grudzień 22, 2024

piątek, 23 maj 2014 14:59

Wywiad ze Stefanem Dardą

By 
Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Dawid Gorczyca: Miałeś w życiu kilka pasji. Podczas studiów muzyka, turystyka, później żeglarstwo. Jak to się stało, że zainteresowałeś się poezją, a następnie rozpocząłeś przygodę z pisaniem?

Stefan Darda: Podejrzewam, że moje pierwsze – bardziej lub mniej literackie – próby zrodziły się ze wszystkich wcześniejszych zainteresowań po trosze. Jakoś tak życie zaczęło mnie uwierać, nadmiernie przyduszało do ziemi i trzeba było coś z tym począć, spróbować przemodelować charakterystykę równi pochyłej, prowadzącej do nadreprezentacji szarości w dniu codziennym. Dzięki pasjom, o których wspomniałeś w pytaniu, optymistycznie stwierdziłem, że mam się czym podzielić z czytelnikiem. Spróbowałem i się udało. Dziś moje życie znów wygląda mniej więcej tak, jak powinno.

 

Marek Ścieszek: Jaka była reakcja najbliższych na wieść, że jesteś już pisarzem w pełnym tego słowa znaczeniu i nic tego nie zmieni?

S.D.: Różne są definicje określenia „pisarz”, więc trudno powiedzieć, że takowym już na pewno jestem. Najbardziej ekstremalne z nich zakłada konieczność utrzymywania się tylko dzięki pisaniu, do czego mi trochę brakuje. Są tacy, którzy twierdzą, że pisarzem jest ktoś, kto wydał choć jedną książkę nie za własne pieniądze i takie kryterium spełniłem dwukrotnie, a nawet dwuipółkrotnie, biorąc pod uwagę fakt, że moja trzecia książka ukaże się na dniach. Osobiście uważam, że pisarzem jest ktoś, kto wydaje książki w profesjonalnych wydawnictwach „co jakiś czas”. Jak to przyjęli najbliżsi? Fakt, że pracuję nad książką trzymałem w tajemnicy właściwie do ostatniej chwili, więc szok był ogromny.

D.G.: Czy w twoich książkach występują konteksty biograficzne?

S.D.: Raczej jest ich niewiele. W głównym bohaterze „Domu na wyrębach” było trochę mnie – głównie jeśli chodzi o kwestię fascynacji przyrodą i fotografią, natomiast w obu częściach „Czarnego Wygonu” takich wątków jest znacznie mniej. Czasem któryś z bohaterów ma wspomnienia podobne do moich, czasem niewiele się różnimy światopoglądowo, ale generalnie staram się unikać prostych odniesień do własnego życia.

M.Ś.: Debiut i od razu piąte miejsce w wyścigu do Sfinksa oraz nominacja do nagrody im. Janusza Zajdla. Jak to wpłynęło na debiutanta, bądź co bądź? Zaskoczyło Cię to?

S.D.: Oczywiście, zaskoczenie było wielkie, tym bardziej, że wcześniej nie ukazały się jakiekolwiek publikacje mojego autorstwa chociażby w czasopismach. Odczuwałem dużą radość i satysfakcję. Później przyszły chwile trudniejsze; trzeba było mi zmierzyć się z pewnymi, całkowicie nieuzasadnionymi insynuacjami, a nawet głosami oburzenia niektórych. Nie chcę tego tematu rozwijać, powiem tylko, że bywało gorzko, ale bardzo wiele pozytywnej energii dały mi (i wciąż dają) przesyłane mi – często anonimowe – wyrazy sympatii, podziękowania i prośby o kolejne książki. Dostaję ich po kilka tygodniowo i bardzo jestem za nie wdzięczny. Również spotkania autorskie, których odbyłem dziesiątki, dają mi dużo pozytywnej motywacji.

D.G.: Nie spotkałem negatywnej recenzji twoich książek, jaki jest  "przepis" na świetną powieść grozy?

S.D.: Mnie udało się spotkać kilka mało przychylnych recenzji, więc aż tak różowo nie jest, jednak rzeczywiście, chyba więcej jest tych pozytywnych. Jeśli chodzi o przepis, o który pytasz, to z całą pewnością takowy nie istnieje, ponieważ nie istnieje również książka, która podobałaby się każdemu czytelnikowi. Jeśli natomiast miałbym się pokusić o próbę go stworzenia, to zalecałbym wziąć dobry pomysł, wyrazistych bohaterów, porządną, momentami wartką akcję, wrzucić do jednego gara i gotować co najmniej przez kilka miesięcy, doprawiając od czasu do czasu szczyptą emocji. Myślę, że coś takiego powinno być smaczne w czytaniu.

D.G.: W "Domu na wyrębach" czy "Słonecznej Dolinie" obok głównych wątków grozy, mamy do czynienia z ciekawymi wątkami obyczajowymi. Czy dużą rolę przykładasz do charakterystyki bohatera?

S.D.: Staram się, by moi bohaterowie byli specyficzni, ale nie za bardzo wydumani; mam nadzieję, że dodaje im to naturalności, że dzięki temu czytelnikowi łatwiej się z nimi identyfikować.

M.Ś.: Jak pracuje autor powieści grozy? Ile rzeczywistego czasu zajmuje mu pisanie?

S.D.: Pewnie każdy autor ma swój sposób na pracę nad powieścią. W moim przypadku sporo czasu zajmuje praca koncepcyjna. Zanim zasiądę do napisania czegokolwiek – książki, rozdziału, czy nawet podrozdziału, długo się zastanawiam nad tym, co i w jakiej formie za chwilę pojawi się na ekranie. Ma to swoje wady i zalety – z jednej strony nie jestem mistrzem świata w szybkości pisania, natomiast z drugiej, to co napiszę, sporadycznie ulega poważniejszym zmianom. Moja książka powstaje przez kilka lub kilkanaście miesięcy, w zależności od tego, ile czasu mogę przeznaczyć na pracę. Najłatwiej pisać, gdy ma się przynajmniej kilka dni, które można poświęcić tylko tworzeniu, niestety, rzadko mogę pozwolić sobie na taki luksus.

D.G.: Podczas pisania pojawiają się chwile zwątpienia, zniechęcenia?

S.D.: Wymieniłeś dwa stany ducha, które – moim zdaniem – nie powinny przydarzać się pisarzom, bez względu na to, czy są starymi wyjadaczami, czy też dopiero stawiają swoje pierwsze literackie kroki. Praca nad powieścią to, lekko licząc, setki godzin pisania i redakcyjnych poprawek. Do tego dochodzi robota koncepcyjna, czyli dodatkowy czas przeznaczony na opracowanie pomysłów odnośnie tego, co i w jaki sposób przenieść na papier lub ekran komputera. Oczywiście, są czasem gorsze dni, bywa też, że coś się zacina na dłużej, ale dzięki takim trudniejszym chwilom satysfakcja z ukończonej pracy jest o wiele pełniejsza.

M.Ś.: Skąd czerpiesz pomysły?

S.D.: Im więcej piszę, tym mocniejsze we mnie przekonanie, że wokół aż roi się od atrakcyjnych tematów na opowiadanie, czy powieść. Być może przyczyną tego stanu rzeczy jest to, że jako autor fantastyki inaczej patrzę na świat, moje spojrzenie jest zaprogramowane na wyłuskiwanie smakowitych kąsków, które później można rozwinąć albo połączyć z innymi. Niektóre koncepcje z czasem tracą koloryt, zaczynają wydawać się mniej interesujące, ale równocześnie inne coraz bardziej mi się podobają. I to są właśnie zaczątki nowych rzeczy, nad którymi, w moim przekonaniu, warto rozpocząć pracę.

M.Ś.: Straszysz prowincją i świetnie Ci to wychodzi – ludzie walą do księgarni i pytają o Dardę. Dostrzegasz w tym niewyczerpalne źródło inspiracji, czy może w najbliższym czasie przerazisz nas czymś, co wyskoczy z centrum Warszawy, albo innego wielkiego miasta – Lublin pojawia się u Ciebie raczej w charakterze matecznika, gdzie groza już nie straszna.

S.D.: Nie, nie wydaje mi się, bym straszył prowincją. Przeciwnie – wielu czytelników moich książek zapewnia mnie w mailach, że zainteresowały ich te spokojne i atrakcyjne przyrodniczo regiony Polski, o których można poczytać w moich powieściach, a które położone są gdzieś z dala od wielkich miast. Mało tego – czasem wręcz dowiaduję się, że ktoś po lekturze „Domu na wyrębach” czy „Słonecznej Doliny” zmienia plany wakacyjne i zamiast, przykładowo, nad zatłoczone morze, wybiera się na Polesie lub na Roztocze, by przejść się ścieżkami wydeptanymi przez moich bohaterów. I bardzo dobrze, że tak właśnie jest, bo to najlepszy dowód na to, że czytelnicy potrafią oddzielić fikcyjną fabułę od jej realnej lokalizacji, a jednocześnie zarówno w jednej, jak i w drugiej z nich umieją znaleźć coś zajmującego dla siebie. Jeśli chodzi o lokalizację moich opowiadań, czy powieści w miastach, to z pewnością do tego będzie od czasu do czasu dochodzić. Zresztą, akcja dwóch moich opowiadań, które można znaleźć w e-zinie „Qfant”, jest zlokalizowana właśnie w dużych aglomeracjach.

D.G.: Który utwór uważasz za swój największy sukces pisarski?

S.D.: Chyba już zawsze będę miał ogromny sentyment do „Domu na wyrębach”. To moja pierwsza powieść, wydana pomimo tego, że wcześniej nie miałem na koncie nawet opublikowanych opowiadań, co – jak się powszechnie uważa – zwykle jest warunkiem zaistnienia na rynku wydawniczym. Ogromne emocje związane z premierą na krakowskich Targach Książki, pierwsze spotkania autorskie – tego się nie da zapomnieć. Jeśli jednak miałbym spojrzeć na tę kwestię w miarę możliwości obiektywnie, to ogromnie cieszy dla mnie jest każda pozytywna opinia od czytelników. I nie ma znaczenia, czy chodzi o pierwszą, czy drugą powieść lub też o któreś z opowiadań. Ktoś kiedyś napisał, że po przeczytaniu jednej z moich powieści stał się lepszym człowiekiem. Życzę każdemu autorowi tak pozytywnych emocji, jakie odczuwałem po zapoznaniu się z tą opinią.

M.Ś.: Za chwilę w księgarniach pojawi się Twoja kolejna książka i znów będzie to horror. W zapowiedziach zaś zbiór opowiadań grozy. To jest właśnie ten gatunek, który postanowiłeś eksplorować?

S.D.: Określenie „horror” chyba się trochę ostatnio zdewaluowało. Stało się czymś w rodzaju wora, do którego wrzuca się wszystko, co wywołuje strach, obrzydzenie lub też inne negatywne emocje u czytelnika, a przecież według definicji winna to być wywołująca lęk historia, w której występują zdarzenia nadnaturalne. Fruwające flaki i hektolitry krwi emanujące z książki nie będą nigdy bohaterami mojej bajki. Stawiam sobie za cel wywołanie u czytelnika nie tylko obawy, ale też swego rodzaju refleksji, próby odkrycia drugiego dna. Dlatego bardziej wolę określenie „powieść grozy”. Póki co, w moich książkach i opowiadaniach występują elementy, które nie mają prawa zaistnieć w rzeczywistości, jednak myślę, że kiedyś spróbuję zmierzyć się z powieścią, w której głównymi negatywnymi bohaterami będą ludzie i ich chore zachowania. Chciałbym w ten sposób wyczulić czytelnika na zło, które czai się gdzieś za rogiem.

D.G.: Co w przyszłości szykuje czytelnikom Stefan Darda?

S.D.: Mam sprecyzowane plany na najbliższe miesiące – wkrótce premiera „Starzyzny”, później zamierzam wydać zbiór opowiadań. Następną powieścią, jeśli się uda, wydaną w roku dwa tysiące jedenastym, będzie powieść nawiązująca pewnymi wątkami do „Domu na wyrębach”. Co później? Zobaczymy, jak pożyjemy.

D.G.: Czy jako pisarz grozy, czytaniem ograniczasz się tylko do tego gatunku?

S.D.: Absolutnie nie. Oczywiście, staram się być na bieżąco zarówno z najnowszą literaturą grozy polską i zagraniczną, ale czytam też wiele literatury klasycznej. „Wilk stepowy” Hessego, „Paragraf 22” Hellera, „Grek Zorba” Kazantzakisa, „Dolina Issy” Miłosza, a także „Liryki” Iwaszkiewicza, to książki, do których wracam bardzo często. Jeśli chodzi o grozę, to nie będę oryginalny – Kinga uważam za geniusza gatunku. Ostatnio miałem przyjemność osobiście poznać Jacka Ketchuma. Myślę, że to świetny facet, który pisze bardzo dobrze, choć nie jest szerzej znany w Polsce. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni.

M.Ś.: Piszesz bardziej dla siebie, czy po to by straszyć innych?

S.D.: Jak wspomniałem wcześniej, straszenie dla samego straszenia mnie nie rajcuje. Musi być w tym coś więcej i staram się to zawierać w moich książkach i opowiadaniach. Pisanie dla siebie jest bez sensu, ale gdy czuję, że udało mi się osiągnąć cel, to jest to powód do sporej satysfakcji.

D.G.: Kim dla Ciebie, jako pisarza, jest Stephen King?

S.D.: Jest człowiekiem, który zrobił wszystko, by – pomimo własnych słabości i przeciwności losu – zrealizować swoje marzenia i za to go bardzo cenię. Jest także pisarzem, który po mistrzowsku przelewa na papier swoje obserwacje ludzi, zjawisk, miejsc, a na dodatek ma ogromną wyobraźnię, dzięki której tworzy światy wciągające miliony ludzi na całym świecie.

M.Ś.: W naszej rodzimej literaturze grozy wakuje miejsce na prawdziwego Kinga? Uważasz, że porównania do „króla” z Maine są słuszne?

S.D.: Prawdziwy King jest tylko jeden. Nie sądzę, by droga naśladownictwa była tą właściwą. Każdy pisarz powinien iść swoją ścieżką, bo tylko wtedy może mieć stuprocentowe zadowolenie z tego, co robi. Porównania mojego pisania do Kinga biorą się – jak sądzę – z faktu, że u mnie również można odnaleźć opisy otaczające świata i zwyczajnych ludzi, którzy pojawiają się na kartach moich powieści. Jedno nas łączy na pewno – mamy to samo imię.

M.Ś.: Jest coś, czego się boi Stefan Darda?

S.D.: Tak, ale są to rzeczy tak intymne, że wolałbym o nich nie mówić.

D.G.: Największym Twoim marzeniem jest: "zamieszkanie na wsi, w drewnianym domu otoczonym górami, zielenią... i wolnością". Czy odnalazłeś takie miejsce?

S.D.: Mam takie miejsce, tyle że – paradoksalnie – moja działalność na niwie literackiej nieco mnie oddaliła od realizacji marzeń związanych z zamieszkaniem właśnie tam. Mam teraz o wiele mniej czasu. Każdą wolniejszą chwilę wykorzystuję głównie na pisanie. Marzenia o wybudowaniu drewnianego domu muszą trochę poczekać. Ale na pewno kiedyś do nich wrócę. Mam nadzieję, że wystarczy mi czasu…

M.Ś.: Jak widzisz przyszłość polskiej fantastyki?

S.D.: Mam wrażenie, że polska fantastyka ma się bardzo dobrze, a z biegiem czasu będzie miała się coraz lepiej. Andrzej Pilipiuk sytuuje swoje książki na listach bestsellerów, Rafał Kosik jest z każdym dniem bardziej znany w kręgach tzw. mainstreamu; wkrótce na ekranach kin pojawi się film nakręcony na podstawie jego powieści, Łukasz Orbitowski jest doceniany przez coraz to szersze kręgi czytelników. O klasykach takich jak Andrzej Sapkowski i Jarosław Grzędowicz wspominać nawet nie trzeba. Wciąż wydawane są książki innych autorów tego nurtu. Budujące jest też to, że autorzy polskiej literatury fantastycznej – jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało – wzajemnie trzymają za siebie kciuki, a to dobrze rokuje na przyszłość i również dzięki temu polska literatura fantastyczna będzie rosła w siłę. Czego moim kolegom po fantastycznym piórze serdecznie życzę.

Więcej w tej kategorii: Wywiad z Tomaszem Pacyńskim »