Rezultaty wyszukiwania dla: Anna Nieznaj
Milczysz, moja śliczna...
Grudzień 1902 roku. Nowy Jork został przysypany śniegiem. Z jednej strony ma to swoje plusy, bo tworzy klimat do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Można też wybrać się z ukochanym na ślizgawkę. Jednak z drugiej strony tuszuje to wiele zbrodni i utrudnia poszukiwania, już nie wspominając o tym, że mróz jest srogi. A w pracy detektywa taka pogoda nie jest ułatwieniem. W końcu Molly Murphy nie potrafi siedzieć bezczynnie. Tak oto w skrócie zaczyna się siódma już przygoda z rudowłosą Irlandką, która postanowiła przecierać szlaki w trudnej drodze kobiet do emancypacji i samodecydowania o życiu.
Tytuł siódmej części zaczerpnęła autorka z broadwayowskiej musicalu Florodora. Milczącą ślicznotką jest tajemnicza dziewczyna, którą Molly i Daniel znajdują na wpół zmarzniętą w śnieżnej zaspie w Central Parku. Kim jest i dlaczego nic nie mówi? Sprawa okaże się dość skomplikowana i zawiedzie wścibską Molly nie tylko do dzielnicy sycylijskich gangów, ale nawet do obrośniętego złą sławą Ward's Island, na której znajduje się szpital dla umysłowo chorych. Ale to nie wszystko.
Po miesiącach zaciskania pasa w zawodzie detektywa, wreszcie coś rusza i oto zlecenia sypią się jak z rękawa. Molly musi nie tylko sprawdzić reputację pewnego młodego kandydata na męża. W nowojorskim teatrze Casino ponoć zadomowił się duch, który utrudnia aktorom pracę i dybie na osobę gwiazdy wodewili Blanche Lovejoy. Rudowłosa śledcza będzie musiała sprawę zbadać i wcielić się w rolę pilnej uczennicy. Pozna też smak rywalizacji w środowisku tancerek oraz odczuje na własnej skórze działanie tremy. Jakby tego było mało, do Molly odezwie się panna Van Woekem z prośbą o rozwiązanie zagadki posądzonego o rozbój siostrzeńca. Czy Molly nie bierze na siebie zbyt wiele? A może te wszystkie sprawy połączone są niewidzialnymi nićmi i mają jakiś punkt wspólny?
Jedno jest pewne: z Molly Murphy nie można się nudzić i nudno nie będzie. Mogłoby się wydawać, że to już siódmy tom i autorce wyczerpią się pomysły na kolejne intrygi. Nic z tych rzeczy. Próg XX wieku i tworząca się społeczność Nowego Jorku to kopalnia inspiracji i pomysłów. Rhys Bowen sięga do autentycznych wydarzeń i postaci, dzięki czemu cała historia jest tak wiarygodna, że ciężko się od niej oderwać. Gdy zaczynałam lekturę tomu siódmego wydawało mi się, że autorka tym razem za dużo umieściła w fabule. Tu rosnące w siłę gangi i walka o wpływy, tam środowisko nowojorskiego wodewilu. W tym wszystkim milcząca nieznajoma, badania hipnozą, bo już zaczyna się mówić o wadze podświadomości i leczeniu umysłu, napad rabunkowy i na okrasę duch w teatrze. Okazało się jednak, że każdy wątek miał swoje zaplanowane wcześniej miejsce i każdy szczegół składał się na przemyślaną i wciągającą historię kryminalną. Jednym słowem, po siedmiu częściach cykl o Molly Murphy nadal jest tak samo dobry, a nawet lepszy z tomu na tom. Jak zawsze przy powieściach tej autorki, czyta się szybko, jest zabawnie i barwnie, a jednocześnie ma się świadomość, że to czasy tak odległe, że nie da się uchronić przed sentymentalnym myśleniem.
Trochę drażnił mnie wątek Daniela Sulivana, który straciwszy stanowisko kapitana policji, obecnie jest bez pracy i stracił pazur. Mężczyzna bez zajęcia bywa uciążliwy, to fakt. Jednak miała wrażenie, że autorce skończyły się pomysły na tę postać. Jednocześnie jego podejście do pracy Molly i traktowanie nie do końca poważnie, sprawiały, że coraz mniej go lubiłam. Zakończenie powieści odsłania nowe widoki na losy tej postaci. Być może na pracy w policji świat się nie kończy, ale to się jeszcze okaże.
Bardzo podobała mi się kolejna część cyklu. Świat Molly Murphy jest uroczy i fascynujący, a tworząca się na oczach czytelnika XX-wieczna Ameryka ma w sobie coś uwodzicielskiego. Z pewnością życie nie było wtedy proste, a już dla kobiet w szczególności, niemniej jednak te początki mają w sobie niezaprzeczalny magnetyzm historii.
Teraz nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na dalsze losy Molly i jej przyjaciół. Oby nie za długo.
Piotr Żamojda - Wojna przyszła
A co ono jest, to słońce, i czego tak smali? - zastanawiał się Wojciech Drewniak, siedząc na ławce pod szczerbatym, pozieleniałym od wilgoci i starości płotem.
Czy jest dziurą w niebie, za którą nic tylko ogień? A może lampą od Pana Boga ludziom i wszelkiemu stworzeniu daną, aby mroki i zło wszelakie na pół dnia ze świata wyganiać i kształt rzeczom nadawać?
Wolno obracały się dzisiaj koła, trybiki i tuleje, kiepsko kręciły wały i przesuwały na wątłych osiach myśli niespieszne w skołatanej alkoholem głowie. Zgrzyt jakiś niemiłosierny skrobał po umordowanym bimbrem czerepie. Coś tam we łbie terkotało. Ale co? Bóg tylko raczył wiedzieć z czego taki tęgi umysł jak Wojtkowy był skonstruowany. Kto by przeniknął dwie albo i więcej stóp mułu myśli zaległych i nieporuszonych?
A jeśli to sam Bóg patrzy przez ono słońce na świat, to jakże tak twarz na nie podnosić, palcem pokazywać, albo szczać w szczerym polu z przyrodzeniem skierowanym w Jego stronę?
Słońce jak rozbite jajco na rozpalonej patelni, a kolor jego jak niezakwitłe jeszcze mlecze na wiosennej łące.
Dawno jadł Wojtek smażone jajko. Oblizał suche, spierzchnięte wargi, przejechał językiem po rudych, przydługich wąsiskach. Zamlaskał tęsknie. Ostatnią kurkę - tę ładną dropiatą – jastrząb,skurwysyn porwał.
Pies się przyplątał. Burek czy Borsuk? Nie mógł sobie Wojtek przypomnieć jego imienia, bo też i nie zaprzątał on prawie nigdy swym istnieniem Wojtkowej głowy. Z łańcucha, swołocz, znowu się zerwał.
Burek, czy może jednak Borsuk, zamachał kikutem ogona i niepewnie popatrzył na swego pana, zapiszczał cicho i zwrócił łeb w głąb drogi biegnącej przez wieś. Lękliwy był z niego pies i Wojtek nigdy nie był w stanie pojąć tej bojaźni. Wszak miał być zły! Zwłaszcza po tym jak odrąbał mu ogon. Dziad rąbał, ojciec rąbał, on rąbał! Całe pokolenia psich ogonów odrąbano w ostatnim obejściu we wsi Rozstaje. Nigdy nie dawał ten okrutny proceder oczekiwanego rezultatu, jednak trzymał się uparcie i bezrozumnie lud tutejszy tej tradycji jak rzep Burkowego grzbietu.
– I co tak pysk nadstawiasz, ślepiami wiercisz? - zaskrzeczał Wojtek przez zaschnięte usta. - Żreć nie dostaniesz, sam coś znajdź. Pożytku z ciebie żadnego, tak jak i z kota próżniaka, któren ino by się na przypiecku wylegiwał. Ni to wydoić, ni kiełbasy z tego zrobić. Tfu! Zaraza.
Zapatrzyło się bure psisko na swego pana i zdawało się słuchać ze zrozumieniem i pokorą wyrzutów o sens i pożytek ze swego istnienia. Jaki obraz człowieka odbił się w ciemnych psich oczach? Pies tylko to wiedział, a ludzkiego umysłu jak zawsze to nie obchodziło. Nie pojmował Borsuk czy Burek, po co jest na tym świecie i choć smutne było to życie, to zwyczajnie chciał żyć. Dzisiejszego poranka poczuł zbliżający się chłód śmierci pewnej i nieodwołalnej. Nic ludziom nie był winien, za nic nie był wdzięczny, jednak przyszedł wiedziony głupią psią wiernością, której nie potrafiły zabić ni głód, ni świst siekiery.
– Rusz się z tej ławki pijaku, panie, chłopie głupi i okrutny. Ratuj swoje dzieci maleńkie, żonę tak wredną jak i bezdennie głupią. Otwórz chlew i wyprowadź jego smutnych mieszkańców. Uciekaj do lasu tak, jak i ja to zaraz zrobię, człowieku!
To wszystko wypowiedział pies do swego pana, kiedy był jeszcze czas i można było los odwrócić. Ale któż by psa zrozumiał? Bo przecież nigdzie psiej mowy nie uczą. A bo i po co? Kto miałby czas na durnoty, kiedy pańszczyzna od świtu do wieczora, czynsze w postaci czterdziestu groszy z łanu na św. Marcina, daniny w pięciu korcach owsa takoż z łanu, korzec dla plebana, kolendy, no i co dziesiąty snop z pola także dla kościoła. Może gdyby tak Wojtka głowa nie bolała, zrozumiałby coś z tego psiego gadania?
– Poszedł won! - Wojciech pochylił się na ławce, udał, że szuka kamienia - odwiecznego pośrednika w rozmowach głupca ze słabszymi od siebie. Gdyby był takowy na wyciągniecie ręki, to byłby i cisnął nim, a tak udał tylko, wziął zamach i to wystarczyło. Odszedł Burek czy Borsuk bez żalu, nie oglądając się za siebie. Zakręcił burym kikutem ogona i zniknął z Wojtkowych oczu.
Droga, która wiedzie przez Rozstaje, nie ma początku i nie ma też końca. A tak jest szeroka, że dwa wozy z sianem spokojnie się na niej miną i obejdzie się bez wyzwisk woźniców i smagania batem. Nie wiadomo, gdzie jej kres. Może dziedzic to wie, albo ksiądz w szkołach uczony umiałby na mapie się rozeznać, co jest na obu jej końcach? Wiadomo, czy tam, gdzieś hen, to aby człowiek jeszcze mieszka, czy może już nie człowiek? Tylko po co ona taka bezkresna? Po co w świat wiedzie? Wszak coś może przyjść tu ze świata, zwalić się na głowę? Prawda? Prawda.
Jak długo będziesz patrzył się w taki bezkres drogi, to prędzej czy później, coś zobaczysz na horyzoncie. A po co tak wyglądać? Jeszcze diabła zobaczysz, a on zobaczy ciebie. I co wtedy?
Dziadek spotkał kiedyś diabła, jak był młody, nim jeszcze do wojska poszedł, nim mu to wojsko i świat daleki nogi nie zabrało. Lubił o tym opowiadać, szczególnie zimową porą, kiedy ciemność szybko na świat przychodzi, a spać jeszcze się nie chce i wszyscy są w chałupie. Nauczył się tej opowieści Wojtek na pamięć. Słów wszystkich, które stary wypowiadał, po prawdzie, nie rozumiał, ale podobała mu się ona czasem bardziej niż wojenne historie, choć strachem go za każdym razem przejmowała nadzwyczajnie. Nikt zresztą dziadka, kiedy z wojen w świecie wrócił, pojąć w pełni nie był w stanie. Świat daje i zabiera, a czasem tylko zabiera, nic w zamian nie dając. Dziadkowi nogę zabrał. I na co komu tam w dalekich krajach chłopska noga, krzywa i bosa? Dał w zamian słowa, ładne, gładkie, ale i obce, takie co to tylko ksiądz zna albo jaśniepan. Od takich słów to świat w izbie, czy obejściu wydawał się czasem większy, bardziej kolorowy, ale i nieswój niekiedy. Dom jest prawdziwym domem, a wieś własnym miejscem na ziemi, kiedy zna się nazwy wszystkich rzeczy i zwierząt w zasięgu wzroku. Że o imionach ludzi nie wspominając.
W noc lipcową, powiadał, wracał z pijatyki, właściwie to z targu, bo go jego ojciec z wieprzem na sprzedaż wysłał. Wiadomo, sprzedał żywinę, grosz ładny wpadł do kabzy, wypić trzeba. Jakże nie wypić? Wracał tedy bardzo handlem strudzony, senny mocno, drogą wedle cmentarza. A nijak ścieżki prosto go nie wiodły.
– Przysiądę gdzie sobie, zdrzemnę się chwilę, to i nogi lepiej do domu poniosą. - Jak pomyślał, tak też uczynił.
Na rozstajach, za cmentarzem, jeszcze pół wieku temu nazad, szubienice stały. Kto je tam postawił i kto na nich wisiał? Nikt tego już nie pomni. Usiadł – myślał - pod drzewem, ale pień jakiś taki dziwnie równy, kanciasty i zimny nieprzyjemnym dreszczem po plecach go zmacał. Skrzypienie dziadek jął słyszeć nad głową. Podniósł wzrok, a tu sznur gruby z pętlą na końcu pod sam nos mu z wysokości zjeżdża! Wszelki włos, co był skórę dziadka porastał, zaraz na baczność stanął!
– Co to jest prawdziwy strach - powiadał wiele lat później - to ja wtedy właśnie poznałem. Na wojnie owszem, też się człowiek bał, ale wtedy wiedział, czego się lękał: bólu i śmierci. A to był strach o duszę, inaczej tego nie umiem ująć, lęk przed męką bez końca. Poczuł był dłoń na ramieniu, zimną i twardą, która to dłoń, gdy chciał się poderwać z ziemi i uciec, na miejscu go mocno osadziła.
– Czas już na ciebie, Macieju – usłyszał nad uchem głos słodki i natarczywy. - Tu jest papier na śmierć twoją w niemieckiej mowie spisany.
– Jak to na śmierć?!
– Ot tak, zwyczajnie.
– To tutaj stoi, że mi śmierć na tę noc lipcową zapisano?
– Tak jest, zbieraj się.
– A kto tak zasądził i za jakie winy?
– Pan nasz w największej głębinie. On zna wszystkie twoje grzechy i one na tym papierze są spisane.
– A kto by tam zrozumiał niemiecką mowę? A tym bardziej ichnie pismo rozczytał? Skąd mnie wiedzieć, czy to nie łgarstwo jakieś?
– Proces był poważny, w przytomności niemieckich sędziów odbyty. Prawda, że zaocznie przeprowadzony, ale cóż...
Coś dziadka tknęło:
– Poważny proces, powiadacie?
– Bez dwóch zdań.
Zafrasował się dziadek nie na żarty. To już odchodzić z tego świata, kiedy jeszcze się w nim na dobre nie rozsmakował? Prędki miał on jednak pomyślunek. Nie ma co. Posapał, postękał, po głowie się podrapał i rzekł:
– Mam ja jeszcze jeden grzech, o którym nie śmiałem nawet księdzu wyznać na spowiedzi. Grzech, za który niechybnie diabli duszę w pełnym prawie do piekła porywają. Choćby sam święty Piotr był się za człowiekiem wstawiał, nie ma odeń odwołania.
Zadrżał jakby z obrzydzenia i strachu smoluch czarniawy na dźwięk apostolskiego imienia, ale zaraz rzekł:
– Nadstawiam ucha.
– Wyznać mam jak na prawdziwym sądzie?
– W rzeczy samej. Świadków wprawdzie nie mam, ale skąd tu wziąć Niemca na takim pustkowiu?
– No to nadstawcie ucha, panie sędzio czarny.
– Słucham.
– Ja, Maciej Drewniak wyznaję... w Imię Ojca, Syna i Ducha Świętego...
Huknęło coś gromko! Targnęło powietrzem. Załopotała czarna kapota, stuknęły głucho kopyta o ziemię i czorta nie było.
Tak to niegdyś ojciec ojca opowiadał. Prawda, że co i raz inaczej ta opowieść w niektórych miejscach wyglądała, ale kto by tam teraz wiedział, jak to było naprawdę? Kto kłam dziadkowi zadawał, to go stary do diabła odsyłał, co by się wszystkiego u samego Belzebuba dowiedział.
Mimo swej niepokojącej nieskończoności, trzeba przyznać, dobra jest ona droga. Tu i tam trochę nierówna, są w niej i kamienie, których nikt z niej nie wyrywa, a na których wóz się przechyla. Korzeń drzewa tu i ówdzie tak ją rozrywa, że przewrócić się łatwo. Kurzy suchą porą, aż nos zatyka, a na wiosnę w roztopy buty można w błocie zostawić. Oczywiście, jeśli ktoś akurat ma parę butów w chałupie. Stąd się w świat, jak pan zezwoli, dzieci do szkół wypuszcza. Drogą idzie się w pole, do kościoła, do karczmy, wreszcie drogą wiozą na cmentarz. I każdy może z niej korzystać: dzieci, baby, wyrostki, krowy, gęsi, nawet pies powsinoga z rzepem u ogona – jeśli takowy jeszcze posiada.
Na pole, do kościoła i na jarmark powinny wieść wszystkie drogi tego świata. Każdy znałby swoje miejsce na świecie. Nikt by wtedy nie błądził.
Święta Regina jesień zaczyna. Powtarzane niegdyś przez ojca przysłowie nagle pojawiło się w jego głowie. Czas zalotów, swatów, w końcu czas wesel. Pogasły wczoraj świece na ołtarzu w trakcie zaślubin. Na śmierć to? Tacy młodzi! Jasnowłosa córka Żórków nie ma jeszcze szesnastu wiosen. Jasiek Grzyb ledwie osiemnasty rok skończył. Jakże tak? Cały kościółek nabity ludźmi po brzegi struchlał, wstrzymał oddech, księdzu na chwilę jakby słów zabrakło. Zjedli kostkę cukru po wyjściu z kaplicy na słodkie życie. Co z tego, że słodkie, kiedy wróżba wskazała krótkie? Jaki to wiatr na mszę zawitał i płomyki podusił? Jak na stypę siadali wszyscy wczoraj do stołów. Ale i padali potem pod stoły jak na dobrym weselisku. Bo dobre jednak było to weselisko. Gorzałka, matka pocieszycielka, przegoniła precz frasunek. Ale i też rozum. A dzisiaj łeb pęka!
Pali to oko na niebiesiech, a świat zda się plecy stare do grzania nadstawia. Nieruchawy dziś ten świat, jakby czekał na coś. Nie, świat na nic nie czeka, świat jest obojętny. On po prostu jest i tyle.
Smali ono słońce tak, że aż dym zdaje się czuć w powietrzu. Cichuśko. Ptaszkowie zacichli. Czy też to harmider taki, że świata bożego nie słychać? Gdybyż tak głowa była wódką nie sterana, usłyszałby może Wojtek coś więcej. Poznałby znaczenie ciszy nagłej, co aż dudni od zdarzeń gwałtownych, które jeszcze nie nadeszły, ale już się kształtują, czekają na granicy między niebytem a rzeczywistością.
Droga, zdaje się Wojtkowi, drży. Czuje to pod bosymi stopami. Dudni jakby tysiącem ludzkich kroków i tysiącem końskich kopyt. Ale ile to jest tysiąc? Kto by to wiedział, zliczył? Na pewno nie Wojtek. Głucho dźwięczy sucha ziemia, jakby bęben wyrósł w środku chłopskiej głowy i jął twardo i zapamiętale wybijać rytm: Bum! Bum! Bam!
– Ach! Przestań że! - krzyczy Wojtek w błękitne obojętne niebo i wszystko naraz się kończy. Dźwięki, ziemia, powietrze, słońce, wreszcie droga się kurczy i zwija w niebyt.
*
– Strasznie to słońce pali, panie wachmistrzu – powiedział, mrużąc blado niebieskie oczy, Anatol Sorokin starszy szeregowy Dwunastego Dragońskiego Starodubowskiego Pułku wchodzącego w skład Dwunastej Dywizji Kawalerii Armii Imperium Rosyjskiego. - Chłopów będziemy mordować... -dodał, już bez związku z pogodą.
– A tobie co za różnica, chłop czy jaśniepan? - odrzekł zapytany i zamknął zwrócone w stronę słońca oczy.
– Jeszcześmy niedawno turków rżnęli, a teraz... Przecież to nie wojsko. Rzymskiego wprawdzie oni wyznania, ale jednak Słowianie.
– Pierwszy raz niewinnych będziesz rżnął? - Wachmistrz Iwan Lebiediew niechętnie odwrócił starą poznaczoną bliznami twarz od słońca i skierował spojrzenie swoich szarych, zmęczonych oczu na wielkiego jak góra żołnierza. - Sumienie w tobie na stare lata się obudziło?
– Który raz to już będzie, to ja nie zliczę, bo i po prawdzie za bardzo rachować nie umiem. Ale ja z chłopów do armii wzięty.
– Jak my wszyscy.
– Tylko ja już nie pomnę, jak mój dom rodzinny wygląda i czy on jeszcze jest. Za każdym razem, gdy stoimy pod taką wsią, myśl mnie jednaka nachodzi, że może w tym samym czasie takie wilki jak my, gdzieś tam na popiołach mojej rodzinnej chałupy do księżyca wyją.
Lebiediew zmierzył wzrokiem od stóp do głów podkomendnego. Zadarł wysoko głowę i nawijając wymownie siwy wąs na powykrzywiany niegdyś od mrozu palec, rzekł:
– Słuchaj, Sorokin, za takie gadanie szyję pod topór położysz!
– Wesele wczoraj tam było...
– No to dzisiaj będzie pogrzeb!
– Na poprawiny bym wolał, nie jako grabarz. - Sorokin przestąpił z nogi na nogę. - Jeszcze ten rozkaz pokrętny. Jakże tak dzieci po wioskach wyłapywać? Sieroty. Dziewczynki. Na śmierć, czy jeszcze gorzej? Na zepsucie?! Tfu! Hospod' Boh nas skarze. Matier Boża twarz od nas odwróci.
Lebiediew, gdyby nie pokaźne ubytki w jamie ustnej wynikłe z licznych w czasach młodości bijatyk i złego wojskowego żywienia, jął by pewnie donośnie zgrzytać zębami, ale że takowych posiadał niewiele, zacisnął na chwilę szczęki. Zaraz potem wycedził, patrząc głęboko w szczere oczy podkomendnego:
– Boga się boisz? Czyjego? Ich czy naszego? Matier Boża Kazańska mocniejsza od, Częstochowskiej!
– Bóg jest jeden! Ten sam ich i nasz. I Matier Bożaja jedna! - odrzekł hardo Sorokin.
– O, widzieliście go?! Teolog frontowy! Jeden, ale akurat tych tutaj dzisiaj nie lubi. A w ogóle, to zawrzyjcie gębę, starszy szeregowy. Ty mnie tu Matką Boską sumienia, jak cierniowym kolcem, nie bodź. - Dowódca skierował palec w pierś Anatola Sorokina i tknął go mocno w jej środek. Jakaś łza, czy może raczej kropla wilgoci - przecież starym żołnierzom dawno już obeschły wszystkie łzy tego świata – zebrała mu się w kąciku oka.
– O czym my mówimy? Weź się w garść, Anatol. Ten jeden raz. - I tknął go po raz wtóry krzywym palcem w szeroką pierś, jakby chciał w nim serce, a wraz z nim czucie świata zatrzymać. - I jeszcze następny, jak przyjdzie taka powinność.
Sorokin nic nie odrzekł. Stał tak tylko jak pomnik niemocy, kukła do tykania, symbol bezsiły.
– Siadaj na koń, druhu. Pojedziemy w obcy kraj... Dobra droga biegnie przez tą wieś. Jakby w sam raz dla naszych koni. - Lebiediew uniósł w górę wyprostowaną rękę. Po chwili pięćdziesiąt par oczu pochowanych w zakamarkach bukowego młodnika skupiło się na krótkich gestach dowódcy. Pięćdziesiąt szabel zaszurało w pochwach, pięćdziesiąt końskich grzbietów przyjęło na się jeźdźc. Tylko kilka koni zachrapało. Chwilę później rozległ się długi, donośny gwizd i spośród szarych, smukłych pni wychynęła śmierć.
*
Drzewa. Tu i ówdzie buki, samotny dąb i rzadki jawor pobieliły się przędzą babiego lata. Zadumane, nieruchome i nieme, jak smutne panny w potarganych welonach, z wielkimi oczami, w których zebrały się łzy całego świata. Ciemnozielony bluszcz oplata im łydki, mocno, z czułością, a dereń i dziki bez czarny sypią im pod stopy dojrzałe owoce. Ciemno wszędzie.
Woda w leśnym jeziorku jest nieporuszoną taflą mroku, przywodzi mi na myśl wyjęte z ram i rzucone na leśną polanę zwierciadło czarnoksiężnika. Nieopodal, na prawym brzegu, słońce rozmywa gęsty cień, żółci się w kwiatach nawłoci i gdzieniegdzie rozbłyska złotem w płatkach jastrzębca.
Jest mi osobliwie zimno.
Dojrzewa żurawina, opadają z leszczyn pyszne orzechy, gniją w ściółce jagody borówki czernicy, wybujały gromadnie opieńki na gałęziach, pniach i korzeniach. Nigdzie nie dostrzegam tropów leśnych zwierząt. Nawet owady zagrzebały się gdzieś głęboko w ściółce. Tylko ślady ludzi. Głucho wszędzie.
Albireo chrapie i podnosi łeb, strzyże uszami, jej grzbiet staje się wklęsły. Jest gotowa do ucieczki. Prowadzę ją do przodu, kieruję jej nos do góry i wewnątrz. Kara klacz krzyżuje tylne nogi. Stoimy. Luzuję lewą wodzę.
– Spokojnie, maleńka – mówię jej do ucha i klepię delikatnie po szyi. - Ja się nie boję, a taka duża i groźna dziewczyna jak ty, tym bardziej bać się nie powinna.
Chwilę trwa, nim udaje mi się ją trochę uspokoić. Zsiadam i przywiązuję zwierzę do uschniętego pniaka.
– Skoro nie chcesz napić się wody, to zaczekaj tu grzecznie ślicznotko, poskub trawkę, a ja się chwilę rozejrzę.
Nieopodal, kilka kroków od brzegu wody, czernią się płaskie i rozmyte przez deszcz dwa kręgi po wygasłych ogniskach. Żadnych niedopalonych gałęzi. W odciśniętych w darni śladach kopyt, kół i ciężkich, podkutych butów stoi jeszcze woda. Dwa wozy, każdy zaprzęgnięty w cztery ciężkie, zimnokrwiste konie. Dziesięciu ludzi w siodłach. Podążam za nimi już od dziesięciu dni i nigdy nie byłem jeszcze tak blisko! Nie jadą głównymi drogami w obawie przed wojskiem. Wykorzystują głównie leśne dukty i drogi, którymi chadzają tylko zbóje i wszelkiej maści przemytnicy.
Podnoszę z ziemi na wpół ogryzioną kość jagnięcia i odgryzam kawałek upieczonego na ognisku mięsa. Byli tutaj wczoraj wieczorem. Dla pewności biorę w dłoń w wygasły popiół, a potem rozcieram w palcach końskie łajno. Zbierali się w pośpiechu. Nie dokończyli wieczerzy. Dziwne, że tych kości nie ogryźli jeszcze leśni padlinożercy.
Ślady stóp, tam gdzie stały wozy, przyprawiają mnie o szybsze bicie serca. Dzieci! Niewiele z tego odczytam. Wszystko jest zadeptane i rozmyte przez deszcz. Idę dalej kilka kroków poza obozowisko. Gdzieś tutaj musieli wyprowadzać je za potrzebą. Chodzę wśród krzewów leszczyny i wybujałej zgniłozielonej paproci. Rozglądam się jakiś czas. Z wozu wyszło przynajmniej kilkanaścioro. Przynajmniej połowa z nich choruje.
Klacz znowu zachowuje się niespokojnie. Wołam ją po imieniu i wracam na miejsce obozowiska. Na brzegu, w rozmokłej, gliniastej ziemi widzę odbicia stóp. Innych niż reszta, dużych i bosych. Może ktoś chciał ochłodzić nogi w wodzie? Nic w tym nadzwyczajnego, jednak...
– Osobliwe! - mówię na głos, a brzmię chropawo i niepewnie w tej przejmującej głuszy.
Wygląda to tak, jakby ktoś wyszedł z wody, nie wchodząc do niej wcześniej. Hmm. Tam do licha! Nie ważne.
Kieruję wzrok na staw. Jest jak niczym nie zmącona tafla ciemnego szkła. Wiatr ustał zupełnie. Nie uganiają się tu okonie za wodną drobnicą, nie gniazdują tu kaczki, ni perkozy, nie ma tu żadnej szuwarowej skrzydlatej braci. Staję nad samym brzegiem i zaglądam w ciemną toń. Niepokojące. Stroma wodna grań i bezdenna, jakby martwa otchłań. Jest w tym jakaś dojmująca samotność.
Gapię się już jakieś dwa pacierze i nie mogę oderwać od niej oczu. No przecież mogę! Nie nie mogę... Dziwne, ale wywołuje to we mnie uśmiech. Mam wrażenie, że ta głębia mnie zauważyła. Że patrzy we mnie, że coś z niej wychodzi. Krzyk utopiony w wodzie, zastygły i niemy. Niemożność. Śmierć i niewola duszy. I coś jeszcze, ale tego nie potrafię nazwać. Wrażenia nagłe i głębokie, przelatują mi przez głowę. Skąd to wszystko, z taką siłą? Dlaczego jeszcze tu stoję?
Gdzieś w oddali drozd śpiewak krótko i ostro woła: „chook”, „chook”. Ostrzega tylko raz i milknie. Teraz uświadamiam sobie, jak przejmująca jest ta cisza! Jakby wszystko wkoło czekało na coś, na kogoś w strachu i napięciu.
Bańka powietrza unosi się gdzieś z dalekiego dna i pełna napięcia zmierza ku powierzchni. Za nią płynie druga i trzecia. Czuję na policzkach, jak się budzi wiatr, delikatny i zimny. Z ciemnej szmaragdowej głębiny sunie ku niebu wielki pęcherz powietrza. Jakby ktoś na dnie odwalił grobowy kamień. Coś poruszyło się w głębinach. Strach! Co to będzie?
Chciałbym iść, biec, uciec stąd jak najprędzej. Lecz nie ma woli w mych nogach. Nie ma woli w mych rękach. To jest leże drapieżnika! Wodnik!
– Nie ma tu już wodnika! - Obcy, nieludzki głos rozlega się w mej głowie. Lepkie jak szlam słowa gną mi kolana. - Pożarłem go w jego legowisssku.
Sopel lodu wbił mi się w mózg.
– Witaj, sssłodki. Jakie to było proste, nawiązać z tobą kontakt. Zdumiewające, jak bardzo jesteś otwarty na świat, ten drugi, ukryty.
Czuję go w głowie.
– Wchodzę w ludzki mózg jak pleśń na kromkę chleba. Dotknę choćby trochę, a już jest tylko dla mnie. - Mam wrażenie, że uśmiecha się, gdzieś tam w brudnozielonej toni, jak wilk z baśni nad jagnięciem.
Albireo szaleje za moimi plecami. Rży przeraźliwie i wali kopytami w ziemię. Głuche, histeryczne dudnienie końskich kopyt jest jedynym fizycznym dźwiękiem, jaki tu słychać. Słyszę trzask pękających rzemieni. Uciekła!
– Czuję szybkie bicie twego ssserca – odzywa się znowu. -Myśli już mkną ci przez głowę, jak stado oszalałych koni. Może zwariujesz, nim odgryzę ci głowę, a wcześniej spojrzę w oczy? Bo widzisz, karmię się też strachem. Najbardziej jednak lubię wypijać ludzi do ostatniej kropli krwi. Głód mnie trawi nieustannie.
Miecz na moich plecach ciąży obietnicą wolności. Tylko w rękę brać! Jakaż niemoc! Jakiż niefart. Tutaj wszystko skończy? A moje dziecko?!
– Gniew! Przyznam, że to przyjemna odmiana – syczy mi we łbie. - To uczucie też dobrze sssmakuje... - Złość? Złość jest zabawna.
– Sięgnij głębiej.
– Nie przeceniaj się – odpowiada. - I myślisz, że co tam znajdę? Czarne, zatrute myśli, albo może twoje drugie, szczerzące zęby, złe ja? Nic z tego.
– Kim, czym jesteś?
– Strachem, głodem, morowym powietrzem, nędzą ludzką. - Czarny cień wielkości dorosłego człowieka jest tuż pod powierzchnią. - Jestem wszystkim. Zepsutą krwią w żyłach, mikrobem dżumy, nienasyceniem. Znam wszystkie składowe mego jestestwa, lecz nie zastanawia mnie moja natura. Jestem, bo jestem. To wszystko.
Wynurzył się z cichym pluskiem i zawisł w powietrzu dwie stopy na lustrem jeziora. Woda obficie cieknie mu z czarnej kapoty i z czarnych, mocno przykrótkich spodni. Spływa po dużych, bladych ludzkich stopach jak z wyżymanej, stęchłej szmaty. Sunie ku mnie powoli. Palce jego dłoni są długie i smukłe, a paznokcie połamane i brudne. Podnoszę wzrok i widzę oblicze człowieka bez kropli krwi pod białą skórą. Trup! Oczy ma szkliste, ciemnobrązowe i bardzo świadome. Czarne łzy żłobią mu policzki.
Umrę na kolanach? Jestem symbolem bezsiły. Czuję, jak gniew ustępuje panice.
– Na próżno cały twój wysiłek.
Uśmiecha się. Zęby! Jakież on ma zęby!
– Kiedy już do cna ogryzę z mięsa twoje kości i ssskosztuję twego szpiku, z twoich gnatów zrobię czarci flet dla leśnych wiedźm.
Pochyla się nade mną, a jego oddech jest jak otwarta trumna.
Nie dam rady. Przepraszam, córeczko!
Krzyczę bezgłośnie nie do tego czegoś, a do leśnej gęstwiny, do pomazanego błękitem nieba, do świata, który gdzieś ucieka, który przestał się mną interesować. Widać, uznał, że wszystko, co miałem mu do zaoferowania, już mu dałem.
Czy można rozpoznać i nazwać dźwięk w ćwierć sekundy? Czy można odzyskać nadzieję, gwałtownie, nim ziarnko czasu odmierzy się w klepsydrze?
Strzała uderza go prosto w pierś! Mocno. Szarpie nim. Gwałtownie obraca się wokół własnej osi rozpryskując setki kropel wody. Jego bezwładne już ręce przywodzą na myśl skrzydła wiatraka. Widzę w jego oczach zdziwienie, a po chwili jakby zrozumienie. Patrzy na mnie i mówi:
Ty! Ty jesteś...
Niemoc, która trzymała mnie w garści, pęka jak napięty powróz. Miecz wychodzi z pochwy szybko. Bardzo szybko! Gniew kieruje moim ramieniem, jestem furią i uwolnionym krzykiem! Jego łeb spada do wody pierwszy, a potem jak rzucony do stawu bezgłowy strach na wróble, korpus. Martwa woda bezgłośnie zamyka się nad nim.
Padam na plecy i nie interesuje mnie, w tej ciężkiej jak ołów chwili, kto wyjdzie zza drzew. Drżą mi ręce, a nogi głucho i spazmatycznie uderzają o mokrą darń. Po kilku niespokojnych uderzeniach serca odzyskuję jednak kontrolę nad ciałem. Krew pociekła mi z nosa.
Kroki są miękkie, prawie bezszelestne. Za to głos dźwięczny i donośny:
Boże w niebiesiech i wszyscy święci! Czy to naprawdę koniec? I po co to wszystko? Kto mi to wytłumaczy? Tyle śmierci.
Stoi odwrócona do mnie plecami i patrzy na wygładzającą się na powrót powierzchnię wody. Kręci głową. Unosi dłoń do czoła i czyni znak krzyża. Odwraca się.
Można by rzec: Jakie ładne zestawienie kolorów. Sięgające ramion włosy mają barwę jesiennych kasztanów. W ich załomach... Czy to okruchy bursztynu, czy może tlące się niemrawo płomyki zachodzącego słońca? Oczy ma zielone, duże. Błyszczy w nich smutek i znużenie. Ładne, pełne usta wyginają się w coś, na kształt uśmiechu. W obu dłoniach ściska łuk. Rzekłbyś: Artemida. Piękna i śmiertelnie groźna. Nieskutecznie próbuje zdmuchnąć przylepiony do piegowatego nosa przepocony kosmyk włosów i mówi:
Nigdy nie widziałam, by ktoś tak szybko dobył miecza.
Nie wybrzmiała jeszcze na dobre chwila, w której uratowała mi życie, a pierwsze słowa, które do niej kieruję, są kłamstwem. Drobnym, liczonym na dobry efekt, ale jednak kłamstwem:
Nie znam drugiego łucznika, który byłby zdolny oddać taki strzał. Uratowałaś mi życie – dodaję już jak najbardziej szczerze. - Sercem dziękuję, dobrodziejko.
Patrzy mi w oczy, wydyma kpiąco dolną wargę. Malinową, dojrzałą i kształtną. Czyż nie jest to osobliwe, że w takich chwilach, gdzie jeszcze przed momentem śmierć za poły płaszcza mogłeś uchwycić, słodki smak konfitur czujesz na języku?
Jednak coś mi nie wyszło.
Ejże! Nie mów do mnie jak do starej ciotki, dobrodzieju. Będziesz tak leżał, jak zewłok jakiś, czy się podniesiesz? Nie nawykłam rozmawiać z ludźmi z takiej perspektywy.
Chwila jest wyjątkowa, okoliczności niecodzienne, tylko słowa odpowiednie do sytuacji jakoś nie cisną mi się na język. Kieruję wzrok na sunące smętnie hen wysoko chmury poznaczone gdzieniegdzie plamami fioletu. Myśli moje zatrzymują się jeszcze na chwilę na strasznej postaci, która wyszła z wody. Kogoś we mnie rozpoznał? Ale jak? Gapię się w niebo i milczę jeszcze czas jakiś, ale nie za długo, by nie wyjść na gbura.
Proszę o chwilę oddechu, panienko. A może pani?
Ciszę mam za odpowiedź.
Miesiąc nie minął, a już drugi raz staję w obliczu śmierci gwałtownej, boleśnie nieuchronnej. Trudno to znieść ot tak.
Przez ostatnie tygodnie codziennie patrzę śmierci w oczy. - Wzrusza ramionami. - Jakoś to znoszę i nie gadam, co tylko ślina na język mi przyniesie.
Dźwigam się na nogi. Ocieram dłonią krew z ust i brody, ale chyba z marnym efektem, bo zbliża się i podaje mi bez słowa wygniecioną chustkę.
Jeszcze pod nosem, po lewej – instruuje. - Zachowaj ją sobie na pamiątkę. Są tam moje inicjały. Może wspomnisz o mnie, gdy kiedyś serce mocniej ci zabije, dziewczyna odejdzie z innym i na smarki cię zbierze. - Szczerzy w uśmiechu białe ząbki.
– Co ci się stało w twarz?
– Spotkałem diabła.
– O! Zstąpiłeś do piekieł? - Jej brwi wędrują do góry, a kpiąca iskierka zapala się na chwilę w szmaragdowych źrenicach.
– Nie. Byłem w domu, kiedy po mnie przyszedł.
– I co?
– Zabiłem go.
– Więc jesteś panem w swoim domu - mówi to z jakąś dziwną zadumą i już bez kpiny.
Chcę jej odpowiedzieć, że nie jestem już panem niczego. Ale po co?
– Dziwny jakiś jesteś. - Wyciąga ku mnie brudną, podrapaną dłoń i dotyka świeżej blizny na policzku. Przyjemny dreszcz sprawia, że otwieram lekko usta i głębiej wciągam powietrze. Reaguje delikatnym rozbawieniem.
– Dam ci maść własnej receptury. Skuteczną. Źle goi się ta rana.
Wkłada palce w moje włosy. Jej nozdrza delikatnie się rozchylają.
– Długo jesteś w podróży.
Gryzę się w język. Wszak kilka pacierzy temu uratowała mi życie.
– W twoich stronach kobiety nigdy pierwsze nie nawiązują rozmowy, a ni tym bardziej pierwsze nie dotykają mężczyzn? Nieobyczajne to jest, prawda?- pyta i cofa szybko rękę.
– Słabo znam zwyczaje moich stron.
– Przepraszam. - Opuszcza wzrok. Rzęsy ma długie i ładnie wygięte ku górze. - Tak bardzo chciałam spotkać drugiego człowieka, a jak już go spotkałam, to wariuję.
Wyciągam więc dłoń na powitanie, ja, „drugi człowiek”, na tym bezludziu.
– Chyba żartujesz? – mówi z uśmiechem, w którym nie ma już żadnej złośliwości. - Grzebałeś ręką w końskim - wybacz mi nieprzystojne słowo - gównie!
– Rzeczywiście. Zapomniałem o tym.
Szkoda, że słońce jeszcze nie zaszło, bo chyba twarz mi pąsowieje.
– Nie dziwię się. Zapomniałeś tutaj, nad tą wodą, chyba o całym świecie.
– Nie, nie o całym.
– A kto, wybacz śmiałość, nawiedził twoje myśli w ostatniej życia godzinie?
– Córka.
Zielone iskierki na powrót zapalają się w jej oczach.
– Ci ludzie. – Omiata spojrzeniem wygasłe ogniska. - Podążasz ich tropem?
– Tak.
– Kwadratowe draby. Na pierwszy rzut oka widać, że żyją z ludzkiej krzywdy. Nie chciałabym spotkać ich oko w oko.
– Też mi się to nie uśmiecha.
– Po pierwszym spojrzeniu powiesz: „Kupcy”. Ale po chwili już widzisz, że rdzawy nóż mają za monetę. Ale wiedz, że nie czystej krwi to wilcy, a raczej zdziczałe kundle. I towar, który wieźli... - Kręci głową. - Czy ona tam jest?
– Nie wiem. Ale nie mam też innego punktu zaczepienia, a coś przecież muszę robić, by nie zwariować. Co widziałaś? - Niecierpliwość jest w moim pytaniu.
– Kilka dni już siedzę w tym lesie i obserwuję to jezioro. Przyjechali wczoraj pod wieczór. Dziesięciu mężczyzn uzbrojonych po zęby na tęgich żołnierskich koniach i dwa wielkie wozy na żelaznych kołach. Dzieci były skute dwójkami. W różnym wieku. Każda para krótkim łańcuchem z kajdanami zapiętymi u stóp. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.- Znowu kręci głową, głęboko nabiera powietrza. - Dzieci w kajdanach! To jest coś takiego, co zabiera oddech. Jakby wszystkie ptaki spadły z nieba. Jakby słońce zgasło i kwiaty umarły. - Przerywa na chwilę. Łzy napływają jej do oczu. - Gdy to wspominam, jest we mnie tyle emocji, tyle smutku. Wyprowadzali je tylko na chwilę, potem na powrót zamykali w wozach.
Chłonę jej każde skąpe słowo i po chwili zaczynam mówić szybko, niecierpliwie:
– Ma na imię Marysia i ma już przeszło sześć wiosen. Nie wiem w co była ubrana. Jest drobna. Włosy ma czarne, lekko kręcone - to po matce - teraz zapewne sięgają jej do ramion. Tak mocno kontrastują z bladą cerą. Oczy ma koloru polnych chabrów. A kiedy jest...
– Nawet gdybym chciała, nie mogłabym dostrzec koloru oczu! – Przerywa mi i jestem o to zły. - Przykro mi, ale niewiele widziałam. Był wieczór, słońce już zaszło, a las był już tylko plamą czerni i szarości. Nie powiem ci, że ktoś taki tam był, ale nie powiem też, że go tam nie było. Miałam inne cele. Czego innego wypatrywałam.
Dostrzega zawód w moich oczach i pyta:
– Czy mnie rozumiesz?
– Rozumiem – odpowiadam głucho.
Chwilę milczy, po czym opowiada:
– Najpierw konie nie chciały podejść pod tą bezdeń, gdy chcieli je napoić. Nie piły wody przyniesionej w wiadrach, wariowały i rwały uprzęże. Ogniska płonęły mocno, szybko, świeciły nienaturalnym blaskiem. Wiedzieli, że coś złego jest w tym miejscu, lecz jednak tu zostali. Aż ten tu, przeklętnik, nie wyszedł z wody i podszedł do ogniska. Nie zwrócili na niego uwagi, wyobraź sobie, aż do momentu, kiedy nie uniósł jednego z nich wysoko w powietrze, tak gdzieś na dwóch chłopa. Zawirował i chlup! Na powrót do wody. Co tu się działo! Zbóje, łotry spod ciemnej gwiazdy, a darli się jak baby na targu. Nawet nie dochodzili specjalnie, co się z tamtym stało. Widać taka ich bandycka solidarność. Tfu! Na koń, na wozy i pognali hen, w gęstą noc. To wszystko.
– To wszystko – powtarzam cicho w zamyśleniu.
Mielę to, co usłyszałem jeszcze raz w głowie i zmieniam temat rozmowy:
– Koń mi uciekł.
– Nie uciekł. Nie troskaj się. Pasie się niedaleko z moją zmyślną Bestyjką.
– Dzięki Bogu! Nie uśmiechała mi się perspektywa podróży na piechotę. Zwłaszcza przez ten las. Zbyt wiele niezbędnych do przeżycia rzeczy mam przy siodle.
– Chodźmy zatem do koni – rzuca. - To niedaleko stąd. Dość mam już tego przeklętego miejsca. Głodna jestem!
– Kupiłem wczoraj chleb - odpowiadam. - Mam gotowane jajka, suszone mięso, a i ledwie napoczęta kwarta węgierskiego wina - jeśli panna reflektuje - się znajdzie.
– Można by rzec: „Stoliczku nakryj się!” Zastawiłam pułapkę na ryby w strumieniu tuż obok. Mam czosnek, suszony koperek, pietruszkę i jeszcze trochę soli. Jeśli się nam poszczęści, to zapowiada się syta kolacja. Kto wie, czy aby nie romantyczna?
Nie odpowiadam. Niby uśmiech gości na chwilkę na moim obliczu. Pewnie już zdążyła pomyśleć, że ze mnie ośli łeb, patafian i niezgrabiasz w jednym.
*
– Więc jak cię zwą, nieznajomy? Ktoś ty taki?- pyta z tym samym kpiącym uśmieszkiem, a blask rozpalonego naprędce ogniska, na którym pieką się nadziane na patyki pstrągi, goni po jej buzi figlarne cienie. Nie wiem, kto komu sytość barw kradnie, włosy płomieniom, czy ogień włosom? Albireo i Bestyjka pochrapują nieopodal sennie z właściwym swojej rasie wdziękiem, a wysoko w ciemnej plątaninie gałęzi niemrawo pohukuje puszczyk.
– Nazywam się Hubert – mówię wolno, z przesadnym chyba rozmysłem. - Nazwisko moje...Nie chcę wyjść na grubianina, ale znać je nie jest chyba bezpiecznie. Widzisz, (Ile mogę jej powiedzieć, by ta wiedza kiedyś, nie daj Bóg, jej nie zabiła?), nie tylko ja kogoś szukam, ale i mnie szukają. Najprawdopodobniej na szlak, którym podążam, weszli pewni ludzie. A weszli nań, idąc moim tropem. Nie jestem wywołańcem, zbójem, czy jakimś tam rzezimieszkiem. Nikogo nie zamordowałem, ani nie ograbiłem, jeśli miałoby cię to choć trochę uspokoić. Jestem świadkiem – tak, to dobre słowo – i niedoszłym narzędziem...
– I żeby ocalić skórę przed tęgim garbowaniem – przerywa mi, grzebiąc kijem w ognisku – lepiej nie mieć nawet świadomości, kogo się spotkało. - Wiedzie wzrokiem za ulatującymi w granatowe niebo iskrami. - Podpaliłam gwiazdy – szepcze pod nosem.
Są jeszcze jednak na świecie ludzie, którzy potrafią sprawić, że rad bym chwycić się pod boki i śmiać w głos. Uśmiecham się jednak tylko półgębkiem, nie dla moich uszu przecież były te słowa, i mówię:
– Dobrze zgadujesz. Lepiej, by diabeł nie wiedział, że istniejemy i nie miał nawet najmniejszego powodu do zainteresowania naszą osobą. Zwłaszcza, że ten akurat bies potrafi zadawać naprawdę bolesne pytania.
– Jak wolisz, Hubercie, jakiś tam. - Ledwie skrywany chłód jest w tych słowach. Szkoda. - Uszanuję to, choć wiedz, że nieswojo jest siedzieć młodej dziewczynie nocną porą przy ognisku z nieznajomym, który wygląda jak, nie przymierzając, nielichy hałaburda. Oblicze masz, owszem, przystojne. Nie z chłopskiej chaty, zgaduję, na świat wyszli ojciec twój i matka. To jak mówisz, choć już zdążyłeś niezgrabnie trzepnąć razy kilka językiem, i to jak się poruszasz... - Nie kończy, zamyśla się chwilę, rzuca jakiś oplątany zielskiem badyl do ogniska. Gęsty dym oplata mi twarz, odbiera na chwilę oddech, po czym odpływa w mrok. Co to było?
– Byłoby mi łatwiej – podejmuje wątek na nowo - gdybyś zmyślił jakąś uspokajającą, miłą historię, nawet taką dla głupiutkich panien, ale cóż jeśli brak ci wyobraźni i dowcipu...
– Wyobraźni mi nie brak – teraz to ja przerywam. - Na dowcipie, w istocie, ostatnimi czasy mi zbywa. Nie jest jednak moim zamiarem obrażanie inteligencji, osoby której zawdzięczam życie, historią o szlachetnych nieznajomych żywcem wyjętych z kart francuskich romansów.
– Jak chcesz. Choć wiedz, że lubię francuskie romanse – odpowiada i znowu rzuca w ogień jakieś, tym razem bardzo aromatyczne, zielsko. - Moja zatem kolej bym się przedstawiła. Nazywam się Dorota Kiss. Uprzedzając twoje pytanie: Próżno w nim szukać angielskiej proweniencji. Nazwisko moje nie wywodzi się od żadnego znamienitego dumnego syna Albionu, który przypłynął tu z wysp w przeszłych wiekach. Mój pradziad przybył do tego pięknego zakątka z Kecskemét, to miasto położone gdzieś między Budapesztem a Segedynem. Uczestniczył we wszystkich trzech kampaniach króla Bathorego w Rosji, bo to właśnie za nim przywędrował z Węgier do Polski. Pod murami Pskowa stracił prawą dłoń i ochotę do wojaczki. Osiadł niedaleko stąd. Fortuna wynagrodziła mu wcześniejsze niedole dobrze prosperującym gospodarstwem. Dwór, który wybudował pod koniec swego życia, a przez miejscowych zwany Zieloną Górką, stoi do dzisiaj. I to jest mój dom.
Nie zadaję pytań. To ma mi wystarczyć. Zdejmuję ryby z ognia i pozbawiam ości. Mamy nawet cynowe talerze. Dwa upieczone na rumiano pstrągi podaję Dorocie, jeden biorę dla siebie. Kiwa głową i kładzie kawałek parującego fileta na kromce chleba i wbija weń zęby.
– Dobre! Lubię z czosnkiem.
– Dobre – potwierdzam i nalewam jej wina do drewnianego kubka.
Przygląda mi się dłuższą chwilę bez słowa, sączy wino, gapi się, a ja zaczynam czuć się tak, jakbym usiadł na sosnowej szyszce. Wreszcie ociera chustką usta, cmoka i mówi:
– Masz jeszcze całkiem młodą twarz Hubercie, ale twoje włosy są takie... siwe.
– Mówiłem ci. Spotkałem diabła.
– A teraz jesteś w piekle, prawda? - Patrzy mi prosto w oczy i dopiero teraz w pełni dostrzegam, na jej pięknym obliczu wielkie zmęczenie. - Czym jest piekło? - pyta.
– Pustką. Brakiem najbliższych. Dojmującym osamotnieniem.
– A czy Bóg tam jest, u progu tej pustki? Czy nawiedza twoje myśli i daje pocieszenie?
– Jego obecności akurat nigdy nie doświadczyłem, więc nie wiem, jak to jest.
– Och! Nie wiedziałam, że można tak myśleć, mówić. - Jest szczerze zaskoczona. - To znaczy wiedziałam, słyszałam nawet, tylko że... - Kręci głową i podnosi wymownie pusty kubek. - Po raz pierwszy spotykam kogoś, kto nie boi się wypowiadać na głos takich myśli. W miastach tak gadają. Gadają filozofowie, profesorowie, magistrzy, żacy na tajnych pogaduchach wśród zaufanego audytorium. Pewnie i księgi zakazane wertują, takie których jeszcze nie spalono, a które tak czy inaczej skończą kiedyś w płomieniach. Ukradkiem, pokątnie na uniwersytetach, w wynajętych mieszczańskich domach, w knajpie w najdalszym kącie, gdzie nie usłyszy cię szpicel Inkwizycji, albo karczmarz gaduła. Wiesz, co? Chciałabym do miasta! Kiedyś byłam. Lecz ojciec zabrał mnie z uczelni zaraz po śmierci matki. Nie dozwolił ukończyć nauki. Chciał mieć mnie przy sobie, bo świat mu się zawalił. A że mój przy tym roztrzaskał w drobny mak - nic to. Po co babie szkoła? - Wzdycha i upija łyk wina. Po chwili milczenia mówi:
– To, że brak nam harmonii i zwykłej szczęśliwości, nie oznacza, że Bóg jest nieobecny w naszym życiu, albo że jest to dowodem na Jego nieobecność w ogóle. Może nie umiesz Go rozpoznać?
– Nie wiem. Może – odpowiadam z lekką irytacją. - Nie jestem w tej chwili gotowy na tego rodzaju dysputę. Inne myśli kłębią mi się teraz w głowie. Wybacz, ale jest we mnie wielka niecierpliwość. Powinienem być w drodze. Siedzę przy ogniu, piję wino i oddaję się rozmowom, między innymi na temat boskiej obecności w świecie, gdy tymczasem moje dziecko potrzebuje pomocy. Cudem uwolniłem się spod władzy demona (Teraz trochę zełgam. Hmm, ale czy aby na pewno?), a nie mogę uwolnić się od uroku pięknej dziewczyny.
Ciemność i skromne ognisko nie sprzyjają obserwacji, ale założyłbym się o złotego weneckiego dukata, że nie pozostał jej obojętny komplement i rumieniec ogrzewa w tej chwili jej śliczną buzię. Przesadziłem?
Odpowiada dopiero po dłuższej chwili lekko zachrypniętym głosem:
– Kończąc ledwie zaczęty wątek, myśl sobie co chcesz, ale spod władzy demona wyswobodziła cię siła wyższa, bo tylko ona ma taką moc i nie myśl o tym w kategoriach przypadku. Widać, Pan nasz w niebiesiech ma na ciebie baczenie i nie jesteś, jak twierdzisz, mu obojętny. A co do mej skromnej osoby, to wiedz, że ja uroków nie rzucam, bo to grzech. A jeśliś w istocie pod takowym, to cię z niego zwalniam.
Machnęła nieokreślenie ręką, pstryknęła palcami, ale uwolniony od uroku jakoś się nie poczułem. Trzeba było mi się w język gryźć.
– W twoich słowach jest taka pewność, że nie będę się z tobą siłował na argumenty - mówię. - Zwłaszcza, że o te logiczne, oparte na wysiłku rozumu, w tym przypadku, jest mi naprawdę trudno. Powiedz mi lepiej, bo tu ciekawość mnie trawi, ten tam, – Wskazuję głową na ginącą w ciemnościach ścieżkę do martwej wody – kim był?
– Nie wiem, kim lub czym był – odpowiada. - Wiem tylko, że pojawił się zaraz, jak wybuchła wojna. Urósł na nieszczęściu. W oblężeniu Twierdzy Zamość zginęło wielu ludzi. Podobno użyto tam magii. Jak pewnie wiesz, car jest czarnoksiężnikiem, a jego nowa żona wiedźmą. Rosjanie oblegali miasto przez dwa tygodnie, bezskutecznie. Któregoś dnia pod Zamościem pojawiła się cesarska para. Trzymając się za ręce chodzili pod murami twierdzy i śpiewali. Jakiż to był smutny, wywracający na nice duszę śpiew! Podobno ludzie z rozpaczy rwali sobie włosy z głowy, skakali z murów. Wreszcie otwarli bramy. Co było potem zapewne słyszałeś.
Tak, słyszałem.
Myślę, że ten potwór zrodził się z tego śpiewu magicznego, diabelskiego. Nieopodal była osada Bukowe Sioło. Mieszkali tam bartnicy z rodzinami. Wszystkiego ledwie cztery chałupy. Tam go pierwszy raz ujrzano. Uratowała się tylko jedna rodzina. Zamykali się w chatach, ryglowali drzwi, zabijali gwoździami okiennice, a kiedy wieczorem stawał u progu, otwierali domostwa na oścież. - Zamilkła na chwilę. - A potem przyszedł do nas, do dworu. Dwie niedziele temu. Wiedzieliśmy, co się dzieje, ale nie wiedzieliśmy, jak temu przeciwdziałać. Powinniśmy byli od razu wszyscy uciec. Ludzie wariowali ze strachu. Mężczyźni, oczywiście nie mogli - bo im honor nie pozwalał - zapakować swoich żon, dzieci i dobytku na wozy i uciekać, choćby na czas jakiś. Prawdę powiadają, że jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu najpierw rozum odbiera. Pycha kroczy przed upadkiem. Zbroili się, owszem. O, jak oni się zbroili! Wyciągali nieużywane od lat szable, miecze, fuzje. Na myśl mi przyszło, że w końcu powyciągają kutasy z gaci i chwalić się będą, który większy i celniej strzela. A najbardziej przodował w tym mój ojciec. Biedny, głupi tatko. W końcu stracił głowę... - Otarła łzę wierzchem dłoni. - Uciekliśmy, reszta ocalałych, głównie kobiety i dzieci, do pobliskiego kościoła. Stoi pusty, odkąd rosyjscy żołnierze splądrowali plebanię i wywieźli gdzieś księdza. Po dwóch dniach przyszedł za nami. Krążył wieczorami wokół, znikał w lesie, potem wracał. Nigdy nie podszedł zbyt blisko, nie przekroczył kościelnego ogrodzenia. To dało mi do zastanowienia. Dwa dni drogi stąd jest żeński prawosławny monaster. Pomyślałam: No przecież chrześcijański. Tam właśnie się udałam. Sama. Wysłuchały mnie siostry i powiedziały, co mam zrobić. Grot w tej strzale był poświęcony, powleczony srebrem. Musiałam tylko wbić mu ją prosto serce. Nie znam nikogo, kto strzelałby celniej ode mnie. Zresztą pozostałych przy życiu mężczyzn szybko opuścił duch bojowy, więc musiałam to być ja.
Skąd wiedziałaś, jak blisko możesz podejść?
Wystarczyło obserwować zwierzęta, tam gdzie się pojawiały, tam mogłam czuć się bezpiecznie. Stamtąd, znad wody nawet robaki uciekły. Na szczęście był tak zajęty tobą, że mogłam się zbliżyć, na taką odległość, by mieć pewność, że nie chybię. Nieświadomie, ale bardzo mi pomogłeś. Byłeś dobrą przynętą.
Ryzykowałaś do ostatniej chwili moje życie.
Czy ryzykowałam? Nie. Poświęciłam cię. - Wzruszyła lekko ramionami. - Wtedy to było oczywiste. Liczyło się tylko, żeby to coś ustawiło się do pewnego strzału.
Milczenie. W takich chwilach akurat kończy się wino i jest już pusto na talerzu.
Co zrobisz, jak ich już dogonisz? - Zmienia niespodzianie temat.
Jeszcze nie wiem.
Tęgie draby. - Mam wrażenie, że bierze mnie na oko i ocenia moje szanse.
Ale brak im chyba instynktu wilka. Sama mówiłaś...
Nie odpowiada od razu. Przygląda mi się. Omiata wzrokiem od stóp do głowy i mówi ostrożnie, jakby nagle zaczęła się czegoś lękać:
Tak, nie są zabójcami. Każdy z nich utopiłby pewnie swoją babcię w beczce smoły bez większego kołatania serca w piersiach, jeśli byłaby taka potrzeba. Ale żaden z nich przypuszczalnie nie potrafi zabijać tak jak... - urwała.
Jak ja? Nie wiesz tego.
Umiem patrzeć i wyciągać wnioski. Mam się bać?
Nie! Na Boga, dziewczyno, uratowałaś mi życie.
Nie przywołuj co rusz Boga, co do którego istnienia masz wątpliwości. - Strofuje mnie. - Jesteś jakimś asasynem, czy kimś w tym rodzaju? Mam rację?
W złym kierunku zmierza ta rozmowa. Muszę odetchnąć głęboko raz, drugi.
Mówiłem już, nie jestem bandytą. Ale jeśli kiedykolwiek spotkasz człowieka, co do którego profesji będziesz miała podobne skojarzenia, nie mów mu tego. Ani w żaden sposób nie sugeruj, że wiesz kim jest. Dla twego dobra.
W porządku. Przestraszyłeś mnie. - Unosi przed siebie w przepraszającym geście otwarte dłonie. - Musiałam zapytać.
Skoro musiałaś... Chyba czas iść spać – mówię. W istocie, trudna do opanowania senność bierze mnie we władanie. Rozmowa kuleje, pora późna, trzeba odpocząć.
Tak, już czas – przytakuje, podnosi się, prostuje lekko i z gracją, chrupocze cicho jakaś kosteczka, potem zaczyna czegoś szukać w torbach podróżnych. - Dam ci maść, o której wcześniej mówiłam. Szkoda by było, gdyby źle gojąca się rana spaskudziła całkiem przystojną twarz...
Podchodzi do mnie, w dłoni trzyma szklany słoiczek z metalowym zamknięciem, siada blisko. Bardzo blisko.
Dzisiaj ja to zrobię – mówi, patrząc mi w oczy, a moje serce zaczyna mocniej tłuc o żebra. Kto wytrzyma jednego dnia tyle tak skrajnie różnych od siebie oszołomień? - Później będziesz musiał radzić sobie sam.
Bierze na palec gęstą jak miód maść i kładzie mi ją delikatnie na twarzy, w miejscu, gdzie ostry jak brzytwa nóż rozciął mi całkiem niedawno policzek i brodę. Czuję gorzko miętową woń i delikatne mrowienie. Kręci mi się w głowie.
Rozmową nie potrafisz zabawić dziewczyny. - Uśmiecha się kpiąco. Po chwili jej nos dotyka czubka mego nosa. - Ale może choć umiesz oddać pocałunek?
Jej usta przywodzą na myśl dojrzałe wiśnie. Senność natomiast jest ciężka jak ołów i nieustępliwa.
*
Budzi mnie ptasi świergot. Para krągłych rudzików skacze po ziemi na długich, ciemnobrązowych nogach i drze się wniebogłosy. Słońce wzeszło, pora wstawać. Jestem sam i nie jestem tym faktem zdziwiony. Po raz pierwszy od wielu nocy nic mi się nie śniło. Pod koszulą na piersiach odnajduję zapisaną kartkę papieru.
„Sen miałeś zdrowy i głęboki, jak mniemam. To efekt ziół, które spaliłam w ognisku. Może jeszcze specyfiku, który dałam Ci na świeżą bliznę? Maść działa jeszcze na coś innego. Do jej zrobienia użyłam między innymi kwiatu twardokłoska i lubczyku. Imponujący efekt! Nie wiedziałam o takich skutkach ubocznych mego specyfiku. Bo niby skąd ma to wiedzieć porządna dziewczyna? Może w przyszłości zbiję na tym fortunę?
Śpisz już mocno, więc mogę spokojnie odjechać. Dziękuję za towarzystwo, wino i chleb. To dużo w takich czasach i miejscu. Wszak przyszła wojna. Wybacz, że tak Cię zostawiam, ale wzbudzasz we mnie lęk i to jest silniejsze ode mnie. Kiedyś, co bardzo prawdopodobne, mogłabym się do Ciebie przekonać, lecz jeszcze nie dziś. Wilcy Cię raczej nie pożrą, a komary, muchy i inne żarłoczne plugastwo też nie zawita tu tej nocy. Dobre, wonne zioła zostawiam przy Tobie i w ognisku, a także moje życzenie szczęścia.
Niech Cię Pan błogosławi i strzeże, bo rzecz nie do przecenienia masz do wykonania. Kiedy będziesz już wracał, możesz zboczyć z drogi i wstąpić w progi mego domu. Chciałabym bardzo dowiedzieć się, jak kończy się ta historia.
Do widzenia.
D.R.”
*
- Wyciąg z rezedy! Boże wszystkich prowincjonalnych artystów, jak wyjść poza ten zaścianek, kiedy do namalowania słońca mam tylko arzikę? Żeby choć tak jaune de Mars albo jaune de cadmium - marudził głośno Jan z Pyzdrów malarz - w istocie - prowincjonalny, lecz niemałego talentu, jak i równie niemałego przyrodzenia. Jebaka niezrównany w całej tej lichej okolicy! Mogłabym przysiąc. Tylko po co i przed kim?
Mam gęsią skórkę na całym ciele. Z chłodu i podniecenia.
– Dobry byłby też antymonian ołowiu inaczej żółcień neapolitańska, która to farba dobrze kryje. Gdybyście kiedyś mieli takową na podorędziu, pamiętajcie, nie wycierajcie nosa usmarowaną dłonią, jest bardzo trująca! - Ostrzegał Jaś młodych adeptów sztuki malarskiej, mój słodki, niezrównany w miłosnym rzemiośle, ruchacz nad ruchacze.
Mam gęsią skórkę i czuję przyjemne mrowienie w podbrzuszu, to zapowiedź rychłej i miłej pochędóżki. Śmieszą i podniecają mnie zarazem nieprzytomne i pełne pożądania - udające fachową obojętność - spojrzenia przyszłych mistrzów pędzla. Oddałabym w zakład swoją srebrną wężową armillę, że zamiast za malarskie narzędzia, chętnie chwyciliby w swoje nerwowe dłonie, rozsadzające ich płócienne porcięta, nabrzmiałe kuśki. Połowa z nich zapewne nie widziała jeszcze w życiu nagiej dziewczyny. A na pewno takiej krasawicy jak ja! Najpiękniejszą studentką jestem na Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i szybko nauczyłam się z tego korzystać. Wzdychają do mnie zarówno żacy jak i profesorowie. Świat, a w zasadzie jego męska część, jest u mych stóp.
I po co mówisz o słońcu, mój Jasiu miły, kiedy to blask mych długich złotych włosów rozświetla mrok komnaty? O, popatrz! Rydwan boga Heliosa chowa się już za horyzont. Czas palić świece. Jeszcze odbicie światła mam pod przymkniętymi powiekami, a już pierwsze cienie kładą się na moich młodych piersiach. Złoto łamie się na alabastrowych krągłościach mych ud. „Posilcie mnie plackami z rodzynek, wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chora jestem z miłości”.
Chora jestem? Gdzie jesteś, Jasieńku? Nie ma cię. Gdzie żeś odszedł? Ale to tylko na chwilę, tak? „Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego mej duszy, szukałam go, lecz nie znalazłam.” I miłości głodna wciąż trwam w nienasyceniu. Długo już.
Teraz? Niebo nade mną i wrześniowe obojętne słońce. Nie ma już tamtej dziewczyny, ni komnaty, a twarze chłopców nie są młode, ani piękne i nie ma w nich uwielbienia. Jest tylko złość, uparta i bezrozumna. Suche polana i połamane sztachety mam pod stopami. Mocny powróz tnie mi nadgarstki, a krzywy pień kłuje w plecy ostrym sękiem. Skąd to wszystko?
– Pan twój belzebub nie przyjdzie ci z pomocą, suko piekielna, albowiem wielce boi się on światła słonecznego, które jest nam ludziom prawym od samego Pana Boga dane dla ochrony przed złym i jego pomocnikami!
Znam ten głos. Grzela Jakub. Szubrawiec.
– Zdechniesz, jak czarownicy jest to pisane. Ogień cię pożre. Ciebie i bezeceństwo twoje.
Te słowa, głupie i okrutne, to do mnie? Do mnie. Dlaczego? Boję się. Boże miłościwy, oszczędź mi tego!
– Czartowskie sztuczki! Widzieliście?! Myśli, że jak naszcza na drewno to się, go ogień nie będzie imał!
– Siwa jędza!
– To ze strachu. Dajcie pokój, ludzie! Męki oszczędzić nie chcecie, to choć urągania w godzinę śmierci jej darujcie.
– Zawrzyjcie gębę, Marcinie, bo gotowiśmy pomyśleć, żeście jej kamrat i w zmowie z wiedźmą jesteście.
– Gotowy do myślenia toś ty nigdy nie był, Jakubie. Za to pierwszy to ty jesteś do picia, swarów i knowania.
– Przez wzgląd na swe siwe włosy zamilcz, abym ci czasem łba grabiami nie przeczesał.
Zda się, że słychać jak zęby zgrzytają, jak trzeszczą drewniane styliska w sękatych spoconych dłoniach. I to jest ten czas? Ulotny i przegrany, jak wiecheć słomy rzucony w ognisko. Jak ja się boję bólu! Mówią, że nim ogień sięgnie nóg, dym zabija skazańca. Ale tu jest wszystko suche. Ta deska krzywa, osmalona, którą mam pod stopami (jeszcze mam stopy) to z płotu Drewniaków? Tylko płot tam się nie spalił. Dlaczego tu jestem? Panie Boże, nie masz dla mnie ratunku? Przecież Ty akurat wiesz, że nie ma tu mej winy. Nie takiej by w ogniu ginąć. Tyle złości. W głowie mi się myśli mieszają, czy to już krew się we mnie gotuje?
Czy to ty? Blady jesteś niczym śmierć z twoich obrazów i koń kary pod tobą.
– Ty żeś to, Jasiu?
– Kogo tam wołasz, czarownico? Z kim się witasz?
– Rozstąpcie się ludziska, pochodnię niosą.
– Księdza tu trzeba! Na księdza zaczekajmy!
– Klecha nie dozwoli! O miłości bliźniego gadał będzie i nie dozwoli. Trza jej łeb ukręcić póki jest po temu sposobność.
Wiedziałam, że kiedyś przecież wrócisz. Jednak ty mnie też kochałeś, Jasieńku, choć nigdy tego mi nie okazałeś, ni słowem żadnym, ni miłym gestem. Widzisz, źle mi tu wśród ludzi. Świata nie lubię. Przez łzy słabo widzę, ale to ty, prawda? Mój piękny chłopcze, posiwiałeś. Zobacz moje włosy też już siwe. Zmężniałeś bardzo i ta blizna na twej twarzy... Płaczę i śmieję się zarazem. Nie straszne mi już te zamazane ciemne postacie wokół mej osoby. Wszyscy oni są z błota ulepieni, tak jak ich myśli i czyny. Nie straszny ogień, który przynieśli. Bóg mnie jednak nie opuścił!
– Mówcie pacierze! Czarownicę palić będziemy.
– Wstrzymaj się!
– Zobacz no, tam wedle drogi. A kto on taki?
*
– I co na to powiesz, Albireo? Omijamy to przedstawienie, czy pchamy się w kłopoty? Wiem, co chcesz powiedzieć: „Mamy ważniejsze sprawy na głowie, a tu akurat mogą nam porachować kości kłonicami, kamieniami, skłuć widłami, obrzucić łajnem, a może nawet obrazić naszą godność nieprawdziwym słowem, tyczącym naszych matek i ojców.”
Kara klacz cicho i krótko chrapie w odpowiedzi, ale stoi nieruchomo, tylko delikatnie strzyże uszami, jakby lekceważąc zebraną na rozstajach dróg hałastrę. Nie mogę zawrócić. Jest coś takiego w twarzy tej kobiety, że nie zawrócę. Za późno. Podjeżdżam jeszcze parę kroków i staję tak, żebym w razie czego miał więcej niż jedną drogę ucieczki. Patrzą na mnie, a gęby mają rozdziawione jak u stada karasi, które pierwszy raz w życiu zobaczyły szczupaka. Ten samotny, groźny i zębaty to ja, ma się rozumieć. Nikt słowem się nie odezwie. Mam przemówić pierwszy? No dobrze, przemawiam:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków.
Chyba dobrze zacząłem. Przegoniłem precz krępującą ciszę. Dalsze, co nastąpi, będzie tylko rzeczową rozmową, swoistym szermowaniem argumentami, słownym przekonywaniem do swoich racji. Kilku jakby się rozluźniło, podreptało w miejscu, oparło styliskami o ziemię grabie, widły, kije i wbiło we mnie zaciekawione spojrzenia. Ze dwudziestu chłopa, bab niewiele mniej, wyrostki pochowane gdzieś w opłotkach. Jak mi się nie uda, jak nic zatłuką tym swoim gospodarskim przedmiotem codziennego użytku.
– Zdaje się duży ogień zamiarujecie wzniecić, ludkowie moi?
– My, za przeproszeniem pańskim, nie są pańscy ludkowie – odzywa się ten, którego przy pierwszym wejrzeniu oceniłem na przywódcę grupy. Tęgie chłopisko najlepiej odziane, o bladych, lekko przymrużonych oczach z żółtymi, nastroszonymi jak u rysia, wąsiskami i zapaloną pochodnią w drżącej dłoni. - Zresztą, kto cie tam wie człeku, czyś ty pan, czy może chłop, co to sobie smyrga na koniku po borach i polach, jaśnie pana udaje i wymądrza się wielce?
Jednak nie zacząłem dobrze rozmowy. Ale przynajmniej wiem, do kogo mam się zwracać.
– Krew chcecie przelać – mówię.
– A gdzie tam? - Wzrusza ramionami i uśmiecha się głupawo do zebranych. - Przecie palić będziem. To gdzie tu krew? Niedziela dzisiaj. Nie godzi się, dzień święty.
– Dniem świętym mordę sobie wycierasz. Takiś to gagatek. - Rzecz jasna, tego nie mówię na głos. Mogliby mnie opaść ze wszystkich stron i stłuc na kwaśne jabłko, ale jeszcze nie uświadomili sobie, jak łatwe by to było. Brak im pewności siebie i niech tak pozostanie. Nie ma czasu na dyskusje. Podjeżdżam bliżej. Rozstępują się przed koniem. Słyszę ciche łkanie kobiety przywiązanej do słupa. Pochylam się w kulbace i patrzę w pozbawione litości oczy koloru zimowego nieba. Ręka trzymająca pochodnię drży nerwowo i zapewne jest śliska od potu. To dobrze.
Walę go płonącym drzewcem w sam środek słomianego, pustego łba, tak, że lecą iskry! Jeśli nigdy w swoim życiu nie spoglądał z zaciekawieniem w letnie nocne niebo i nigdy nie widział komety, lub choćby nawet spadających gwiazd, dzisiejszego dnia zobaczył układ ciał niebieskich, jaki na pewno nigdy nie śnił się miejscowym astronomom.
Błyska białkami oczu i leci bezwładnie na ziemię jak ścięte drzewo. Jakiś obraz zapewne już do nich dotarł, ale nie wiedzą jeszcze, co się dzieje. Albireo staje dęba i uderza kopytem głupca, który chciał złapać ją za uzdę. Uchylam się od uderzenia cepem, trzaskam jego właściciela zgaszoną pochodnią po palcach i w ułamku sekundy zmieniam broń. Pierwsze zaczynają wrzeszczeć kobiety, czmychają na wszystkie strony niczym stado kur przed jastrzębiem. Zeskakuję z konia i po chwili tłukę dębowym bijakiem po goleniach, głowach i grzbietach, tych którzy się jeszcze nie rozpierzchli. To nie jest walka, to bicie ludzi. Są zbyt przestraszeni by choć spróbować walczyć.
Furkocze kij samobij. Zda się słoma z butów leci i trociny z głów. Chwila ledwie. Miejscowy kogut raptem dwa razy pierś wydął i panie swoje zawezwał. Kurz opada, przekleństwa się wznoszą. Jęczą chłopy, plują zębami, macają zbite głowy, ręce, nogi. To trochę, mimo wszystko, za mało bym czuł się bezpiecznie. Wyciągam miecz szybko, ze świstem.
– O Jezusie Nazareński!
Cisza.
Gramolę się po stercie drewna. Nogi zapadają mi się w złożonym byle jak i z byle czego stosie. Staję przy niej. Musiała niegdyś uchodzić za piękną. Przywiązali ją do kanciastego słupa, który dawniej był... szubienicą?
– Już dobrze – mówię.
– To nie ty. Nie ty. - Jakiż zawód w głosie, a przecież jeszcze kilka chwil temu, czekała na śmierć. Oczy, na wpół szalone ze strachu, ma blade, jakby łzy wypłukały z nich sytość barw.
– Nie wiem, kogo wyglądałaś, kobieto, ale mimo wszystko powinnaś cieszyć się z mojej tutaj obecności – odpowiadam i przecinam więzy. Chwytam ją pod ramiona, bo zaczyna się osuwać na kolana.
– W głowie mi się kręci.
– Wierzę. Gdzie jest twój dom?
*
– Pieska mi ubili, Kruczka. Łajdacy. Widłami przebili, kmioty nikczemne. Bronił mnie. Tylko on jeden. - Raz po raz zaciska drobne pięści. - I za co? Co ja takiego zrobiłam? - Siedzi na brzegu łóżka i wbija we mnie bladoniebieskie zapłakane oczy, jakbym znał odpowiedź. Jasne, jakby dawno już sprane, długie włosy opadają w nieładzie na jej chude ramiona. Milczę.
Odrobiny kurzu wirują w słonecznym świetle, raźno przebijającym się przez okrągłe szklane gomółki oprawione w ołów i osadzone w otworze jedynego w chałupie okna. Więcej jest tu jednak mroku niż światła. Szarość oblepia kąty niczym sadza i drga bezgłośnie, zaciera kontury. Izba jest jak węglem rysowany, na wpół zatarty, przedsionek.... zaświatów? Dziwne myśli mnie tu nachodzą.
– Krowy nie zdołałam wyleczyć Pleśniakowi. Prawda, padła na gorączkę mleczną, ale nie słuchał mnie, głuchy cymbał. Nie moja w tym wina. Przez lata leczyłam ich wszystkich: tych pijaniców, bezbożników, ich dzieci zasmarkane, żony, zwierzęta. I tak mi odpłacili, niegodziwcy. - Kiwa z rezygnacją siwą głową i milknie.
Większą część izby zajmuje piec z kuchnią, pod ścianą stoi łóżko, na którym usadowiła się gospodyni, obok jest cebrzyk i obita żelazem skrzynia zamykana na klucz. U powały, na drewnianej żerdzi suszą się zioła. Pachnie tu miętą, majerankiem i czosnkiem. Pająk sunie szybko i z gracją ku glinianej, posypanej tatarakiem, podłodze.
– Dzień nie minie, a spalą mnie razem z chałupą – mówi nagle i wiem, że nie do mnie kieruje te słowa. Patrzy po ścianach, wierci wzrokiem mrok w kątach.
– Jak ci pomóc? - pytam.
Nie odpowiada. Mam wrażenie, że mnie nie słyszy, lecz po chwili wygląda, jakby się ocknęła. Wyciąga ku mnie drobną, zasuszoną dłoń, ale po chwili ją cofa. Zamaszystym gestem odgarnia włosy z czoła.
– A dlaczego chcesz mi pomóc?
– Bo już raz ci pomogłem? Gdybym teraz wyszedł, zostawiłbym cię na pewną śmierć. Jakaż byłaby logika mych czynów? Czuję się w pewnym stopniu odpowiedzialny za twoje życie po tym, co zrobiłem. Od niedawna intensywnie zastanawiam się, kim jestem i cieszy mnie, że odnajduję w sobie człowieka.
– Cieszy mnie żeś człowiekiem, nie wilkiem. Ale kto cię tam wie? Mimo wszystko, nie masz obowiązku.
– Jestem już elementem tej historii. - Uśmiecham się.
– Prawda. Tylko nie wiem jeszcze dlaczego. Bo wiedz, mój piękny chłopcze, że nic nie dzieje się bez przyczyny. - Mruga do mnie okiem i nagle ona, jak i wszystko wokół jawi mi się jak coś absurdalnego i groteskowego. Co ja tutaj robię? Tracę czas. To na pewno.
– Nadal jeszcze się nie przedstawiłeś, mój wybawco, błędny rycerzu – dźga mnie słowem. - Nie przystoi to. Zmieniły się obyczaje w wielkim świecie, hę?
– Nie nie zmieniły. Nazywam się Hubert.
– Hubert. Znaczy rozum jest twoją zaletą. Przyjście czarownicy na ratunek wskazuje, że rodziciele twoi pomylili się z doborem imienia. Ładne masz imię. Mocne, twarde. Nazwiska swego nie wymówiłeś, znaczy, nie chcesz. Dobrze. Ja ci swego też nie wyjawię, a nazywam się Olga i jak się domyślasz - boś bystry - nie z chłopskiego domu na świat wyszłam. A teraz, rozpal ogień w piecu, Hubercie. – Nakazuje i dźwiga się z łóżka. - Trzeba coś zjeść.
– Przed podróżą.
Obdarza mnie długim zamyślonym spojrzeniem.
– Tak. Trzeba usiąść i zjeść coś wspólnie przed drogą.
Idzie na drugi koniec izby, otwiera drzwi do komory i przynosi kosz z jajkami, pęto kiełbasy i blaszaną patelnię.
– Nie okradli mnie jeszcze, jak widzisz. Grzela pewnie zakazał. Trzeba mu przyznać, że ma posłuch, szubrawiec. Już mnie pewnie wcześniej porachował.
Kroi kiełbasę na plastry. Pachnie czosnkiem i gorczycą. Ślina zbiera mi się w ustach.
– Tylko dokąd teraz? Raz już uciekałam, dawno temu – mówi w zamyśleniu. - Rozpalisz w końcu ten ogień?
*
- Słyszę szelest anielskich piór wokół twej osoby.
Zdumiewam się, choć nie powinienem. Słyszę tylko ciche tupanie i pochrapywanie Albireo za otwartymi drzwiami. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc milczę.
– Czucie świata masz w sobie. Wielkie czucie. Pewnie dlatego do ciebie tak lgną.
– Kto?
– Inne byty. Dusze zbłąkane. Przecież nie ludzie z krwi i kości. Samotność masz na drugie imię. Jest w tobie coś takiego, że strach do ciebie się zbliżyć i nie mówię o tej paskudnej świeżej bliźnie na twarzy. - Wzrusza ramionami, jakby powiedziała właśnie rzecz oczywistą. - Zgubi cię kiedyś to świata czucie. A może i nie? Co ja wiem? Stara jestem i w głowie mi się miesza. Tak, miesza mi się świat z zaświatem...
W takim domu nietrudno o to – myślę sobie i wyobrażam, jak końskie kopyta i ciężkie żelazne koła zbójeckich wozów suną w coraz większe nieznane.
– Przychodzą nieustannie w cichy odwieczerz – snuje dalej dziwną opowieść. - Dzisiaj wielu ich przyszło. Ze snu, czy jawy? Ja nie wiem. Z tamtej strony czasu, gdzie – jak powiedziałby filozof, nie znający życia – cały świat mieści się w źrenicy wróbla. Ćmy szaroskrzydłe, nietoperze, świerszcze hałaśliwe i ci co kształtu jeszcze nie mają, a chcieliby już przyoblec się w jakieś ciało, choćby najlichsze. Stukocą po kątach, łopoczą u powały i szepczą na zapiecku. - Przewraca oczyma, otwiera usta i milknie.
Uciekać stąd?
– Kruczka mi zabili. – Teraz skarży się świętemu Jerzemu, który na obrazie w kącie przebija włócznią smoka. - A czy to smok był jakiś, pożeracz niewiast i dzieci? Ot, pies zyczajny, druh wierny, pocieszyciel w samotności. - Pociera szybko przedramiona, barki, jakby mróz nagły przyszedł od otwartych sieni.
– To czucie świata kiedyś cię zgubi, Jasieńku. Świat cię w końcu zauważy i pożre!
Ciarki mnie przechodzą.
Wstaje i zrywa suszące się na kiju zioła, idzie do paleniska, kruszy je w dłoni i wrzuca w ogień. Dym jest gesty i ma gorzką woń. Z worka, z komory przynosi garść mąki, którą rozsypuje na stole. Kreśli okrąg, pośrodku którego rysuje coś na kształt trójkąta, gdzie końce boków zawijają się, jedne na zewnątrz, inne do środka. Pisze słowo w nieznanym mi języku. Jedno. Krótkie.
– Nie boisz się? - pyta z kpiącym uśmiechem.
– Czego niby miałbym się bać? Osobliwych figur geometrycznych?
– Gniewu Bożego. Czegóż innego bać się należy?
– Na razie boję się tylko tego, że nie zdążę.
Unosi pytająco brwi, ale nie odpowiadam.
– A teraz, niczemu się nie dziw – przestrzega.
Składa ręce jak do pacierza i trzyma je nad stołem. Mówi coś szeptem, uśmiecha się, zamyka oczy i kiwa głową, jakby komuś przytakiwała. Rozłącza dłonie.
Na chwilę przestaję oddychać.
Dwie wielkie bure ćmy padają w mąkę, szamoczą się, turlają po blacie stołu i wzlatują niezdarnie ku powale, gdzie giną z oczu w smolistym mroku.
– Wiedźmy strzeż się! – mówi patrząc na zawijasy powstałe w rozsypanej mące. - To jest moc nie z tego świata. Lepiej dla ciebie byście się nigdy nie spotkali. Chociaż... Jest ktoś, albo coś czego nie widzę, a idzie za tobą.
– Kto to taki?
– Nie wiem. Ale wyczuwam, że żyje tylko z nienawiści, choć... narodziło się z miłości. Tyle tu sprzeczności. Nie potrafię tego inaczej opisać. Strzeż się, choć nie umiem powiedzieć ci nic ponadto.
– Niepokoisz mnie.
– Nie jest to moim zamiarem. Przykro mi.
– Czyli dotrę dokądś? Do jakiegoś ważnego punktu mojej historii?
– Może tak być, lecz wcale nie musi. Za moment jakieś czarne chłopskie dusze mogą zaryglować drzwi mego domu i rzucić pochodnię na strzechę. Wszystko może się zdarzyć.
– Nic nie jest do końca przesądzone?
– Tak uważam. Tylko jeden Bóg wie, jakich wyborów dokonamy i co będzie ich konsekwencją.
– Czyli wszystko jest jednak gdzieś zapisane i działamy według znanego już scenariusza, który na dodatek nie sami napisaliśmy?
– To nie tak. Boska wszechwiedza, nie wyklucza naszej wolności. To, że Stwórca wie, jak się zachowamy, nie zmienia faktu, że przed dokonaniem jakiegoś czynu, mieliśmy lub mamy wybór. Wydaje mi się też, że możemy pisać też poprawki do tego, jak to ująłeś, scenariusza.
– Nie jesteśmy u kresu czasu, lecz w teraźniejszości. Część istotnych dla mnie wyborów jest jeszcze przede mną.
– Tak.
– Nie spodziewałem się takich słów w wiejskiej chacie.
– Już mówiłam, nie przyszłam na świat w chłopskiej rodzinie. Urodziłam się w bogatym domu, w znamienitej familii. Brałam niegdyś ze świata wszystko, na co miałam ochotę, a uwierz, robiłam to bardzo łapczywie.
– Aż świat cię wypędził.
– To kwestia życiowych wyborów i złej woli innych ludzi. - Zamyka na chwilę oczy, opuszcza głowę na piersi i uśmiecha się jakoś tak smutno. Dopiero teraz widzę, jak bardzo jest zmęczona. To tutaj – wskazuje rękoma na izbę - ten dom, ta wieś, ludzie, to też świat. Jakaś jego cząstka, w której się zmieściłam. Żyłam w tej drobinie powietrza wśród ludzi, ale mimo nich, obok, bez przyjaźni, samotnie. Bali się mnie, ale byłam im potrzebna. Dobre i to. Przywykłam. A teraz i to nawet mi odebrano. - Dwie, duże jak ziarna fasoli, łzy pociekły jej po policzkach. Tylko tyle, czy aż tyle?
– Padła krasula, owszem. Ale żeby tak za krowę? - Kręci z niedowierzaniem głową. - Jak można chcieć pozbawić kogoś życia za jedno bydlątko?
Kolejny ciąg pytań bez odpowiedzi.
– Dwa dni temu zbrojni najechali wieś. Nie jacyś grasanci, żołnierze to byli bez mundurów, ale widać, że karni, zdyscyplinowani. Spalili jedną chałupę na postrach. Usiekli jednego gospodarza. O dzieci pytali. Sieroty wojenne. Dziewczynki. Bo widzisz, nieopodal szlak wiedzie. Taki co to nim zbóje sieroty w świat wywożą.
– Wiem, co to za szlak.
– Może o tę dziewuszkę poszło? Nie pierwsza ona i nie ostatnia pewnie, którą Grzela zmarnował.
– Jaką dziewuszkę? - W gardle mi nagle zaschło. Ledwo cisnę słowa pytania.
Patrzy na mnie chyba po raz pierwszy w pełni przytomnie.
– Widzisz, mój chłopcze... Szkoda, że to nie ty mój Jasieńku... - Wzdycha cicho i zaczyna na powrót: Widzisz, mój piękny, dwa dni temu nieopodal przejeżdżali zbóje. Prawdziwi zbóje, tacy straszni, jak wisielce zerwani z szubienicy. - Zawiesza głos na chwilę, ociera łzy. - Sieroty wojenne do miast, do obcych krajów na zatracenie wiedli. - Aj! Puszczaj, drabie! - krzyczy nagle.
Przytomnieję. Nie zauważyłem, kiedy ścisnąłem ją za przedramiona.
– Przepraszam.
– A niech cię! Z żelaza ci te ręce odlali? Co to ja mówiłam? Aha, prawda, o dzieciach mówiłam. Schorowane nieboraki były. Szukali medyka. A gdzie tu medyk? Na takim pierdziszewiu? Trafiło na mnie. Grzela mnie tam zaprowadził. Pomogłam, jak umiałam. Nie chwaląc się, wiele umiem. Medycyna niekonwencjonalna, rozumiesz. - Mruga okiem i uśmiecha się. - Nie dali jednak dobrze poleczyć. Spieszyli się.
– Co z tą dziewczynką?
– Zabrał jedną Grzela niebogę. Ledwo dychała, więc ją oddali, widać wiedzieli, że życia w niej tyle, co wody w kamieniu. Zabrał ją na pomoc domową niby, ale ja wiem, o jaką pomoc mu szło. Oby mu kutas zgnił i odpadł za życia! Tfu! Tak myślę, że jej żywot dobiega właśnie kresu na tym świecie. Chora jest, a ten bydlak, nie dozwolił jej poratować.
– Nic nie dzieje się bez przyczyny. Tak mówiłaś. Więc teraz wiesz już, po co tu jestem. Która to chałupa?
*
Izba jest duża, niska i jasno oświetlona. Przy drzwiach wisi gliniana kropielniczka ze święconą wodą. Wkładam do niej palce i po chwili przykładam je do ust. Ma zapach... starości? Po mojej prawej ręce u powały, na drewnianej żerdzi leży bochen chleba, obok suszą się pęta kiełbas, słonina i pęki zebranych niedawno ziół. Pod tym wszystkim stoi zbita z malowanych desek szafa z półkami, które uginają się od garnków, mis, kubków i drewnianych łyżek. Do niej zaś przytula się solidna, okuta w metal, skrzynia zamykana na klucz. Pod oknem, zapewne dla wygody odwiedzających gospodarzy znajomków, ustawiono dębową ławę z oparciem. Ściana nad małżeńskim łożem aż bucha feerią barw: fioletem, żółcią, czerwienią i ultramaryną. A wszystko to za sprawą kwiatów ozdabiających obrazy z wizerunkami świętych Pańskich. Jest głośno od tupotu bosych stóp i przekrzykiwań dwóch chłopców biegających po izbie z drewnianymi mieczami w dłoniach. Spieczony jak rak Jakub Grzela siedzi przy palenisku w samej tylko koszuli i płóciennych portkach. Bosy i milczący moczy stopy w balii, pełnej parującej jeszcze wody. Oczy ma zamknięte, brodę opartą na piersi, tylko krogulczy nos zdaje mu się poruszać wiedziony zapachem, gotującej się w garnku kapusty. Podwinięte rękawy ukazują silne od fizycznej pracy, żylaste przedramiona i wielkie jak bochny dłonie zaciśnięte w pięści. Tęga kobieta o miłej zaróżowionej twarzy i ciemnych włosach wystających spod szarej chustki, żona – zgaduję - przycina mu nożycami nadpalone włosy koloru słomy. Na wprost widzę sąsiednią izbę, a w niej malowaną kołyskę dla niemowlęcia. Nie patrzą w kierunku sieni, gdzie kryję się w mroku. Czują się pewnie w swoim domu, nie zaryglowali drzwi na noc. Może czekają na kogoś?
– A kogo to tam licho niesie po nocy? - rzuca mocnym, donośnym głosem niewiasta, nie odwracając oczu od rozbitego łba swego męża. - Mieliście przyjść jutro nad ranem, Szymonie. Gąski sprzedam, jak mówiłam, u mnie słowo nie dym, ale jutro. Chyba żeś niecnoto przyszedł chłopa mi wyciągnąć do Żyda na wódkę? Co to, to nie! Pijanice zatracone. Czemu zaś milczysz, niby ten kamień leżący wedle drogi. Języka żeś zapomniał w gości zabrać?
– Przestańże jazgotać, babo – cedzi słowa przez zęby Grzela. - Chwycę za kij, wnet zawrzesz jadaczkę! Wyleźże z tej sieni do światła. Stoisz w cieniu niby ten umrzyk wylazły z grobu!
Skoro mnie zaprasza, wchodzę. Tylko czy on wie, że nie zaprasza się upiora do domu?
– A kto tam? Tyś, że to, paskudniku?! W moim domu! - ryczy i próbuje wstać, ale jakoś tak niezgrabnie - wszak nogi ma w balii - że kaleczy się głową o nożyce, które zastygły na chwilę w bezruchu, w kobiecych dłoniach. Klnie i chwyta za gorący garnek, ale zaraz go upuszcza z powrotem na blachę. Stoi w wodzie z rozchylonymi ramionami, zaciska raz po raz pięści i dyszy ciężko z nagłej wściekłości.
– Ani mi się waż! - ostrzegam. - A ty kobieto, odłóż to żelazo.
– A juści, odłożę. Niedoczekanie twoje, przeklętniku! Jak się zawinę, wnet drugą szramę będziesz miał na pysku. Dali jazda! Fora ze dwora!
Co za jazgot! Cichnie i zamienia się w słup soli, gdy łapię jednego z oniemiałych nagle chłopców za włosy, przyciągam do siebie i zza pasa wyciągam nóż. Cichnie tylko na chwilę:
– O Jezusie Nazareński, Królu żydowski! Pietrusia pochwycił! Puskaj, boć oczy wydziobię.
– Zawrzyj gębę, Kaśka! - Grzela, widać, wziął się już w karby. - Czego chcesz, diable?
– Gdzie dziewczynka?
– O Matko Boska! Święci Pańscy! Weronkę chce ukraść! Gardło ci przegryzę, ty czorta kamracie! – drze się Katarzyna Grzela i sunie ku mnie z nożycami w ręku.
– Zostań tam, gdzie jesteś, kobieto! – Zatrzymuję ją w miejscu i przystawiam chłopcu ostrze do szyi.
– Ratuj tatku, ratuj! – krzyczy żałośnie Piotruś. Drugi z synów stoi jak sparaliżowany w obsikanych ze strachu porciętach i z drewnianym mieczem w zaciśniętej dłoni skierowanym w moją stronę.
– Cichaj, Kaśka! Przecie nie o Weronkę mu idzie – warczy Grzela i wychodzi powoli z balii. Cicho mlaskają jego bose stopy na drewnianej podłodze. A Kaśka cóż? Kaśka pojękuje cicho i wpatruje się jak zauroczona w stalowe ostrze przytknięte do szyi jej dziecka.
– Mówiłam, że karę boską ściągniesz na siebie, dom swój i na dzieci swoje. - Jakaś ponura rezygnacja jest w jej głosie. - Przebacz Panie Boże, Jezusie i Ty Matko Boża, że oczy na to wszystko zamykałam. Moje dzieci nic nie winne...
– Gdzie dziewczynka? – powtarzam.
– A co?
Milczenie. Kąciki ust wysunięte na moment ku górze. Ułamek sekundy i coś na kształt szyderczego uśmiechu. Dlaczego tak głupio odpowiadasz, Jakubie? Czyś się wyrzekł swego syna? A może inaczej byś odpowiedział, gdybyś poczuł pod kciukiem pulsującą oszalałym rytmem żyłę na szyi małego chłopca? Może odtajałoby wtedy twoje serce, które masz z lodu? W jakim momencie swego życia, stałeś się tym, kim jesteś teraz? Prawda jest jednak taka, że nic mnie nie obchodzisz. Natomiast ważne jest dla ciebie, czy zechcę zadać to pytanie po raz trzeci. A jak już je zadam, jak na nie odpowiesz? Czy tak, jak tego oczekuję?
Jak na kobietę, tak dużych rozmiarów, rzuciła się na mnie bardzo szybko. Z pasją i nienawiścią. Rozchylone ostrza nożyc miała nadzieję wbić mi oczy. Siedzi na podłodze z rozbitym nosem i mruga oczyma. Uderzyłem ją tak, by nie straciła przytomności. Musi pomóc mi i swojemu dziecku. Grzela ani drgnął, stęknął tylko głucho.
– Gdzie jest dziewczynka, którą zabrałeś od handlarzy? Czwarty raz już cię nie zapytam.
– Zaprowadź go do niej – mówi mocno i bardzo powoli Katarzyna, matka Piotrusia, Weroniki i oniemiałego chłopca, który zlał się w gacie przed kilkoma minutami. - Bóg mi świadkiem, że jak nie on, to ja cię zabiję, jak tego nie zrobisz.
– Pójdziemy. Tylko wzuję buty. - Grzela obraca się jak poruszone nagle stare młyńskie koło.
– Pójdziesz boso. Chłopiec pójdzie z nami. Ona też.
– Mogę i boso. - Wzrusza ramionami i z wnęki w piecu bierze smolną pochodnię. - Za jedno mi to. Ostań się Antoś z Weronką, my zaraz wrócimy.
Podaje dłoń siedzącej na ziemi żonie, która dźwiga się z przeciągłym jękiem, ociera zakrwawiony nos o rękaw koszuli i patrzy na mnie zimnym, złym wzrokiem.
– Słyszysz, Antoś?! Pilnuj siostrzyczki.
Antoś kiwa głową. Usta nadal ma szeroko otwarte. Nic nie mówi, tak jak jego brat uwiędły w moich rękach.
Wychodzimy na podwórze.
– I ty tutaj, wiedźmo!? - Grzela pluje Oldze pod nogi. - Zaraza by cię wzięła! Czekaj, jeszcze się będziesz smażyć, jak ta skwarka na patelni. Już ja tego dopilnuję. Ty...!
Olga trzaska go w twarz otwartą dłonią. Bez słowa. Mocno, szybko na odlew, tak, że echo rozchodzi się po obejściu. Zaskoczenie. Niedowierzanie. Szok. Jakub Grzela stoi oniemiały jak słup soli.
– Nigdy więcej tak do mnie nie mów, chamie. Ale to nie za mnie było, ale za psa. A teraz podnieś pochodnię i prowadź. - Jej głos jest twardy, władczy i nie znoszący sprzeciwu.
*
W zbudowanej na planie sześcioboku stodole jest przyjemnie chłodno. Świerze nocne powietrze sączy się przez małe, wąskie otwory na górze. Gdzieś w oddali turkocze jeszcze młyn, kowal kończy spóźnioną pracę, a psy nieopodal wołają do księżyca, którego światło miękkim srebrem rozlewa się po klepisku. Wiatr przywiał z ogrodu zapach mięty. Świerszcze grają mocno i z werwą. Przedrzeźnia je żabi rechot, który niesie się od mokradeł. Zda się nikt i nic nie śpi jeszcze tej nocy. Tylko stodoła nurza się już we śnie. W sąsiekach sennie zległy siano i zboże. Pod ścianami stoją ustawione w wielkim porządku, niczym karne wojsko, narzędzia rolnicze. Po środku, na klepisku, dnem do góry leży wielka drewniana balia, która ściąga wzrok.
Nie ma tu mego dziecka. Już bym to wiedział. To uczucie. Czy to ulga?
– Nie wiedziałam, co z nią zrobić. - Głos Katarzyny jest cichy i pozbawiony emocji. - Kwiliła tylko i kwiliła, jak ten ptaszek z przetrąconym skrzydłem. Małe to, nijakie, cudze. Przykryłam balią. Nie widać, nie słychać. W serce nie bodzie to jej kwilenie. Niech tam sobie już zemrze po cichuśku. Świat tego nie zobaczy, to jakoś może i grzech ten się rozejdzie, zniknie. - Zaciska dłonie w pięści. - Tak wtedy myślałam.
– A teraz, co myślisz?
– Że grzech mego męża spadnie i na mnie i moje dzieci, choć są niewinne. Ona tutaj przecie też niewinna, a tyle cierpienia ją spotkało.
– Tyle cierpienia i ani drobiny litości. - Gniew we mnie wzbiera.
– Miej litość dla mego dziecka – jęczy Katarzyna i wbija we mnie błagalny wzrok.
– Nie jestem katem dzieci. - Odpycham chłopka w ręce matki i zwracam się do Grzeli. - Podnieś!
Dziewczynka ma góra dziesięć lat. Jasne, posklejane od wyschniętego potu włosy oblepiają jej czoło, oczy i blade, suche usta. Drobne dłonie ma złożone razem na zapadłym brzuchu. Licha, za duża chabrowa sukienka jest jak całun pogrzebowy. Mam wrażenie, że się uśmiecha.
– Mamuś, a kto ona taka? I czemu tak leży bez ducha? - Oczy Piotrusia zachodzą łzami.
– To grzech twego ojca. I mój.
– Odsuń się! Stoisz, jak kołek w płocie. - Olga dotyka żyły na jej szyi, przykłada ucho do zapadłej piersi. - Żyje, ale nie za wiele, czasu jej zostało, jeśli nic nie zrobimy.
Wyjmuje z torby drewniane pudełko, słoik, i dwa lniane woreczki.
– Ta choroba to pokrzywnica. - Nabiera na palec jakiś ciemnozielony proszek i rozprowadza go pod nosem dziewczynki. - Za chwilę powinna zaczerpnąć mocniej powietrza, a wtedy położę jej na język to – wyjmuje ze słoika jakąś brudno białą grudkę. - To ekstrakt między innymi z żywokostu, arcydzięgielu, krwawnika... kilku słów i innych ingrediencji. - Uśmiecha się lekko. - O, właśnie teraz! Weź to, malutka. Dobrze.
– I co dalej? - Potrzebuję jasnej, pewnej odpowiedzi, bo nie wiem, co robić.
– Dalej? Trzeba ją stąd zabrać do mego domu. To na pewno. To, co teraz zrobiłam, nie wystarczy. Muszę ją obejrzeć. Nie wiemy, co on jej zrobił.
– Nie tknąłem jej. - Z gardła Grzeli dobywa się warkot.
– Boś porządny człowiek, dobry chrześcijanin i z trupami nie obcujesz.
– Wiedźmo! - Jego twarz jest maską nienawiści.
– Zaniesiesz ją. Znasz drogę - mówię.
– Nie mam butów.
– Więc będzie to początek twojej pokuty.
– Niech on już jej więcej nie dotyka. - Wchodzi nam w słowo Olga. - Nie ma takiej pokuty, którą mógłby zadośćuczynić, zło które czynił. - Jej głos przypomina trące się o siebie kamienie. - Zresztą, nie nam o tym decydować. Wyprowadź wóz i zaprzęgaj konia.
*
To był piękny poranek. Piękny swą zwyczajnością. Słońce błyskało w piórach kaczek, które sunęły leniwymi zygzakami po stawie. Leciały po wodzie krzyki dzieci, szczekanie psów, tupot i porykiwanie pędzonego do wodopoju inwentarza, gdzieś w oddali, pochylony nad studnią skrzypiał żuraw.
Udało się nam doczekać świtu. Nikt nas nie niepokoił.
Wóz zaprzęgnięty w dwa konie załadowano skromnym dobytkiem. Woźnicą był sąsiad Olgi, Ambroży. Na wozie, na posłaniu z ubrań i pierzyny leżała śpiąca dziewczynka. Chciałem ją zapytać, czy poznała w drodze inną dziewczynkę: bladą, czarnowłosą Marysię o rozbieganych oczach koloru polnych chabrów. Dziewczynkę nad wyraz energiczną, nucącą pod dziarsko zadartym noskiem piosenki wyłącznie własnego autorstwa. Dziewczynkę, co lubi zwijać język w tutkę, kiedy nie smakują jej placki na miodzie robione przez jej mamę. Chciałem ją zapytać, czy widziała moją córkę, lecz ona nie chciała się obudzić.
– Może to potrwać nawet dwa dni, ale obudzi się na pewno. - Tak mówiła Olga.
– Czy mam czas? Dwa dni. Ludzie, za którymi jadę, są coraz dalej. A ty odjeżdżasz wraz z nią w przeciwnym kierunku.
– Zyskasz pewność.
– Pewność zyskam, kiedy ich dogonię. Jeśli odpowiedziałaby mi, że jej nigdy nie poznała, nie wiedziałbym, gdzie mam się udać, w którą stronę jechać. A tego bym nie zniósł. Bo jechać przecież muszę. Muszę mieć cel.
– Rozumiem. Pamiętaj, że prawie zawsze jest nadzieja. Świat jest zły, ale jest też pełen ludzi dobrej woli. Inaczej przestałby istnieć, nie dałoby się na nim żyć. Twoją nadzieją jest ktoś, kto umie na świat patrzeć też sercem. Ktoś, kto nie przejdzie obojętnie wobec cudzej krzywdy i cierpienia. Na tyle silny, by złu się przeciwstawić. Może drogi tego kogoś i twojej córki zejdą się kiedyś, albo - daj Bóg - już się zeszły.
– Marna to pociecha. Ilu takich jest?
– Nie wiem. Dobrych wielu. Dobrych i silnych, pewnie niewielu. Niekiedy na ten jeden dobry akt składa się suma uczynków wielu ludzi. Wiem tylko, że nie możesz odpuścić, a widzę, że wątpisz.
– A gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Pełno jest w ludziach słów o Bogu, lecz ile jest Jego samego w świecie?
– Choć wątpisz, to jednak szukasz nadziei w boskim miłosierdziu. Pytasz, czy jest obecny w świecie? Przecież to jego świat. Lecz nie mnie o to pytaj. Ja nie znam odpowiedzi na takie pytania. Myślę o nim jako o Tym Który Się Nie Wtrąca. Czasem do niego mówię, pytam...
– Są tacy, którzy z Nim rozmawiają. Sądziłem, że jesteś jedną z nich.
– Nikt z Nim nie rozmawia, bo monolog nie jest rozmową. Nie znam nikogo, komu by odpowiedział.
– Niektórzy jednak...
– Wiem, są tacy. I tych unikaj.
– Któż więc się wtrąca?
Zły. On zawsze ma coś do zrobienia. Wytrwały jest i cierpliwy.
Wysupłałem spod siodła dwie złote monety.
Wystarczy na rok utrzymania dla ciebie i dla niej. Myślę, że szybko na siebie zarobisz. Twojego sąsiada już opłaciłem.
Przyjmę je z radością. To hojna jałmużna.
Nie traktuj tego jako jałmużnę. To, żywię taką nadzieję, zaczątek na nowe życie. Jeszcze jedno, powiedz dziewczynie, do której jedziecie, że... gdy będę wracał, to wstąpię do jej domu i opowiem, jak to wszystko się skończyło.
*
Jak z baśni jest ten las olchowy. Ciemnozielony, cienisty i głuchy. W zawrotnych pląsach, pośród owadziej drobnicy, latają wielkie chrząszcze. Niezdarnie kręcą pętle wokół błyszczących liści czarnej olszy. Wzbierający na sile północny wiatr plącze się w gałęziach kilku jesionów. W głębi, między drzewami, czerwienią się owoce kaliny, żółci się wysoki kosaciec, przetykany gdzieniegdzie karminowymi plamkami - to zapewne czyściec leśny. Kończą się dni pełne słońca. Ciężkie sine chmury zbierają się na niebie. Idzie burza? Czy to tętent końskich kopyt?
Chrystus przystanął na leśnym rozstaju. Wysoki i smukły, omszały nieco na barkach i pochylonej lekko głowie, lecz mocny w swym ciele z dębiny. Czy taką akurat twarz miał wydobyć z pnia dębowego nieznany rzeźbiarz? Czy to przypadek tylko?
– Frasobliwe twe oblicze, Panie i to mnie zasmuca. Nie cieszysz się na mój widok, a ja skręcam się jak robak w słońcu pod twym wejrzeniem. Wolałbym zobaczyć, jak się cieszysz, żeś spotkał drugiego człowieka. Wszak droga tu bezludna.
A może, tak jak ja, zgubiłeś kogoś w świecie i to cię tak przytłacza, że nie dostrzegasz już nic ponad swoją samotność?
Kto cię takim uczynił, Panie, że smutek tylko i frasunek rozdajesz każdemu bez wyjątku, na każdym rozstaju tego świata?
Panie, waży się los mojej córki, a waga na której złożono jej życie jest lichwiarska. Wojna przyszła. A ona jest przeciwko wszystkim ludziom, bez wyjątku, choć ludzie ją wszczynają. A najbardziej jest przeciwko dzieciom. Jakiż to świat, który jest przeciw nim? Czemu lepszego nie ma świata, Panie?
Milczysz, lecz... Las wkoło ożywa!
Za plecami i po bokach zaczynają trzaskać gałęzie, parskają konie, kopyta głucho uderzają o leśną ściółkę. Niczego nie widziałem i niczego nie słyszałem, a przecież jest ich tak wielu!
Ruszam przed siebie. Mijam zakręt. Jakieś pięćdziesiąt kroków przede mną na środku drogi stoi trzech jeźdźców. Kilku mam za plecami. Po bokach między drzewami wolno stąpają ciemne sylwetki. Jeden zrównuje się ze mną i jedzie obok w milczeniu. Uspokajam Albireo. To największy jeździec i koń jakich widziałem w życiu. Nie patrzy na mnie. Wzrok ma utkwiony w tych, co stoją na drodze. Ma smutną, poznaczoną bliznami twarz. Czarny włos, mocno przetykany siwizną, kędzierzawi mu się na kwadratowej szczęce, a nos - chyba niegdyś orli - ma złamany w dwóch miejscach.
Mam wrażenie jakbym jechał u boku starego przyjaciela. Wszystko wiemy o sobie, niemal wszystko już sobie powiedzieliśmy w długiej podróży, nie potrzebujemy słów, by cieszyć się ze swojego towarzystwa. Ach, gdybyś naprawdę był moim przyjacielem, uśmiechnąłbyś się i powiedział, bym się nie lękał, że wszystko będzie dobrze. A ty milczysz uparcie, więc nie masz dla mnie dobrych wieści. Prawda?
I skończyła się już droga. Dalej nie pojadę. Wielkolud został nieco z tyłu, niemy i śmiertelnie poważny. Patrzą na mnie pozornie obojętnie, groźni, żylaści, z sękatymi dłońmi opartymi na głowniach ciężkich szabel. Ten pośrodku, najstarszy, o szarych przenikliwych oczach – zgaduję, że dowódca – unosi w górę rękę i po chwili zza drzew po mojej prawej stronie wychodzi, prowadzony przez jednego z żołnierzy, Jakub Grzela.
– Ten oto człowiek szukał córki? - Głos starego żołnierza, mówiącego całkiem udaną polszczyzną, jest głęboki i śpiewny.
– Tak jest, panie. - Grzela gnie się usłużnie. - Ale to nie człowiek, panie oficerze, to diabeł! - Mówiąc to, czyni znak krzyża. - Chłopów pobił, kijem. Samojeden! Imię jego takie, że prędzej język w supeł zaplączesz, niż zdołasz je wyrzec. Prędzej wyplujesz, niż wypowiesz. I czarownicy najlepszy to kamrat!
– Jakiej znowu czarownicy? To wy tu i czarownicę macie, hę? - Rosjanin wydaje się być szczerze zainteresowany. Coś niby uśmiech rozgania zmarszczki na jego twarzy.
– Chcieliśmy spalić taką jedną wedle zwyczaju, jak to się z wiedźmami zwykle robi, a ten tu nie dozwolił – mówi i strzyka śliną pod kopyta Albireo, a tak rusza wąsiskami, jakby niedźwiedzia w kniei zwąchał. - Znaczy, czorta pomocnik, albo i sam diabeł w ludzkiej postaci.
– Ciekawie i logicznie żeś to był wywiódł, tak. Ale kim on jest, nie twoja to rzecz. Możesz odejść.
– A zapłata, panie oficerze? Obiecaliście. - Słyszę szczery zawód w głosie psubrata. Chwyta za połę długiego szarego płaszcza i wczepia się weń jak rzep. - Obiecaliście zapłatę!
– Tak, prawda, obiecałem. - Szare oczy Rosjanina robią się zimne jak stal.- Rozlega się świst, a potem nieprzyjemny dla ucha trzask pękającej skóry, gdy rzemień kańczuga owija się wokół głowy Grzeli, który zaraz zaczyna drzeć się wniebogłosy, a wszystko to przy wtórze rżenia spłoszonych koni.
– Precz!
To było już po rosyjsku, ale Jakub Grzela doskonale pojął, czego się od niego oczekuje. Rusza biegiem przed siebie, wyjąc z bólu i upokorzenia. Boso.
Rosjanin odprowadza go przez chwilę obojętnym spojrzeniem, a potem zwraca swą pokrytą bliznami twarz ku mnie. Przechyla na bok głowę. Szybko gaśnie zimny blask w jego oczach. Można by rzec, że są wręcz dobrotliwe. Tak wilcy wpatrują się w zagubione pod lasem jagnię.
– Pan Hubert Wiczery, jak się domyślam? Nieprawdaż?
Dzisiaj rano podjąłem złą decyzję.
W tekście wykorzystałem fragmenty jednej z ksiąg Starego Testamentu: „Pieśń nad pieśniami”.
Zbyt piekne
W lutym nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka ukaże się ksiązka OlgiRudnickiej.
Zuzanna kupuje dom po okazyjnej cenie. Wie, że wymaga on sporych nakładów, ale na marzeniach się nie oszczędza. Nowy dom, nowa praca, nowe życie. Wreszcie będzie mogła mieć kota, psa i różanecznik w ogrodzie.
"Fałszywy pocałunek" Mary E. Pearson
Wydawnictwo Initium zapowiada kolejną serię fantasy − Kroniki Ocalałych autorstwa Mary E. Pearson. Pierwsza powieść z cyklu − Fałszywy pocałunek − ukaże się w Polsce już 2 sierpnia.
Niewątpliwie warto było czekać. Tutaj nie ma miejsca na nudę, a historia od początku kryje szereg niedopowiedzeń. Ciekawość czytelnika wzrasta, wyobraźnia pracuje, gdy wkracza w świat zupełnie inny niż te, które znamy już z powieści tego gatunku. Autorka odbiega od schematów, w jej przestrzeni poruszamy się wśród Cyganów, indiańskich zwyczajów – i nie tylko.
Fragment: "Inwazja na Tearling"
Rozdział 1
Hall
Było niemal pewne, że druga inwazja Mort będzie wyglądała jak rzeźnia. Po jednej stronie stała pierwszorzędna armia mortmesneńska uzbrojona w najlepszą broń, jaką widział Nowy Świat, dowodzona przez człowieka, który nie zawaha się przed niczym. Po drugiej stro- nie stała armia tearlińska: czterokrotnie mniejsza, uzbrojona w tanie żelazo, które nie wytrzymałoby uderzenia solidnej stali. Szanse Tear- lingu nie były niewielkie. Były katastrofalnie małe. Nikt nie widział możliwości ucieczki przed tragedią.
Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi.
Pomyśl przez chwilę, drogi Czytelniku, czego się boisz? Co wzbudza w Tobie pierwotny lęk? Strach tak ogromny, że aż paraliżujący...?
Czy znajdziesz w sobie odwagę, aby spotkać się z morderczym klaunem, opętanymi przedmiotami, zjawami oraz innymi istotami, które nie powinny istnieć?
Prawdą jest, że wielu z nas lubi się bać- oglądamy horrory, czytamy przerażające historie. Na rynku wydawniczym istnieje wiele książek grozy, nie wszystkie jednak powinny się ukazać. Pokłosie do tej grupy na szczęście nie należy.
Siedem opowiadań, pięcioro autorów- Kacper Kotulak (To nie TO!, Death Metal), olsztynianin, z wykształcenia inżynier geodeta. Pierwsze literackie kroki stawiał na portalu Fantastyka.pl, zaś jego "papierowym" debiutem było opowiadanie Full Plastic Jacket. Znany również z publikacji w Małych problemach wielkich bohaterów oraz na portalu ExFabula. Jarosław Turowski (Cierniowy Dwór), spod którego pióra powstają głównie horrory, redaktor magazynu Via- Appia. Wielki fan sagi Stephena Kinga o Rolandzie Rewolwerowcu i Mrocznej Wieży. Juliusz Wojciechowicz (Świniak), współautor zbioru Człowiekiem jestem, Toystories, Księgi wampirów. Publikuje także m.in. na portalu Horror masakra, Via Appia, Niedobre Literki, Szortal, ExFabula. Marek Zychla (Fhabhtanna, Chyba), obecnie mieszkający w Irlandii, gdzie zajmuje się księgowością w domu kultury. Co prawda coraz rzadziej tworzy, ale miłość do literatury nigdy w nim nie osłabnie. Oczywiście w tak doborowej grupie nie mogłoby zabraknąć kobiety- Paulina J. Król (Status quo) zadebiutowała w cyfrowej antologii Zombiefilia, publikowała również w Horror masakrze oraz Krypcie. Autorka, recenzentka, nałogowa czytelniczka. Dodatkowym atutem książki staje się Wstęp, napisany przez coraz popularniejszego pisarza grozy, Stefana Dardę ( m.in. Czarny Wygon, Opowiem Ci mroczną historię). Chyba po raz pierwszy w mojej czytelniczej karierze nie ominęłam wstępu, rzucając nań tylko okiem. Byłam ciekawa, jak do sięgnięcia po antologię zachęca ów pisarz.
Często spotykam się z tym, że gdy ktoś przeczyta informację "to zbiór opowiadań", "antologia"- od razu ucieka gdzie pieprz rośnie. Po części rozumiem te czytelnicze lęki, choć osobiście takowe zbiory preferuję. I mimo, że do fanów Stephena Kinga nie należę, to zachęcona opisami sięgnęłam po antologię poświęconą królowi grozy. Moja nieznajomość całej twórczości Mistrza nie przeszkodziła mi w wyłapaniu wątków zaczerpniętych z jego książek. Pewien klaun z opowiadania "To nie TO!" od razu rzucił się w oczy, nasunął pewne skojarzenie, ba- sam tytuł niejako Czytelnika naprowadza. Nie znaczy to oczywiście, że wszysko było "żywcem" odgapione, nie- raczej określiłabym to jako wybranie innej drogi do poprowadzenia danej historii. Możemy więc nie tylko poznać wersję Stephena Kinga, ale także wszelkie wariacje polskich autorów.
Po prostu dotarło do mnie, jak kruche jest życie. To taki banał, ale mimo, iż wiedziałem o tym cały czas, to nigdy nie wiedziałem tego z całą świadomością. Żyłem bezwiednie, przyjmując to za pewnik. Tak jak oddychanie. Zaczynamy o tym myśleć dopiero wtedy, kiedy brakuje nam tchu.
- Kochanie, ale nieustanna myśl o śmierci powoduje, że nigdy nie żyjemy prawdziwie.
Byłoby nie lada wyczynem, gdyby na 358 stron nie pojawiło się ani jedno słabsze opowiadanie. Niestety, także i w tym przypadku tak było. Nie porwała mnie historia dziwnego roweru, zwanego Świniakiem, nie poruszył specjalnie klaun, nie do końca przekonała mnie historia pana Zychla- Fhabhtanna (choć muszę przyznać, że była dość zabawna- a miałam się bać!). Patrząc surowym okiem, te trzy uznaję za nieco słabszą stronę książki. Moim ulubieńcem został bez żadnych wątpliwości Status quo, historia raczej nieprawdopodobna... a gdybym miała przeżyć to, co bohaterowie- przerażająca. Nie ukrywam, że czasem przelewająca się krew to dla mnie za mało, a wolę, gdy ktoś próbuje sięgnąć głębiej, oddziaływać na moją psychikę. Tak uczyniła pani Król swym opowiadaniem, po skończeniu jeszcze długo nad nim rozmyślałam. Podobnie rzecz się ma z utworem Chyba, gdzie podczas czytania właściwie nie wiem, co się dzieje (zresztą mam wrażenie, że bohaterka raczej też nie). Lektura owego opowiadania nasunęła mi skojarzenie z filmem Inni, ale nie zdradzę szczegółów.
Zazwyczaj wymagam od horroru tego, aby do ostatniej strony trzymał mnie w niemalejącym napięciu, żeby coś się działo. Jestem w stanie zadowolić się pokracznymi istotami nie z tej ziemi, potępionymi duszami czy okrutnymi mordami, jeśli kryje się w tym jakiś sens, zaś akcja wartko się toczy (chyba nie jestem wybredna, co?). Do tej pory uważałam, że tylko takie rzeczy są w stanie mnie choć odrobinkę "ruszyć" nawet, jeśli film/ książka tym samym mnie obrzydzała. Wyjaśniając- Pokłosie to zbiór opowiadań, w którym właściwie tylko jedno ocieka posoką. Nie ma zbyt wielu wymarzonych przeze mnie duchów (choć nie mówię, że wcale tam nie występują!). Ale... każdy kolejny utwór był ciekawszy od poprzedniego i mimo, że nie "straszył" w pierwotny sposób, to dają Czytelnikowi coś więcej- skłaniają do zastanowienia. Życie jest kruche, ulotne, a my nie zwracamy na to uwagi żyjąc, jakby Kostucha miała nas nigdy nie złapać. Dopiero ta antologia, a konkretniej Status quo uświadamia nam, że kiedyś umrze każdy, kogo dziś kochamy. I czyż sama ta myśl nie jest prawdziwie przerażająca?
Uważam, że Pokłosie to pozycja godna uwagi, polecam!
Piotr Żamojda - Przebudzenie
„Serce moje straciło pół wagi
w czarnej kąpieli...
przyszło kilku aniołów półnagich --
miłość ze mnie jak suknię zdjęli.
Kurczę się, ściemniam, zmieniam,
układam jak groch w łupinie -
zapominam własnego imienia
i czas mi przez głowę płynie.
Przyczepiona jak bańka do sennych porostów,
bezpiecznie żyje w niebycie.
Zapominam po prostu,
że jest życie.
Powinnam pozostać raczej
w tym świecie sinym!
bo na powierzchni płaczę,
jak Mojżesz w koszu z wikliny.
Budzę się, jak się budzi domniemany nieboszczyk,
z przebudzenia szczęśliwy i dumny,
zanim się nagle zatroszczy,
uderzywszy o ścianę trumny."
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: Sen i przebudzenie
*
Jutro, w dzień letniego przesilenia, dwudziestego pierwszego roku panowania Jego Wieliczestwa Imperatora, Tego Który Przynosi Pokój, Iwana Palca, przyjdą mnie zabić.
Być może teraz na nich patrzę. Może siedzą tu, na sali, za którymś z dębowych stołów, piją czerwone mołdawskie wino i jedzą chleb, który dziś upiekłem? Draby szubieniczne, dusiciele kwadratowi, wplecynoże rdzawe opłaceni przez moją żonę. Moją Małgorzatę, moją Panią Poranka.
Mój Boże, jak do tego doszło?
Miłość umarła? Nie... Miłości nie było.
Cóż teraz?
*
– Ręce masz takie szlachetne, żelazne, jakby nie oberżysty. Zda się, duszę z ciała byś wycisnął jednym zamknięciem dłoni. Będzie mi brakowało ich dotyku. Zresztą nie tylko ich... - powiedziała cicho, niespodzianie po długim milczeniu najmłodsza z sióstr Poiret , Julia.
– Wybierasz się gdzieś na dłużej? - Odwróciłem się. Pięknie kruczyły się jej długie włosy w załomach białej jedwabnej pościeli, którą przywiozłem z Heraklei pod Konstantynopolem dla mojej żony Małgorzaty. Płacony złotem postaw jedwabiu za dobre słowo, za uśmiech, za niewymuszony pocałunek. Gdzie teraz jesteś, Małgosiu, moje ty szczęście, nieszczęście ty moje?
– Musisz wyjechać na czas jakiś Hubercie, być może nawet uciekać!
– O ho! Jakiś zacny kawaler chce pomścić twą utraconą już na wieki, a za moją to sprawką, cnotę?
Puściła mimo uszu to niezbyt błyskotliwe zapytanie.
– Rzecz straszną słyszałam, powiadam ci, jak z romansów, których nam ojciec czytać nie pozwala, jako że są nieobyczajne, gorszące i przeciw porządkowi boskiemu i ludzkiemu pisane.
– I cóż takiego słyszałaś, panno ty moja nieobyczajna, lekturą francuskich romansów odurzona? Pani powzięła zabić pana, hę?
– Nie kpij. Małgorzata rozmawiała wczoraj w wielkiej tajemnicy z pewnym człowiekiem, który przyszedł nocą ciemną do ogrodu mego ojca.
– Opowiadaj, ze wszystkimi szczegółami, szpiegu w spódnicy najdroższy ty mój. - zakończyłem prośbę pocałunkiem w czoło.
Słowa, dużo słów, a miąższ ich czarny. Zdało mi się, że słońce zbladło za otwartym oknem, a świerszcze wpadły w fałszywy ton.
– Cięta na szmal suka! Ona chyba naprawdę cię nienawidzi. Ciekawa jestem dlaczego?
– Za wyjątkiem tego, że regularnie wprowadzamy w życie zakazane dzieło Owidiusza, chyba nie ma powodów by mnie nienawidzić. – Próbowałem się uśmiechnąć, ale usta wygięły mi się raczej niesymetrycznie.
– Wie o nas!? - Julia uniosła się gwałtownie otwierając szeroko swoje ciemne fiołkowe oczy. Zakołysało się cudnie dwoje bliźniąt gazeli.
– Żal mi będzie... - pomyślałem. - Nie, nie wie. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Usiadła na skraju łóżka, opuściła bose drobne stopy na ciemną dębową podłogę, pochyliła głowę i zaczęła cicho chlipać. Łzy jęły jej się kręcić na smolistych rzęsach. Kryształowa kropla zeszła gładko po rumianym policzku na kształtny nos, a potem upadła bezgłośnie na nagie, nieostygłe jeszcze udo.
– Co teraz będzie?
– Nie wiem – odrzekłem. - Nie wiem, czy to wszystko prawda. Czy babskie bajanie – dodałem w myślach.
*
- Panie Wiczery! – W głosie dyrektora filii Banku Wilfried i Maks, Esterchazego Schulza, zaczęły pobrzmiewać lekkie tony niedowierzania, oburzenia, a na koniec - tak mi się wydawało – wdarły się nuty lekkiej histerii. - Pan był u nas w ubiegłym tygodniu wraz z małżonką. Pan osobiście!
Miałem wrażenie, że żołądek zechciał uciec mi przez gardło.
– Doprawdy nie wiem, tam ten tego, co mam o ty myśleć?!
– Ja akurat wiem, co mam myśleć, panu jednakoż nie pomogę w myśleniu – odparłem zimno.
Biała koronkowa chusteczka, którą ściskał w ruchliwych, pulchnych palcach, zbyt pretensjonalnie ozdobionych licznymi złotymi pierścieniami, raz po raz opadała na spoconą łysą głowę dyrektora. Nie znałem go z tej strony. Niegdyś sądziłem, że mentalnie jest jak sztaba żelaza – nie do złamania.
– Zażądał pan zdeponowania wszystkich aktywów w złocie... - Esterchazy Schulz wtapiał się - przypuszczałem, że taką miał przynajmniej nadzieję - w duże, podkreślające dobitnie jego znaczącą funkcję w banku, krzesło.
– Udało mi się, jak przypuszczam.
Wzrok miałem pewnie jak u bazyliszka, bo skamieniał i zaniemówił na długą chwilę.
– Bez większych trudności, skarbiec był pełny. Nie było też problemów z potwierdzeniem tożsamości. Zawarł też pan.... nie pan... dodatkową polisę na życie. Świadczenie ma być wypłacone w przypadku pańskiej śmierci w ciągu dwunastu miesięcy od daty podpisania umowy.
– Mojej żonie, rzecz jasna.
– W istocie.
Tym razem to ja zamieniłem się na chwil parę w siedzącą wersję żony Lota. Szok musiał wyrysować mi się na facjacie, mocno i wyraźnie. To i moje dłuższe milczenie ośmieliło widać dyrektora Schulza, bo ten widać złapał oddech, nachylił się ku mnie blisko, tak że prawie sięgnął swymi mięsistymi wargami mego ucha, na co dreszcz nieprzyjemny mnie przeszedł i rzekł:
– Panie Wiczery, pan masz niefart, że tak powiem, dubeltowy!
– Powiadasz pan, panie dyrektorze Esterchazy... – ocknąłem się patrząc mu w oczy, zdało mi się różnokolorowe.
– Pech pański polega na tym, że kobieta od pana uciekła, nie boję się tu użyć słowa, na zawsze. Ale czy to pech pański największy?
O, ho! Błyskawicznie przechodził do ofensywy.
– A honor pański, gdzie? Zszargany. A męska reputacja? Wątpliwa. Co ludzie powiedzą, panie Wiczery? Rozniosą jęzorami na strzępy!
– O to się pan troskasz? Do rzeczy, człowieku! – Odsunąłem go zdecydowanie otwartą dłonią. Silnie czosnkiem woniał z ust cham w białym kołnierzu nagle spoufalony.
– Oczywiście, oczywiście – usiadł z powrotem, rozparł się wygodnie, większy jakby, pogładził nienagannie biały kołnierzyk, położył dłonie na pysznie zdobionych ramionach krzesła i raczył był powiedzieć:
– Przy nas jest pieniądz, którego umiemy i lubimy używać, znaczy przy nas jest władza. Bank to nie tylko moja skromna osoba, nas jest wielu, legion, rzec by można – tu zarechotał niczym płaz w ludzką skórę obleczony, prostacko, głęboko z gardła niestosownie do jego pozycji, ale cóż wolno mu - a Hubert Wiczery jest jeden. Powiem krótko, bo dostrzegam w panu pewną niecierpliwość, którą interpretuję brakiem czasu i chęcią rychłego opuszczenia naszych skromnych progów. Nic pan nam nie udowodnisz, nic nie wskórasz. To jest niefart pański główny, najważniejszy. Wybrałeś pan złoto ze skarbca i nie dostaniesz go drugi raz. Doradzam zapomnieć jak najrychlej o odszkodowaniu, a szybciej przestanie boleć i tak już skołatana głowa. Podpisał pan dokumenty w przytomności świadków. Na papierze jest pański podpis, a papier naszego banku jest, by tak rzec, żelazny. A teraz – odchylił się mocno jakby dla złapania wzrokiem szerszej perspektywy - pilnuj, człowieku, żeby małżonka szanowna nie miała podstaw do wypłacenia polisy na życie.
*
No i znikła baba wściekła. Wyjechała z dziećmi dwa dni temu. Jakiż żal! Dzieci nie są, po prawdzie moje, ale jeżeli coś jeszcze trzyma mnie w tym małżeństwie, to właśnie one. Marysia i Sebastian. Dziewczynka, sześcioletnia, jest uroczym, bystrym dzieckiem, które kocha mnie – tak myślę - prawdziwie. Miłością małego dziecka, oczywistą i bezwarunkową. Jakby mi ktoś żebra wyrwał!
Chłopiec, blady i wyniosły jak jego matka, nad wyraz bystry dziesięciolatek, trzyma mnie na dystans. Ma prawo do nieufności i odrobiny chłodnego dystansu. Przeze mnie nie miał już matki na wyłączność. Nigdy w pełni się nie zaprzyjaźniliśmy. Po prawdzie, to też mu w tym specjalnie nie pomogłem. Wolał pielęgnować wspomnienie ojca bohatera, który zginął na wojnie z turkami, niż przyjaźnić się z kimś, kto - jak mawiał jego dziad – nad wszelką wątpliwość z chytrych kmieci a nie z leniwych panów ród swój wywodzi.
Według starego bliżej mi do Chama niż Jafeta. Cóż, nikt z tej gnuśnej, podupadłej finansowo, szanowanej - diabli wiedzą za co – w bliższej i dalszej okolicy, szlacheckiej rodziny nie darzył mnie jakąś szczególną estymą. Można by rzec, cieplejsze uczucia wobec mej skromnej osoby wypełniały familię Poiret raz na pół roku, kiedy senior rodu mógł zrealizować w banku sowity czek, sygnowany moim nazwiskiem. Taką mieliśmy ze starym umowę. Bez świadków, dyskretną, ale spisaną w przytomności notariusza. To była cena za jego zgodę na małżeństwo z Małgorzatą.
Mam wyjątkowy talent do pomnażania pieniędzy. Tak przynajmniej ludzie powiadają, a skoro powiadają ci, co też pieniądze mają, to w istocie pewnie tak jest. Moja żona nie wie nic o moich innych interesach, akcjach dywidendowych Kompanii Manufaktur Wełnianych, Wschodniej Kompanii Węglowej, dużej sumie pieniędzy zdeponowanych w Banku Wilfried i Maks, złocie z przemytu zakopanym w lesie pod Białymstokiem.
*
– Pierwszy raz w tym miejscu? - stwierdził raczej, niż zapytał szef straży miejskiej Bruno Bucholtz, po godzinach prywatny detektyw, przemytnik, łowca głów i kolega w interesach tych mniej legalnych, prowadząc mnie skąpo oświetlonym korytarzem kostnicy, mieszczącej się w podziemiach miejskiego szpitala.
– Pierwszy – odparłem. - Pomijają mnie, kiedy rozsyłają zaproszenia.
Mój przewodnik uśmiechnął się, zakręcił czarnego wąsa, chciał coś rzec, rozmyślił się jednak. Zeszliśmy dość głęboko. W dużej sali z jasnego kamienia było bardzo zimno.
– Ależ chłód! Ząb na ząb nie trafia.
– Głębokość, kamień i naturalne cieki wodne pod podłogą - wyjaśnił Bruno. - Zimą lepiej tu nie schodzić. Trudno ustać na nogach, tak ślisko.
– Zapamiętam.
Bucholtz zdjął ze ściany lampę olejową, chwilę trwało nim zapalił knot, po czym skierował mnie do samotnego, przykrytego lnianym prześcieradłem ciała, które spoczywało na solidnym drewnianym stole tu i ówdzie pokrytym starymi rdzawymi plamami.
– Zaciekawił mnie ów truposz po tym, jak usłyszałem od ciebie, co stało się w banku. Chłodzi się tutaj nieborak od wczoraj. Tymczasem, w oczekiwaniu na godny pochówek, pozwoli nam ów bladolicy jegomość powziąć pewne domysły – powiedział i zsunął prześcieradło. - Patrz! – rzekł szef straży miejskiej, po godzinach bardzo zajęty obywatel naszego miasta.
– Patrzę, nic innego ciekawszego nie przykuwa tu wzroku – odrzekłem.
Pełza światełko po twarzy bezkrwistej, blade, niezdrowe. Jak biały głodny robaczek. Myśl taka mnie naszła głupia i zaraz śmiech szalony nielicujący z sytuacją i miejscem, wzbudził mi się głęboko w trzewiach i jął pełznąć do gardła. O to facjata, znajoma! A powiadają niewiasty co poniektóre, że całkiem udana, przystojna. Z jakiego żeś rynsztoka tu przybył życie mi psuć?
– Teraz już wiesz dlaczego cię tu przyprowadziłem?
– Tak, teraz już wiem.
– Zatkało cię?
– Zatkało.
– Wypisz, wymaluj z twarzy Hubert Wiczery, tylko uśmiech od ucha do ucha nie w tym miejscu, gdzie być powinien. Coś mi się widzi, że to on był z Małgorzatą w banku. Twoja żona, albo ktoś inny zadał sobie sporo trudu, żeby znaleźć bliźniaczo wręcz podobnego do ciebie jegomościa. Nie wiem, jakie jeszcze prowadzisz interesy, gdzie ulokowałeś gotówkę, ale doradzałbym rozeznać się, czy nie tylko zostałeś bez żony, ale czy nie przy okazji z gołą dupą. Jeśli dotąd myślałeś, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, to powinieneś jednak zmienić zdanie i zacząć oglądać się za siebie. Nie czujesz mrowienia między łopatkami? Mogło być też tak, że ktoś, kto cię dobrze zna, przyszedł do niej z jasno nakreślonym planem, przygotowany i bardzo zdeterminowany. I był bardzo przekonujący - stwierdził Bucholtz, po czym zamilkł na chwilę, pogrzebał grubym paluchem przy knocie w lampie. – Przyjrzyjmy się lepiej naszemu świadkowi, może nam coś powie. Nie walczył, a przynajmniej nie ma śladów walki na jego ciele. Gardło poderżnięto mu bardzo ostrą stalą. Pod nosem, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz ledwo widoczne ślady narkotyku, najpewniej opium. Ciało wywieziono do lasu, ale nie zdążono go zakopać. Ktoś zapewne spłoszył morderców. Zostawiłem dwóch ludzi w okolicy, być może, że ten kto przywiózł trupa do lasu, wróci w to miejsce. Na miejscu znalazłem ślady wozu, kupieckiego – jak mniemam - głęboko odciśnięte, szerokie.
*
Jutro letnie przesilenie, święto miłości, rozpusty i szeroko pojętej dobrej zabawy. Tłum gości różnobarwny, przesiąknięty już nieco potem i alkoholem, zdaje się rozsadzać ściany. Brak już miejsc przy stołach. Jest głośno i gorąco. Dusi mnie w środku. Kazałem wynieść się muzykantom na zewnątrz, głowa mi pęka. Jaki złośliwiec wydumał dudy?
Napiłbym się wina, ale muszę mieć jasny umysł. Powinienem coś zjeść, ale wszystko staje mi w gardle, suche, bez smaku. Przede mną kawałki smażonego węgorza. Tłuste z chrupiącą skórką. Chleb jest jeszcze ciepły i pachnący. Ciemne, zielone oczy nowej podkuchennej, gdy mi go niosła, były rozmarzone i bezczelnie zalotne. Obok stoi miseczka sosu korniszonowego i kufel jasnego piwa. A mnie nawet nie zbiera się ślina w ustach. Ani na jedzenie, ani na krągły i sprężysty tyłek pomocnicy kucharki.
Co zrobią ci wszyscy, którzy tu pracują za dni kilka, kiedy okaże się, że nie wracam. Że mnie nie ma, że przepadłem? Kiedy zaczną szeptać, a potem powtarzać na głos zasłyszane plotki? Jak szybko odejdą? Kto z nich pierwszy okradnie mnie na odchodne?
Trzeba się zbierać. Czas już. Za bardzo igram z losem siedząc tu na widoku. Ale w końcu, gdzie ma być bezpiecznie, jak nie pod swoim dachem wśród znajomych ludzi?
Walnąłem głową w wieko trumny. Od środka!
Miecz spakowałem. Podarował mi go niegdyś przyjaciel w interesach, kupiec korzenny, Moskal, dobry człowiek.
*
– Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taka potrzeba, by go użyć - powiedział Afanzy, wyjmując go niespodzianie spomiędzy pakunków na wozie, którym wracaliśmy z podróży na wschód zeszłego lata. - Ale kto wie, w jakich czasach przyjdzie nam żyć, dajmy na to za rok? No,weź, obejrzyj, zważ w dłoni – podał mi zawinięty w płótno oręż, sam wyjął zza pazuchy pokrytą piękną patyną fajkę z pianki morskiej i jął niespiesznie ładować główkę tytoniem.
– Piękna i śmiertelnie groźna broń – taką oczywistość wypowiedziałem po kilku chwilach milczenia wypełnionych równomiernym poskrzypywaniem żelaznych osi dziesięciu kupieckich wozów zaprzężonych po cztery konie każdy, mozolnym, głuchym stukaniem końskich kopyt, pokrzykiwaniem, pierdzeniem i głośnym smarkaniem woźniców. - Głownia ponad półmetrowa, lekko wygięta do góry, jednosieczna – jakbym czytał traktat o białej broni. - Sztych zaokrąglony, jelec w kształcie tarczki. Wygodna rękojeść, drewniana owinięta skórą płaszczki. Doskonale wyważony oręż– zakończyłem.
– Tak ja i sobie dumał, że znasz się na tym.
– Tak po prawdzie, to nie wiem skąd u mnie ta wiedza – odparłem zupełnie szczerze, nieco zmieszany.
Pokiwał tylko głową. Raczej mi nie uwierzył.
– Dziś jedziemy z drogim towarem syci i zadowoleni z życia. Dziś nam się udało. - Wciągnął w usta fajkowy dym, cmoknął i powoli wypuścił aromatyczny produkt spalania zamorskiego ziela w postaci bladego rozedrganego kółka, po czym jął dalej kontynuować powziętą wcześniej myśl. - Dom mój niegdyś był drewniany, jeszcze po rodzicach, pokrzywiony, ale na solidnych fundamentach postawiony. Teraz jest z czerwonej cegły, dwupiętrowy, przez holenderskich mistrzów postawiony. Dużo w nim okien. Lubię jak jest widno. Jak się budzę bez uczucia głodu, a w kościach zbytnio nie łamie i do tego jest ciepło pod pierzyną, a słońce rano w szybach zabłyśnie i dzieci zaspane ze śmiechem przybiegną do łóżka, myślę sobie, to jest dobre życie. Na duszy robi się błogo, myśli nie dopuścisz, że to wszystko, co dobre wokół ciebie, może kiedyś odejść. Im więcej tego dobrego tym bardziej się lękam, Hubercie. Ale nie wtedy, kiedy wyjeżdżamy za pieniądzem w co raz to dziksze strony. Nigdy nie byłem odważnym człowiekiem. Strach często przeszywa mą duszę na wskroś. Jakże ja potrafię się bać! Nie dumał ja kiedyś, że aż tak można. Boję się, że nie obronię bliskich, że nie podołam, kiedy los okaże się niełaskawy. Niby jesteś, jak to mawiają, kowalem swego losu, ale też, tak po prawdzie, nie wszystko zależy tylko od ciebie. Choćbyś nie wiem jak się napinał, jak silna wola i myśl by cię wypełniała, często jest potrzebny ktoś jeszcze, żeby pomóc. Ot, choćby wyjąć drzazgę z podeszwy, żebyś mógł pójść do przodu swoim równym krokiem. A znajdzie się też taki ze złą wolą, zwróci na ciebie swoją uwagę, zaweźmie się i nie da spokoju. Milczysz. Przynudzam, co? - zwrócił ku mnie swoje oczy koloru ciemnego piwa zwieńczone czarnymi krechami wybujałych brwi.
– Zdarza ci się, nie zaprzeczę, ale potrafisz też jak mało kto ciekawie gadać. Nie mówię, że mądrze – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu szczerym – ale ciekawie.
– Wojna będzie! Taka myśl się we mnie zrodziła i nie chce opuścić łba mego strapionego, odkąd nasz imperator – obyś Panie jak najprędzej zwolnił go z urzędu - kazał publicznie utopić swoją małżonkę pod wątpliwym zarzutem cudzołóstwa i zaraz potem sprowadził na dwór cesarski z lasów spod Moskwy Wiedźmę. On ponoć czarownik, nekromanta czy inna swołocz, tak dwór – mówią – w strachu szepce, a kobieta jego czarownica i to nie byle jaka. Ponoć patriarcha Hiob zamknął się w klasztorze w Staricy i nosa stamtąd nie wyściubia. Ze strachu. Tak ja i zaraz i wydumał, że przy nich potęgi większe niźli najlepsza armia. Tacy, to prędzej czy później, cały świat zechcą wziąć we władanie. Bez nikakich, pójdzie on na zachód z wielkim ludem. Wasz król, Stanisław, ma srogie wojsko, ale nasz samodzierżca połowy świata. Któż się oprze? - Zamilkł, nie oczekując odpowiedzi. Odjął fajkę od ust, wyczyścił starannie główkę z resztek popiołu i tytoniu, po czym włożył ją do skórzanego futerału i schował za pazuchę.
Wziął ode mnie miecz, położył na obu dłoniach, jakby go ważąc, zadumał się chwilę.
– Przyjmij go – powiedział. - To prezent od druga Moskala. W tej części świata takich nie robią. Znam się trochę na tym i coś mi mówi, że ty też się na tym znasz. Nie zaprzeczaj powtórnie. Widziałem, jak żeś połamał ręce tamtemu Turkowi. Może nadejść czas, kiedy trzeba będzie opuścić dom, drzeć podeszwy po gościńcach i kły szczerzyć kundlom w nos niczym zgoniony wilk. Ty jesteś z wilków, musisz mieć czym kąsać!
Przyjąłem. Jakże miałem nie przyjąć?
– Zapraszam do mego domu. Musisz dobrze zjeść przed dalszą drogą. Od tego, co tu na wozach wieziemy i jemy drugi już miesiąc, dupę rozrywa. Odpoczniesz, sił nabierzesz. A znajdzie się też prymka tytoniu i kilka kwaterek dobrego miodu. Ochronę trzeba rozpuścić. Pomieszkasz u mnie dwa, trzy dni i wyruszysz sam do domu konno. Towaru nie masz. A za to, co wieziesz zaszyte w odzieniu, gardło ci poderżną na popasie. Swoją drogą, to dobrze robisz. Zacznie się chaos, śmierć, pożoga. Kamienie i złoto mają wielką wartość przy niewielkich rozmiarach. Zabierzesz ze sobą, ukryjesz, nie zgnije ci to w ziemi, a i w czas najgorszy zawsze pewna to waluta, nie to co kwity papierowe. Dam ci dwóch ludzi do ochrony....
– A skąd wiesz, czy ci twoi na życie moje nie nastaną?
– Musieliby jakoś uradzić, co gdzie, kiedy i czy w ogóle jest sens próbować. Ale nie zrobią tego – tu po raz pierwszy od kilku dni szeroko się uśmiechnął. - Szczerze się nienawidzą!
*
W stajni jest cicho i jasno od lamp. Niepokoi mnie wóz kupiecki, którego nie powinno tu być. Beczki z winem. Duże ze starego dębu, na bokach mają wytarte sygnatury Toskańskiej Kompanii Winiarskiej. Większe niż zazwyczaj. Nie zamawiałem takich, ale nic mnie to już nie obchodzi. Jest w nich jednak coś dziwnego, coś co przyciąga wzrok. Skręca szyję i każe patrzeć! Jaki Czort?! Podchodzę do wozu. Kare konie nie zwracają na mnie uwagi, stoją cicho, bez ruchu, w żałobie jakby. Dotykam palcami frapującego ładunku. Dębina jest gładka i ciepła. Stare, wygładzone przez setki dłoni, oddychające powietrzem dalekich krain i ciemnych piwnic, drewno. Coś jest nie tak, jak być powinno. Mam wrażenie, że klepki zaraz zaczną trzeszczeć, krzywić się, a stalowe obejmy pękną i ... I co?! Pukam w ciemne drewno. Pusta?! Druga pełna, ale poszedłbym w zakład, że nie ma w niej wina.
Słyszę śpiew! Daleki i smutny, złożony z wielu głosów. Nie rozróżniam słów, ale wiem, o czym traktuje. Po chwili pierwsze łzy zaczynają płynąć mi po policzkach. Wiem, że nikt kto stałby obok, nic by nie usłyszał. Pamiętam taki śpiew. Lat temu przeszło dwadzieścia, kiedy biegłem zdyszany, pełen złych przeczuć trumiennym korytarzem szpitala św. Łazarza w Lublinie. Śpiew, zdawało mi się, anielski, bezosobowy odprowadzał w tym czasie, wolnym od ziemskich namiętności crescendo, moją matkę i kilkuletnią siostrzyczkę przed oblicze Stwórcy. Nim wszedłem do szpitalnej izby, wiedziałem, że jestem już na tym świecie sam jak palec. Nie pełne współczucia, zmęczone oczy Sióstr Miłosierdzia, ale ten głos eteryczny, wsączający się w serce, powiedział mi o śmierci najbliższych mi osób. Wiele poszło w niepamięć, pamiętam jednak z tamtego dnia strach i tę dojmującą pewność końca świata.
- Mors meta malorum. - Usłyszałem w progu łacińską sentencję. Szarytki w większości nie znały polskiej mowy, mówiły głównie po francusku, a matka przed śmiercią chciała słyszeć ojczysty język. Śmierć kresem cierpień. Mam nadzieję, że tak jest i obie są w niebie, w wiecznym spokoju i szczęśliwości. A kto umarł teraz? Nie, nikt nie umarł! Nie tym razem. To historia z tych, które kończą się dobrze.
Będziemy rozmawiać, Małgorzato! Długo w noc, jak będzie trzeba. Znam dużo dobrych słów, takich, które goją rany. Powiesz, że mi wybaczasz grzech zaniedbania, a ja w niewypowiedzeniu wybaczę tobie, że ode mnie odeszłaś. Już nigdy więcej cię nie okłamię! Będę cię kochał. Zobaczysz! Teraz, kiedy nie ma ciebie, nie ma dzieci... Zniknę na kilka dni, aż minie zły czas. Bo kiedyś minie, prawda? Wrócisz tu i ja wrócę, choć nie znam dnia. Pamiętasz?! Wiersz ci mówiłem szalony winem w świeżej pościeli, w dzień twego imienia... Jak to było? Nie pamiętam!
Drzwi uchyliły się bez najmniejszego szelestu, a lodowy sopel powoli zsunął się po moich plecach.
Niech cię piekło pochłonie, kobieto!
*
Dwóch ich było. Starszy szpakowaty jegomość z siwymi wąsiskami sięgającymi naznaczonej bliznami brody, ubrany jakoś z chłopska, ważył w sękatej dłoni lekki - mogłem zgadywać - poręczny i ostry tasak. Młodszy ospowaty, o ponuro rozdziawionej niczym u suma gębie, zamknął za sobą drzwi stajni, zasunął żelazną zasuwę, skrzyżował na szerokiej piersi masywne ramiona i zastygł w bezruchu.
– Jest sprawa, panie Wiczery! - Głuchy, twardy głos starego zatrzeszczał jak napięty rzemień. - Smutna sprawa, czarna... Najsampierw chcieliśmy o odpuszczenie prosić. My ludzie religijni...
Patrzyłem w zimne, szare oczy nieznanego mi człowieka i nie wierzyłem w to, co się dziać zaczęło. To już? Czas się wypełnił?
– Mieliście przyjść jutro...
– Już jest jutro, znaczy dziś jest dziś... Aa tam! Północ właśnie minęła!
To prawda, cały czas myślałem o dniu swojej śmierci jak o pięknym słonecznym popołudniu.
– Nic do pana nie mamy. Znaczy ja i syn mój, Waldek. – Wskazał ręką trzymającą tasak odzianego na czarno, jakby teatralnie, zbira – Takie rzemiosło.Głowę trzeba dać! - Ostatnie słowa wypowiedział szybko, zimno, bez zbędnych ceregieli.
– Zapłacę podwójnie! - rzuciłem.
– Od pana zależy, czy będzie szybko – nie zwrócił uwagi na moje słowa – czy też w boleści przyjdzie żegnać się ze światem. My wprawę mamy. To jak będzie? Odpuścisz pan grzech?
– Dajcie spokój, tatko! - Zadźwięczał wysoki głos spod drzwi. – Świecę się zapali i po sprawie. Choć dwóch groszy szkoda...
Coś zaczęło we mnie dudnić w środku, wzbierać. Strach ustępował gniewowi.
– Kto wam zapłacił? Moja żona? Mam dużo pieniędzy...
– Panie Wiczery - zakręcił niecierpliwie głową stary. - Może dziwnie to zabrzmi dla pańskich uszu, ale dobrą mamy reputację, słowa raz danego nie łamiemy. My ludzie rzetelni! To jak będzie? Hę?
– A komu żeś, kmiocie, słowo dawał!? - złość mnie wzięła nagła i niespodziana.
– O! Panie Wiczery! - Brwi bandyty ułożyły się w regularne wysokie półkola- Jak pan po dobroci karku nie nadstawisz...
– Stul pysk, łachudro z gościńca! - wycedziłem przez zęby. - Mielesz ozorem jak przekupka.
– Szkoda w męce ginąć...
*
– Nigdy wcześniej, powiadam ci, czegoś takiego nie widziałem! – Przekonywał z pijackim uporem swego kompana po fachu, Henryka, złodziej Franciszek w karczmie, gdzieś na rozstajach dróg, na których strach było zdzierać podeszwy spokojnym wędrowcom.
– Dobrze widziałem. O, tak, napatrzyłem się... Najgorzej, że kulasów nie mogłem rozprostować. Taką miałem, psia mać, kryjówkę!
Kąt w karczmie kipiał mrokiem niepokojonym światłem ledwie jednej słabej świecy, stojącej na stole. Zdać się mogło, że zwarł w sobie fajkowy dym, alkoholowy opar i gęste, ostre słowa. Wino było podłe, kwaśne i ciążyło nieprzyjemnie w pustym żołądku. Ale to już wkrótce, obiecywał sobie Franciszek, miało się zmienić. Smak wina i życia zarazem.
– Stary Kwiczoł z synowcem, niech im tam diabli w piekle drew pod kocioł nie żałują, nie lada zawalidrogi byli. Chłopy silne, rzekłbyś z dębu strugane, zwinni jak jaszczurki, a bili jak mało kto!
– Na każdą dupę znajdziesz bat – stwierdził z przekąsem Henryk i czknął głośno. Śmierdziało mu z pyska czosnkową kiełbasą i zepsutymi zębami. Jego kompan raz po raz krzywił nos.
– O, ba! Pewnie, że znajdziesz! - dorzekł. - Wsiowy filozof – dodał, ale już w myślach. - Dobrze się ukryłem, mimo to, wystrachałem się za całe życie! Ale, powiadam ci, warto było! - Powiedział Franciszek, po czym wyjął zza pazuchy niewielkie zawiniątko i konspiracyjnym gestem ukazał jego zawartość. - I jak? Powiedz, warto było?
– O tak! - stwierdził Henryk. A gdy to mówił, taki blask miał w oczach – i nie było to odbicie dopalającej się świecy - że gdyby Franciszek, który był mistrzem w złodziejskim fachu, lecz niestety nie był znawcą dusz ludzkich, dostrzegł w tym mgnieniu sekundy, owo pełne łajdactwa lśnienie, uciekłby natychmiast. – To bardzo piękna rzecz! Za taką rzecz – dodał w myślach – przyjaciela bym zabił...
– Nie powstała mi we łbie myśl taka, że los dopuści mi to zobaczyć! - Zadumał się stary złodziej. Pite w szybkim tempie wino potęgowało refleksyjny nastrój. - Mocne oba byli i ten trzeci nie ułomek, piekielnik. Jak więc nazwać tego, co pobił ich jak małe smarki ?
*
Rzucony z niebywałą wprawą tasak wbił się z głuchym mlaśnięciem w beczkę za moją głową! Zdziwił się dziad wąsaty. Na sekundę, dwie oczy lekko mu się rozszerzyły ze zdumienia. Podobne niedowierzanie musiał zobaczyć w moich. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko potrafię zareagować!
Młodszy ruszył się spod drzwi, dobywając szybko i bezszelestnie z pochew po bokach dwa długie noże. Szedł wolno po łuku w moją prawą stronę. Stary stał w zupełnym bezruchu. Wiedziałem, że skoczy, jak tylko syn jego znajdzie się wystarczająco blisko mnie, tak by mogli zaatakować jednocześnie. Wreszcie jest cicho, bez gadania, a ja - nie wiem dlaczego -wiem, co mam robić!
I coś bym zrobił, uczynił w mgnieniu oka, na zimno, okrutnie, lecz zjawił się ten trzeci. Jego nie usłyszałem. Wrażenie zrobił chyba na samym Czasie, bo ten zdawało się, zastygł!
Z cienia za moimi plecami wyszedł niespiesznie zażywny, gruby jegomość ubrany w szarą kurtkę z rękawami wyszywanymi w dole srebrną nicią, czarną płócienną koszulę i takież same szerokie spodnie wsunięte w wysokie, skórzane buty. Splótł długie pulchne palce na wysokości piersi, pokiwał smutno wielką jak arbuz głową zwieńczoną strzechą krótko przyciętych rudych włosów. Wyglądało to tak, jakby miał zaraz powiedzieć: „Cóż żeście znowu zbroiły, dziatki moje najmilsze!" A potem zdjąć pas i prać po gołych tyłkach winnych psoty nicponi. Zamiast tego jednak rzekł wysokim, dźwięcznym głosem:
– Ech, Kwiczoł, barani łbie! Beczki mi niszczysz! - Pogładził niemal z czułością jeden z wyrobów bednarskiego rzemiosła. Dobra dębina, droga... - Zabierz to żelazo! – Jednym szybkim ruchem wyswobodził ostry jak brzytwa tasak i skierował go wytartą rękojeścią w kierunku starego. - Przeproście się z panem Wiczerym. Żeby tak w wigilię święta radości wszelakiej do gardeł sobie skakać? Jest niby o co, hę? Wody do piwa dobawił? Toć każdy rozcieńcza. - Uśmiechnął się jakoś tak miodnie, nieszczerze. - Czy pchły znalazłeś w sienniku i musieliście się z synowcem całą nockę po dupskach drapać, miast dziewki rozpasane na sianku chędożyć? No nie rób że ceregieli...
Człowiek, którego nazwał Kwiczołem, potarł ręce o lnianą koszulę, z lekkim wahaniem wyciągnął rękę, cmoknął, otworzył usta, chwilę jednak jeszcze pomilczał nim się odezwał:
– Ja wiem, kim pan jest, panie Hugo, ale my tu z synkiem moim, nie na...
I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział w swym bandyckim życiu! Trudno jest bowiem dokończyć myśl jakąkolwiek z tasakiem wbitym w czoło.
– O, żeż ty! - Szok i żal dały się słyszeć w zduszonym głosie Waldka, gdy skoczył na zabójcę swego ojca. Nożem trzymanym w prawej ręce mierzył w szyję. Ułamek sekundy i wiedziałem, że cios, który miał zrobić krzywdę, nadejdzie z lewej ręki pod prawą pachę Huga.
Nie zdążył. Nie dał rady. Nie miał szans.
Ostrze, które miało wbić się w żebra grubasa, przy głuchym trzasku pękającego nadgarstka, zmieniło gwałtownie cel i przebiło gardło swego właściciela. Bluznęła krew. Nie postąpił nawet kroku, zwinął się w niezdarnym półobrocie i padł. Koniec zbójeckiej pieśni!
Powietrze zdaje się drga i brzęczy, jakby czas wyhamował po nagłym pędzie. Jak w ucho palnął!
– Nie pogadał sobie Waldek. Nigdy zresztą nie był rozmowny. W sumie szkoda. Pomocni nie raz byli – rzekł jakby w zadumie Hugo, nieznajomy, ten Trzeci Niespodziany i skierował wzrok na mnie. - Nic się panu nie stało, panie Wiczery? – zapytał z troską jakby. - Czy aby nie pocięli rdzawym tasakiem, nie złamali niczego? Czyś się sam nie poturbował?
Postąpił krok ku mnie. Uśmiech z gęby rumianej nie schodzi, jakby chwilę temu dwóch ludzi nie zabił.
– Nie, nic mi się nie stało – pokręciłem głową.
– Nie miało prawa, nie tobie – odrzekł z jakąś taką zimną pewnością w głosie i zbliżył na drugi krok. - Takich jak ci tutaj powinieneś pozabijać gołymi rękoma, mimo to nie mogłem ryzykować i wkroczyłem.
Podchodzi blisko, na wyciągnięcie ręki. Brew ściągnął lewą, nozdrza wydął, jakby zwierza zwąchał, wilk w kniei. Oczy ciemne i ruchliwe, nie pasują do rumianej, obleczonej w uśmiech twarzy, obiegają mnie od stóp do głowy zimno i nieprzyjemnie. Przysiągłbym, że gdyby dostatecznie mocno rozewrzeć mu gardziel, ujrzałoby się czarne podniebienie. Oto zbój nad zbóje, duszogub!
– Spójrz pan na to! - Wyciąga (Skąd? Nie wiem) gestem prestidigitatora złoty owal, medalion – jak mi się wydaje – i podsuwa mi pod nos. - Znalazłem nieopodal. Czy aby nie pańskie? - Gada z jakąś przesadną natarczywością.
– Nie, nie moje...
– Proszę dobrze się przyjrzeć. Cóż za cacko! To bardzo piękna rzecz. - Pcha mi to pod oczy. Robi się irytująco i śmiesznie zarazem. Zabił dwóch ludzi, jeszcze chwila straszna, śmiertelna nie przebrzmiała, a on i jakby już o tym zapomniał.
Medalion jest w istocie piękny. Przedstawia słońce o sześciu promieniach z zielonym szafirem osadzonym idealnie pośrodku. Złote słoneczne refleksy zdają się obracać wokół własnej osi. Po chwili zdaję sobie sprawę, że nie mogę oderwać od niego wzroku! Zdaje mi się, że promienie złotego słońca też jęły wirować. Zrazu wolno, niezauważalnie, potem szybciej.
Ruszyły złote wahadła. Godzina jaka wybiła? Chcę o coś zapytać, ale po chwili nie pamiętam, o co? Zresztą, nie jestem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Człowiek imieniem Hugo otwiera usta. Nie mówi w obcym języku, ale nie potrafię nadać znaczenia i sensu jego słowom. Zamykam oczy i zapadam się w sobie. Zimno. Idę, nie wiem dokąd. Ktoś mnie prowadzi, nie wiem kto. Jest ciemno, gwiazdy tylko błyszczą obojętnie. Powietrza chciałbym zaczerpnąć, lecz płuca nie są w stanie się unieść. Chcę krzyczeć, lecz nie mam ust. Błąkam się w bezczasie.
Nagle przychodzą wspomnienia. Moje. Nie moje? Moje! Obrazy w odcieniach szarości. Sierociniec tak straszny, że nawet Bóg go ze wstydem w swych ziemskich wędrówkach pomija. Szkoła w lasach pod Moskwą. Tam śmierć się we mnie zalęgła. Wybrany spośród setki, najlepszy.
Jakby mi kto umysł przez ciernie przeciągał. Takiej prawdzie się wzbraniam.
*
– Co to za postać, synku? Kogo rysujesz węgielkiem? - Wieczorem, wraz z ciepłem, mama przynosiła do mej sypialni zapach konwalii i bzu. - Czarny jest ten ktoś. Straszny jakiś czart.
– On nie jest straszny, mamo. To wesoły czart, tylko taki mi wyskoczył spod węgielka. Błażej mówił, że są i wesołe diabły.
– Nie ma wesołych diabłów synku. Czart to czart. On zawsze czyni zło i tylko zło. I nigdy nie śpi.
*
– Miałem już takich jak ty przebudzeńców, ale żaden jeszcze mi nie omdlał, nikt nie rymsnął bez czucia na ziemię. A i dziewki były. A kobieta, jak mawiał Św. Austyn, jest istotą poślednią, słabego jest umysłu, ale żadna tak się w sobie była nie rozchwiała jak ty. No, ale cóż, wszak zaczarowany byłeś. A pan Hugo cię odczarował, ino bez całusów się odbyło – zarechotał. - Ale chyba nie żałujesz, co?
– Po coś ty tu, człowieku? Co żeś mi zrobił?
– Co żeś mi zrobił? - powtórzył, zapatrzył się w pył po stopami. - Prawdę ci przyniosłem – oderwał wzrok od ziemi, uśmiechnął się lekko, zwyczajnie, jakby wypowiedział rzecz oczywistą. - Obudziłem cię do życia, jak dobry Bóg. Albo śmierci, jak szatan. Jak wolisz. Choć o wolnej woli, w twoim przypadku, mówiłbym z pewną powściągliwością...
Trudno myśli mi zebrać. Ledwo stoję.
– Prawdę, powiadasz, mi przyniosłeś. Więc co jest prawdą? Kim ja jestem?
– Jesteś, kim jesteś.... - szczerzy zęby.
– A to życie, które właśnie mi odebrałeś, czymże było, jak nie prawdą? Żyłem, śmiałem się, przeklinałem, kochałem prawdziwie...
– Prawdziwie, nieprawdziwie – przerywa mi zniecierpliwiony. - Szast prast! Nie ma baby złej i bachorów cudzych! Przepadły interesy dochodowe, karczmy nie ma, złota nie ma...
– Nie rozumiem...
– Zrozumiesz w drodze. Widzę, żeś spakowany. Zbieraj się!
– Z tobą mam jechać? A ktoś ty taki? Nie po drodze mi... Do swoich mi trzeba. Porozmawiać, wyjaśnić sobie...
– Ci twoi, jak ich nazywasz, przepadli hen w świecie, zgubili drogę i już nie wrócą...
Iskierki mu w oczach latają jak pod diabelskim rusztem, takie straszne i wesołe zarazem. Słucham go. Nie słucham.
– Jakże drogę do domu zapomnieć? Małgorzata wyjechała z dziećmi, ale wróci. Tu jest jej dom.
– Nie wróci. Tu już nie ma żadnego domu.
– Co mówisz? - Słucham go. Nie słucham. Nie chcę słuchać. Kłębi mi się w głowie od przeczuć strasznych. Milczę. Doszedłem do krawędzi. Jeszcze stoję, nie upadam. Czekam na słowa, które zepchną mnie w otchłań. Jeszcze jestem. Jeszcze trwa ostatnia chwila mego życia.
– Mówię, że nie wróci. Nikt nie wróci.
Milczenie zapadło, ciężkie i straszne. Na chwilę. Nie wytrzymał w ciszy. Jego język zdaje się żyć osobno, ciągle w ruchu.
– Spojrzyj na swe strapienie przez pryzmat myśli przypisywanych świętemu Anzelmowi – Palec uniósł do góry, jak nauczyciel mający wypowiedzieć rzecz arcyważną - "Nie ma nic bardziej szkodliwego od kobiety i poprzez nic innego szatan prowadzi tylu ludzi do ruiny, co poprzez kobietę". Może wtedy ów problem będzie się wtedy jawił odwrotnie?
– Co ty bredzisz, człowieku? - Nie wiem już, czy to mi się w głowie pomieszało, czy ten przede mną zszedł z rozumu.
– Zmieniły się plany daleko w Moskwie. Nie wiem co, konkretnie i nie interesuje mnie to. Zdejmują cię, by tak rzec, z posterunku. Ha! Dobre słowo: Zdejmują!
Czy aż tak mnie lekceważy, że mówi mi to wprost? Nie powiódł się jednak plan misterny przygotowany przed laty, w którym miałem być narzędziem.
– Znam się na duszy ludzkiej, wieki całe ją poznawałem... To życie, które zostawiasz, nie jest twoim i nie powinno cię od teraz obchodzić, tak cię... wytresowano. Zagląda mi w oczy. - A jednak, i położyłbym obie dłonie na pień, jestem pewien, że coś jest nie tak.
Milczę. Patrzymy na siebie.
– Gdyby nie rozkazy, już by cię otulała ciepła dębina i wieczny mrok – jak zawsze pierwszy przerywa chwilę milczenia.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? Czy nie chciałeś do, jak ich tam nazywasz, swoich,co?
Łzy stają mi w oczach. W mgnieniu oka zapomniałem własnego imienia i jestem w miejscu, gdzie nawet Bóg nie zagląda. Takaż to pustka! Szatan uciekł i uśmiech mi zabrał. Za rękę mnie prowadził. Nie będzie nikogo. Nie będzie złota tej jesieni, wszystko zmarnieje i pomrze. Ostatni ciepły oddech szronem przeminie. Wszystko co dobre zwiędnie i umrze. A co tu się ostanie? Nic. Już połowy mnie nie ma, a będzie jeszcze mniej... Jakże się podnieść z takiej głębokości, gdzie czas nie płynie? Nie ma ku czemu oczu zwrócić, czego się uchwycić.
A jednak nadal jestem. Tu. Gdzie bądź. W sobie. Choć na wpół umarły, trwam. Kto mnie za włosy uchwycił i nad topieliskiem trzyma?
Z daleka wróciłem. Z czarnej topieli.
*
– Jesteś wreszcie.
Znowu wstaję z ziemi. Patrzy na mnie.
– Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – odzywa się, ale już bez tego diabelskiego uśmiechu. - Słyszałem, że ludzie potrafią nagle osiwieć. Gawędy, bajanie prostaczków, myślałem. A teraz widzę... Magia z ciebie wypływa. Ze dwie garście, dość by łeb ci osiwiał.
Co widzi, czego się już domyśla, nie powie. Milczę.
– Coś jest nie tak. Tak być nie powinno.
Przeczucia i domysły.
– Nigdy nie widziałem, by kimś tak silne uczucia targały. Widziałem gniew, rozpacz, wściekłość, ale takich omdleń serca – uśmiecha się szyderczo – jeszcze żem nie oglądał. Jak panna cnotliwa przed pokładzinami. W was Polakach wiele sprzeczności mieszka. Ale znam się ja i na duszy lackiej.
Postąpił ku mnie, patrzy w oczy.
– Inne imperatywy powinny zadziałać – mówi jakby do siebie i świdruje mnie wzrokiem. Bazyliszek. - Wpojono ci bezwzględne posłuszeństwo zwierzchności. A może nie? Więcej wody w kamieniu niż w was Polakach poszanowania władzy. Wpojono ci określone typy zachowań na pewne sytuacje. Mówiąc zwyczajnie: stępiono ci wolną wolę. Jeśli w Polaku wolność od środka można zdusić. Co tam siedzi w twojej głowie, hę?
Milczę. Ogląda mnie jak wioskowy konował osobliwy przypadek cielęcia z dwoma głowami. Stanął za mną. Dreszcz przebiega mi przez plecy. Nie odwracam się.
– Cara miałeś zabić! - wypowiedział to na głos.
Grom z niebios nie uderzył, mimo to miałem wrażenie, że dreszcz jakiś przeszedł całą stajnię, dach, ściany aż po fundamenty.
– No, no – zadumał się. - Ty, Lach, naszego batiuszkę miałeś zgładzić! - powtórzył, jakby nie dowierzając. -Siedziałbyś tu nawet lat dwadzieścia, w końcu Jego Wieliczestwo Gosudar nasz ukochany zjechałby tu. Wtedy ktoś by cię zbudził. A może i nie. Sczezł byś i nie wiedział dlaczego naprawdę tu byłeś. Lubił niegdyś przyjeżdżać w to miejsce z nieliczną świtą, incognito, na schadzkę. Myślisz, dałbyś radę? Hę? Może byś i otruł cara takim świństwem, co zaczęłoby trawić ciało i krew na dzień drugi, albo za dni kilka. Ale pewnie sam byś się zgładził, bo kazaliby tobie, twojej żonie i dziatkom żreć to, co wyszłoby z twojej kuchni przed podaniem na pański stół. Zresztą, z własnym kucharzem i prowiantem on jeździ. Do cara byś się nie zbliżył, nożem byś nie pchnął. Po upojnej nocy zjadłoby się co nieco i wypiło. Zwłaszcza po nocy spędzonej z wymagającym babskiem. Mówiono, że zjeżdżała tu też pewna polska księżna, nienasycona jak sukkub. Ale co to dla naszego batiuszki, choćby i sukkub, wychędoży raz , drugi, trzeci, obróci na drugą stronę i znowu raz, drugi, trzeci. Otruł byś go! Tak myślę. Car jednak przestał pojawiać się w tym rozkosznym kurwidołku. A przestał, odkąd wziął za żonę Wiedźmę. - Zamilkł, ale tylko na chwilę. - Ciekaw jestem, jakbyś to zaplanował? Szkolili cię do tego. Gdzie byś uciekał? Kto dałby ci schronienie? Czy też zginąć wraz z nim miałeś?
Milczę. Przecież nie spodziewa się odpowiedzi.
– Ilu was było? Powiadają, że około setki sierot. Większość chłopców, ale były i dziewczęta. Zabrani, porwani, przehandlowani. Nikt się o was nie upomniał. Nie było najbliższych, którzy choć by słowo za was w urzędzie, sądzie czy u starosty wyrzekli. Ratujcie panie, syn mi przepadł, dobry dzieciak Szymek, Pietrek, Michał. Dwanaście lat miał tylko. Córka do chałupy już drugi dzień nie wraca, przepadła Weronka, a na targ tylko poszła. Sama po prawdzie, ale to blisko przecie do sąsiednich Załuk. Dwie wiorsty raptem, to jakże w drodze pobłądzić?
A kraj? Państwo, jak zawsze, miało was, biedę ludzką, w dupie! Obserwowali, zbierali informacje, kto się może nadać, a potem powybierali jak kot pisklęta z gniazda. A jakiż cel im, spiskowcom, przyświecał! Dla takiej sprawy i setkę dzieci, zwłaszcza nie swoich, można poświęcić. Czemu milczysz? Jest wszak o czym mówić. Zwłaszcza ze mną.
Chwila ciszy.
– Polak, zabójcą cara! Przyznaję, coś w tym jest! - Cmoka, mlaska, smakuje sens słów, jakby je na język brał, próbował rozgryźć i ukrytą, właściwą treść wydobyć. Drepcze wkoło, gapi się w sufit, zerka na mnie z ukosa krzywo, nieprzyjaźnie, potem znowu grzęźnie wzrokiem w mrokach na suficie. - Czasu nie było w drodze tego przetrawić, to i gadam teraz. By tak rzec, na rozum biorę i ziarno od plew w tym moim myśleniu staram się oddzielić. Może mi pomożesz?
Milczę. Słucham.
– Twoja żona i dzieci mogły być świadkami mimo woli. Załóżmy, że nie żyłeś tu jednak w uśpieniu, pamięć zaczęła ci wracać, zacząłeś gadać, rozumiesz... Możemy szybko zakończyć te, uwierz, nieprzyjemne również dla mnie, turbacje. Powiedz mi tylko, co pamiętałeś? Czy jakaś myśl, obraz mglisty i nienazwany, lecz tak niepokojący, że wiercił ci mózg w jesienne wieczory, nie stał się przyczynkiem, by wypowiadać na głos, to czego mówić ci zakazano? Zwierzałeś się komuś z nie do końca sprecyzowanych myśli, przeczuć? Mówiłeś to jakiemuś medykowi od pomieszania rozumu, druhowi najbliższemu, kurwie w burdelu? Czy ktoś wie? Lepiej będzie dla ciebie, jak mi powiesz. W lochach moskiewskich Wiedźma przez żelazo cię przejrzy, a zada ci podczas przesłuchania cierpienia niewyobrażalne.
Zacierają ślady. Moi bliscy nie żyją. Nikt się o mnie nie upomni, nikt o mnie nie zapyta. Nie ostanie się żaden świadek.
– Bólu ci oszczędzę.
– Ty mi bólu chcesz oszczędzić? -Roześmiałem przez łzy, gorzko. - Łaskawco, całe moje życie to ból, oprócz tego tutaj, które mi odebrałeś, a które, jak powiadasz, nie było prawdziwe.
Nie dam mu rady. Wiem, jak zabić go gołymi rękoma, ale wiedza ta na nic mi się zda. Może umysł mój wszystko pamięta, ale ciało nie posłucha. Mógłbym zaczekać na lepszą sposobność, ale nie chcę czekać. Postanowione. Próbuję.
*
Leżę na podłodze wokół wirują drobinki kurzu, słomy i brudu. Krew ze złamanego nosa utrudnia mi oddychanie. Konie rżą zdenerwowane i walą podkowami o klepisko. Przekręcam głowę na bok. Dwa trupy. Dużo krwi wsiąkło już w ziemię.
Widzę podwójnie. Dźwięczy mi w głowie dzwon żałobny. Nie chcę żyć.
Było to życie, czy go nie było? Kobieta w nim była z krwi i kości, czy tylko mrzonka bladolica o chabrowych oczach i ustach, przy których pozbawione treści wydawały się płatki najpiękniejszych róż? Nieprawdą były wonne bzem majowe wieczory aż ciężkie od słodyczy? Nieprawdą poranki w wygniecionej trawie pełne szelestu uciekających jaszczurek? Niegdyś czasu nam było mało od wieczora do rana. Gdzie jest ten czas?
To było dobre życie. Jak zawrzeć to w słowach, gdy czasu już mało i oddechu już za chwilę zabraknie? Życie w stałym miejscu, pełne dobrych przyzwyczajeń i ludzi w większości życzliwych.
Nie ma we mnie woli by wstać. Wrze mi w głowie jak w piekielnym tyglu. Drobiny kurzu wirują wokół, jakby nie chciały opaść, jakby się bały, że gdy legną tak jak ja, to nic już je więcej nie czeka, tylko bezruch śmiertelny, ostateczny. Gdzieś z ciemnego legowiska wyszedł szczur. Stoi na tylnych łapkach, stroszy na grzbiecie sierść koloru zbutwiałych liści i łowi drobnym nosem oszałamiające zapachy słodkiej krwi i potu podbite ludzkim strachem. Po chwili opada na cztery łapy i zamiera w bezruchu. Zaczeka. Czy będę jeszcze żył, kiedy zdecyduje, że chwila jest odpowiednia, by wyjść z cienia i przyjrzeć się z bliska martwym ludzkim ciałom?
- To było dobre życie – mówię głośno. Chcę by mnie usłyszał.
- Pewnie, że dobre – odpowiada. - Dieńgi byli. A jak i dieńgi, to i diewuszki. I chuj stajał! Tak, to na pewno było dobre życie. Ale czas się do śmierci zbierać. Upadasz i wstajesz. Upadasz w ciemność... - pochyla się nade mną i gada do ucha.- Upadasz w grób! I wstajesz! - Kręci z niedowierzaniem głową. - Zasypują cię, łopatą ziemię ubiją, na pięcie się obrócą, spluną, rozejdą, a ty łeb wychylasz! Nie chcesz w ciemność odejść. Choć zapomniany, nikomu nie potrzebny, wyzuty ze wszystkiego, wracasz. Łazarz, kurwa! Jak mam cię zabić? - Przekręca łeb jak ptak. Łypie na mnie czarnym okiem. Zagląda w oczy jak złodziej w wieczorne okno.
Dławi mnie krew z rozbitego nosa. Co mi zostało? Co mogę mu przeciwstawić na chwilę przed śmiercią?
– Trzy razy upadasz i trzy razy wstajesz. Trzy! Tak jak Tamten, niegdyś. Choć cały ten nic nie wart świat dźwigał na barkach, wstawał. Pojmujesz to?! Czasem mi się zdaje, że tam byłem, patrzyłem, plułem Mu pod nogi, pierwszy kamień podniosłem, ja gwoździe żołnierzom podałem...
Mam wrażenie, że gada sam do siebie, do wspomnień wyimaginowanych. Szalony człek.
– Jak mam cię zabić? - kracze, a strużka śliny wycieka mu z ust. - Nim sczeźniesz – przykłada mi wąskie ostrze pod oko – wiedz, że dziewczynka mi uszła. Zawodowy niefart. Wstyd dla takiego starego lisa jak ja – Zarechotał krótko, gardłowo. - Ale znajdę i ją. Nikt się nie ostanie. Żadnego świadectwa, że byłeś, chodziłeś po ziemi.
Chłód mnie oblewa. Wyciszam się w sobie i przetrawiam raz jeszcze jego słowa. Moje dziecko, moje życie! Oddycham równo, zachłannie.
Zwleka. Czas. Daj mi jeszcze chwilę. Serce już łagodniej łomocze mi w piersiach.
*
– Wola życia! Jeśli to ci się ostanie w czarnej godzinie, wiedz że jeszcze nie wszystko stracone - mówi starszy lejtnant Zubow w czasach i miejscu tak odległych jakby ich nigdy nie było.
Po chwili rzuca mnie na ziemię, oplata ramieniem szyję i dusi.
– Wszelako wola życia to jedno, ale trzeba też posiadać pewne umiejętności, które w krytycznej sytuacji pozwolą ci kopnąć w żyć, tego który zechciał cię pognębić. Bez tego ani rusz. Życie stracisz. W najlepszym razie, zdrowie. Szukaj! Bo choćby twój przeciwnik cały czas działał z żelazną konsekwencją i był piekielnym arcymistrzem w zadawaniu bólu i śmierci, być może znajdziesz coś, co wytrąci go z równowagi, a tobie da chwilę, być może tak krótką, że odmierzysz ją mrugnięciem powieki, ale zdążysz odwrócić los. Musisz też mieć zgodę na ból. Jeśli daleko przesuniesz jego próg, być może wtedy ci się uda.
Duszę się. Setny raz. Boli. Cały czas mnie coś boli!
– Napnij mięśnie szyi. Ręce masz jak ze stali, więc zrób z nich użytek, spróbuj przesunąć mnie tak, żeby twoja głowa znalazła się w moim zgiętym łokciu wtedy nie będę mógł wykorzystać całej swojej siły.
Robię tak jak mówi. Robię więcej. Po chwili, po raz pierwszy odkąd przed laty weszliśmy do jasno oświetlonej sali o kamiennej zlanej potem i krwią podłodze, dusi się w moim uścisku. Klepie dłonią o podłogę. Puszczam. Wstaje, a w reku błyska mu nóż!
– Przed nożem najlepszą formą obrony jest ucieczka i niech ci nie przyjdzie do głowy myśleć o tym w kategoriach plamy na honorze. Jeśli ktoś cię zaskoczy i zechce zabić, to najpewniej cię zabije.
– A co jeśli nie mam gdzie uciec, tak jak teraz?
– To jesteś trup. Wszelako spróbujmy obronić się.
*
Oczy zachodzą mu czerwoną mgłą, za moment uderzy. Szarpię głową w bok. Szybko. Nie dość! Nóż jedzie po policzku, głębiej, po zębach, wrzyna się w brodę! O cal od szyi, ale dalej mu nie pozwolę.
Boże, czemuś stworzył świat raz po raz pisany bólem?!
Gdybym otworzył usta ściany pękły by od mego wrzasku. Trzymam go za nadgarstek i wyłamuję mu palce. Kolanem tłukę go w krocze. Nóż wypada mu z dłoni. Nie zdejmie mego ramienia połamanymi palcami.
Napina się. Bezskutecznie.
Zdrową ręką próbuje sięgnąć mych oczu. Na próżno.
Wali łokciem w żebra. Mocno! To nic.
- Nie wiesz pan, panie Hugo – charczę i pluję krwią – do kogo żeś przyjechał?
Milczy.
- Niedopatrzenie! Cóż z tego, że byłem uśpiony? Bestia się we mnie niegdyś zalęgła. Dawno temu. Śmierć jest we mnie! Pojmujesz? Jestem lwem pośród wilków.
Przestał walczyć.
– Zlekceważenie! - pluję mu krwią w ucho.
Poddał się.
– Jakiemu dziecku potrzebny taki ojciec? - mówi wolno i cicho, ale jakoś tak dojmująco, że nadstawiam ucha. - Po co ci córka, której nie kochasz?
Niemal widzę jak naciągają się więzadła, torebki stawowe, mięśnie, przemieszczają się kręgi szyjne, napina się rdzeń kręgowy. Wszystko nagle trzaska jak mokry powróz! Nadspodziewanie głośno w tej strasznej ciszy.
*
Jaki wstanę? Kim z ziemi się podniosę?
Dźwigam się mozolnie, twarz mnie pali żywym ogniem. Ranę trzeba opatrzyć, do medyka mu się udać. Każda uncja mego ciała jest z ołowiu. Widzę za to ostro, wyraźnie. Podchodzę do wozu. Stoi i czeka na woźnicę, upiorny karawan zaprzęgnięty w kare bestie, na wierzchu dębowe trumny gotowe do ostatniej drogi. Nie otworzę, nie dam rady. Może łgał, może jest jeszcze nadzieja? Otworzyć i się przekonać? A co jeśli tam są? Połamani, pomordowani okrutnie, ściśnięci w drewnianych obejmach. Nie chcę patrzeć, nawet jeśli miałbym resztę życia zastanawiać się, czy byli tam, czy nie. Jeśli nie otworzę, to dam radę stąd wyjść i odjechać. Dam sobie nadzieję i będę żył. Czas jakiś przynajmniej nim mnie znajdą. A znajdą na pewno.
Świta już. Dziecko mi się samo w świecie zapodziało, a świat nieprzyjazny jest dla dzieci, co puściły się matczynej ręki. Pójdę, choć zda mi się, że nóg już nie mam. Wypatrzę cię na drodze, choć zdaje mi się, że oczy mi odjęli. A jeśli droga długa będzie, to kim się stanę na jej końcu? Ja który nie wiem, kim teraz jestem, kim będę?
*
– Cóż więc zawiodło? - zapytał człowiek w szarości.
– Zadziałało w zasadzie wszystko... - mówiący te słowa, Stefan Jaszczur, zdawał się kurczyć, siedząc na małym, niewygodnym krześle, stojącym na środku dużego, jasno oświetlonego gabinetu usytuowanego gdzieś w trzewiach pałacu Imperatora. - Nie przewidzieliśmy wpływu uczuć wyższych, których być nie powinno. Nie po takim wyjałowieniu osobowości z wolnej myśli, jakiej został poddany ten człowiek. Nie po takim piekle mentalnym, jakie przeszedł, a które my nazywamy zamrożeniem duszy.
– A jednak były uczucia, jak wy to nazywacie, wyższe. Nie dość, widać, zamroziliście mu... duszę. A pan, panie koordynatorze, jak pan myśli, ma człowiek duszę, czy nic więcej prócz ciała nie posiada?
Mężczyzna w szarości sięgnął po stojącą na stole filiżankę z kawą. Błysnęła złota spinka, zabielił się koronkowy mankiet. Jaszczur nigdy nie pił kawy. Jej ciepły, delikatnie czekoladowy aromat przyjemnie wtłoczył mu się w nozdrza. Nie odrzekł nic. Jego Ekscelencja, jak mniemał, nie oczekiwał odpowiedzi na to akurat pytanie.
– Tylko w tym jednym przypadku pojawiły się nieoczekiwane komplikacje – odezwał się po chwili milczenia.
– Komplikacje, przez które kilku znaczącym osobom w naszym kraju i poza jego granicami, mogą pospadać głowy z karków!
– Twoja, Ławrientij , zda się, nigdy nie spadnie – pomyślał Jaszczur. - Nawet Wiedźma cię nie przejrzy, bo w tobie nie ma nic, co można by zobaczyć, tylko ciemność. Już więcej w niej jest z człowieka, niż w tobie.
– Agent doskonały, z przetworzoną za pomocą magii psychiką. Nie do złamania. Człowiek z żelazną wolą posłuszeństwa – Pomruk burzy odległy lecz całkiem wyraźny jął się rodzić w trzewiach człowieka w szarości. – Duszę lód mu na wskroś przeszedł, czucie świata zmroził, a jednak nie padł pies wiernopoddańczy do stóp pana podeszwy mu z gnoju wylizywać. Bo się w kobiecie rozmiłował i dzieciach nie swoich. Kark miast się ugiąć, zesztywniał. Miłość! A co to takiego, panie koordynatorze?
– Zapytaj poetów – odrzekł, w myślach oczywiście, zapytany.
– Duszę ludzką chcieliście zważyć i zmierzyć. A jakim narzędziem? Jaką miarę chcieliście przyłożyć do czegoś, czego nie ma?
– Nie wiem, czy człowiek ma duszę, czy jej nie ma, ekscelencjo. Rozum i wolę w różnych proporcjach, to ma na pewno i to mieliśmy nadzieję złamać i odpowiednio zmanipulować. - Jaszczur mówił wolno. Nie spodziewał się takich pytań. Zbierał myśli. - Udało się to ze wszystkimi uczestnikami eksperymentu za wyjątkiem tego jednego.
– Wybudzony do życia, zadziwiony światem i tym, co się z nim stało, zacznie zadawać pytania. Najpierw zapyta o siebie, kim jest i co się z nim stało? Potem zapyta, kto mi to uczynił? Czy znajdzie odpowiedzi? Jeśli tak, to jakie one będą i dokąd go zawiodą? Kogo zacznie pytać prócz siebie samego i jakie tajemnice przy tym wyjawi? Ten głód poznania i miłość do dziecka będą go gnały przez świat. Mam nadzieję, że nie dopuści pan do tego, żeby zaszedł po odpowiedzi na dręczące go pytania zbyt daleko.
– Oczywiście, nie dopuszczę.
– Tym czasem, niech pan opowiada. Bo, jak pan widzi, nie mam raportu na papierze. Nikt nie ma! Te ściany - powiódł wzrokiem po gabinecie - uszu nie mają. Nie dziś w każdym razie. Historia jest ciekawa. Śmiertelnie niebezpieczna, ale nad wyraz zajmująca. Niech pan zaczyna od dowolnego jej miejsca.
– Nieprawdziwe mieli nawet wspomnienia. Wspólnym mianownikiem była wiedza, że są sierotami i nie mają nikogo. Musieliśmy mieć pewność, że nie wyjadą nagle w odwiedziny do krewnych, których nie ma, nie zaczną drążyć i nie zepsują całych lat przygotowań. W tym na poły fikcyjnym życiu mogliby trwać aż po kres swych dni. Bez świadomości kim są naprawdę.
– Aż do momentu przebudzenia, kiedy mieli stać się gotowym do wykonania rozkazu... jednego rozkazu, posłusznym i skutecznym wykonawcą.– Kącik ust ekscelencji uniósł się lekko nad uniesioną filiżanką w niby uśmiechu.
– Któż by złamał tak zapieczętowany umysł? Żaden kat, śledczy ni medyk od pomieszania rozumu nie wydobyłby z niego nic prócz nieprawdy.
– Chyba, że wejrzałaby weń Wiedźma...
Jaszczur złapał powietrze w usta, przytrzymał je, wypuścił nosem, zamilkł. Cóż miał rzec? Obaj wiedzieli, że zorganizowane lata temu z niemałym nakładem środków finansowych przedsięwzięcie, rozsypało się przez jedną kobietę.
– Przybył gdzieś ze świata z bagażem wspomnień w większości, rzecz jasna, nieprawdziwych, przejąć spadek po zmarłym wuju. Ów spadek to kupiona za niemałe pieniądze karczma, niegdyś ulubione miejsce schadzek młodego cara. A ów rzekomy wuj? Zmarło mu się bezdzietnie, w samotności... Krewni, spadkobiercy? Byli tacy, owszem. Czuwali niczym sępy, nigdy jednak nie zgłosili żadnych roszczeń. Wycofali się dyskretnie, dobrzy ludzie. – Koordynator pozwolił sobie na uśmiech, oczywiście, nieodwzajemniony. - Hubert Wiczery wykazał się niemałą przedsiębiorczością. W przeciągu kilku lat stał się człowiekiem zamożnym. Oczywiście nie dorobił się magnackiej fortuny, ale można by rzec, że los wynagrodził mu lata cierpień w postaci niemałego majątku.
– Który w większości przejęto.
– Tak jest.
– I jak mniemam, zostawiono ślady.
– Pieniądze sprawiają, że ludzie stają się nieostrożni.
– I gdzieś potem pojawiła się kobieta.
– Małgorzata Poiret, młoda wdowa po francuskim oficerze, który zginął w służbie Jego Carskiej Mości w wojnie z Turkiem. Po prawdzie, to nie zginął on w walce, a zamarzł na przełęczy Szipka w Starej Płaninie. Miłość to ponoć była jak z kart książki. Oszalała po tej śmierci. Nie wiemy, co połączyło ją i Huberta. W każdym razie wprowadziło to element chaosu do tej historii. Prawdopodobnie chciała zabić swego drugiego małżonka.
– Za dużo tu słów o miłości - głos Jego Ekscelencji zdawał się z każdym wydechem obniżać temperaturę powietrza w pokoju o kilka stopni. - Miłość komplikuje nam sprawy. Pan, widać, lubi mówić o niej mówić.
– Kiedy człowiek walczy o miłość tak prawdziwie na śmierć i życie, walczy o kogoś drugiego, o siebie, to potężniejszy jest wtedy niźli szatan. - Mężczyzna o gadzim nazwisku i takim samym wejrzeniu właśnie ugryzł się w język. Niepotrzebnie, jego odpowiedź została zignorowana.
– Tam zginął nasz człowiek, najlepszy.
– To ja jestem najlepszy. – Kolejna wypowiedziana tylko w myślach odpowiedź. - Ten człowiek, nieczłowiek był twoją odpowiedzią na pytania o duszę ludzką, a przynajmniej na to, czy piekło istnieje.
– Milczy pan. Rozumiem, że temat nieudanego „przebudzenia" możemy uznać z góry za zamknięty.
– Szkoda, zbudowaliśmy ...
– My nie budujemy, panie Koordynatorze! - Lodowato cierpliwy głos człowieka w szarości kończył rozmowę – Tacy jak my utrzymują jedynie stan równowagi, powiedziałbym raczej przewagi nad wszystkim i wszystkimi.
Nieładna, płaska blada twarz człowieka w szarości pozostawała nieruchoma. Tylko oczy, zimne, w kolorze wygasłego popiołu zdawały się drenować mózg Jaszczura w poszukiwaniu zatajonych informacji. Koordynator opuścił wzrok na ciemne dębowe biurko, na wyślizgany blat z jasnymi intarsjami w kształcie galopujących koni, na białą filiżankę z delikatną złotą obwódką na brzegu i spłaszczonym u góry uszkiem przypominającym literę s. Aż się uśmiechnął w myślach, gdy wzrok jego zatrzymał się na nietkniętym kruchym ciastku z malinową konfiturą i bitą śmietaną na białym spodeczku.
– Ja jestem skurwysynem, wiem o tym i czasem mi z tym dobrze, a czasem źle – pomyślał Jaszczur – Ciekawe, czy ten bydlak, wie kim jest? Jaką myślą obarcza mu się sumienie, kiedy pieczętuje lakiem wydumane winy? Czy ciastko z konfiturą będzie smakować prawdziwie malinowo, czy też po wydaniu wyroku podejdzie żółcią, straci smak?
– Nim pan wstanie, pokłoni się i odejdzie do swoich obowiązków. Kim on był? Bo mogę chyba mówić o nim w czasie przeszłym? - zapytał człowiek o szarych oczach. - Znaczy, skąd jego ród?
– Ojciec polski bohater – odrzekł zapytany, a ciemne źrenice zawęziły mu się jak u gada. - Cały ich rodzina po mieczu kilka pokoleń wstecz, to wojenne lackie bohatery. Matka jednak z krwi obcej, francuska szlachcianka.
– A jaki był numer Huberta Wiczery?
– Czterdzieści i cztery. Nie ma w tym żadnego symbolu. Nie ma znaczenia.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Anna Domino - Piękny i Bestia
Bestia miała długie, jasne włosy i twarz aniołka. Za dnia była piękną, młodą dziewczyną. Wtedy niesamowicie działała na mężczyzn. Siedziała przy barze zaledwie od piętnastu minut, a już dwóch nieznajomych próbowało ją poderwać.
- Sama widzisz – powiedziała zrezygnowana Bestia do barmanki. – Niby kandydatów mam mnóstwo. A jak już któregoś wybiorę, za każdym razem kompletna lipa.
- Trzeba ciągle próbować – odparła korpulentna, ruda barmanka, wycierając szklanki.
- Już nie mam siły – skarżyła się Bestia. – Widziałaś dzisiejsze wiadomości?
Barmanka pokręciła przecząco głową, więc Bestia wyciągnęła z torby gazetę i podała kobiecie.
- Jatka w centrum handlowym... ponad 20 zabitych. Szaleniec z bombą własnej roboty...bomba? – barmanka spojrzała na Bestię pytająco.
- Oj, nie to! Niżej – Bestia warknęła, lekko zirytowana.
- Tajemniczy drapieżnik grasuje w lesie. Dziś rano znaleziono zwłoki mężczyzny z rozszarpanym gardłem. Biedny... - Barmanka popatrzyła na Bestię. – To ten ostatni twój...?
Bestia skinęła głową. – Powiedz sama, czy ja tak dużo wymagam?! Gdyby naprawdę mnie kochał, tak jak zapewniał, to by się nigdy nie wydarzyło.
- Musisz próbować dalej. W końcu się uda...
- Chwilowo mam dość – mruknęła Bestia, po czym powlokła się do swojego pokoju, który mieścił się w przybudówce na tyłach baru.
Bestia miała poważny problem. Pewna urażona czarownica rzuciła na nią klątwę. Tak Agata stała się Bestią. Mogło ją odczarować tylko jedno: pocałunek zakochanego w niej mężczyzny, przy pełni księżyca. Niestety, za każdym razem okazywało się, że kolejny pan wcale nie jest zakochany i pocałunek z Bestią okazywał się dla niego śmiertelny. Był to efekt uboczny działania klątwy: jeśli nie udało się jej zdjąć podczas próby, mężczyzna musiał zginąć.
Bestia włączyła muzykę i położyła się na łóżku. Czuła się źle. Nie chciała zabijać. Norbert obiecywał jej złote góry, a skończyło się jak zwykle.
*
Był słoneczny, majowy dzień. Bestia postanowiła odpocząć na ławce przy fontannie. Lubiła patrzeć na strumyki wody, to ją uspokajało. Obok usiadł mężczyzna.- My się chyba znamy – stwierdził.
- My? Niemożliwe – odparła. Spojrzała na rozmówcę. Wydał się Bestii sympatyczny i tak szczerze się uśmiechał. A do tego był bardzo przystojny.
- W takim razie musimy to nadrobić. Jestem Paweł.
- Agata.
Bestia pomyślała, że ten sposób na zawarcie znajomości nie był zbyt oryginalny, ale mężczyzna miał w sobie coś niezwykle intrygującego. Kiedy podał Bestii rękę, przeszedł ją miły dreszcz. Dlatego odwzajemniła uśmiech Pawła. Zaczęli rozmowę. Z każdą chwilą nowy znajomy coraz bardziej fascynował Bestię. Umówili się z Pawłem na następne spotkanie.
*
Inspektor Tymon Skalski zbliżał się do rozwiązania zagadki. Przeglądał po raz kolejny dokumentację z zabójstwa w lesie. Opinie biegłych brzmiały jednoznacznie. Mężczyznę zabił duży drapieżnik, postury wilka lub rysia. Niestety, nie udało się go schwytać. Ślad nagle się urywał, jakby drapieżnik rozpłynął się w powietrzu. Tymon widział już kiedyś takie opinie i ślady. Dokładnie wiedział, co to oznacza, ale wciąż nie mógł uwierzyć. Pomyślał, że musi się mylić. Od jednego ze świadków usłyszał, że zabity mężczyzna przed śmiercią spotykał się z pewną dziewczyną, która mieszka obok piwiarni i często bywał w tym barze. Tymon poszedł tam, żeby się rozejrzeć.
Oprócz rudowłosej barmanki, w piwiarni nie było nikogo.
- Pusto tutaj – Tymon próbował zagaić rozmowę.
- Czasem pusto, czasem pełno – wzruszyła ramionami kobieta.
- A imprezy są?
- Czasem są – mruknęła.
Tymon pomyślał, że nie jest w tym miejscu mile widziany. Dopijał zamówioną kawę, kiedy weszła Bestia. Od razu zwrócił na nią uwagę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Bestia uchwyciła to spojrzenie. Odczytała zainteresowanie nieznajomego, bo nawet nie próbował ukryć tego, jak bardzo go zafascynowała.
– Tylko niech pan nie zaczyna tekstów o aniołach, ani podobnych bzdur – mruknęła Bestia szorstko, siadając niedaleko niego. Chciała opowiedzieć barmance o Pawle, ale nie zamierzała tego robić w obecności nieznajomego.
- Nie zamierzam – odwarknął, nieudolnie starając się ukryć, jakie wrażenie na nim wywołała. - Właściwie to już wychodzę. Życzę paniom miłego dnia – powiedział, po czym szybko wyszedł z baru.
- Kto to był? – zapytała Bestia barmankę.
- Nowy klient. Przeczuwam, że będzie często tu zaglądał. Widziałaś, jak na ciebie patrzył? Z nim mogłabyś choćby dzisiaj spróbować zdjąć klątwę.
- Nie będę próbowała. Ale, nie uwierzysz, co mi się dziś przydarzyło! Poznałam kogoś wyjątkowego... To było jak grom z jasnego nieba! On jest taki cudowny!
*
Paweł z niecierpliwością spoglądał na zegarek. Agata spóźniała się już dobre 20 minut. Nienawidził czekać. Był przyzwyczajony do tego, że to kobiety czekają na niego. I dotąd zawsze tak było. Wystarczyło kilka uśmiechów, parę komplementów i niby przypadkowych zetknięć dłoni, by upolować każdą dziewczynę. Paweł miał naturę zdobywcy i do tej pory nigdy nie pudłował. Aż do czasu poznania Agaty. Niby zrobił na niej duże wrażenie, niby wierzyła w jego komplementy, ale była tak jakoś dziwnie wycofana. Nagle stawała się niedostępna, gdy tylko Paweł próbował ją przytulić. Po miesiącu znajomości pozwalała jedynie, by trzymał ją za rękę. Nie było mowy o jakimkolwiek pocałunku, nie mówiąc już o czymś więcej. Tego Paweł zupełnie nie rozumiał, ale przysiągł sobie, że zdobędzie Agatę. Kiedy wreszcie się zjawiła, Paweł dał jej na powitanie czerwoną różę.
- Dla mojej księżniczki – uśmiechnął się promiennie. Chciał pocałować Agatę w policzek, ale szybko odsunęła się.
- Dziękuję – odpowiedziała.
Paweł zaprosił ją na spacer. Nie wiedzieli, że inspektor Tymon obserwuje ich z zaparkowanego w pobliżu samochodu.
*
Paweł obudził się w nocy z krzykiem. Z ulgą odetchnął, kiedy zrozumiał, że to był tylko sen. Wszystko wydawało się tak bardzo realne. Najpierw był na randce z Agatą. Siedzieli na ławce w parku. Zmierzchało, wokół alejki opustoszały. Paweł postanowił skorzystać z okazji. Przytulił Agatę i zaczął ją całować. Nie broniła się, przeciwnie. Zarzuciła mu ręce na szyję i odwzajemniała pocałunki. Wtem w krzakach za nimi coś zaszeleściło. Paweł na moment odwrócił głowę. Nagle z przerażeniem stwierdził, że zamiast Agaty na ławce obok niego siedzi ogromny, rudy wilk i warczy pokazując zęby. Paweł chciał uciekać, ale wilk skoczył mu do gardła...
Mężczyzna przez chwilę leżał na łóżku z otwartymi oczami, zanim znów zapadł w sen. Od razu powrócił ten sam nocny koszmar. Tym razem wilk gonił go po opustoszałej ulicy. Paweł wiedział, że nie ma szans na ucieczkę. Wilk dopadł go i powalił na ziemię.
*
Inspektor Tymon Skalski czekał przed barem na Bestię. Kiedy się pojawiła, podszedł do niej.
- Pani Agata? – zapytał dla formalności.
- Tak. Chyba już zdążyliśmy się poznać?
- Prywatnie, być może. Chociaż nie pamiętam, żebym się przedstawiał. Teraz musimy porozmawiać oficjalnie. Inspektor Skalski. Jestem z policji – pokazał Bestii odznakę.
- Dobrze – powiedziała spokojnym tonem. – Coś się stało?
- Pani znała Norberta Z.?
- Tak – spojrzała mu w oczy. Zobaczył w nich smutek.
Zapytał, co robiła w nocy, kiedy Norbert został zabity. Nawet nie protestowała, że ją podejrzewa. Rzeczowo wyjaśniła, że tego wieczoru wcześnie zamknęły z siostrą lokal, bo nie było gości. Najpierw razem sprzątały piwiarnię, a później oglądały telewizję.
- Siostra może to potwierdzić – powiedziała Bestia.
- Barmanka jest pani rodzoną siostrą?
- Tak. Nie stójmy na mrozie, zapraszam na kawę do nas.
Tymon zgodził się. Weszli do piwiarni i usiedli przy barze.
- O, to znowu pan – rudowłosa siostra Bestii uśmiechnęła się na jego widok. – Mówiłam Agacie, że będzie pan często do nas przychodził.
- Basiu, pan jest z policji – od razu ujawniła Bestia. – Przyszedł nas przesłuchać, a przy okazji zaproponowałam mu kawę.
- To nie jest przesłuchanie – zaprzeczył Tymon. – Tylko kilka pytań, dla formalności.
Barmanka potwierdziła wersję Bestii odnośnie wieczoru, kiedy zabito Norberta. Tymon spodziewał się tego. Pił kawę, rozmawiał z siostrami i wcale nie chciało mu się wracać do obowiązków. Najchętniej zostałby w barze jak najdłużej. Z żalem pożegnał się.
Po jego wyjściu Bestia powiedziała do barmanki: - Musimy na niego uważać.
- Karty powiedziały, że powinnaś raczej uważać na tego Pawła – stwierdziła rudowłosa.
- Daj spokój! Paweł jest w porządku. Nie podoba mi się ten policjant.
- Nic ci nie udowodni. Bo niby jak? Kto mu uwierzy?
- A jeśli on wie?
- Karty powiedziały, że jest przyjacielem. Karty nigdy nie kłamią.
Bestia nie wierzyła w karty. Ale nic nie zdążyła odpowiedzieć, bo zaczął dzwonić jej telefon. – To Paweł – poinformowała siostrę, po czym odebrała. – Cześć, kotku. Tak, pamiętam o naszym spotkaniu...
*
Bestia siedziała przy stole na zapleczu baru i wpatrywała się w zdjęcie Pawła, które zrobiła telefonem na ostatniej randce. Mężczyzna bardzo jej się podobał. Znali się zaledwie miesiąc, a Bestia całkowicie straciła dla niego głowę. Wydawało się, że Paweł odwzajemnia to zainteresowanie. Dzwonił codziennie, często się spotykali. Przy nim Bestia czuła się wyjątkowa.
- Przyniesiesz piwo z piwnicy? – zapytała siostra, która pojawiła się na zapleczu.
- Jasne – odparła Bestia, po czym schowała telefon do kieszeni.
*
Ta randka miała być przełomowa. Paweł zaprosił Agatę na kolację. Później zamierzał przyprowadzić ją do siebie. Na początku wszystko przebiegało tak, jak zaplanował. Patrzył dziewczynie w oczy i hipnotyzował wzrokiem. Zamówił dobre wino. Bestia była w doskonałym nastroju. Do czasu. Nagle spojrzała przez okno i przeraziła się – Rany, jak mogłam zapomnieć! Przecież to dziś!
- Co się stało? – zdziwił się Paweł.
- Nic... - Bestia za nic nie chciała się przyznać, że przestraszyła ją pełnia księżyca. Bała się, że Paweł ją zostawi, kiedy pozna mroczny sekret. – Zapomniałam zrobić coś ważnego! Muszę natychmiast wracać do domu! – zerwała się z miejsca.
Paweł był bardzo rozczarowany, ale nie dał tego po sobie poznać. Wyszli z restauracji. Paweł uparł się, że odprowadzi Bestię. Za wszelką cenę chciała tego uniknąć. Chciała biec do domu, jak najszybciej i zamknąć się w swoim pokoju. Pełnia przynosiła ogromne ryzyko, że Bestia straci kontrolę nad sobą, a wtedy zacznie się przemiana. Już w czasie zwykłych nocy to się zdarzało. W czasie pełni było niemal pewne. Tylko siostra potrafiła uspokoić ją czarami, żeby Bestia mogła przetrwać do rana i odzyskać dawną postać zanim kogoś zaatakuje.
- Nie mogę z tobą iść. Posłuchaj, bardzo mi na tobie zależy, ale nie mogę. I nie mogę powiedzieć ci, dlaczego. To bardzo skomplikowane – tłumaczyła Bestia Pawłowi. Nie rozumiał. Podejrzewał, że dziewczyna chce się spotkać z kimś innym. – Jeśli teraz odejdziesz, koniec z nami – stwierdził.
Pod wpływem tych słów Bestia zgodziła się, żeby Paweł ją odprowadził. Bardzo się bała przemiany, ale nie chciała stracić Pawła.
- Nie tak prędko. Poczekaj – chwycił ją za rękę. – Taki piękny wieczór. Przystańmy na chwilę.
Bestia posłuchała. Wino szumiało jej w głowie, a Paweł był tuż obok. Zaczął mówić, jak bardzo jest mu bliska. Wyznał, że się w niej zakochał. Objął Bestię w pasie. Zrozumiała, że chce ją pocałować. Pomyślała, że to jeszcze za wcześnie i nie będzie ryzykowała. Z drugiej strony, nie miała wątpliwości, że Paweł mówi szczerze. Stwierdziła, że nie ma sensu tego odwlekać, skoro może zaraz zdjąć klątwę.
Paweł dotknął ustami warg Bestii. Coś było nie tak. W mdłym blasku latarni dostrzegł, że trzyma w ramionach nie dziewczynę, ale coś, co przypomina wilka z jego koszmaru. Z ust Bestii wystawały długie, ostre kły. Przerażająca paszcza była tuż obok niego. Paweł zaczął krzyczeć.
*
Inspektor Tymon Skalski usłyszał rozdzierający wrzask mężczyzny. Od jakiegoś czasu śledził Bestię i Pawła, ale przystanął autem trochę dalej, żeby go nie odkryli. Szybko otworzył drzwi samochodu i pobiegł w kierunku, skąd dochodził krzyk. Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył mężczyznę siedzącego na ziemi. Przyświecił latarką.
- Wilk! Wilk! – szeptał przerażony Paweł.
- Nic się panu nie stało? – zapytał inspektor.
- Nie. Wilk. Chciał ugryźć. Uciekł. Tam! – Mężczyzna wskazał ręką na krzaki.
Tymon usłyszał odgłos łamanych gałązek. Ktoś uciekał przez zarośla, w stronę ruin dworku. Inspektor szybko wyciągnął broń i rzucił się w pogoń.
Tymon wybiegł z gąszczu na wolną przestrzeń. Przed sobą miał pozostałości pałacyku. Jeśli ktoś tędy uciekał, musiał być teraz w ruinach. Inspektor poszedł powoli w tamtą stronę z bronią gotową do strzału.
- Wychodź! – zawołał. – Wiem, że tam jesteś!
Nikt nie odpowiedział, ale Tymon usłyszał przez moment odgłos gruzu trzeszczącego pod czyimiś stopami, a później zaległa cisza. Ostrożnie zaczął iść w tamtym kierunku. Zyskał pewność, że ktoś czaił się w ruinach. Z dawnego pałacu zostały zaledwie ściany, fundamenty i parę stosów cegieł, ale w mroku stwarzały doskonałą kryjówkę. Tymon postanowił poszukać uciekiniera. Z latarką w jednej ręce i bronią w drugiej zaczął oświetlać załomy ruin.
- Tu jesteś! – W jednej z dziur po fundamentach odkrył skuloną postać. Podniosła głowę. Tylko przez moment oglądał jej twarz, ale od razu poznał, że nie ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem. Bestia wyprężyła się do skoku i przewróciła Tymona na ziemię. Upuścił latarkę i broń. Widział nad sobą paszczę Bestii z ostrymi kłami i świecące ślepia. Tylko włosy pozostały te same, długie, jasne, jak u aniołka.
- Agata? – wykrztusił Tymon.
- Zostaw mnie! – wychrypiała, po czym puściła go i znów zaczęła uciekać.
- Poczekaj! – zawołał. Podniósł upuszczoną broń i znów puścił się za nią w pogoń. Był szybki, a Bestia wciąż miała na nogach pantofelki na obcasach. Dopędził ją, zanim dopadła krzaków. – Poczekaj! – powtórzył.
Odwróciła się. – Idź stąd, zanim cię ugryzę! – warknęła. – Albo mnie zastrzel. Przynajmniej nikt więcej nie ucierpi. Tym razem nie zabiłam. Powstrzymałam się, ale nie wiem, jak długo jeszcze zdołam – zakończyła łamiącym się głosem.
- Posłuchaj! – chwycił ją mocno za ramię. – Ja... wiem, co ci jest. Wiem, jak nad tym zapanować. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Tymon przyciągnął ją do siebie. Chciała wyrwać się z tych objęć, ale okazał się zadziwiająco silny.
- Co ty chcesz...! – krzyknęła, zanim Tymon zbliżył twarz do jej paszczy i pocałował ją. Bestia ze zdziwieniem zobaczyła, że nic się nie zmieniło. Nadal miała kły i pazury, ale inspektor przeżył. Stał obok niej i uśmiechał się zawadiacko, a jej zupełnie przeszła ochota na atak. Jednak, kiedy Bestia przyjrzała się bliżej mężczyźnie, nie mogła uwierzyć. Stał się taki sam jak ona! Też miał kły i paszczę wilka. Zaniemówiła ze zdumienia.
Nagle usłyszeli odgłos policyjnych syren.
- Znaleźli twojego amanta – domyślił się Tymon. – Szybko! – złapał Bestię za rękę i zaczęli uciekać.
Inspektor i Bestia zaszyli się w pobliskim parku, zamkniętym o tej porze. Przeskoczyli mur, a później, siedząc na ławce, podziwiali pełnię księżyca. Oboje wciąż nie odzyskali ludzkiej postaci.
- Nie wiem, jak zdjąć klątwę – mówił Tymon. – Ale znam skuteczną miksturę, która blokuje przemianę. Da się z tym żyć. Podam ci przepis. Tylko nie całuj się przy pełni księżyca, bo wtedy mikstura przestaje działać.
- Nie sądziłam, że ty też jesteś przeklęty – Bestia wciąż się dziwiła.
- A ja wiedziałem, od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem. Wyczułem to.
- Pewnie wyglądam koszmarnie – mruknęła.
- Dla mnie jesteś piękna, nawet teraz – uśmiechnął się do niej. – Wiedziałem, że gdzieś żyje ktoś podobny do mnie. Długo cię szukałem.
Bestia czuła się przy nim bezpiecznie. Dowiedziała się już, że Tymon nie zamierza jej zaaresztować i ma pomysł, jak wykorzystać jej zdolności do łapania przestępców.
*
- Wilk! Wilk! On tu jest! – powtarzał Paweł, kiwając się na łóżku.
Lekarz patrzył na mężczyznę przez kraty. – Bardzo ciekawy przypadek – mówił do zgromadzonych wokół studentów. – Pacjentowi wydaje się, że zaraz zaatakuje go wilk. Boi się, że ktoś z nas może zmienić się w wilka i będzie chciał go ugryźć.
- Co wywołało objawy? – zapytała jedna ze studentek.
- Nie wiadomo. Pacjenta znaleziono w nocy na ulicy, już w takim stanie. A podobno wcześniej był niezłym podrywaczem. Do tej pory odwiedzają go różne dziewczyny. Ale jak go zobaczą, uciekają, że mało nie połamią obcasów.
Odpowiedział mu śmiech studentów.
*
Agata i Tymon siedzieli przy barze i pili herbatę.
- Jednak karty nie kłamały, okazałeś się przyjacielem. Tak jak mówiłam. I jeszcze ta mikstura blokująca przemianę. Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczne! – mówiła barmanka do Tymona.
- Drobiazg – mruknął. – Teraz Agata nie musi już bać się klątwy. Może przebierać w facetach.
- Nie interesują mnie – odparła Agata. – Wolę spotykać się z jedną znajomą bestią – spojrzała Tymonowi w oczy. – Chociaż w takiej postaci jesteś zdecydowanie przystojniejszy.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni
Londyn, 17 września 1349
Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze. John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:
- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.
- Ale... – zaczął John.
- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.
Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat. Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:
- Czy to ty mnie zawołałeś?
- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.
- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.
- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.
Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:
- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.
- Jaki? – zapytał John.
Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:
- Jestem od nich znacznie lepszy.
W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.
Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006
- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!
Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:
- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...
- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach
Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii. Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.
Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.
- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.
- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.
Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:
- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!
- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.
- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.
To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:
- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!
Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:
- Richaaaaard!
Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.
Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.
Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:
- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.
Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:
- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.
Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:
- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.
- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:
- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.
Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:
- Co z naszym dzieckiem?
Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.
Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.
O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:
- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.
- Już pędzę- odpowiedział.
Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.
- Co się stało?- zapytał.
- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.
- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?
- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.
- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.
- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca... O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.
- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.
- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.
Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali. Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:
- Richard... On... To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.
- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż, aby trochę ją uciszyć.
- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.
Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.
Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:
- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!
Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.
- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt. Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.
- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.
- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.
-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.
- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.
- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.
- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.
- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.
- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.
- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.
- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!
- Ale... - zaczął jej mąż.
Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.
- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.
- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.
Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.
Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.
- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.
Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:
- Kim ty jesteś?
- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.
Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter. A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.
Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.
Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka. Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.
- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.
- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.
- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.
- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.
- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.
Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:
- Incipe!
- Zaczyna się- bąknął Rylski
Z widowni zrzucono dwa nagie miecze, na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.
- Odsuń się - powiedział do księdza.
Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.
- To venatores- zauważył ksiądz.
- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.
Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.
Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:
- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.
- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.
- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.
- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.
- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.
Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.
- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.
- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.
- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.
- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.
- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację Richard.
- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.
- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.
George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:
- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.
- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.
- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.
- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.
- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.
Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.
- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.
- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.
- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.
- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.
- Tak się stanie- zgodził się George.
Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:
- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię! W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!
Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:
- Sprzeciwiam się!
Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:
- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?
- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!
Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację. Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.
Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:
- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.
- Nie?- odrzekli zaskoczeni.
- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.
Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.
Czego chcieć więcej?
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Artur Patalas - Księga Hoba
B B B
Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.
Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.
>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.
> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.
H H H
Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.
Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.
- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.
Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.
Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.
Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.
- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.
Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.
- Panie, kąpiel już czeka.
- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę. Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.
Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.
- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.
- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.
- Ależ panie...
- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?
Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.
G G G
Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.
- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?
- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.
- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.
- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!
Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.
- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.
- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.
- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy. - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?
- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.
- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!
*
Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.
Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.
- Rowenta?
- Czego znowu chcesz?!
- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.
- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!
- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.
- Nie!
Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.
- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...
Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.
Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.
- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.
Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.
Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.
- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.
W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.
- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!
Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.
- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.
*
- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!
- Daj spokój Gomez. Ja z nim?
- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!
- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.
Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.
- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.
Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.
- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!
- No, co?- Wzruszył ramionami.
- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.
- No właśnie!
- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.
Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.
- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.
H H H
Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.
- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!
Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.
- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.
- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...
Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.
- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!
Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.
- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.
Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.
- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...
- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.
Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.
- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.
Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.
Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.
- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.
- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.
- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.
Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.
W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.
- Panie masz gości.
B B B
> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.
G G G
Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.
Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.
- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?
- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.
- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.
- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?
Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.
- Gomez. Psed nami dwój.
- Co powiedziałeś?
- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.
- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!
Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.
Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.
- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.
- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.
- A jak sądzisz baranie?!
- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.
- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.
Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.
- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.
- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.
- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.
Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal. Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.
- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.
- Nie! To moja misja!
- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.
- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.
- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!
- Ale...
- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?
Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości. Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.
- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?
- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!
Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.
- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.
Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.
- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.
Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.
- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.
Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.
H H H
Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.
- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.
W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca. Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.
- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.
Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.
- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.
Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.
- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.
- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!
- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.
- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.
- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.
Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.
- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.
Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.
G G G
Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.
- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.
Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.
- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.
Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.
- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.
- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? – Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.
Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.
Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.
- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!
Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.
H H H
Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy. Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.
Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.
Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.
Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.
Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.
Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.
Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.
Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.
Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.
Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.
Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.
- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.
Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.
- Wygrałam!
- Nie prawda! Była zabawa stop!
- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.
- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.
- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?
Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.
- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.
- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!
- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.
- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.
Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.
- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.
- Dobry pomysł! To ja pierwsza.
- Nie! Ja pierwsza!
Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.
- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?
- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.
- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.
Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.
G H G
Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.
Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.
- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.
Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.
- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.
Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.
Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.
Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.
- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!
Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.
- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!
Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.
Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.
Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.
No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.
- Dalej! To jedyna droga!
Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.
Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.
B B B
> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.
Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.
> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.
H H H
Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.
Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.
Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.
- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.
- Uciekać! Dogonią! Zabiją!
- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.
- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.
Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.
- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.
Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?
To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.
Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.
Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.
G G G
Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.
- Gomez! Ścigamy ich?
Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.
- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.
Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.
*
Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.
- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.
- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.
- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.
- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".
- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?
- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.
- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.
- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.
- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?
***
Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.
Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.
- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!
- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!
- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!
Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.
Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.
- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!
Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.
- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.
Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.
- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!
Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.
- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.
Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.
- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!
- Ale szefie, ja nie chciałem...
- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.
- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.
Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.
- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.
H H H
Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?
- Erii.- Szepnęła.
- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.
Nie wolno krzyczeć.
Nie wolno płakać.
Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.
Dopiero, gdy źli pójdą.
Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.
Dopiero, gdy wypędzą złych.
Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?
Może jednak żyje.
Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.
- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?
- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...
Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.
Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.
Mamusia? Przyszła po mnie?
Chyba naprawdę po mnie przyszła?
Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!
Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.
- Dobjy wieciuj moja djoga.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie