kwiecień 03, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Świat Książki

czwartek, 30 październik 2014 18:29

Premiera: "Marsjanin"

Mark Watney kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie. Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze! Premiera już 19 listopada!

Dział: Książki
środa, 29 październik 2014 07:36

Wilk w owczej skórze

„Złodziej dusz" to pierwsza część serii pisanej przez Anetę Jadowską. Drugim tomem powieści będzie „Bogowie muszą być szaleni". Autorka jednak w międzyczasie postanowiła stworzyć opowiadanie zatytułowane „Wilk w owczej skórze", które przekazała na użytek portalu fantasy Gavran. I tak oto kolejna część przygód Dory Wilk trafiła w zniecierpliwione ręce czytelników.

Po tym jak główna bohaterka zrezygnowała z pracy w toruńskiej policji, została prywatnym detektywem, w równoległym, magicznym wymiarze – Thorze. Klienci zgłaszają się do niej w dużych ilościach, zazwyczaj jednak wiedzeni czystą ciekawością. Rzadko kiedy zdarzają jej się poważne sprawy. Teraz jednak zrozpaczona czarownica ziemi prosi Dorę, by ta odnalazła jej córkę. Wszystko jednak wskazuje na to, że zirytowana życiem wśród magicznych istot, kompletnie niemagiczna nastolatka, z domu uciekła sama. Najwyraźniej również towarzyszy jej wiele czarnych myśli...

Opowiadanie jest krótkie i wydane w formie e-booka. Mimo zżerającej mnie ciekawości bardzo trudno było mi się za nie zabrać, ponieważ szczerze nie cierpię książek elektronicznych. Kiedy jednak już wreszcie usiadłam do tego mojego kochanego urządzenia, na którym czytam takie „wydania", tekst wciągnął mnie bez reszty. Właściwie jedyną wadą jaką znalazłam w opowiadaniu był brak występujących w pierwszej książce diabła i anioła. Natomiast czytelnicy znacznie lepiej poznać mogli Romana – wampirzego księcia – ponieważ przewijał się przez niemal całą treść.

Fabuła książki oczywiście była ciekawa, ale akcja bardziej dowcipna niż wartka. To co pisze Aneta Jadowska po prostu dobrze się czyta. Nie jest to jakieś głębokie czy oszałamiająco mądre, za to bez dwóch zdań wciągające. Autorka może popisać się niezwykłą wyobraźnią, a z jej bohaterami i stworzonym przez nią światem, zwyczajnie nie da się nudzić.

Bardzo żałowałam, że opowiadanie jest takie krótkie (nie ma nawet 100 stron). Narobiło mi dużego smaku na kolejną książkę pisarki. Co prawda pod choinkę sobie jej nie zażyczę, ponieważ data premiery zapowiedziana została na 4 stycznia 2013, ale miło będzie sprawić sobie nawet taki poświąteczny prezent. Jeżeli ktoś nie czytał jeszcze „Złodzieja dusz" to serdecznie polecam. „Wilkiem w owczej skórze" oczywiście również warto się zainteresować. Z pewnością niejednemu czytelnikowi umili czas oczekiwania na kolejny tom przygód Dory Wilk oraz otaczających ją przyjaciół.

Dział: Książki
wtorek, 28 październik 2014 21:45

Niewolnica

„Niewolnictwo to pojęcie na szeroką skalę zakreślone. Wszyscy jesteśmy zniewoleni, czy nam się to podoba czy nie. Niewolnicy innych. Niewolnicy przewrotnego losu. Niewolnicy własnych błędów. Niewolnicy czynów. Myśli. Niewolnicy przeszłości. Niewolnicy stagnacji. A nawet lenistwa. Próżności. Wymieniać można w nieskończoność".*

Bardzo często trudno jest pojąć postępowanie człowieka, jego tok myślenia i emocje którymi się kieruje. Mówi się, że nienawiść i miłość dzieli cienka granica, którą można łatwo przekroczyć. Tylko czy miłość do człowieka bez serca, stosującego przemoc fizyczną, jak i psychiczną oraz upokarzającego na każdym kroku jest możliwa?

Arina jako trzynastolatka była świadkiem jak jej rodzice są mordowani, a następnie ona sama została zniewolona przez silnego, okrutnego i bezwzględnego maga Aszarte. Azarel od ośmiu lat, dzień w dzień wykorzystuje ją fizycznie, stosuje wobec niej przemoc i sprawia, że pomimo iż również jest magiem, nie może się bronić ani mieć nadziei na lepsze jutro. Sprawia, że jest bezwarunkowo posłuszna, a nawet wdzięczna za to, że może mu służyć. O innym życiu nawet nie marzy i dlatego jest w głębokim szoku, gdy jego zachowanie względem niej się zmienia. Czy miłość między tą dwójką po tych wszystkich okropnych wydarzeniach jest możliwa, czy inni Aszarte to zaakceptują i w końcu czy Azarel rzeczywiście się zmienił czy może wystarczy jeden błąd by na nowo wyzwolić w nim bestie, by na nowo zniszczyć ducha Ariny? Co jeszcze czeka pokrzywdzoną przez los kobietę?

Na „Niewolnicę" skusiłam się pod wpływem szumu, jaki wokół niej powstał, intrygującego blurbu oraz przepięknej, przyciągającej wzrok okładki. Byłam ciekawa czym może zaskoczyć mnie debiutująca autorka, która odważyła się stworzyć tak skomplikowaną fabułę. Kiedy tylko książka do mnie dotarła zabrałam się za czytanie i... przepadłam.

Jestem pod wielkim wrażeniem tego jak autorce udało się stworzyć przestrzeń, w której rzecz się dzieje. Niby jest ona nam znana, ale zaszły w niej kolosalne zmiany, a Chaudière skrupulatnie, logicznie i obrazowo opisuje, to zupełnie nowe oblicze ziemi. Bez problemu można wyobrazić sobie miejsca powstałe w jej wyobraźni. Ponadto w ciekawy sposób ukazała magów i ich świat, każdy detal jest przemyślany, znajduje się w ich historii, wydarzenia, zasady, koligacje i cała reszta ma swoje podłoże w przeszłości i nie bierze się znikąd. To jest zdecydowany plus powieści, bo dzięki temu stopniowo można wgłębiać się w nią, zaznajamiać z otoczeniem i prawami, a także ludźmi i ich sposobem życia. Nie jest to kolejna fantastyka gdzie bohaterowie się poznają, zakochują w sobie, pokonują zło i trwają dalej razem.

Książka, owszem traktuje o miłości, przyjaźni i wszystkimi uczuciami z tym związanymi. Ale. Wszystko okazuje się inne, bardziej skomplikowane i czasem trudne do pojęcia, brutalna rzeczywistość nie pozwala liczyć na to iż nagle wszystko może być dobrze. Nie ma tu podziału na dobro i zło, nic nie jest tylko czarne i białe, ale za to pełne kontrastów i zaskakujących elementów. Całość układa się w spójną i logiczną całość, wydarzenia występują chronologicznie, to co ma być wyjaśnione powoli zostaje odkryte, ale jeszcze wiele jest do odkrycia i trzeba na to poczekać. Akcja toczy się szybko i zawile, cały czas coś się dzieje, także na brak wrażeń narzekać nie można

Jeśli chodzi o postacie wykreowane przez Chaudière, to z prawdziwą radością stwierdzam iż jak dotąd nie miałam przyjemności czytać powieści z bohaterami tak pełnymi kontrastu, są nieprzewidywalni, zaskakujący i posiadają wiele masek. Potrafią oszukać, zrobić dobrą minę do złej gry. Każda osoba jest perfekcyjnie dopracowana, wyróżniająca się na tle pozostałych. Niemniej najciekawszą istotą jest Arina, kobieta zniewolona, tyranizowana, poniewierana i wiele więcej. Pomimo tego, co ją spotkało, a – uwierzcie – trochę tego było i zapewne wiele jeszcze przed nią, potrafi znaleźć siłę, by się podnieść i iść dalej. Charakterystyka niewolnicy jest mistrzowska, te gesty słowa, myśli, zachowanie. Coś niesamowitego.

Nawet przez chwilę nie podejrzewałam, że „Niewolnica" wywrze na mnie tak ogromne wrażenie. Pomimo iż to prawdziwa cegiełka pochłonęłam ją w dwa dni i było mi mało. Takie debiuty to ja rozumiem! Od pierwszych stron autorka rzuciła mnie w wir wydarzeń sprawiając, że co chwilę kręciłam z niedowierzaniem głową, wściekałam się, smuciłam, czułam odrobinę radości, by zaraz po tym ogarniała mnie wściekłość i szok, że tak może być. Przez to przeżywałam historię całą sobą i nic się dla mnie nie liczyło, zapomniałam o upływającym czasie, obowiązkach, no nie mogłam się oderwać od książki. To taki świeży powiew w literaturze tego gatunku, nic tu nie jest jednoznaczne ani pewne. Świat realny przeplata się z tym magicznym, pełnych nadnaturalnych istot, ale jest również pełen cierpienia, tyrani i niewolnictwa. Zakończenie zwala z nóg i zastanawiam się – bić brawo za taki finał czy się wściekać. No bo jak można zostawić czytelnika z takimi niewiadomymi? Jestem pewna, że będę do niej powracać i już tupie niecierpliwie na myśl o kontynuacji.

„Niewolnica" okazała się jednym najlepszych debiutów, które było mi dane czytać. Książka jest inna, zaskakująca, nietuzinkowa, wywołująca masę przeróżnych emocji, sprawiająca, że zapomina się o szarej rzeczywistości. Jeśli kolejne tytuły Anny Marii Chaudière będą na takim samym poziomie, to zyska we mnie wierną fankę. Widać iż poświęciła historii dużo czasu i serca, że posiada bujna wyobraźnię i jest kreatywna. Polecam wielbicielom fantastyki i utworów zaskakujących oraz nietypowych. Coś innego i niesamowitego.

*cytat pochodzi z książki

Dział: Książki
poniedziałek, 23 grudzień 2013 09:02

Gniew króla

Nie tak dawno chwaliłam Wydawnictwo MAG za błyskawiczne wydanie całego cyklu „Pozaświatowcy" Brandona Mulla, którego pierwszy tom ukazał się w lutym bieżącego roku, a ostatni zaledwie siedem miesięcy później. Równie wielkie brawa za nie trzymanie czytelników w niepewności należą się Wydawnictwu Galeria Książki za niemal tak samo błyskawiczne wypuszczenie na rynek „Trylogii Valisarów" autorstwa Fiony McIntosh.

Po dziesięciu latach względnie spokojnego panowania Loethara nad Imperium ponownie ciąży widmo wojny. Tym razem jednak nie zagraża mu żaden zewnętrzny wróg – wiele wskazuje na to, że dojdzie do wojny domowej. O prawo do tronu ubiegają się synowie zamordowanego przed laty króla Brennusa, Leonel i Pyvin. Jednocześnie po władzę sięga także przybrany brat Loethara, okrutny i pozbawiony nawet cienia litości czy współczucia Stracker. Jakby tego było mało, na scenie pojawia się także zaginiona księżniczka Genevieve, pierwsza od stuleci potomkini Valisarów, która przeżyła i najprawdopodobniej posiada słynny Urok, czyli moc wpływania na wolę innych.

Ostatni tom trylogii skupia się na tytułowych bohaterach cyklu, czyli przedstawicielach królewskiego rodu Valisarów. Okazuje się, że wszyscy kryją w sobie tajemnice, których ujawnienie zaskakuje nie tylko ich towarzyszy, ale także – a może przede wszystkim – czytelnika. Obdarzeni są przez starożytną boginię Cyrenę niezwykłym darem – możliwością zdobycia Patrona, bezlitośnie go wykorzystując, nie bacząc przy tym na cierpienie i ból, jakie wywołują tym u otaczających ich osób.

Sama koncepcja patrona jest dosyć oryginalnym pomysłem, któremu warto przyjrzeć się bliżej. Dzięki przymierzu, jakie protoplasta rodu zawarł z boginią, każdemu Valisarowi przeznaczony jest jeden patron – człowiek obdarzony niezwykłą i nieposkromioną mocą, która uaktywnia się w chwili pojmania. Aby przemiana mogła się dokonać, królewski potomek musi skonsumować fragment ciała swojego przyszłego obrońcy. Brzmi makabrycznie? I dokładnie takie jest! Jednak akt kanibalizmu nie jest najgorszym, co spotyka patrona – w momencie aktu skrępowania zyskuje on wprawdzie niewyobrażalną moc, ale jednocześnie traci wolną wolę i staje się całkowicie uzależniony od swego pana.

Pierwszy tom trylogii sugerował dość schematyczną historię – ot młodociany następca tronu musi wieść żywot zbiega, by w dogodnym momencie upomnieć się o swe dziedzictwo i pokonać nikczemnego najeźdźcę-uzurpatora. Już w drugiej części losy Leonela i Loethara odbiegły od utartego szlaku, w trzeciej zaś wywróciły pierwotny koncept do góry nogami. Początkowo brutalny i postrzegany niemal jednoznacznie negatywnie Loethar wykazuje coraz więcej cech niemalże idealnego władcy. Pod jego rządami Imperium rozkwita, a ludziom żyje się dobrze. Z kolei młody Leo coraz bardziej pogrąża się w spirali nienawiści i żalu do otaczającego go świata. Wszystkie swoje działania podporządkowuje jednemu celowi – odzyskaniu tronu i to bez względu na koszty i ofiary, jakie przyjdzie mu za to zapłacić, ani na życie ludzi, które przyjdzie mu poświęcić.

Akcja poprzednich tomów cyklu toczyła się wielotorowo, a ilość wątków mogła przyprawić o lekki zawrót głowy. Podobnie jest w pierwszych rozdziałach „Gniewu króla", jednakże mniej więcej od połowy książki losy poszczególnych bohaterów ściśle się ze sobą splatają, nieuchronnie prowadząc do sceny kulminacyjnej. Wydarzenia opisywane toczą się wartko, kilkukrotnie też dochodzi do zaskakujących zwrotów akcji, dzięki którym lektura jest jeszcze przyjemniejsza.

Niestety nie wszystko jest tak kolorowe. Zdecydowanie największą wadą są nienaturalnie brzmiące dialogi między bohaterami, które straszą zwłaszcza w pierwszej połowie powieści. Był to także mój największy zarzut pod adresem „Królewskiego wygnańca" oraz „Krwi tyrana". Zawiodło mnie również nieco przesłodzone zakończenie trylogii. Ponadto niektóre z wykreowanych przez autorkę postaci są tak jednowymiarowe i do bólu czarno-białe, że nie sposób nie odczuwać z tego powodu pewnej dozy irytacji. Dotyczy to zwłaszcza wcielonego zła – Strackera, w którym brak choćby najmniejszego śladu człowieczeństwa, a także chodzącego ideału, który wyjątkowo nieprzyjemnie działał na mój system nerwowy – Gavriela de Vis. Nie oznacza to jednak, że żaden z bohaterów nie jest interesujący, do najciekawszych z pewnością należą Loethar, Davarigonka Elka, a także Ravan, którego poznajemy w postaci ludzkiej i zwierzęcej.

Podsumowując, „Gniew króla" to bardzo dobre zwieńczenie całej trylogii. Jest to zdecydowanie najlepszy tom cyklu, który mimo pewnych mankamentów czytało mi się naprawdę bardzo dobrze. Zakończenie sugeruje, że autorka prawdopodobnie powróci pewnego dnia do historii rodu Valisarów, zanim to jednak nastąpi zachęcam Was do sięgnięcia po bieżącą serię.

Dział: Książki
poniedziałek, 11 marzec 2013 08:52

Królewski wygnaniec

Na mieszkańców królestw wchodzących w skład Koalicji Denova padł blady strach – oto ze Wschodu nadciągnęli brutalni i bezwzględni barbarzyńcy, którzy pod wodzą bezlitosnego Loethara podbijają kolejne krainy. W końcu pozostaje im do zdobycia ostatnie, największe królestwo – Penraven, którym władza dynastia Valisarów. Legenda głosi, że niektórzy członkowie tego rodu obdarzeni są niezwykłym darem, zwanym Urokiem Valisarów, i to na jego zdobyciu przede wszystkim zależy barbarzyńskiemu przywódcy. Gdy staje się jasne, że Penraven ulegnie najeźdźcom, następca tronu - dwunastoletni zaledwie książę Leonel - szykuje się do wypełnienia ostatniej woli ojca. Wraz z wiernym przyjacielem i obrońcą, Gavrielem, ma opuścić mury zamku, schronić się w bezpiecznym miejscu, a gdy nadejdzie pora – odzyskać władzę w królestwie.

„Królewski wygnaniec" to pierwszy tom „Trylogii Valisarów" autorstwa australijskiej pisarki brytyjskiego pochodzenia, Fiony Macintosh. Jest to dosyć klasyczne fantasy, zawierające większość kluczowych dla gatunku elementów – królestwo w stanie wojny oraz ukrywającego się prawowitego następcę tronu, a wszystko to zaprawione, zwiększającą się ze strony na stronę, dawką magii. Niby nic nowego, ale autorce udało się stworzyć z tego całkiem ciekawą i wciągającą historię.

Akcja powieści toczy się wielotorowo, a wydarzenia poznajemy z perspektywy kilkunastu postaci. Pozwala to na lepsze poznanie świata przedstawionego w książce, który w znacznej mierze przypomina wczesne średniowiecze, przynajmniej pod względem warunków życia ludzi go zamieszkujących. Nie sposób nie porównać także najeźdźców opisanych przez McIntosh z hordami Hunów, które zaatakowały Europę w czwartym wieku naszej ery.

Zdecydowanie najbardziej intrygującą postacią w powieści nie jest tytułowy bohater, Leonel, a barbarzyński wódz, Loethar. Poznajemy go jako bezwzględnego, żądnego mordu dzikusa, który dzięki talentowi wojskowemu i zdolnościom przywódczym podbił zachodnie królestwa, topiąc je niemalże dosłownie we krwi. Z czasem jednak czytelnik przekonuje się, że jest to postać znacznie bardziej złożona i niejednoznaczna. Zdaje się, że wobec nikogo nie żywi cieplejszych uczuć, nawet jego stosunek do matki, brata i kochanki raczej ciężko nazwać choćby sympatią. Naprawdę przywiązany jest jedynie do kruka, który towarzyszy mu już od trzydziestu lat, a z którym wiąże się pewna tajemnica. Dosyć nieoczekiwanie także Loethar okazuje się łączyć w sobie brutalną żądzę krwi, niepohamowaną ambicję, mściwość i gwałtowność, z pragnieniem sprawiedliwego i spokojnego sprawowania rządów na podbitych terenach. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach autorka jeszcze bardziej rozwinie jego wątek, bo zaczął się naprawdę interesująco.

Ze względu na niektóre, niezbyt wprawdzie liczne, jednak dosyć drastyczne sceny, „Królewski wygnaniec" to zdecydowanie książka dla dorosłych czytelników. Towarzysząc głównym bohaterom w ich walce z najeźdźcą, będziemy świadkami wielu morderstw, zabójstwa niemowlęcia, a nawet kanibalizmu. Z jednej strony może to zniechęcić niektórych, co wrażliwszych fanów gatunku, z drugiej jednak strony – czy najazd hordy barbarzyńskich wojowników nie powinien być właśnie krwawy, by wyglądać wiarygodnie?

Jedyne, co drażniło mnie w książce, to dialogi prowadzone przez parę głównych bohaterów –Leonela i Gavriela. Język przez nich używany oraz sposób odzywania się do siebie przywodził mi raczej na myśl współczesnych kolegów z gimnazjum, a nie młodego następcę tronu i jego czempiona. Skoro mamy do czynienia z uniwersum przypominającym średniowiecze, nie do pomyślenia wręcz wydaje się fakt, że jakikolwiek poddany może się otwarcie kłócić z władcą, czy też na niego obrażać i to o głupstwa. Nawet, jeśli pozostają w przyjacielskich stosunkach, takie zachowanie z pewnością nie mieściło się w normach dopuszczalnego zachowania.

Pomijając jednak tę kwestię, książkę czyta się szybko, a jej lektura wciąga, można więc na pewne niedociągnięcia przymknąć oko. Końcowe rozdziały nie tylko nie przynoszą rozwiązania nagromadzonych w powieści tajemnic, a jedynie zwiększają ich ilość, pozostawiając czytelnika z uczuciem niedosytu i chęci poznania dalszej części tej historii. Dlatego też będę z niecierpliwością wypatrywała kolejnego tomu „Trylogii Valisarów", który, mam nadzieję, ukaże się już wkrótce.

Dział: Książki
wtorek, 17 styczeń 2012 09:00

Córka dymu i kości

Do otrzymanego recenzenckiego egzemplarza powieści „Córka dymu i kości" Laini Taylor dołączona była ulotka. Napis dużą, czerwoną czcionką głosił: Z ostatniej chwili Córka dymu i kości została uhonorowana mianem New York Times Notable Book of 2011, przyznawanym najwybitniejszym powieścią roku. Taki tytuł dla książki młodej, mało znanej (szczególnie polskim czytelnikom) autorki? Ponadto informacja na okładce sugeruje, iż powieść jest następcą kultowego już Harry'ego Pottera. Czy rzeczywiście tak jest? Zacznę od początku.

Na wstępie książki poznajemy Karou, młodą dziewczynę uczęszczającą do szkoły plastycznej w Pradze. Już sam jej wygląd zdradza nam, że jest ona wyjątkowa. Niebieskie włosy, ciało ozdobione tajemniczymi tatuażami, dziwny ubiór. Ponadto obdarzona jest niezwykłym talentem malarskim oraz znajomością kilkunastu języków. W oczach swoich znajomych postrzegana jest jako niepoprawna romantyczka i buntowniczka. Ona sama zaś jest oddaną przyjaciółką borykającą się jednocześnie z problemem w postaci natrętnego byłego chłopaka. To, sprawiające wrażenie życie zwykłej, choć tajemniczej nastolatki jest idealną „przykrywką" prawdziwego zajęcia bohaterki. Karou jest posłanką oraz pośredniczką w interesach i to dość niezwykłych. Pracuje dla Brimstona, właściciela sklepu... marzeń, który zęby zwierząt i ludzi wymienia na przedmioty potrafiące spełniać życzenia. Jest on chimerą, istotą będącą fizycznym połączeniem różnych zwierząt, zaś sklep, który prowadzi jest w innym wymiarze, do którego wiedzie kilkanaście drzwi rozsianych po całym (naszym) świecie. Karou jest jego wychowanką i najbliższą rodziną jednocześnie, i choć wykorzystuję ją do pośrednictwa w przeprowadzanych interesach, traktuje ją jak własne dziecko. Nietrudno się domyśleć, że dziewczyna jako niemowlę trafiła pod opiekę dealera marzeń w tajemniczych okolicznościach.

Życie Karou dokonuje nagłego zwrotu o 180 stopni, kiedy do naszego świata przedostają się serafini, aniołowie o nieziemskiej urodzie i sile. Pochodzą z tej samej rzeczywistości co chimery. Ze świata przesiąkniętego magią, tajemnicą i nienawiścią jednocześnie. Świata w którym od tysiącleci prowadzą krwawą wojnę z potwornymi, zwierzęcymi hybrydami. Akiva jest jednym z przedstawicieli skrzydlatego, anielskiego rodzaju. Na Ziemi postanawia zażegnać mrocznej działalności Brimstona. Kiedy dochodzi do nieplanowanej konfrontacji z posłanką kolekcjonera zębów, Akiva rezygnuje z zabicia dziewczyny, mając wrażenie, że nie jest ona mu obca.

Akcja od tej pory nabiera takiego tempa, że napis Epilog działa na nas niczym grom z jasnego nieba. W całość zaczynają się układać serwowane przez autorkę różne wątki fabularne. Retrospekcje wzbogacają nasze wyobrażenie o równoległym świecie, gdzie surowe prawa wojny zniżają do podziemi uczucia miłości. Historia Karou i Akivy przybiera różne barwy. Jest ona zarazem szczęśliwa i uniosła, jak również bardzo smutna. Zakazana miłość przywodzi do skojarzenia z Romeo i Julią. Romantyzm, nadzieja, walka ze stereotypami emanują z kart powieści.

Autorka zaprezentowała nam dwa całkiem odmienne, lecz przenikające się światy bardzo realistycznie. Czytając „Córkę dymu i kości" miałem wrażenie, że jestem w Pradze (a choć mieszkam 200km od stolicy Czech, nigdy tam nie byłem). Szczegółowe opisy uliczek, kościołów, mostów sprawiają, że każdemu będzie łatwo wczuć się w klimat tej miejscowości malowniczych kamieniczek. Podobnie rzecz ma się z Marrakeszem, do którego również przenosi nas autorka. Czytając odnosi się wrażenie wędrowania po zatłoczonych miejskich straganach oraz czuje się duszny klimat Maroka.

Kraina chimer i serafinów nie jest już taka obfita w detale. Autorka wyraźnie czytelnikowi zostawia szczegółowe wykreowanie mrocznego świata. Pozbawia nas opisów pojedynków pomiędzy znienawidzonymi rasami czy geografii krainy. Więcej uwagi poświęca jedynie fortecy w której mieszkają chimery.

Wracając na koniec do twierdzenia przytoczonego na początku. Czy „Córka dymu i kości" może być porównywana do Harry'ego Pottera? Czy może zająć jego miejsce w wyobraźni czytelnika? Po pierwsze Karou i Harry to dwie, całkowicie różne postacie. Choć obydwoje mają do czynienia z magią, balansują na granicy pomiędzy dwoma światami, z którym nie mogą jednoznacznie się utożsamić, nie da się ich wspólnie zaszufladkować. Nie da się również wskazać, która powieść jest lepsza, która zaś gorsza. Są to dwie odmienne historie. Z jednej strony baśniowo-fantastyczna, z drugiej magicznie romantyczna. Dlatego porównanie do Harry'ego Pottera jest nietrafione.

„Córkę dymu i kości" można starać się ocenić pod kątem modnych ostatnio romansów paranormalnych. Laini Taylor kreując przepełnioną magią historię Karou i Akivy poszła jednak krok dalej. Po pierwsze przedstawiła inną niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni wizję aniołów, po drugie skupiła się nie tylko na miłosnym wątku. Ostatecznie fani tego gatunku nie powinni być zawiedzeni.

Ta licząca niemal 400 stron powieść została napisana przystępnym i lekkim w odbiorze językiem, co sprawia, że ciężko się od niej oderwać. Autorka kończąc dość zaskakująco i niespodziewanie swoje dzieło, dała nam do zrozumienia, iż zostawiła sobie otwartą furtkę na kontynuację. Może to potwierdzić również ostatnie zdanie: "To jeszcze nie koniec".

Podsumowując, wbrew mojej płci oraz wiekowi, z czystym sumieniem mogę polecić "Córkę dymu i kości" każdemu, kto zamierza choć na chwilę wniknąć w wykreowany świat chimer oraz serafinów i przeżyć wraz z bohaterami rozterki i miłosne uniesienia. Tak, przyznaje się, powieść ta mnie urzekła.

Dział: Książki
poniedziałek, 18 czerwiec 2012 08:57

BZRK

Myślimy, że wiemy, jak wygląda świat. Sądzimy, że widzimy wystarczająco wiele, by powiedzieć, że znamy jego naturę i budowę. Weźmy na przykład ludzkie ciało. Wydaje nam się, że jest ono złożone z wielu skomplikowanych części, ale poznaliśmy je już dogłębnie i nic w nich nie mogłoby nas zaskoczyć. W książce M. Granta do akcji wkracza nanotechnologia i cząstki tak małe, że potrzeba mikroskopu, by je zobaczyć. Możliwe, że znajdują się teraz w Twoim oku. I walczą o przetrwanie.

Michael Grant to autor znany z ciepło przyjętej w Polsce i na świecie, serii dla młodzieży "Gone: Zniknęli". Niemal z miesięcznym odstępem różne wydawnictwa podjęły się wydania dwóch książek Australijczyka: piątej części wspomnianego wyżej cyklu oraz pierwszego tomu nowej serii - "BZRK". Tym razem pisarz przenosi nas do całkowicie nowego świata, a jednocześnie tak dobrze nam znanego. Choć wydaje nam się, że znamy własne ciało, poznamy je z nowej perspektywy. Tym bardziej przerażającej, bo prawdziwej.

Sadie i Noah to dwójka dzieciaków, które spotkały się w najgorszych momentach swojego życia. Ona straciła ojca miliardera i brata, zostając sama na świecie. On obserwuje powolne staczanie się swojego starszego brata w otchłań szaleństwa. Nagle i brutalnie zostają wrzuceni w sam środek śmiertelnie groźnej walki, której akcja dzieje się w świecie nano - niedostępnym dla gołego oka. BZRK, czyli organizacja, do której oboje trafiają, to akurat "ci dobrzy". Bazując na pomyśle ojca Sadie, członkowie posiadają bioty - stworzenia, które są integralną, biologiczną częścią swojego właściciela, uzupełnieniem o nowoczesną technologię. Po drugiej stronie znajdują się bracia Armstrongowie, twór straszliwej matki natury, która zamknęła dwie osoby w jednym ciele. Możliwe ze względu właśnie na swoją deformację, chcą oni pozbawić ludzi wolnego wyboru i zmienić świat według własnego uznania. Aby to osiągnąć, przy pomocy zespołu uzdolnionych młodych ludzi, którzy kierują nanobotami, chcą przejąć umysły najważniejszych ludzi świata, a nasi główni bohaterowie muszą im w tym przeszkodzić.

"Jesteś środowiskiem, światem. Planetą zamieszkaną przez formy życia bardziej obce niż cokolwiek stworzonego przez science fiction."

Przez dużą część książki obserwujemy świat z punktu widzenia biotów i nanobotów. Całe nasze ciało jest ekosystemem, w którym żyją bakterie i zarazki, występują nieprzebyte pustynie skóry, lasy włosów, a wspomnienia w mózgu to kwestia odpowiedniego dopasowania dróg neuronów. Nanotechnologia to trzeci bohater książki, możliwe, że najważniejszy. Pisarz nie wybiega za daleko w przyszłość - wszak ta technologia już obecnie jest w powszechnym zastosowaniu w pewnych dziedzinach nauki, jednakże połączenie człowieka i biota to w pełni science fiction i, ze względu na przedstawione w "BZRK" możliwości, módlmy się, by tak zostało.

Grant w niesamowicie plastyczny sposób przedstawia nam nasze ciało które, zdawałoby się, znamy tak dobrze. Jednakże po przeczytaniu jego soczystych opisów można nabawić się do niego swoistego wstrętu. Dla czytelników serii "Gone. Zniknęli" bezpośredniość i występująca w książce brutalność nie będzie zaskoczeniem. Jak na autora książek dla nastolatków cechuje go odwaga - zarówno w słownictwie bohaterów, jak i w wydarzeniach, które się rozgrywają na kartach powieści. Starcia, zarówno w "realu" jak i w nano, są śmiertelnie groźne. Momenty spokojniejsze, w których śledzimy głównie poczynania Sadie i Noaha również wyróżnia dobitność - wbrew pozorom, tych dwoje nie połączy od razu namiętna miłość, ich postacie poprowadzone są wiarygodnie i wzbudzają sympatię.

Michael Grant udowodnił swój talent pisarski wszystkim, którzy wątpili w sens kolejnych tomów "Gone. Zniknęli". Pokazuje, że jego znakiem rozpoznawczym są plastyczne, mroczne opisy i odważne słownictwo. "BZRK" nie jest książką naiwną, spodoba się zarówno starszym jak i młodszym czytelnikom. Bez problemu może pełnić także funkcję popularyzatora nauki, gdyż prawdziwej fantastyki naukowej nie ma tu wiele, ale to co jest wystarczy do zaciekawienia i sięgnięcia po więcej. Miejmy nadzieje, że kolejne tomy serii ukażą się jak najszybciej.

Dział: Książki
wtorek, 12 czerwiec 2012 08:55

Boy7

Zgubiliście się kiedyś w mieście, którego nie znacie? Co czuliście, kiedy okazało się, że wasza komórka nagle straciła zasięg lub kompletnie się wyładowała, znajomi, którzy mieli na was czekać gdzieś się zapodziali, a ludzie w dziwny sposób wyparowali z ulic? Czuliście strach, frustrację, rosnącą rozpacz, a może wszystko na raz? Zmęczeni emocjami wyciągacie olbrzymi plan miasta i postanawiacie ruszyć na poszukiwanie kogoś, kto wskaże wam drogę na najbliższy postój taksówek, ale właśnie wtedy zza zakrętu wyłaniają się spóźnieni znajomi. Wszystkie obawy ustępują miejsca wielkiej uldze. Ogarnia was błogi spokój, jednak co by było, gdybyście się zgubili i przy okazji stracili pamięć?

Bohater powieści holenderskiej pisarki Mirjam Mous budzi się pewnego upalnego dnia na łące. Nie wie, jak ma na imię, kim jest, skąd się wziął na tej przypominającej piekło rozległej połaci wypalonej trawy i dokąd zmierza. Jedyne co ma, to plecak, a w nim butelkę wody, kilka ubrań, szczoteczkę do zębów, rulonik banknotów, zdjęcie jakiegoś brzydkiego budynku i rachunek z Pizza Hut oraz komórkę, na której sam sobie nagrał wiadomość. Wiadomość, od której włosy stają dęba. Zdezorientowany chłopak z wyczyszczoną pamięcią postanawia poznać swoją przeszłość, ale zanim to nastąpi łapie okazję do najbliższego miasta. Autostopowicza "przygarnia" Lara – dziewczyna, która pomaga swojej babci w prowadzeniu niewielkiego pensjonatu. Chłopak szybko wymyśla sobie nowe dane – Boy Seven oraz historyjkę, którą "sprzedaje" starszej pani i jej wnuczce, a potem wynajmuje pokój w pensjonacie i rozpoczyna odkrywanie swojej przeszłości. Każdy dzień to nowy fragment koszmarnej układanki, która składa się na brutalną prawdę o Boyu.

Do powieści „Boy 7" podchodziłam jak pies do jeża – nieufnie i z ciekawością. Nieufnie, bo mimo prześlicznej i intrygującej szaty graficznej (tak, oczy tego chłopaka mnie oczarowały) napis „thriller" skutecznie mnie odstraszał. Nie jestem wielką fanką tego gatunku. Jednak nie spisałam „Boy'a 7" na straty, a to wszystko dzięki ciekawej nocie od wydawcy, która rozbudziła moją wyobraźnię. Tak, nie ma to jak być wrażliwym fantastą i pierwsze, o czym pomyśleć po lekturze tego krótkiego opisu to o trupie kąpiącym się w lepkiej kałuży krwi. Po tygodniu leżakowania „Boy 7" doczekał się swoich pięciu minut. Usiadłam z książką wygodnie w fotelu i zabrałam się za pochłanianie lektury, która bez reszty mnie wciągnęła.

„Boy 7" to jedna z tych powieści, które łapią czytelnika za rękę i wchłaniają w swoje uniwersum jak czarna dziura światło. Historia Boya to swojego rodzaju majstersztyk w stopniowaniu napięcia. Czytelnik niejako wchodzi w skórę tytułowego bohatera i automatycznie przejmuje jego emocje: strach, przerażenie, bezsilność, chwile ulgi, nadziei i razem z chłopakiem układa układankę z fragmentów, które Boy wytrwale zbiera w każdej z pięciu części książki. Każda część to kolejna porcja lęku, niepokoju oraz rozwiązanych tajemnic, od których powieść kipi niczym zupa w garnku. Akcja „Boy'a 7" nie zwalnia w żadnym z rozdziałów. Płynie wartkim, porywającym nurtem, co sprawia, że powieść Mous czytałam z wypiekami na twarzy i momentami zapominałam o bożym świecie i o zaczerpnięciu tchu. Napięcie sprawiało, że nerwy skręcały mi się pod skórą, a niebanalne rozwiązania męczących sekretów, których w powieści jest bez liku sprawiały mi niewysłowioną przyjemność.

Bohaterowie to po prostu magia. Tajemniczy, nieprzewidywalni i do końca idealnie grający role, które stworzyła dla nich autorka. Osobiście sama nie wiedziałabym, komu mam zaufać, bo tak naprawdę żadna z postaci nie wzbudziła we mnie zaufania. Do każdej z nich miałam pewne podejrzenia i po raz pierwszy w trakcie czytania książki zapałałam sympatią i współczuciem tylko do głównego bohatera. Reszta wzbudziła we mnie niechęć i niepokój, od którego drżało mi serce.

„Boy 7" to książka pisana emocjami, a więc językiem prostym i przyjemnym w odbiorze. Brak tutaj niepotrzebnych dłużyzn oraz wymyślnych, lirycznych opisów przyrody oraz wyglądu poszczególnych postaci. Same konkrety, które akurat w tej książce są atutem, a nie wadą.

Mirjam Mous stworzyła powieść niebanalną, intrygującą, z wartą akcją, która zapiera dech w piersiach. Jeśli macie „Boy'a 7" pod ręką, to liczcie się z tym, że nie odłożycie tej powieści, dopóki nie przeczytacie ostatniego zdania z końcowej strony.

Dział: Książki
poniedziałek, 06 styczeń 2014 08:47

Beta

„Beta" Rachel Cohn wpisuje się w nurt książek dla starszej młodzieży zahaczających o science-fiction, a jednocześnie wplatających w fabułę obowiązkowy wątek miłosny – czyli tak zwanego young adult. Tym razem elementem wziętym z fantastyki naukowej są klony. Wydawałoby się, że na ten temat już nic nowego napisać nie można i raczej do tego typu powieści ciężko mieć wysokie oczekiwania. Sięgając po nią szuka się raczej dobrej, niegłupiej rozrywki na jeden czy dwa wieczory.

Wyspa Dominium to dom najbogatszych rodzin, które mogą sobie pozwolić na wynajem ziemi. To także miejsce, w którym powietrze jest gęstsze, a ludzie wolą odpoczywać niż pracować. Z tego powodu jako służących używają... klonów. Są one unikalne dla wyspy, jednakże wzbudzają wielkie kontrowersje, a nawet aktywne sprzeciwy. Jedną z nich jest Elizja, nowszy model, w którym wszystko wydaje się być takie idealne. Z biegiem czasu okazuje się, że aż nadto...

Porównawszy powyższy opis fabuły z tym dystrybutora odkryjecie, że któryś z nich jest mylący. Ten z okładki sugeruje, że „Beta" to kolejne romansidło z klonami w tle. Tak naprawdę wątek miłosny rozpoczyna się dopiero w połowie książki. Autorka o wiele większą wagę przykłada do ukazania inności Elizji, jej początkowo beztroskiego życia, w które ostrożnie wplata poważniejsze elementy. Szkoda, że nie potrafiła wykorzystać potencjału swojego pomysłu do końca. Druga część powieści sprawia wrażenie, jakby pisarka została zmuszona, aby jednak spełnić zachcianki kobiecej części docelowej grupy odbiorców i umieścić w książce mdły romans bez polotu.

Chociaż pomysł na wykorzystanie klonów w powieści young adult Rachel Cohn miała dobry, ostatecznie książka w swojej wymowie jest naiwna. Sprowadza wszystko do zakochanych nastolatków, chociaż aż prosi się rozwinąć wątki bardziej poważne, które porusza, takie jak: uzależnienia, posłuszeństwo, wolność, czy chociażby moralność w stosunku do klonów. Stanowczo za mało tu także opisów świata poza Dominium. Wiemy tylko, że parę miast zostało zalanych, na Kontynencie budowane są nowoczesne metropolie, ale czy to w ogóle dzieje się na Ziemi? Nie dostajemy żadnych wskazówek.

Autorka opanowała sztukę pisania o niczym. Nie znaczy to, że powieści nie czyta się przyjemnie. Co to, to nie, ale nie jest to jednak lektura, którą zapamiętamy na dłużej. Rachel Cohn nie całkowicie spełniła pokładane w niej nadzieje. Ciężko stwierdzić, co zawodzi tutaj bardziej – część młodzieżowa, czy ta ambitniejsza, czerpiąca z dość ciężkiego gatunku jakim jest science-fiction. Damskiej części starszej młodzieży mimo wszystko powinno się spodobać, bo utrzymuje poziom konkurencyjnych tytułów. Otwarte zakończenie daje nadzieję, że wszystkie mankamenty zostaną choć trochę poprawione w przyszłości, na co na pewno będą liczyć ci, którzy oczekiwali po „Becie" czegoś więcej.

Dział: Książki
czwartek, 31 maj 2012 08:44

Anioły śniegu

Panująca od kilku lat moda na skandynawskie kryminały sprawiła, że za ich pisanie zabrali się nie tylko Norwegowie i Szwedzi, ale także Amerykanie. Do księgarń trafiła właśnie debiutancka książka Jamesa Thompsona, „Anioły Śniegu", pierwszy tom cyklu, którego głównym bohaterem jest fiński inspektor, Kari Vaara.

Akcja powieści rozgrywa się w północnej Finlandii, w małej miejscowości za kręgiem polarnym, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Trwa właśnie kaamos, najzimniejsza i najbardziej ponura pora roku w tej części świata, dwa tygodnie całkowitej ciemności, gdy słońce nie pojawia się nawet na chwilę. Jedyną atrakcją miasteczka jest dosyć ekskluzywny kurort narciarski, którym zarządza amerykańska żona inspektora, Kate. Często pojawia się tu śmietanka towarzyska i celebryci, m.in. aktorka filmów klasy B, imigrantka z Somalii, Sufia Elmi. Wkrótce jej bestialsko okaleczone zwłoki zostają znalezione w pobliżu farmy reniferów, a rany na ciele sugerują morderstwo na tle seksualnym i rasowym. Prowadzenie śledztwa przypada w udziale Vaarze, który dosyć szybko typuje podejrzanych. Wśród nich są: jego była żona i jej partner, dla którego go porzuciła oraz syn znanego bogacza, notowany przestępca seksualny. Inspektor miota się między kolejnymi teoriami, a wkrótce dochodzi do kolejnej zbrodni...

Niewątpliwie największym plusem książki jest atmosfera, jaką udało się stworzyć autorowi. Bardzo łatwo można wczuć się w mroźny, ponury klimat tego miejsca, a poczucie beznadziei i osamotnienia, towarzyszące jego mieszkańcom udziela się także czytelnikowi. „Anioły Śniegu" to pierwsza powieść, jaką przeczytałam, której akcja dzieje się w Finlandii i z dużą przyjemnością chłonęłam liczne informacje na temat kultury i codziennego życia jej mieszkańców. Choć autor jest Amerykaninem, od dwunastu lat mieszka w Helsinkach wraz ze swoją żoną Finką, co z pewnością pozwoliło mu poznać Finlandię niemalże od podszewki. Thompson przedstawił Finów tak, jak sam widzi ich na co dzień – jako ludzi dobrych i uczciwych, ale jednocześnie niezwykle skrytych i zamkniętych w sobie, wykazujących dużą tendencję do wpadania w depresję. Ukazał ich skryty rasizm oraz dwa problemy, z którymi od lat boryka się całe fińskie społeczeństwo – najwyższy w Europie (o ile nie na świecie) wskaźnik samobójstw, zwłaszcza wśród młodych ludzi oraz powszechny alkoholizm. Niezbyt to optymistyczna wizja i mam szczerą nadzieję, że nieco przerysowana.

Główny bohater to tradycyjnie już policjant po przejściach i problemami emocjonalnymi, choć z tych ostatnich powoli wychodzi dzięki wsparciu drugiej żony. Kari Vaara wzbudza sympatię, naprawdę zależy mu na wymierzeniu sprawiedliwości i jest zaangażowany w prowadzenie śledztwa. Problem w tym, że chyba nie do końca wie, jak to zrobić. Dwukrotnie aresztuje tego samego podejrzanego, w międzyczasie wypuszczając go i pijąc z nim wódkę; wyciąga błędne wnioski i snuje teorie w zasadzie nie poparte faktami, co ostatecznie skutkuje śmiercią niewinnej osoby; a wynik śledztwa zaskakuje go o tyle, że nie wpada na niego sam, bo morderca osobiście się ujawnia... Może autorowi zależało na tym, by pokazać, że Vaara jest jedynie człowiekiem, a nie supermanem, który w dwie godziny samodzielnie rozwikła każdą sprawę i jeszcze wsadzi winnego za kratki? Nie do końca mnie to jednak przekonuje, choć nie zmienia to faktu, że całość wciąga i czyta się szybko i przyjemnie.

Po przeczytaniu pierwszych rozdziałów książki nasunęło mi się także pytanie, czy Thompson miał kiedykolwiek bliższy kontakt z kobietą w ciąży. Zdaję sobie sprawę, że w zasadzie co kraj, to nieco inne lekarskie zalecenia i wytyczne w sprawie tego, co w tym stanie można robić, a czego unikać. A jednak ciężko jest mi sobie wyobrazić ciężarną, która bardzo stara się o siebie dbać, ale jednocześnie pije alkohol (bo dopiero pod koniec ciąży trzeba z niego zrezygnować) i jeździ na nartach, mimo że w biodro ma wstawioną metalową śrubę po wcześniejszym wypadku. Możliwe, że się czepiam, ale cóż...

Powieść napisana jest z perspektywy głównego bohatera, który jednocześnie jest także narratorem. Pozwala to na lepsze zrozumienie jego intencji i silnych emocji, jakie nim targają. Autor używa krótkich, prostych zdań, w które wplata fińskie słowa, co stanowi ciekawe urozmaicenie. Wydanie książki jest całkiem przyzwoite – dosyć solidna okładka (miękka, ale ze skrzydełkami) i jedynie nieliczne literówki. Na końcu powieści znajduje się pierwszy rozdział drugiego tomu z cyklu o Karim Vaarze zatytułowany „Łzy Lucyfera", który ukaże się już we wrześniu bieżącego roku. Nie przepadam za tego rodzaju promocją nowej książki, wolę przeczytać interesujący opis, choć domyślam się, że niektórych taki fragment zachęca do sięgnięcia po daną lekturę.

Na okładce możemy przeczytać entuzjastyczną reklamę, że „taki kryminał napisałby Simon Beckett, gdyby mieszkał za kręgiem polarnym". Drażnią mnie takie porównania, gdyż niezwykle rzadko jest w nich choćby kropla prawdy. Jedyny element, jaki łączy tych dwóch pisarzy, to szczegółowe opisy sekcji zwłok i na tym koniec. Thompson to zdecydowanie nie drugi Beckett, choć z pewnością obiecujący autor kryminałów i powinno się pozwolić mu pracować samodzielnie na swoje nazwisko.

„Anioły śniegu" może nie powalają na kolana, ale z pewnością zapewnią rozrywkę wielbicielom kryminałów, zwłaszcza skandynawskich. Nie polecam jedynie młodym czytelnikom ze względu na sporą dawkę brutalnego opisu okaleczonych zwłok oraz bardzo wyraźnie podkreślony motyw seksualny opisywanego morderstwa.

Dział: Książki