Rezultaty wyszukiwania dla: humor
Magia zabija
- Kiedy proponowałeś mi ten interes, myślałeś, że będę siedzieć w biurze przez cały dzień piekąc ciasteczka?
- Nikt nigdy nie umarł zastrzelony przez ciasteczko.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz!*
Bycie samotnikiem ma swoje plusy, jednym z nich jest przywilej niemartwienia się o nikogo. Jesteś tylko ty, więc tylko ty się narażasz, tylko ty odniesiesz rany, tylko ty umrzesz... Nic ani nikt cię nie rozprasza, jesteś sobie sterem i okrętem. Inaczej jest, gdy zaczyna ci na kimś zależeć, czujesz odpowiedzialność i strach przed utratą, nie myślisz pierw o sobie, tylko chronisz co twoje. Czy warto nawiązywać więzi?
Kate w końcu ryzykuje i wiąże się z Jego Futrzastością, o przepraszam, Władcą Bestii. Odchodzi też od Zakonu i próbuje na własną rękę rozkręcić swoją firmę. Nie idzie jej to tak, jakby sobie życzyła, ale się nie poddaje. Spokój i nuda stają się odległym wspomnieniem, gdy jednego dnia Kate pomaga Panu Umarłych, zatrudnia swoją przyjaciółkę Andree i przyjmuje swoje pierwsze zlecenie od tajemniczej kobiety. Szybko okazuje się, że Atlancie i jej mieszkańcom ponownie zagraża wielkie niebezpieczeństwo, a Kate teraz nie walczy tylko za siebie, ale i za tych, których kocha. Czy starczy jej czasu? Jakie tym razem straty poniesie?
Za każdym razem, gdy sięgam po kolejne tomy Kate Daniels wiem, że czeka mnie kilka godzin świetnej zabawy. Magia zabija zbiera różne oceny i ja sama przez chwilę miałam lekkie obawy, ale ostatecznie stwierdzam, że ta część nie zawodzi.
Pisanie serii jest ryzykowne, w końcu kończą się pomysły, może spaść poziom, a fabuła robić się kopią poprzednich tomów. Ilonie Andrews to jednak nie grozi, znaczy ok, jest tu powtarzalność zdarzeń (chociażby ciągłe wpadanie Kate w kłopoty, problemy z rodziną). To wszystko jest jednak tak przedstawione i wplecione w szereg innych wydarzeń okraszonych zabawnymi lub wzruszającymi momentami, walkami, odkrywaniem tajemnic, że doprawdy nijak to nie wpływa na odbiór czytanej książki. Fabuła jak zwykle wciąga od pierwszych stron i trzyma w swoich szponach do samego końca, zapewniając nieprzewidziane zwroty akcji, odkrywając nowe elementy układanki oraz zasypując kolejnymi niewiadomymi. Magia zabija pomimo tego, że to już piąty tom nie obniża poziomu serii, a idealnie go podtrzymuje.
Jeśli chodzi o postacie, to mogę się powtarzać, ale uwielbiam Kate. Nie jest jak większość bohaterek. Ona pali się do walki, samodzielność to dla niej jak oddychanie. Jest uparta i ciężko ją przekonać do zmiany zdania, tak samo jest z tym że może mieć bliskie sobie osoby i na nich polegać i korzystać z ich pomocy. Curran też się nie zmienił i chyba nawet nie chcę, by do tego doszło, bo kocham ich sprzeczki i to jak na siebie działają. Każdy bohater ma w sobie coś takiego, że wydaje się realny i taki żywy. Często zaskakują i sprawiają, że muszę zmienić o nich wyrobione już zdanie.
Magia zabija to kontynuacja, która mnie nie zawiodła, chociaż przez chwilę bałam się, że Ilona Andrews pójdzie w dramacik miłosny. Na szczęście tak się nie stało, ponownie dostałam powieść, która wciąga od pierwszych stron i utrzymuje w napięciu do samego końca. Mnóstwo humoru, walki i magii, urban fantasy, któremu nie mam nic do zarzucenia. Uwielbiam ten duet pisarski za ich sarkastyczne poczucie humoru, zamiłowanie do mitologii, magii, plątania i zaskakiwania. Ani przez chwilę nie nudziłam się w trakcie czytania i chętnie ponownie powrócę do tej części.
Polecam wszystkim sympatykom Kate Daniels lub samego gatunku Urban fantasy, zapewniam, że nie będziecie zawiedzeni. Magia zabija to porządna dawka dobrego humoru, niebezpiecznych walk, mitologii i tajemnic czekających na ich odkrycie.
- Jestem zmęczona. Znowu boli mnie kolano i próbuję teleportować się na górę.
- Hm, Kate, nie możesz tego zrobić
- Wiem. Ale bardzo mocno próbuję. Dasz mi znać, jak zacznę blednąć?*
Małe Licho i tajemnica Niebożątka
Nie wiem, jaką uczennica była Marta Kisiel w szkole, ale zapewne, każda polonistka chciałaby się teraz przyznać do tego cudu mniemanego polskiej literatury fantastycznej. Jeżeli jeszcze istnieją tacy polscy czytelnicy, którzy nie mieli z twórczością pani Kisiel do czynienia, to a fe i bardzo brzydko i powinni, jeśli im odwagi i zdolności lingwistycznych starczy, natychmiast, te zaległości nadrobić w edukacji, by w swoim życiu wypełnić lukę inteligentnego humoru. Jest bowiem Ałtorka przykładem na to, że literaturę można tak pięknie wykorzystać i przerobić (w końcu mogę użyć tego słowa, a nie tylko omawianie i omawianie), aby nie tylko zjadliwa i smakowita była, ale jeszcze zabawna i pocieszna, a to przy tych naszych i obcych również, patetycznych tonach i bufonadach, bywa naprawdę wyczynem porównywalnym ze wspinaczką na Mount Everest w szpilkach i małej czarnej.
A o czym jest „Małe Licho i tajemnica Niebożątka”? Wbrew mam wrażenie nieadekwatnemu tytułowi, gdzie na pierwszy plan wysuwa się Licho a nie Bożydar Antoni Jakiełłek, opowieść jest o inteligentnym, dobrym, choć dziwnym chłopcu, który żyje sobie w starym domu na skraju miasta z mamą i pachnącym trocinami wujaszkiem Turu oraz nieuleczalnie sarkastycznym wujkiem Konradem. Poza tą trójką dorosłych w domu jest jeszcze paru domowników; dbający o odpowiednią dietę wieomackowy Krakersik, jego mniejsza wersja Gucio, dwa pełnoprawne Anioły i inni drobni lokatorzy niemieckie duchy na strychu, zielony utopiec w sadzawce, dżin w butelce, żar-ptak, podziomek i kotka o całkiem na tym tle zwyczajnym imieniu Zmora. I wszystko byłoby pięknie i cudownie, tym bardziej, że w tym domu zawsze jest bezpiecznie, i zawsze pachnie ciastem, i zawsze można coś spsocić, gdyby nie to, że nadchodzą zmiany. A jakie zmiany mogą być najgorszą nomen omen zmorą dla dziecka – SZKOŁA. Zły wujek Konrad, przy wsparciu wujaszka Turu, któremu się coś na pewno pomyliło, stwierdzili, że pora wypchnąć biedne Niebożątkow w przepastny świat ławek szkolnych, kolegów co to spidermeny, fify, szturmtrupy i minionki znają, a nie hołdują dzierganym bamboszkom i balladom niemieckim. Oj trudna przeprawa wszystkich czeka w tym społecznym dorastaniu. A Licho? Gdzie miejsce dla aniołka stróża w tej szkolnej tułaczce?
„Małe Licho i tajemnica Niebożątka”, to wspaniale napisana opowieść o zwyczajnych problemach, z jakimi stykają się wszystkie rodziny w momencie, gdy trzeba „wypuścić” dzieci w świat, i gdy dzieci muszą zetknąć się z tym światem. Cała siła jest w trzech amuletach, co to Kondziu dostał w podróż do zaświatów „Miłość-Niezłomność-Przyjaźń”, które na początek wystarczą, by nie utonąć. Wsparcie, cierpliwość, miłość, bezpieczeństwo, poszanowanie innych i zrozumienie samego siebie, można by wymieniać bez końca mądrości, które powinny towarzyszyć nie tylko naszym dzieciom, ale również nam samym, a które serwuje nam Ałtorka przy wsparciu domowników domu na końcu ulicy.
Jeśli chcecie sięgnąć po „Małe Licho i tajemnicę Niebożątka” wraz ze swoimi pociechami z nadzieją, że odnajdziecie w środku urzekająco ciepłą, ociekającą kojącą domową atmosferą opowieść z domieszką macek, widmowych glutów i właściwych odpowiedzi, to jest to strzał w dziesiątkę. Jeśli jesteście dorosłym czytelnikiem pragnącym po prostu przeczytać tę książkę, bo wcześniej słyszeliście o Marcie Kiesiel, albo czytaliście „Nomen Omen”, „Toń”, a akurat „Dożywocie” was ominęło, to bez strachu w oczach, a z radością w łapkach, należy przygarnąć do poduszki tę książeczkę. Cała reszta, czyli ci, co już mają za sobą wszystkie dzieła Marty Kisiel... po co ja się w ogóle dla was produkuję.
Na koniec dodam, że takie epickie fragmenty, jak opowieści o kostiumach karnawałowych z trupami w tle, dzieciach porównanych do kleszczy, syropie na sarkazm, mackowatej kąpieli Gucia i psuciu dziecka przez Kondzia, zostaną ze mną na długo. Liczę na kontynuację, chciałabym bowiem zobaczyć tragizmy czwartoklasisty i dojrzewanie romantyczne Bożydara w stylu niemieckiej ballady, tym bardziej, jakby zrządzeniem Niebios trafiła by mu się typowo przyziemna i praktyczna pannica, co to do komunikacji emocjonalnej używa LOLe, emoji i hashtagi.
Do zobaczenia w piekle
ZONA nie zapomina, nie wybacza, nie lituje się; jeżeli wydaje Ci się, że ją przechytrzyłeś, to jesteś w błędzie. I nawet nie zdajesz sobie sprawy, w jak ogromnym. Nie ocali Cię doświadczenie, super nowoczesne wyposażenie bądź towarzysz, który zna to miejsce na wylot. Jeżeli nie czujesz do ZONy szacunku, już po Tobie. Więc nie czuj się zbyt pewnie... bo ta jedyna w swoim rodzaju, wierna kochanka w jednej chwili może pozbawić Cię życia.
Do zobaczenia w piekle to trzecia, zamykająca stalkerską trylogię część autorstwa Sławomira Nieściura. Niestety, nie było mi dane (jeszcze!) zapoznać się z poprzednimi tomami, a napotykając recenzje poprzednich tomów wiem, że warto nadrobić zaległości. Dotychczas zapoznałam się z brutalnym, wręcz okrutnym światem zwanym ZONĄ dzięki innym autorom, przez co wsiąkłam w stalkerski tryb życia (oczywiście tylko literacko) jak wielu czytelników przede mną. Każdy autor tworzący pod szyldem serii S.T.A.L.K.E.R. przyciąga swoją książką niczym magnesem.
Zakończenie trylogii serwuje nam wgląd w sytuację kilku grup bohaterów; z jednej strony nie było nam dzięki temu dane ani przez chwilę się nudzić, z drugiej jednak bardzo łatwo pogubić się w toku akcji. Szczególnie, że ich imiona często w rozmowach zastępowane są pseudonimami, a to wprowadza dodatkowy zamęt. Przez chwilę nie wiedziałam, kto jest kim- kto wróg, a kto przyjaciel. Niezbędne do zrozumienia relacji między bohaterami okazały się... notatki.
Pan Nieściur bardzo obrazowo oddaje ZONę; szczegółowo opisuje owo specyficzne otoczenie, krążące po nim stwory rodem z horroru, nie pozostawiając bez dokładnego przybliżenia czytelnikowi także wszelkiego rodzaju anomalii. Podróż z panem Sławomirem mogłaby zostać określona jako wycieczka krajoznawcza, gdyby na każdym kroku nie czyhało na nas śmiertelne niebezpieczeństwo. Istotnym jest też jeden fakt- mimo że Do zobaczenia w piekle stanowi zamknięcie trylogii, odbiorca, który nie może pochwalić się znajomością poprzednich tomów, w ogóle tego nie odczuwa. Owszem, znajdziemy tam nawiązania do literackich poprzedników, a jednak nie stwarza to żadnego problemu. Razem z bohaterami biegniemy przed siebie, wiedząc, o co chodzi. Lektura nie ma przed nami żadnych złożonych tajemnic.
Czytając opis z tyłu książki bądź natrafiając na niego gdzieś w internetowej czeluści moglibyśmy stwierdzić, iż seria S.T.A.L.K.E.R. należy do tych bardziej poważnych, gdzie nie możemy liczyć na nic więcej prócz krwi, rozwalających się wnętrzności i wszędobylskiej śmierci. Błąd. Tak jak i inni autorzy, tworzący pod szyldem wspomnianego cyklu, tak i pan Sławomir Nieściur nie ogranicza się wyłącznie do krwawych opisów czy wojennych strategii, lecz okrasza to wszystko odpowiednią dawką humoru. Widać go przede wszystkim wyraźnie w rozmowach między bohaterami, często prowadzonych w tak luźny sposób, że bez znajomości tła wydarzeń nigdy nie powiedzielibyśmy, że na stworzone przez niego postacie czyha jakiekolwiek zagrożenie.
Można by rzec, że seria S.T.A.L.K.E.R. przez swoją specyficzną fabułę, brutalność oraz mnogość różnych dziwnych poczwar kierowana jest tylko i wyłącznie do mężczyzn. Nic bardziej mylnego; co prawda nie odnajdziemy tam wątków miłosnych, aczkolwiek fabuła każdej pojedynczej części poprzez swoją złożoność jest na tyle intrygująca, że wciągnie również niejedną kobietę. Tak jak i mnie. Z niecierpliwością oczekuję kolejnej części, czując, jak ZONA powoli mnie pochłania... literacko, oczywiście.
Nie mieliście jeszcze okazji rozpocząć swojej wędrówki ze stalkerami? Co jakiś czas, wraz z wydaniem kolejnego tomu, rodzi się nowa okazja na nadrobienie tego. Nie czekajcie dłużej- ZONA i tak po Was przyjdzie!
Garfield. Tłusty koci trójpak. Tom 1
Dowcipny, wytworny, elegancki i zwyczajnie zachwycający. Garfield urodził się (gdzieżby indziej) w kuchni włoskiej restauracji, w 1978 roku. Kiedy właściciel oddał go do sklepu zoologicznego, Garfield myślał, że już po nim. Ale udało mu się... Bo tego wiekopomnego dnia pewien pechowy dżentelmen, niejaki Jon Arbuckle, stanął w progu sklepu. Wierzcie lub nie, ale Garfield ważył wtedy niecałe 2,5 kilograma. Jednak dzięki cudownie obsesyjnej pasji do makaronów szybko stał się pierwszym grubym kotem Ameryki.
Pierwsze słowo
Pewnej nocy do jednej zamkowej celi trafia trzech morderców carów, a każdy z nich słuszny i jedyny. Wallenrod, Winkelried i Wawrzyniec, namaszczony może nie pośród królewskiego truchła w kościelnych podziemiach, ale przecież też w podziemiach... gorzelni. Stanisław Kozik nieoczekiwanie dla siebie znajduje się w odmiennym stanie żywotności. Sokółek zamienia się w słup soli w pewnym rozkosznie fikuśnym przedsiębiorstwie. A Oda Kręciszewska w dniu pogrzebu w lustrze dostrzega wąsik swojej matki, co prowadzi ją do podjęcia pewnych niezbyt przemyślanych, ale całkiem udanych życiowych decyzji.
Yotsuba! #1
„Yotsuba” to manga autorstwa Kiyohiko Azumy, której wydawania w Polsce podjęło się w tym roku Wydawnictwo Kotori. Ta, na tę chwilę, licząca sobie czternaście tomów seria, to opowieść o małej, pięcioletniej Yotsubie Koiwai, jej ojcu oraz przyjaciołach rodziny. Ta przezabawna historia oryginalnie swój debiut miała w pojedynczym numerze pt. "Try! Try! Try!" , by następnie ukazywać się, aż do teraz, w miesięczniku Dengeki Daioh. Każdy tom podzielony jest na rozdziały, rozpoczynające się od frazy: „Yotsuba i....”, w których zawarty jest jeden okruch z życia (tzw. slice of life) Yotsuby i jej bliskich. Pierwszy tom liczy sobie siedem takich radosnych chwil, rozrysowanych na dwustu dwudziestu czterech stronach.
Kim jest Yotsuba? To pięciolatka, którą na początku opowieści ciężko ogarnąć zarówno rozumem, jak i logiką. Nie wie jak należy zachowywać się, nie zna wielu rzeczy powszechnie znanych przez dzieci w jej wieku, nie umie właściwie odzywać się do dorosłych, jest nieposkromiona i niepokorna. W porównaniu z jej wiecznie nieogarniętym i flegmatycznym tatą, wydaje się wulkanem energii. Rodzina Koiwai jest niepełna, brakuje w niej mamy. Jednak, jeśli się spodziewacie, poważnych rozważań, drugiego dna i obyczajowych dramatów, to ich tutaj nie odnajdziecie. „Yotsuba” to pełną gębą manga ociekająca humorem, żartami i zabawnymi sytuacjami. Początkowo ciężko zrozumieć, jak Yousuke, jako ojciec może być tak okropnie niepoukładany i lekkomyślnie nieodpowiedzialny, a Yotsuba, tak niewiele wiedzieć, jakby była zwierzątkiem dotąd przetrzymywanym w klatce, ale to pierwsze wrażenie szybko mija. A jeśli mieliście styczność z anime „Rodzinka Yamadów” w reżyserii Isao Takahata, to szybko wczujecie się w ten zakręcony klimat swobody i nieokiełznanej radości dziecięcej. A dzięki mieszkającym po sąsiedzku siostrom Ayase i przyjacielowi Jumbo, cała historia nabiera dodatkowego kolorytu.
Jako osoba, która pierwszy raz sięga poważnie po mangę, nie odważę się oceniać kreski, linii i talentu pana Kiyohiko Azumy. Wydaje mi się, że komiks skupia się bardzo intensywnie na postaciach, które są wyjątkowo wyraziste, a ich reakcje na działania energicznej Yotsuby, są motorem całej akcji. W związku z tym, że fabuła kręci się wokół komizmu sytuacyjnego i wokół postaci, rysunki oddają przede wszystkich charakter osób oraz mimikę ich ciała i twarzy, bez których historia rodzin Koiwai i Ayase w ogóle nie miałaby prawa bytu.
„Yotsuba!” jest fantastyczną mangą, którą polecam każdemu bez względu na to, czy miał kiedykolwiek styczność z japońską kulturą komiksu i anime. Owszem ci, którzy zetknęli się chociażby z produkcjami Studia Ghibli lub Czarodziejką z Księżyca, wczują się w klimat znacznie szybciej, ale ci, którzy nigdy nie mieli odwagi lub sposobności, odnajdą się w świecie pogodnej opowieści pana Azumy równie łatwo. Jest to idealna pozycja, aby rozpocząć swoją przygodę z mangą.
A na koniec dodam, jeśli macie słabszy dzień, ktoś was wyprowadził z równowagi, naprawdę wydaje się, że nic nie poprawi wam już humoru – sięgnijcie po „Yotsubę!”
Mangę można kupić --> TUTAJ.
Dworzyszcze na trzęsawisku
Stara rezydencja na wzgórzu od zawsze miała dość kiepską reputację. Okoliczni mieszkańcy szepczą czasami, że to miejsce jest nawiedzone. Po zmroku wieśniakom zdarza się widzieć dziwne postaci przemykające za oknami, choć przecież od dawna nikt tam nie mieszka, a sam dom zdaje się kołysać i przechylać w swoim własnym, niezrozumiałym rytmie. Podobno to klątwa...
Mówi się, że aby ją zdjąć, trzeba by spędzić do jednego pomieszczenia wszystkie strachy, upiory, węże, pająki i inne potwory zamieszkujące domostwo. Kto okaże się na tyle odważny, by podjąć to wyzwanie, a tym samym uwolnić mieszkańców wioski od klątwy ponurego dworzyszcza? A może... Ty? Wyglądasz na doskonałego kandydata!
Czyż opis nie mrozi krwi w żyłach? Aby się przekonać, wystarczy podjąć wyzwanie i zmierzyć się z murami starej rezydencji, która nie wypuści swych graczy tak łatwo. Zasady są dość proste, co nie sprawia jednak, że tak łatwo uda się nam dotrzeć do celu.
A celem rozgrywki jest pokonanie pięciu zadań i zebranie odpowiednich potworów w komnatach rezydencji. Kto wykona zadania jako pierwszy, ucieka z przerażających murów dworzyszcza. Brzmi prosto, ale takie nie jest. To gra dla wytrwałych i bardzo zręcznych graczy. Trzeba delikatnie i dokładnie manipulować swoim pudełkiem, aby przemieszczać stworzenia między pokojami tak, by pasowały do treści zadania z karty.
Gra zawiera cztery pudełka, każde z nich ma osiem pomieszczeń. Czterej poszukiwacze skarbów, osiem białych duchów, tyle samo białych gałek ocznych i pająków oraz fioletowych węży, 12 złotych skrzynek i dwustronnych kart wyzwań. Każdy z graczy dostaje swoje pudełko, do którego środka wkłada w przypadkowy sposób figurki poszukiwacza, ducha i trzy złote skrzynki, resztę figurek zostawia przed sobą. Na stole pojawiają się karty wyboru, które będą nam mówić o sposobie rozmieszczenia potworów, bądź o kolorze pokoju, do którego muszą trafić poszukiwacze, duch i skrzynie, zależnie od rozgrywki. Pierwsza osoba, która wykona wszystkie zadania musi krzyknąć „KLĄTWO PRECZ!".
Ta gra ma sporo wariantów rozgrywek i może umilić nadchodzące jesienne wieczory nie tylko grupie wiekowej 6+. Jest wykonana bardzo starannie, każdy z elementów przyciąga wzrok, a kolorowe i mroczne pokoje rezydencji mrożą krew w żyłach. Zabawa zdaje się nie mieć końca, gdyż możliwości, które można wykorzystać na niekorzyść przeciwnika, jest sporo.
Jeśli nie straszne ci klimaty strasznych domów, duchy, węże czy pająki a masz ochotę na rozgrywkę w długi wieczór lub letnie popołudnie ze znajomymi to gra stworzona dla ciebie. Klimatyczna, usprawniająca zarówno myślenie, jak i koordynacje ręka oko. Stworzona z myślą o graczach pragnących mrocznych i humorystycznych rozwiązań. Jednorazowo w grze może brać udział od dwóch do czterech graczy, jednak dość szybko gra wchłonie całe rodziny i grupki znajomych, którzy chętnie będą wymieniać się rezydencjami przy wtórze salw śmiechu.
Polecam grę każdemu bez względu na wiek i zainteresowania. Idealnie odgania nudę i łączy graczy.
Wiedźma naczelna
"Zawód: wiedźma" i "Wiedźma opiekunka" to za mało?
Przygotujcie się, bo "Wiedźma naczelna" dostarcza jeszcze większej dawki emocji, magii i humoru spod znaku Kronik Belorskich!
Komiksy paragrafowe - Powrót do szkoły
Życząc wszystkim uczniom i nauczycielom dobrego POWROTU DO SZKOŁY zapraszamy do konkursu, w którym mozna wygrać pakiet komiksów paragrafowych od FoxGames. Mamy nadzieję, że to troche osłodzi ten dzisiejszy dzień, rozpoczynający nowy rok szkolny 2018/2019.
ZOMBIE
Miasto zostało zaatakowane przez krwiożercze zombie! Tylko ucieczka gwarantuje przeżycie. Niech jednak nikogo nie zmyli tytuł książki- choć krew leje się tutaj strumieniami, brutalność jest karykaturalna, a Zombie to przygoda przeznaczona dla wszystkich graczy. W tym komiksie do wyboru mamy dwie postacie, mające jeden cel i dwie odmienne ścieżki przygody. Judy stara się wydostać z miasta, by znaleźć pomoc wśród żołnierzy. Natomiast Ben, który został już ugryziony z zainfekowany - ucieka przed wojskiem. Podczas gry dojdzie do wielu ciekawych konfrontacji, a mechanika zaoferuje możliwość stworzenia własnej drużyny.
Czeka na was przygoda pełna akcji, dużo świetnego humoru oraz zombie... masy zombie.
Bogowie Pustyni
O KSIĄŻCE:
Jeden lud, jedna rada, jedna władza!
Stary król nie żyje, zrzucony z tronu przez falę największego powstania ludowego, jakiego zaznała dolina Rzeki. Wygłodniali, zdesperowani ludzie na gwałt potrzebują nowego przywódcy.