swoje indywidualne cechy i zachowania, co ma wpływ na ciekawe, interesujące losy bohaterów. Fabuła jest znakomita. Początkowo jest prosta, nieskomplikowana, z czasem szybko się gmatwa, okazując się bardzo wciągającą. Podczas czytania rodzą się w głowie setki pytań, na które odpowiadają nam kolejne strony. Skomponowany nastrój przez Hohlbeina jest niezwykły, autor nie użył banalnych scen brutalności, makabryczności rodem z prostego horroru, które w tym przypadku mogło by tylko zaszkodzić. Doskonale pasuje panujący niepokój otoczony tajemniczą atmosferą.
Opowieść rozpoczyna się w małym miateczku Thompson na amerykańskiej prowincji, gdzie mieszka główny bohater, a jest nim absolwent Harvardu, archeolog, profesor Morgens VanAndt. Uczony nie prowadził imponującej kariery naukowej z powodu nieprzyjemnego incydentu w poprzedniej pracy, przez który musiał wyjechać. Poznajemy go jako wykładowcę na trzeciorzędnym college'u. Mieszkał w małym pensjonacie prowadzonym przez starszą od niego, dość wścibską gosposię - pannę Preussler.
U profesora Morgensa zjawia się jego dawny znajomy doktor Graves, z którym bohater nie miał miłych wspomnień, ponieważ przyczynił się do zniszczenia zapowiadającej się kariery naukowej. Graves dał Morgensenowi propozycję pracy przy wykopaliskach świątyni. Możliwość poprawienia reputacji, uznania w kręgach naukowych i sama ranga pracy przy przełomowych dla świata odkryciach, skłoniła profesora do przyjęcia propozycji. Jak potoczą się losy bohaterów i postęp prac?... To już musicie sprawdzić sami.
Poznajemy również przeszłość profesora, jego studenckie życie, kobietę - z którą miał spędzić resztę życia - oraz wiele interesujących spraw związanych z poprzednią pracą i życiem bohatera.
Mimo 650 stron, ksiażkę czyta się szybko i przyjemnie, oczekując kolejnych wątków i przygód. Dla niektórych małym minusem mogą być rozbudowane opisy, co może być strasznie meczącym przerywnikiem akcji, choc z drugiej strony spełniają rolę wprowadzania klimatu między dialogami. Mimo tego ocena "Anubisa" nie może być inna- sukces Wolfganga Hohlbeina. Jeszcze raz podkreślę: narracja, doskonały nastrój i wciągająca fabuła zmuszają do przeczytania tej książki.
Serdecznie zapraszam do lektury i gorąco polecam!
Bolo!
Książka Davida Webera „BOLO!" powstała na podstawie pomysłu Keitha Laumera o inteligentnych czołgach. Opowiadania i powieści z tego cyklu pisali m.in. S.M Stirling, David Drake, Mercedes Lackey, William R. Fosthen, William Keith, John Ringo oraz David Weber, znany głównie z wydawanego przez wydawnictwo Rebis cyklu „Honor Harington". „ Bolo!" jest typowym przykładem militarnej fantastyki naukowej. Zawiera w sobie 4 opowiadania obejmujące okres 1400 lat, które dzieją się w rozmaitych momentach historii wojen prowadzonych przez ludzkość.
Oczywiście głównymi bohaterami tychże opowiadań są bojowe czołgi, które dzięki cudowi psychotroniki, posiadają własne osobowości oraz charaktery, które wraz z ich ludzkimi dowódcami tworzą niepowtarzalny duet. Takie połączenie sztucznego intelektu wraz z ludzką intuicją sprawia, że Bolo są postrachem całej galaktyki i główną siłą w walce z obcymi. Książka ta jest też doskonałym przekrojem historii rozwoju Bolo, od pierwszego który był w pełni świadomy, do połączenia przez sprzęg człowieka z maszyną.
Pierwsze wrażenie, dla kogoś kto trzyma się z daleka od książek militarnych, może być mało ciekawe. Jednakże po przeczytaniu pierwszych stron książka wciąga i jest więcej niż tylko przystępna. Początkowo podchodziłam do tej książki z lekkim dystansem, ponieważ spodziewałam się opisu bitew kosmicznych, przeładowanych technicznym bełkotem i pełnych taktycznych posunięć, nad których sensem musiałabym się zbyt długo zastanawiać. Miłym rozczarowaniem było dla mnie, że książka, mimo iż jest bardzo dynamiczna i dużo w niej akcji, jest także bardzo ludzka. I co jest ciekawe, głównie przez osobowości jakie posiadają czołgi: poetki, szalonego obrońcy, weterana oddającego życie za nowicjusza oraz Bolo wojennego mściciela. I tutaj wielkie brawa dla autora, który potrafił z takiego punktu obserwacyjnego przedstawić pola kosmicznych potyczek, że czytający wczuwa się w sytuację, a nie analizuje ją. Niejednemu czytelnikowi uda się uronić łezkę pod koniec „I wiele mil", pierwszego opowiadania wprowadzającego Bolo z nieograniczoną w pełni świadomością. Każda kolejna opowieść jest obrazem tego, jak wielkie uczucie może łączyć człowieka i maszynę na tle okrutnych walk, gdzie honor, odwaga, a także żądza mordu jest nieodłącznym elementem wojny. Interesującą rzeczą dla prawdziwych fanów militarystyki są zestawione w dość obszernej postaci dane taktyczno-techniczne oraz ogólne uwagi o uzbrojeniu wszystkich typów Bolo produkowanych w historii.
Książkę polecam dla wszystkich tych, którzy lubią lekką literaturę, w szczególności dla zapaleńców którzy lubią czołgi i podobne „zabawki", których w książce jest wiele. Osobom, które preferują literaturę typu Jacek Dukaj, odradzam tę pozycję - będzie zbyt prosta i opierająca się na zbyt jasnych intencjach. Jednym minusem jest niestety oprawa wizualna książki, która zdecydowanie nie zachęca, jednakże przy niskiej cenie nie jest to aż tak wielki mankament. Podsumowując: książka jest przystępna, żywiołowa i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Na pewno podbije serce niejednego nastolatka z pasjami militarystycznymi, pozostałym wbrew pozorom też przyniesie wiele przyjemności z czytania.
Angelfall
Anioły, nazywane też posłańcami, to istoty, które istnieją w wielu religiach, nie tylko w chrześcijaństwie. Choć ich wyobrażenia mogą być różne, to w praktyce ich rola sprowadza się do służenia Bogu oraz pośredniczenia między Stwórcą a ludźmi. Niektóre księgi Pisma Świętego mówią też, że ich powinnością jest ochrona ludzi, panowanie nad ciałami niebieskimi, walka z demonami, czynienie cudów, a nawet kierowanie państwami i narodami. Stworzone przed człowiekiem są piękne, groźne i doskonałe. Jednak zawsze postrzega się je jako naszych Stróżów i chyba ta funkcja jest nam, ludziom, najbliższa. Liczne są świadectwa osób, które doświadczyły anielskiej obecności lub zostały przez swoich stróżów uratowane przed śmiercią.
Susan Ee w swojej książce zastanawia się, co by się stało, gdyby ci, którzy mają służyć i chronić, obrócili się przeciwko swojej roli i obowiązkom. Odpowiedź jest prosta. Na Ziemi zapanowałby chaos i ciemności, a ludzie szybko zostaliby sprowadzeni do roli sług, zabawek, albo armatniego mięsa.
Współczesna Ameryka. Trzy tygodnie temu zastępy anielskie obróciły Ziemię w perzynę. Upadły rządy, miasta są tylko dopalającymi się gruzami, a opuszczone ulice, biurowce i domy są idealnym miejscem dla panoszących się gangów, dilerów i handlarzy. Nikt nie wie, co dokładnie się stało i dlaczego anioły tak się zachowują. Ludzkość się podzieliła- albo organizuje się w ruch oporu, albo dobrowolnie oddaje się w ręce aniołów i przyjmuje rolę sług lub zabawek. Można by potępiać tę drugą grupę, gdyby nie fakt, że panuje głód, a wiadomo, że z głodu i dla dobra bliskich człowiek jest w stanie się bardzo głęboko upodlić.
Główną bohaterką powieści jest 17-letnia Penryn, której młodsza siostra zostaje porwana przez anioły. Zdeterminowana dziewczyna postanawia odnaleźć Paige i uwolnić ją. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Porwanie Paige zbiegło się w czasie z walką aniołów, czego świadkiem były Penryn i jej rodzina. W wyniku tej nierównej walki (pięciu na jednego) pokonany anioł został brutalnie okaleczony i obcięto mu skrzydła. Penryn ma świadomość, że sama nie da rady uwolnić siostry, dlatego pomaga Raffemu (tak ma na imię anioł), licząc, że on potem pomoże jej.
W ten sposób rozpoczyna się podróż przez zniszczone miasto oraz poszukiwanie siedziby aniołów, zwanej gniazdem. W trakcie wędrówki zwykła dziewczyna i anioł, który okaże się kimś ważniejszym w hierarchii niż na to wygląda, będą mieli okazję lepiej się poznać i zgłębić różnice między ludźmi i aniołami. Szybko okazuje się, że ludzie, choć często niedoskonali, kierują się prostymi prawdami i w większości mają sumienie, a także naprawdę umieją walczyć o to, co jest im drogie. Tymczasem anioły, niby tak piękne i nieskazitelne, poddają się najgorszym i najpodlejszym uciechom. Gardzą ludźmi za ich słabość i uległość, nie widząc, że sami są tak naprawdę dużo gorsi.
Początkowe rozdziały nie obfitują może w wiele wydarzeń, ale autorka nadrabia to komizmem słownym w rozmowach Penryn i Raffego oraz komizmem postaci matki Penryn, oscylującej pomiędzy opętaniem a chorobą psychiczną. Ta raz nieobliczalna i niebezpieczna kobieta, a za chwilę czuła i opiekuńcza matka od lat walczy z własnymi demonami, co wcale śmieszne nie jest. Tragikomiczny jest sposób, w jaki to szaleństwo się objawia i jest komentowane przez Penryn, dla której inność matki jest już tylko czymś, czemu należy przytaknąć i iść dalej.
Druga połowa książki jest znacznie żywsza i ciekawsza, choć momentami, przyznam, nie mogłam opanować uczucia obrzydzenia. Nie poznajemy wszystkich tajemnic aniołów i inwazji na Ziemię. Autorka ledwie uchyliła zasłonę w tym temacie, jednak brutalne doświadczenia w podziemiach gniazda i ich krwawy efekt, czego dobrym przykładem jest Paige, budzą naprawdę mieszane uczucia. Od odrazy do ciekawości po co to i co z tym dalej będzie. Barwny i obrazowy język powieści sugestywnie oddają głębię świata przedstawionego.
Duży plus należy się autorce za pozostawienie relacji Penryn i Raffego na poziomie głębokiego przywiązania towarzyszy podróży. Początkowo dumny i niechętny dziewczynie anioł, z czasem zaczyna doceniać jej poświęcenie wobec siostry i sam obdarza ją przyjaźnią. Czy relacja ta z czasem zmieni się w coś więcej, tego na razie nie wiadomo. Osobiście wolałabym, aby zostało tak jak jest. W końcu przecież aniołowie nie powinni się wiązać z córami człowieczymi.
Bardzo ciekawe jest również zakończenie. Jaki był cel makabrycznych eksperymentów w gnieździe? Co się stanie z Raffem zaszufladkowanym na siłę do tych złych? I jaka przyszłość czeka małą Paige tak okrutnie odmienioną? Bardzo jestem tego wszystkiego ciekawa.
Polecam powieść Susan Ee. W dobie paranormalnych romansów śmiertelniczek z istotami "z nie z tego świata" "Angelfall" jest naprawdę miłą odmianą i na długo zapada w pamięć.
Premiera: "Władcy świtu"
Już 7 października swoją premierę będzie miała kolejna książka z cyklu Nowe Horyzonty wyd. Rebis. Tym razem będzie to powieść Andrzeja Zimniaka "Włądcy świtu". Jest to powieść science-fiction z zakresu social fiction, która mimo silnego sztafażu fantastycznego skupiona jest na aspektach socjologicznych i psychologicznych.