kwiecień 20, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: groza

piątek, 01 maj 2015 17:04

Gotyckie crossovery XXI wieku

Wprowadzenie

W czasach, o których najprościej mówi się jako o okresie wyczerpania materiału i nieustannego kopiowania oraz powtarzania i wykorzystywania tego, co już w świecie zaistniało, umocnić musiały swoją pozycje idee dublowania istniejących koncepcji. Doskonały przykład stanowi tutaj crossover, który nie jest może pomysłem XXI wieku, ale (zwłaszcza w ostatnich latach) coraz częściej uwydatnia się w propozycjach kinowych. Sam ten termin stosuje się do opisania produkcji, w której dochodzi do spotkania postaci z, przynajmniej, dwóch różnych utworów (książki, filmu, komiksu) lub, w której znaną już fabułę przedstawia się z perspektywy nowego bohatera.

Dział: Felietony
czwartek, 09 kwiecień 2015 04:42

Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda

– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.

– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.

* * * * *

Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.

* * * * *

Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.

* * * * *

– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.

* * * * *

Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.

* * * * *

– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.

* * * * *

– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 22 listopad 2011 10:20

Dead Island

Zombie - każdy wie, co to jest i widział niejedną wizję przedstawioną przez wielu filmowców, artystów czy pisarzy. Techland dorzucił swoje trzy grosze w tym temacie, tworząc niesamowitą przygodę na tropikalnej wyspie Banoi, na której nagle wybuchła apokalipsa zombiaków. Wcielamy się w jedną z czterech postaci i staramy się wynieść z tego piekła. Gra „Dead Island" zapowiadała się bardzo obiecująco, zwłaszcza po obejrzeniu trailera, który według mnie jest świetny. Czy sama gra jest równie dobra? Postanowiłem to sprawdzić.

Zacznijmy od grafiki. Na moje nieszczęście jest bardzo dobra. Dlaczego? Ponieważ niejednokrotnie podskakiwałem na krześle, kiedy zombie niespodziewanie wyskakiwały na mnie. Ich twarze z pewnością nie zapewniłyby im miejsca w najnowszej edycji „Top Model". Chociaż niektóre umarlaki w bikini prezentują się obiecująco. Jak to z pięknymi kobietami bywa - mogą być niebezpieczne. A owe „piękności" są aż nadto groźne. Sina, ociekającą krwią i błyskająca zębiskami gęba na cały ekran może wystraszyć. A ze mnie taki chojrak jak ze stringów wyrzutnia rakiet jądrowych. Niestety... Unikając oglądania z bliska wszelkiej maści wrogów wolałem podziwiać krajobrazy. I tutaj twórcy gry także bardzo się postarali. Widoki są po prostu boskie. Dżungla, plaża, wnętrze hotelu czy kanały są świetne. Sprawiają wrażenie realnych, dzięki czemu jeszcze bardziej wkręciłem się w grę.

Kiedy niezbyt żywy łeb wyskoczy nam przed celownik trzeba niezwłocznie go pokiereszować - rzecz chyba oczywista. Rozpoczynając przygodę na tropikalnej wyspie Banoi postanowiłem podróżować Xian Mei. Piękna recepcjonistka specjalizuje się w walce ostrymi narzędziami, które świetnie nadają się do „upiększania" zombie. Nieraz stwierdziłem, że dany wróg będzie wyglądał o wiele lepiej bez ręki, nogi czy głowy i do tego dążyłem. Całą zabawę urozmaica broń, której jest od groma. Asortyment jest niebywale okazały, a zaczyna się od rur wyrwanych ze ściany, wieszaków, a kończy na ulepszonej broni palnej czy maczecie kopiącej prądem. Z uzbrojeniem w „Dead Island" jest jak z psami. Niby sporo ich na świecie, ale o swoje najukochańsze należy dbać i troszczyć się. Moje maczety i noże były na tyle realistyczne, że się niszczyły. Ostrze niestety tępi się na kościach, a mnóstwo posoki na nim także mu nie pomaga. Wtedy należy skoczyć do warsztatu i naprawić broń. Bardzo fajne rozwiązanie, lecz jeśli byłoby tego mało, to Techland wprowadził ulepszenia broni. I tak oto moja maczeta (bardzo polubiłem tę broń białą) mogła razić prądem albo truć toksynami i wywoływać wymioty, co czyniło wroga bezbronnym. Jeśli chcemy korzystać z pistoletów i karabinów, to musimy strzelać celnie i z rozwagą, gdyż amunicja nie wala się tu i tam. Spośród całej palety oręża najbardziej destruktywnym okazał się obcas mojej ślicznej Azjatki. Kopniaki śmiało powalały truposzy, aby móc rozgnieść ich czaszki za pomocą podeszwy. Coś wspaniałego...

Korzystając z broni palnej mamy całkiem fajny system strzelania. „Dead Island" strzelanką nie jest, więc mnie w pełni zadowolił. Polacy doskonale wiedzieli, co ich rodacy lubią i podczas ciosów śmiertelnych czas nagle zwalnia, a my obserwujemy jak dany zbir powoli wzlatuje w powietrze z głową roztrzaskaną przez pocisk. Ogólnie w tej grze jest bardzo dużo rozwalonych głów. Ja wolałem oglądać takie odcięte, więc na mym monitorze można było zauważyć powoli kręcące się łby zombie tryskające beztroską i juchą. Istna sielanka. Wykonując masę questów biegałem, ciąłem i kopałem. Na poszczególnego truposza (a spotkamy niemało rodzajów) trzeba mieć sposób. Myśląc, że przechytrzyłem twórców gry odciąłem obie ręce cwaniakowi, który zbyt żwawo nimi machał (zapewne niechcący) wyrządzając mi krzywdę. Proste rozwiązanie? A jakże. A ten „bezbronny" łobuz zwyczajnie mnie ugryzł. Bezczelności było już za wiele i na ekranie zaczęła wirować łepetyna.

Żeby nie było, że same „ochy" i „achy", to chciałbym wspomnieć o tym, iż mimo to, że mogłem kopnąć plażową piłkę posyłając ją w powietrze, to owej zabawki przebić (oczywiście maczetą) nie zdołałem. Mały szczegół, a jednak troszkę ugodził w me wymagania. Kolejnym minusem są filmy przerywające rozgrywkę. Fajnie zrealizowane, pomysłowe itd., ale występują w nich wszystkie cztery postaci możliwe do wyboru na początku gry. W „Dead Island" istnieje możliwość gry przez Internet z 3 innymi graczami. Stąd takie filmy, lecz ja jestem egoistą i przechodziłem przez single player.

Ogromnym plusem za to jest klimat. Groza, obawa i strach, aż wylewała się z komputera, a tuż za monitorem sporo lało się z głośników. Muzyka idealnie budowała nastrój. Na dodatek od czasu do czasu jakieś zombie musiało sobie ryknąć wzmagając moją czujność i nerwowe rozglądanie się dookoła. Interesującą ciekawostką jest to, iż w angielskiej wersji na początku gry, jak i w kościele jedna z przebywających tam kobiet odmawia po polsku modlitwę „Zdrowaś Maryjo". Ekipa z Techlandu nie zapomina o korzeniach i jestem im za to bardzo wdzięczny.

Wstrzymywanie potrzeb fizjologicznych, oglądanie się za siebie oraz wyostrzone wszystkie zmysły - to nie objaw dziwnej choroby, to skutki gry w „Dead Island". By wstać od komputera musiałem się zmuszać. „A jeszcze jedna misja" -  i tak przez kilka najbliższych godzin. Kiedy już odszedłem od monitora, to rozglądałem się podejrzliwe, czy aby gdzieś za rogiem nie znajduje się zainfekowany. Dawno już rozgrywka nie niosła tyle emocji. Czy od siedzenia mogą boleć mięśnie? Owszem, zwłaszcza kiedy są cały czas napięte i gotowe do reakcji na kolejny atak. Proszę was, drodzy czytelnicy, odinstalujcie tę grę z mojego laptopa!

Dział: Gry z prądem

Timothy Walter Burton, bo tak brzmi pełne nazwisko reżysera, urodził się 25 sierpnia 1955 roku. Wychował się w Burbank w stanie Kalifornia, tuż obok Hollywood. Od najmłodszych lat fascynował się kulturą popularną i największym uczuciem darzył filmy science fiction oraz horrory. Szczególny wpływ na jego późniejszą twórczość wywarł na tej płaszczyźnie Vincent Price – amerykański aktor filmowy znany przede wszystkim z filmów grozy.

Dział: Felietony
poniedziałek, 16 marzec 2015 07:45

Z Archiwum X. Wyznawcy

"Z archiwum X" kojarzy mi się przede wszystkim z młodzieńczym dreszczykiem emocji, który odczuwałam podczas odkrywania tajemnic kolejnych odcinków emitowanych w telewizorni. Kultowy serial, który święcił triumfy w czasach mojej młodości, do dziś wywołuje poruszenie a nazwiska aktorów grających główne role są znane tak starszym, jak i młodszym pokoleniom. Przyznaję się jednak bez bicia, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie teraz jak seria się zakończyła. Być może jest to kwestią tego, że serial oglądałam po raz ostatni już dawno temu. Być może nie jestem też tak wielką fanką, by pamiętać każdy szczegół. Wiem natomiast jedno. Serial "Z archiwum X" stanowi nieodłączny element wspomnień okresu mojego dorastania i mój pierwszy (na spółkę z literacką serią Ulica strachu) kontakt z grozą i zjawiskami paranormalnymi w popkulturze. Z kolei komiksy zdobią półki mojej domowej biblioteczki już od pewnego czasu i wciąż nie mogę nadziwić się, jak wiele radości można z nich czerpać. Dlatego też z zaciekawieniem przyjęłam wiadomość o planowaniu oficjalnego wznowienia wątków wspomnianego powyżej serialu w komiksie.

4 lutego bieżącego roku miała miejsce premiera "Z archiwum X. Wyznawcy". Jest to pierwsza, z zaplanowanych pięciu, księga kontynuująca losy Muldera i Scully, po tym jak rozstali się oni z FBI. Historia zawarta w komiksie jest rzutem na głęboką wodę dla tych, którzy nie widzieli ostatnich sezonów serialu, bowiem jest to naprawdę kontynuacja i nie ma w niej miejsca, na przytaczanie retrospekcji, które wyjaśniłyby, w jaki sposób bohaterowie znaleźli się w miejscu, w którym ich zastajemy. Autorem scenariusza jest Joe Harris, ale nad całością wydania czuwał Chris Carter, którego nie trzeba przedstawiać (szczególnie miłośnikom serialu). Wyraźnie widać, że publikacja, jest próbą powrotu do korzeni serialu. Próbą całkiem udaną. Mamy więc wielu starych bohaterów, ciągłą gonitwę, wiele znaków zapytania oraz szalenie niebezpiecznych kosmitów. Myślę, że wszyscy maniacy, którzy przez lata czekali na powiew świeżości w temacie kultowego serialu nie powinni zwlekać z zakupem Wyznawców.

Nie tylko twórcy komiksu stanęli na wysokości zadania. Wydawnictwo SQN odpowiedzialne za polskie wydanie zeszytu również zadbało o to by rodzimy odbiorca czuł się dopieszczony. Pomimo różnicy w formacie (ten amerykański jest większy) strona graficzna komiksu nie ucierpiała. Środek zachwyca natomiast świetnymi fotograficznymi pracami Carlosa Valenzueli, którymi poprzedzone są rozdziały. Wartości dodaje również zbiór grafik różnych autorów, wieńczący księgę (choć, jak to bywa w przypadku kompilacji zdarzają się prace lepsze i gorsze). Michael Walsh odpowiedzialny za rysunki prezentujące historię przedstawioną w "Wyznawcach" również się spisał. Być może jego umiejętności wymagają jeszcze szlifu, jednak wierność w tworzeniu postaci znanych z serialu jest zachowana, dzięki czemu bohaterowie prezentują się obłędnie. Momentami gorzej prezentują się natomiast tła wypełniające poszczególne kadry, jednak można na to przymknąć oko. Wszystko to plus dodatek w postaci znanego z serialu plakatu wiszącego nad biurkiem Muldera sprawia, że Wyznawcy stanowią niezwykle udany, w porównaniu z innymi, element archiwalnej układanki, który musi się znaleźć w kolekcji każdego wielkiego fana serii.

Dział: Komiksy
czwartek, 05 marzec 2015 15:48

Tomasz Limanowski - Zlecenie

Mówili o nim, że przyszedł z Gór Wysokich idąc pewnym krokiem i nie zwracając uwagi na czyhające nań niebezpieczeństwa. W oczach miał ogień pomimo tego, że wokół niego kraina była skuta lodem, a płatki padającego śniegu zasłaniały pole widzenia. Na plecach miał tarczę, a u pasa topór z żarzącymi się runami na jego ostrzu. Zbroje miał wykonaną ze stali, ale gdzieniegdzie  dało się zauważyć złote elementy, które świadczyły iż jest to przybysz z wyższych sfer. Bardzo bogaty. Hełm jego z takich samych materiałów wykonany był co zbroja lecz po bokach przyczepione były srebrne pióra. Nadawało mu to wygląd nie człowieka lecz boga, który zstąpił na ziemię ukarać grzeszników i niewiernych.

Takie historie słyszał karczmarz od miejscowych pijaczków i włóczęgów, którzy gdy tylko mieli jakiś grosz przychodzili do „Zdechłego Anioła", aby się napić i zabawić. Opowieść ta wywoływała w nim duże obawy. Bo i po co taki wojownik miałby zawitać do takiej dziury jaką jest Eldebarn? Jeżeli szuka bogactwa to źle trafił. Nie ma tu bogaczy. Są sami zwykli ludzie, którzy smak chleba porównują do smaku wykwintnego wina, a kilka groszy jest dla nich jak całe skarby naszego Jarla. Być może ów przybysz to Jarl innego klanu zaprzyjaźnionego z naszym? A może wróg, który ukrywa w górach całą armię i chce zająć tereny naszego królestwa poczynając od tej nic nie wartej wioski, która posiada sześciu głodnych, słabo wyszkolonych wojowników?

Te pytania zadawało sobie wiele ludzi, nie tylko karczmarz, który w wiosce był najbogatszy i stać go było na posiadanie dwóch kur i jednej świni. Wierzcie mi na taki luksus może sobie pozwolić jeden na dwustu, albo i nawet trzystu mieszkańców tej krainy. Jej zmrożone, pokryte śniegiem ziemie nie pozwalają na uprawę roślin i bardzo utrudniają hodowlę zwierząt. Nie ma z czego czerpać pieniędzy. Kilku kobietom, które mają dzieci udało się zatrudnić w pobliskim dworze jako cyrulik. Był to okropny zawód, gdyż możnowładcy z Jarlem na czele mieli zapędy sadystyczne, którym często dawali upust na swoich służących. Dziecko patrząc na matkę, która późną nocą wracała do domu zapłakana, pełna siniaków i z krwią na nosie marzyło o zemście na okrutnych władcach, ale cóż ono mogło zrobić skoro w tych czasach nie tylko mężne serce jest potrzebne, ale i umiejętność przetrwania bólu głodowego z dnia na dzień. Ojcowie, jeżeli oczywiście są dziecku znani, przesiadują całymi dniami we wspomnianej karczmie i pijani wracają do domu, często dając upust swojej agresji poprzez żonę lub swoje dziecko. Czasem jednak nie wracają przez kilka dni, tygodni. Wtedy są dwie możliwości; albo zostali zabici w ciemnej uliczce  i zjedzeni przez wygłodniałe dzikie psy grasujące po ulicach każdego wieczoru, albo leżą w karczmie pod stołem, obślinieni i nieprzytomni.

Lecz ów przybysz był inny. Dlatego tak dziwnie wszyscy na niego patrzyli, jakby podejrzewali go co najmniej o kradzież czegoś drogiego. Drzwi otworzyły się na całą szerokość gdy wchodził. Płatki śniegu na chwilę wleciały do środka szybko się topiąc i zamieniając w kropelki wody na podłodze. Wiatr okrążył stoły i ucichł po zamknięciu wejścia. Nowy gość był tak wysoki, że omal hełmem nie zawadzał o sufit. Musiał być też bardzo ciężki ponieważ każdy jego krok wyrządzał ogromną krzywdę deskom, które skrzypiały pod naporem jego stóp. Gdy szedł, jego toporek wydawał metaliczny wydźwięk obijając się o metalową sprzączkę od pasa. Kilku miejscowych uciekło szybko ze swoich miejsc pod ścianę zwalniając tym samym krzesło, na którym po chwili usiadł nieznajomy. Karczmarzowi pot wystąpił na czoło, a oczy przybrały kształt kulek podobnie jak większości tu obecnych. Zapadła grobowa cisza. Nikt nie wiedział jak się zachować.

Przybysz zdjął powoli hełm odsłaniając swoje długie, białe włosy. Nie był on jednak starcem. Twarz miał młodą, lecz obficie poznaczoną bliznami. Nos garbaty, połamany. Oczy niemal świeciły mu się na kolor ognia, dokładnie tak jak powiadali. Gęsta broda sprawiała, że nabierało się szacunku patrząc na niego. Zarost zawsze był uważany jako cecha wojowników, ludzi mężnych i odważnych lub pijaków. Choć w tym przypadku raczej to pierwsze.

Po paru minutach karczmarz postanowił jednak zareagować jak przystało na porządnego karczmarza, zresztą jedynego w tym mieście. Podszedł więc pewnym krokiem do gościa.

- Czym mogę panu służyć?- zapytał jąkając się ponieważ zawsze to do niego podchodzono i składano zamówienie. Nigdy na odwrót lecz z tym przybyszem lepiej było obchodzić się ostrożnie.

- Nalej mi miodu- odpowiedział nawet nie patrząc w stronę karczmarza. Wzrok miał skierowany przez cały czas w stół, po którym skrobał paznokciem.

Gdy karczmarz przyniósł zamówienie wszystko wróciło do normy. Powróciły rozmowy, siorbanie, mlaskanie oraz głośne wulgaryzmy. Przybysz jednak co chwilę unosił kubek i nie zwracając uwagi na otoczenie popijał trunek. Zdawał sobie sprawę z tego, że nadal wiele par oczu na niego zerka. Gdy do takiej biednej wioski przychodzi ktoś tak bogaty to w większości kończy się to rozlewem krwi. Biedacy chcą zarobić okradając, a bogacz za wszelką cenę się broni, ale bardzo często nie ma szans w starciu z kilku osobową grupką wieśniaków uzbrojonych w noże, widły i widelce.

Kilkadziesiąt lat temu w tej właśnie wiosce pewien wysoko usytuowany możnowładca przyjechał do Jarla w interesach. Już pierwszego dnia, gdy przejeżdżał konno przez brudne ulice do pięknego dworu został zaatakowany przez kilkudziesięciu mieszkańców. To była zaplanowana akcja, a możnowładca nie miał szans na przeżycie tak jak i jego straż, która w wyniku zaskoczenia nie widziała co począć. Od razu po zamachu Jarl we własnej osobie dokonał zemsty zabijając wszystkie dzieci w wiosce i połowę kobiet. Przynajmniej wilki nie chodziły głodne tamtej nocy.

Gdy nieznajomy zaspokoił swoje pragnienie wziął hełm i rzemieniem przywiązał go do skórzanego pasa po czym wyszedł. Na dworze było już ciemno. Biedni, uczciwi ludzie zmierzali do swoich domów, a biedni, chcąc już nie być biednymi wychodzili na ulice z nożami pochowanymi gdzieś po załatanych kieszeniach. Bali się psów, ale chęć zdobycia chociaż kilku marnych groszy pozwoli im przeżyć. Działali najczęściej w grupach cztero-pięcio osobowych. Kryli się po zaułkach, ciemnych uliczkach z kapturami na głowach i wypatrywali ofiary. Po ujrzeniu wielkoluda w pozłacanej zbroi pomyśleli, że tej nocy wszystko może się zmienić. Z ubóstwa do bogactwa. Ze świętości do piekła. Czuli przed nim respekt i bali się go patrząc na runiczny toporek u boku i wielką, okrągłą tarczę na plecach. On jednak był sam, a ich pięciu. Decyzję podjęli szybko. Gdy tylko obcy wszedł w ciemną uliczkę jeden z rabusiów skoczył na niego od tyłu próbując poderżnąć mu gardło. Na daremnie jednak. Został on przerzucony przez plecy. Upadek na twardą nawierzchnię złamał mu kręgosłup. Wrzasnął tylko, co zaalarmowało pozostałych, którzy natychmiast rzucili się na swoją „ofiarę". Wyjęli noże i drewniane pałki. Nieznajomy szedł spokojnie w kierunku nadbiegających napastników nie wyciągając nawet broni. Wyczekał tylko dobry moment i chwycił pierwszego za rękę łamiąc mu ją w łokciu. Skóra pod naporem pękniętej kości uległa i ukazała ją na wierzchu. Kolejny który nadbiegł usiłował zmylić wojownika robiąc dwa susy i atakując nogi rywala. Jednak i to nie pomogło. Dostał on solidnego kopa w twarz, który pozbawił go dwóch ostatnich zębów i złamał mu nos posyłając na swoich krzyczących z bólu, tarzających się w rynsztokowym błocie kolegów. Zostało jeszcze dwóch. Widać było strach w ich oczach, który po chwili ustąpił chęci zarobienia. Rzucili się więc, z trudem mieszcząc w wąskiej uliczce. Nieznajomy chwycił jednego za gardło uniósł wysoko w górę, a drugiego kopnął wykluczając go z walki. Bandyta merdając nogami, nie mogąc znaleźć gruntu pod stopami, spojrzał prosto w oczy niedoszłej ofierze. Krył się w nich żywy ogień. Tak jakby źrenice miały zaraz nim zionąć niczym smoki z dawnych lat. Nic takiego się jednak nie stało i rabuś z impetem uderzył o ścianę rozbijając sobie tył czaszki. Obcy usłyszał jęk wcześniej kopniętego, ale postanowił, że mu daruje. Dobry z niego człowiek, czy kimkolwiek lub czymkolwiek był. Złodziej trzymając się za brzuch i płacząc krzyknął tylko za odchodzącym wielkoludem:

- Zrobiłem to dla swojej córki.

Ten spojrzał przez ramię na rannego i rzucił mu pod nogi brzęczącą sakiewkę.

- Na jedzenie- wytłumaczył i poszedł dalej.

- Witaj w moich skromnych progach Bjornie!

- Witaj Jarle Ragnarze.

Jarl był niski i gruby. Miał małe, niebieskie oczy, długie blond włosy i starannie przystrzyżoną bródkę. Na palcach nosił brylanty, a na szyi złoty łańcuch z herbem swojego rodu. Na plecy miał narzuconą wielką białą skórę, która ciągnęła się za nim po podłodze gdy szedł. Prawdopodobnie była to skóra ogra górskiego. Nieznajomy zwany Bjornem miał już kilka bliższych kontaktów z tymi stworami. Każdy z nich zostawił jakąś pamiątkę po sobie. A to rozerwane plecy, a to rozcięty polik czy dziura w boku po pazurach. To pewnie dlatego Bjorn bywał częstym gościem na dworach Jarla Borga, który cenił sobie jego profesjonalizm i doświadczenie w walce z potworami. Tym razem pewnie wezwał go w celu takim co zwykle. Pójdź, zabij i przyjdź po nagrodę. Niezbyt skomplikowane, aczkolwiek bardzo niebezpieczne.

- Co cię trapi Jarlu, skoroś kazał przejść mi tyle trasy pisząc w liście tylko tyle, iż jest to sprawa niecierpiąca zwłoki i sowicie płatna?

Jarl podszedł do Bjorna, złapał go za ramię i zaprowadził do komnaty obok. Usiedli przy owalnym stole, na którym stały kielich, dzban pełen wina i najróżniejsze jedzenie. Począwszy od wszelakiego mięsa po rzadkie w tych stronach owoce i zioła. Pomieszczenie ogrzewał ogień palący się na środku.

- Otóż jest sprawa najpoważniejsza jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Stado potworów zaatakowało wioskę niszcząc ją i wybijając połowę mieszkańców. Następnie ośmieliło się zaatakować mój dwór skąd porwało mi jedyną córkę w nieznane miejsce.- pociągnął długi łyk wina i kontynuował- Znając twą ogromną wiedzę na temat potworów maści wszelakiej chcę abyś odszukał miejsce pobytu tych stworów i wraz z moimi wojownikami, odszukał moje dziecko i wybił tą zarazę raz na zawsze. Po wszystkim na potwierdzenie tego iż mnie nie oszukałeś oczekuję głów na srebrnej tacy i córki u moich stóp.

Bjorn słuchał uważnie pijąc i jedząc.

- Ile było tych stworów?

- Nie wiemy. Szacuję, że co najmniej tuzin. Zniszczenia były naprawdę ogromne.

Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Tropienie potworów w środku srogiej zimy i częstych burz śnieżnych jest bardzo trudne. Na szczęście Bjorn bywał w tych rejonach często i znał miejsce, które potencjalnie mogło być kryjówką porywaczy.

- Ile dostanę?- Bjorn wiedział, że Jarl dorobił się wielkiego bogactwa żerując na swych poddanych. Lecz był on skąpy. Jak to się mówi apetyt rośnie w miarę jedzenia, a władca myślał, że to dopiero początek jego bogacenia się.

- Mogę dać ci pięćset sztuk złota i zakwaterowanie w wiosce. Będziesz jadł i spał za darmo przez ile tylko będziesz chciał.

Żałosna propozycja.

- Dwa tysiące sztuk złota, zakwaterowanie i wyżywienie, albo sam będziesz sobie musiał poradzić z potworem jak przystało na prawdziwego Jarla, bohatera swoich poddanych.- uśmiechnął się Bjorn. Borg zastanawiał się dłuższą chwilę i dopiero gdy gość udał, że wychodzi gospodarz zawołał:

- Zgoda. Dam ci to o co prosisz, ale musisz zacząć poszukiwania od jutra.

Chata, w której miał się zatrzymać Bjorn była brudna, ciasna z niskim stropem, który chyba najbardziej, pomijając smród, przeszkadzał najemnikowi.

Mieszkała tutaj kobieta z córką i mężem, który rzadko bywał w domu, a częściej w karczmie. Lokatorki były brudne i cierpiały głód. Dostały pieniądze od Jarla, które miały pokryć koszt utrzymania gościa. Dla siebie natomiast nie mogły nic  zachować. Spały na podłodze, podczas gdy dla Bjorna przygotowały słomiane posłanie. Zbroja odbijająca światło małych, pojawiających się i znikających słabych płomyków ognia kontrastowała ze skrajnym ubóstwem tej rodziny. Tego samego wieczora, gdy Bjorn zjawił się u nich, właścicielka pobiegła do karczmy, kupiła chleb i mięso i podała gościowi na kolację. Sama nic nie zjadła. Wiedziała, że taka próba jest karalna ścięciem głowy lub zawiśnięciem na szubienicy. Jest to bowiem sprzeciwianie się woli króla i nieszanowanie jego gości.

Gdy Bjorn jadł kolację kontem oka zauważył, że przez uchylone drzwi do innego pokoiku przygląda mu się mała dziewczynka, zapewne córka właścicielki. Miała rzadkie, jasne włosy i bardzo chudą, pociągłą twarz. Ogólnie mówiąc sama skóra i kości. Patrzyła ona jak obcy mężczyzna z wielkim zapałem je tłuste mięso, przegryzając chlebem i popijając winem, które spływało mu po polikach i kapało na podłogę wsiąkając w drewno. Malutka dziewczynka oblizała się tylko po wargach. Już od wielu dni nic nie jadła. Jak wielki ból musiała znosić matka patrząc na swoje głodujące dziecko, nie mogąc nic zrobić. Nawet nie była w stanie płakać dłużej niż kilka chwil z powodu braku siły. Co tylko zdobyła to oddała córce, sobie zostawiając jedynie okruszki.

To, że Bjorn był najemnikiem nie znaczy, że nie miał serca. Oderwał kawałek mięsa i rzucił je w stronę dziewczynki. Ona nie zwracając uwagi na brudy, które przykleiły się do ochłapu, pośpiesznie go zjadła, mlaskając przy tym strasznie. Bjorn uśmiechnął się zadowolony. Od razu przypomniał sobie swojego psa, który podobnie pożerał rzucone mu jedzenie. Rozmyślając nad tym wspomnieniem postanowił tym razem rzucić jej kawałek chleba. Niech sobie piesek przegryzie. Zrobił jak pomyślał i sytuacja się powtórzyła.

Nagle słychać było trzask drzwi i głośne krzyki. Dziewczynka natychmiast czmychnęła w stronę odgłosów zostawiając gościa samego. Bjorn postanowił zobaczyć co się dzieje i podążył za nią. Uchylił drzwi i ujrzał mężczyznę, bardzo rozweselonego i mówiącego coś niezrozumiale. Kobieta płakała i krzyczała ostatkiem sił na niego.

- Jak możesz marnować pieniądze w karczmie podczas gdy twoje dziecko głoduje? Jesteś potworem! Wyjdź stąd i nie wracaj, albo cię zabiję.- uniosła gruby, zardzewiały nóż grożąc nim. Mężczyzna jednak nie przejmował się tym i dalej się śmiał i zataczał. Zorientował się jednak po chwili, że nie jest tu tylko ze swoją żoną i córką. Wyczuł czyjąś obecność. Czuł, że jest obserwowany. Obrócił się chwiejnie na pięcie i ujrzał wielkiego wojownika. Był to ten sam człowiek, który jeszcze kilka godzin temu dał mu woreczek pełny sztuk złota. Miał być dla córki. Bjorn rozpoznał go od razu i wyjął zza pasa toporek. Runy zaświeciły się ogniem.

- Nie, nie możesz- wyjąkał pijak i wyrwał żonie nóż z ręki gotując się do walki, która była nieunikniona. Złapał go ostrzem do dołu i zaatakował z krzykiem na ustach. Wojownik sprawnie uniknął ciosu ostrzem i szybko ciął po nogach powalając przeciwnika na ziemię, który krzyknął przeraźliwie. Olbrzym zatoczył koło nad swoją ofiarą. Splunął na leżącego i schował broń z powrotem za pas. Odwrócił się i poszedł do stołu dokończyć posiłek. Wieśniak był jednak bardziej odważny za sprawą alkoholu. Podniósł się z podłogi i uniósł nóż nad głowę gotów do zadania ciosu w plecy. Bjorn jednak zareagował błyskawicznie spodziewając się takiego obrotu spraw. Chwycił napastnika za nadgarstek i z całej siły skierował dłoń do jego głowy. Ostrze noża wbiło się w czaszkę. Krew popłynęła i z rany i z ust. Pijak osunął się po ścianie na podłogę, zostawiając krwawy ślad. Matka trzymała córkę w objęciach. Obie były wystraszone na śmierć. Dziewczynka wyrwała się po chwili z objęć matki i padła do ciała swojego ojca przytulając go. Niewiedza jest błogosławieństwem. Bjorn zrobił duży krok przechodząc nad trupem i głową skulonej dziewczynki. Udał się do stołu, dokończył posiłek i położył się spać.

O świcie całe miasteczko spowite było mgłą. Na ulicy w kałużach krwi, leżało kilku zabitych mężczyzn i dwa dzikie wilki, które najprawdopodobniej zostały zgładzone przez straż. Na głównym rynku ceklarze rozstawiali szubienicę, na której miało zawisnąć kilku złapanych przestępców. Choć, jeżeli chciano by zaprowadzić tu porządek to powinno się powiesić wszystkich mieszkańców. Każdy z nich miał bowiem coś na sumieniu. Począwszy od drobnych kradzieży, a skończywszy na morderstwach i gwałtach. Lecz czegóż się spodziewać bo tak biednym mieście? Trzeba jednak pamiętać, że za te wszystkie zbrodnie, za to, że ludzie są do siebie wrogo nastawieni, że  trzeba okradać innych żeby przeżyć jest odpowiedzialny nikt inny jak Jarl. Gdyby nie myślał tylko i wyłącznie o sobie Eldebarn mogłoby być pięknym, rozkwitającym miejscem, a nie siedliskiem zła i chorób, nawiedzanym przez potwory.

Gdy szubienica już stała przyprowadzono skazańców. Było to 3 mężczyzn i jedno dziesięcioletnie dziecko, całe zapłakane. Na podwyższenie wszedł człowiek w szarym stroju, z piórkiem w kapeluszu i zwojem w dłoni. Odchrząknął i zaczął czytać:

- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkim, którzy winni są morderstwa należy się śmierć przez powieszenie.- Odwrócił głowę i skinął na kata, który pociągnął za dźwignię. Zapadnie otworzyły się, zabierając jedyną podporę skazanym, którzy zawisnęli bezwładnie. Była to szybka śmierć. Chociaż tyle dobrego.

- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkich, którzy dopuścili się kradzieży należy obciąć rękę do łokcia.- Ponownie odwrócił głowę i skinął na kata, który przytachał pieniek i dwóch złodziei. Kopnął jednego w nogę zmuszając do klęknięcia. W prawej ręce trzymał topór, lewą dłonią zmusił ofiarę to ułożenia ręki na pieńku. Mężczyzna oczekując na wyrok zamknął oczy i zacisnął zęby jakby miałoby mu to pomóc w wytrzymaniu bólu. Kat uniósł wysoko nad głowę topór i siłą grawitacji uderzył w łokieć skazanego. Kość błyskawicznie rozdarła skórę i wyszła na zewnątrz. Krew lała się strumieniem, a złodziej krzyczał w niebogłosy. Oprawca uniósł topór ponownie i opuścił go w to samo miejsce. Tym razem udało się. Fragment ręki został oddzielony od ciała. Wyrok wykonany. Zabrano nieprzytomnego na bok, a rękę wrzucono do wiadra. Teraz przyszłą na kolejną osobę, z którą stało się dokładnie to samo co z poprzednią tyle, że już po pierwszym uderzeniu.

Bjorn przecisnął się przez tłum gawiedzi i ruszył ku wyjściu z miasteczka, aby udać się do starożytnych ruin, gdzie według niego ukrywały się potwory odpowiedzialne za atak na wioskę. Po drodze postanowił, że nie skorzysta z oferowanej mu pomocy w postaci kilku słabo wyszkolonych wojowników, gdyż będą go tylko spowalniać. Jarl nalegał jednak, że jeden z jego ludzi musi pójść ponieważ nie ufa najemnikowi na tyle, żeby powierzać mu opiekę nad swoją córką. Tak więc wyruszyli w dwójkę. Towarzysz nazywał się Boffel i był szefem straży przybocznej Jarla. Miał on długie czarne włosy i brodę. Był prawie rónie wysoki jak Bjorn i potężnie zbudowany. Używał tarczy i miecza, w którym ponoć nikt mu nie dorównywał. Wydawał się lojalny i odważny.

Pierwszy dzień wędrówki nie był ciężki. Pogoda sprzyjała, nie natknęli się też na żadne dzikie zwierzęta, czy potwory. Byli jeszcze nisko, a im wyżej w góry tym niebezpieczniej. Do ruin jeszcze kawał. Wiele się może zdarzyć. O zmierzchu znaleźli miejsce na obóz. Rozpalili ognisko, nalali wina do rogów i położyli się z dwóch stron ognia, aby się ograć. Głupio było tak leżeć obok bez słowa, więc Boffel pierwszy podjął temat.

- Skąd jesteś?

- Z królestwa Jarla Ulva. Władcy siedmiu krain i odkrywcy zamorskich terenów.

- Byłem tam kiedyś w interesach. Sprzedawałem skóry na tamtejszym targu. Niemiło wspominam tamtą podróż. Gdy odpływałem, na pełnym morzu zaatakował nas Agir. Pierwszy raz w życiu się z nim spotkałem. Był wielki i każdym swoim ruchem wzniecał ogromne fale, które przykrywały mój statek i wyrzucały cały dorobek w głębię wody. Tamtej nocy straciłem swoich najlepszych ludzi i przyjaciół, a sam uszedłem ledwo z życiem. Gdy statek został doszczętnie ziszczony i zaczął tonąć, złapałem się oderwanej deski i popłynąłem z nią w dal. Następnego dnia jacyś marynarze mnie wyciągnęli i odstawili bezpiecznie na ląd do Jarla Borga, gdzie mieszkam do tego czasu jako jego doradca i najlepszy strażnik przyboczny.- pociągnął łyk wina i jakby oczekiwał komentarza do jego historii.

- Miałeś szczęście. Jeszcze nikt nie przeżył spotkania z Agridem, władcą mórz.

Boffel pokiwał głową

- Od dawna jesteś najemnikiem?

- Można rzec, że odkąd skończyłem trzynaście lat. Wtedy dostałem pierwsze zlecenie. Miałem zabić dzieciaka w moim wieku, który kradł z rynku owce wraz ze swoją bandą kolegów.

Boffel roześmiał się o mało nie wypluwając wina.

- Zabiłeś człowieka mając trzynaście lat?

- Przecież nie za darmo- odwzajemnił uśmiech Bjorn- po robocie miałem dostać pięćdziesiąt sztuk złota, co było zapłatą godną pogardy jak za zabójstwo. Niestety przyłapali mnie na gorącym uczynku i mieli powiesić, ale z pomocą matki udało mi się uciec w góry, gdzie musiałem radzić sobie sam. Gdy już zmężniałem zacząłem podróżować po świecie i starałem zarabiać pierwsze pieniądze podejmując się jednorazowych zleceń. Groźby, zabójstwa, porwania. Z czasem stawałem się coraz bardziej znany w przestępczych kręgach i po kilku latach za jedną robotę dostawałem nawet tysiąc sztuk złota co wystarczało mi na tygodnie jedzenia i picia dobrych trunków. Gdy pieniądze się kończyły ponownie podejmowałem się zleceń i tak do dziś dnia.

- Jednak u Jarla Borga jesteś nie po raz pierwszy.

- Jest bogaty. Jak się go trochę przyciśnie to dobrze płaci choć jest skąpy. Wie jednak, że jestem najlepszy i jeżeli jest jakiś problem to ja na pewno go rozwiążę. Nie ma więc wyboru. Musi płacić.

Wędrowaliśmy jeszcze przez jeden dzień i jedną noc. Przedzieraliśmy się przez ośnieżone szczyty, przerzedzone lasy oraz mroczne jaskinie, zamieszkałe przez dzikie zwierzęta. Po drodze polowaliśmy na sarny i jelenie , wieczorami piekąc je nad ogniskiem i zjadając na kolację. Przez cały czas trzymaliśmy się razem z Boffelem i muszę powiedzieć, że równy był z niego chłop. Pewnego dnia ocalił mi nawet życie przed śnieżnym pająkiem, który przyczaił się na nas w jednej z jaskiń. Miałem wtedy szczęście, a Boffel udowodnił, że jest godnym zaufania towarzyszem i, że mogę na nim polegać nawet w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Nie miałem obaw więc, że gdy dojdzie do walki w starych ruinach, gdzie przebywają poszukiwane przez nas potwory, mój kompan nie stchórzy i będzie walczył u mojego boku. To dawało mi pewności siebie, której potrzebowałem ponieważ nie jestem przyzwyczajony do działania z kimś. Zawsze zlecenia wykonywałem sam i mogłem polegać tylko na swoich umiejętnościach i sile, która pozwalała mi unikać śmierci. Teraz jednak mając pomocnika byłem znacznie bardziej groźny, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to zadanie nie będzie zbyt wymagające.

Do ruin doszliśmy o świcie. Skryliśmy się za pobliskim wierzchołkiem, żeby potwory nie mogły nas zobaczyć i uprzedzić swoich o naszej obecności. Chcieliśmy zaatakować szybko i niespodziewanie z pełną siłą.

Rozglądaliśmy się wypatrując wroga. Nagle przy starej, spróchniałej bramie zobaczyłem wielkiego, włochatego stwora. Tak jak wcześniej podejrzewałem ruiny te zamieszkiwały trolle i to one były odpowiedzialne za napad i porwanie księżniczki. Wiem, że te stwory żyją w stadzie dlatego zdziwiłem się, gdy nie zobaczyłem pozostałych w pobliżu. Wydało mi się to dziwne, ale skoro na zewnątrz ich nie ma to pewnie kryją się za bramą.

Dałem znak Boffelowi, który podszedł nieco bliżej potwora i przycupnął w krzakach. Zdjął z pleców łuk, naciągnął strzałę na cięciwę i wystrzelił trafiając prosto w czaszkę stwora. Trafiony ryknął wściekle i począł szukać wzrokiem ukrytego strzelca. Po krótkim czasie nadleciała kolejna strzała, która trafiła w oko trolla, zalewając jego białe futro strużką krwi. Ryk stał się jeszcze silniejszy. Pomimo rany stwór dostrzegł Boffela w krzakach, po czym ruszył na niego. Wtedy przyszła kolej na mnie. Wyskoczyłem zza osłony, wyciągając zza pasa toporek i z pleców ściągając tarczę. Zasłoniłem się za nią i zaszarżowałem. Po chwili za mną ruszył towarzysz z mieczem w ręku. Gdy już byłem blisko trolla zrobiłem wślizg i przeleciałem mu między nogami znajdując się za jego plecami. Wbiłem ostrze w plecy potwora, a mój kompan wykorzystując sytuację zaatakował z przodu, tnąc jedną z nóg bestii, która runęła na ziemię w kałuży krwi. Żyła jeszcze co prawda, ale skróciłem jej męki oddzielając głowę od tułowia jednym sprawnym cięciem.

Boffel i ja spojrzeliśmy po sobie i kiwnęliśmy porozumiewawczo głowami. Podszedłem do bramy. Próbowałem otworzyć wrota, ale ani drgnęły. Musiały być zaryglowane od środka. To był dobry moment na użycie mojej magii. Zamknąłem oczy przywołując wszystkie swoje siły do dłoni, który po chwili zaczęły palić mnie żywym ogniem. Zacisnąłem zęby i wystrzeliłem z rąk wielką kulę ognia która rozbiła bramę, spalając ją na popiół. Nagle zrobiło mi się słabo i podparłem się o mur. Z nosa poleciała stróżka krwi.

- Nic ci nie jest?- spytał Boffel podbiegając do mnie i podtrzymując.

- Nie.- odparłem- magia zużywa dużo energii. Zaraz mi przejdzie.

Weszliśmy na dziedziniec. Nic specjalnego. Tylko pusty plac. Najdziwniejsze było to, że po pozostałych trollach nie było śladu. W murze naprzeciwko dostrzegłem drzwi. Pokazałem je Boffelowi. Podbiegliśmy do nich. Były otwarte i z lekkim skrzypnięciem otworzyły się. Naszym oczom ukazały się prowadzące w dół schody. Byliśmy w zamkowych podziemiach. Na ścianach paliły się pochodzie oświetlając drogę w dół. W kątach i na podłodze było mnóstwo pajęczyn.

Podążyliśmy więc w nieznane, cały czas mając oczy szeroko otwarte, świadomi niebezpieczeństwa, które mogło kryć się za każdym rogiem. Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. W końcu dotarliśmy do jakiejś sali. Były tam klatki, w których pozamykane były trolle. Obok stał duży stół, przy którym siedziało kilku ludzi w skórzanych zbrojach i z mieczami za pasem. Pili miód i głośno rozmawiali.

- Napędziliśmy im stracha. Trolle dobrze się spisały. Kto by pomyślał, że tak łatwo je oswoić. Głupie bestie.- zaśmiał się pierwszy, rzucając kawałek mięsa do klatki.

- Córkę jarla przyniosły bez skazy. Jak się je nauczy to i łagodne potrafią być. A jak rozkaże to krwiożercze i brutalne.- powiedział drugi.

- Nie można opisać słowami jakim pięknym uczuciem było poderżnięcie jej gardła i poczucie królewskiej krwi na rękach.- skomentował trzeci

- Głupia dziwka już nigdy nie napuści na nas swoich przydupasów. Niech i to będzie przestrogą dla innych bogatych, którzy gardzą takimi biedakami jak my. Ale potrafimy walczyć i stawić czoła tyranii jarla Borga. Niech obawia się kolejnego ataku. Tym razem każę trollom porwać jego.

Wszyscy krzyknęli radośnie i stuknęli drewnianymi kubkami, rozlewając nieco miodu po stole. Wzięli głębokie łyki i odstawili naczynia na stół z głośnym hukiem.

Boffel nie miał zamiaru czekać dłużej i ze złością w oczach strzelił do jedno z nich. Strzała poszybowała i trafiła bandytę prosto w czoło, posyłając go na tamten świat. Pozostali wstali prędko i zaczęli biec w naszą stronę. Boffel jednak zdążył już wystrzelić kolejny raz i trafił napastnika w tors, powalając na ziemię. Wyciągnąłem toporek i pobiegłem naprzeciw wrogom. Pierwszego ciąłem w szyję, przerywając aortę. Krew obficie trysnęła na ścianę, malując ją na czerwono. Drugi zablokował mój cios na nogę i kopnął mnie mocno w brzuch oddalając ja kilka kroków i zyskując czas na wyprowadzenie ciosu. Sparowałem jednak jego uderzenie i wykonałem kontratak na brzuch. Tym razem udało się i mój przeciwnik padł, krzycząc przy tym strasznie.

- Więc się wyjaśniło. Córka jarla nie żyje, a te bestie zostały oswojony przez bandytów.

Pokiwałem głową.

- Musimy je zabić. Zastrzel je.

Boffel nałożył na cięciwę trzy strzały i po kolei zabił wszystkie trolle strzałem w głowę. Ja natomiast zająłem się przeszukaniem pokoju. Nie znalazłem nic co mogłoby się przydać, jedynie kilka sztuk złota i pustą fiolkę, którą schowałem do kieszeni razem z pieniędzmi.

Wiedziałem, że trolle zostały zabite, mimo to jednak usłyszałem dźwięk naciąganej cięciwy za moimi plecami. Odwrócił się powoli. Boffel stał przede mną i celował w moją stronę. Ręce mu się lekko trzęsły. Mrużył oczy, aby nie chybić. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Wcześniej uratował mi życie, narażając swoje po to, żeby teraz mnie zabić?

- Co to ma znaczyć?

- Borg kazał mi cię zabić gdy wykonamy misję. Chce z powrotem swoje pieniądze, które wydał na twoje usługi.

Mogłem się tego spodziewać. To typowe dla takiego człowieka, jak Borg. Wydał na mnie sporo pieniędzy. Szkoda było mi zabijać Boffela, który ocalił moje życie, ale widocznie nie miałem wyboru. Zacząłem więc go zagadywać.

- Boffel, posłuchaj. Wiem, że twoim obowiązkiem jest wykonywanie rozkazów jarla, ale pomyśl ile on sprowadził krzywd na swoją wioskę i jej mieszkańców. Ilu ludzi umiera każdego dnia z głodu i chorób. Tak naprawdę jesteś dla niego niczym więcej jak psem na posyłki. Należysz do tego grona szczęściarzy, którzy mają pracę, dzięki której zarabiają na chleb. Lecz, czy wiesz ile prywatny strażnik jarla zarabia w krainach, z których ja pochodzę? Zarabia tyle, że stać go na własne gospodarstwo, ma kilkanaścioro dzieci, pije najlepsze wino i je najlepsze potrawy. Ty natomiast nic z tego nie masz. Jesteś codziennie wykorzystywany i brudzisz sobie ręce za Borga, a nic za to nie dostajesz. Jedynie tyle, żebyś żył i nie cierpiał głodu. Przynajmniej do czasu.

- Tak to u nas już jest. Pogodziłem się z tym już dawno temu. A teraz wybacz, ale muszę cię zabić, aby móc z czego żyć.

Po tych słowach natychmiast zdjąłem tarczę z pleców i samym jej brzegiem zablokowałem strzałę Boffela, który już dzierżył w dłoni miecz. Ja wyjąłem zza pasa toporek i popędziłem na przeciwnika z okrzykiem na ustach. Byłem wściekły. Uważałem, że należała mu się śmierć za to jak mnie oszukał. Zaatakowałem pierwszy, uderzając z góry na głowę. Zostałem zablokowany i uderzony rękojeścią miecza w nos. Otrząsnąłem się szybko i zasłoniłem przed kolejnym cięciem, które kierowane było w brzuch. Nie czkając długo ponownie zaatakowałem, tym razem w bok. Niestety Boffel odskoczył i pchnął ostrzem w ramię. Piekło niesamowicie. Krew sączyła się spod zbroi cieniutkim strumyczkiem. Wrzasnąłem i zamarkowałem uderzenie na głowę, po czym odepchnąłem przeciwnika tarczą. Uderzył o ścianę i upadł na podłogę. Podniósł się po krótkiej chwili, ale ja już byłem gotów do zadania kolejnego ciosu. Uderzyłem w rękę. Trafiłem perfekcyjnie. Ostrze przecięło włókna mięśniowe i kość, odrąbując ramię. Krew wypłynęła na ziemię tworząc gęstą kałużę. Dłoń nadal ściskał miecz. Boffel miał tylko tarczę. Pozostało dopełnić formalności. Uniosłem wysoko broń i zadałem cios w szyję, odrąbując przeciwnikowi głowę.

Cały we krwi wyszedłem z ruin. Na horyzoncie widać było Eldebarn, a kawałek za nią zamek. Począłem iść w tamtą stronę. Zemsta będzie słodka. Koniec z tyranią. Koniec z głodem. Koniec z Jarlem Borgiem.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 21 styczeń 2015 05:31

Mateusz Hoffmann - Mój Hades

Zawsze byłem sam... Oczywiście miałem rodzinę, przyjaciół, ale nigdy nie było przy mnie nikogo tak po prostu. Funkcjonowałem jako epizod, ewentualnie, jedna z mniej atrakcyjnych opcji towarzyskich. Tak mijały mi lata życia – samotne siedzenie na ławce w parku, a potem wieczorem w fotelu oglądając film. Zawsze bardziej tolerowany niż akceptowany i częściej uciszany niż wysłuchany.

Nie pamiętam, co dokładnie robiłem 12 listopada 2015 roku, ale to właśnie ten dzień przedefiniował mój świat. Wiem tylko, że byłem wtedy w pracy na Franowie. Wracając do domu, wstąpiłem do wypożyczalni filmów na Ratajach, gdyż nie miałem innych planów na ten (samotny) wieczór. Zabrałem z półki z nowościami pierwsze-lepsze pudełko, które wyróżniało się tylko i wyłącznie wyglądem, podszedłem z nim do lady i podałem jakiemuś nieznanemu mi chłopakowi razem z dziesięciozłotowym banknotem – transakcja jak zwykle bezproblemowa.
Chwilę później byłem już w swoim mieszkaniu, jak zwykle cichym i przytulnym, które nabyłem zaraz po studiach, chcąc się uniezależnić od rodziców. Wziąłem prysznic (najbardziej lubię gorący; taki, po którym skóra przyjemnie się czerwieni) i postanowiłem coś zjeść, więc jeszcze w ręczniku poszedłem do kuchni po jakąś przekąskę. W szafce znalazłem wafle kakaowe (pozostałość z poprzedniego dnia) i orzeszki solone. Jeszcze tylko butelka wody mineralnej prosto z lodówki i byłem gotów zacząć wieczór – jeden z licznych jakie przeżyłem przez 26 lat. Film okazał się przeciętną komedią, o dwóch policjantach infiltrujących gang narkotykowy w amerykańskim college'u. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem, ale po przebudzeniu nic już nie było takie samo (nie jest takie do teraz).

******
Przez dłuższy czas nawet nie zdawałem sobie sprawy, że coś się zmieniło, tylko cisza wydawała mi się jakaś inna; głębsza, wręcz przytłaczająca. Zaspany człowiek jednak nie zwraca na takie rzeczy większej uwagi, tylko wolno człapiąc idzie do łazienki, obmyć obrzmiałą od snu twarz, a potem zalewa sobie płatki mlekiem i posypuje cukrem.
Na stojącym w kuchni zegarku zobaczyłem, że jest 9:11, do tego sobota, więc miałem tego dnia dużo wolnego czasu. Kliknąłem przycisk na czasomierzu, żeby załączyć swoją ulubioną stację radiową, ale odpowiedział mi tylko szum. Nic nie dało manipulowanie i próba znalezienia właściwej fali. Na całej skali moje radio grało tylko jedną piosenkę w postaci nieprzerwanego, monotonnego SZSZSZSZSZ. Dokończyłem więc w milczeniu śniadanie i postanowiłem, że pójdę na zakupy, a przy okazji oddam nudnawą hollywoodzką produkcję, która mnie wczoraj uśpiła.
Narzuciłem na siebie swój ulubiony zestaw ciuchów, zgarnąłem swoją bio-siatkę i zszedłem z trzeciego piętra do wyjścia z mojego bloku. Naparła na mnie cisza. Jeśli ktoś z was wcześnie wychodzi do pracy, albo wraca do domu około 4 nad ranem to może sobie choć trochę to wyobrazić. Słychać tylko własne kroki i wiatr, który gwiżdże i szumi w koronach drzew. Żywej duszy nie widać, a o ruchu ulicznym można zapomnieć. Przystanek tramwajowy jest zaraz pod moim blokiem, więc z braku innego środka lokomocji, wybrałem czekanie na jedną z poznańskich bimb. Z rozkładu jazdy wynikało, że powinien być (tramwaj linii nr 1) za jakieś siedem minut, więc spokojnie zapaliłem papierosa, by szybciej płynął czas. Przez dobre 30 minut nic nie przyjechało, więc podniosłem się z ławki i ruszyłem pieszo te trzy przystanki, które jeszcze niedawno miałem zamiar pokonać w tak wygodny sposób. Po drodze również nikogo nie spotkałem.
Supermarket, do którego zmierzałem, stał jednak oświetlony i jak najbardziej otwarty, więc niczego nie świadomy wszedłem do środka. Powitał mnie jeden z bardziej denerwujących dźwięków – bzyczenie jakie wydają świetlówki. Nic więcej. Cisza. Stałem oniemiały, patrząc na puste kasy i tak samo wyludnione przejścia między regałami. Przytomnie sprawdziłem godzinę otwarcia, myśląc, że może jestem za wcześnie, ale okazało się, że sklep funkcjonuje już od dwóch godzin. Nie wiedząc co mam zrobić, postanowiłem poczekać na rozwój wypadków. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnąłem listę zakupów i zacząłem, najzwyczajniej w świecie, szukać potrzebnych produktów, a wszystko to w kompletnej, choć denerwująco-bzyczącej ciszy.
Po dwudziestu minutach byłem już przy kasie, ale chociaż stałem dłuższą chwilę i na różne sposoby próbowałem zwrócić na siebie uwagę, nikt się mną nie zainteresował – jakby to było coś nowego. Zostawiłem więc zakupy na taśmie i poszedłem w stronę pomieszczeń obsługi. Drzwi były lekko uchylone, to też zapukałem krótko i wszedłem do środka. Nikogo tam nie było. Wróciłem więc do moich zakupów i ze zdziwieniem stwierdziłem, że na kartonie mleka leży kartka z napisem:
Dziś zakupy gratis.
Weź co chcesz.
Miłego dnia.

Pierwsza myśl – czy to jakiś głupi żart, a może jeden z dziwnych pomysłów na badanie, w tym wypadku chciwości, klientów. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. U dołu strony, drobnym, prawie niewidocznym drukiem było dopisane:

W razie pytań prosimy dzwonić pod nr 001003.

Wyciągnąłem więc z kieszeni moją wysłużoną komórkę, nie mającą ani aparatu ani radia, o dostępie do Internetu nie wspominając i wybrałem ten jakże dziwny ciąg liczbowy. Już po pierwszym sygnale, informującym o próbie nawiązania połączenia, usłyszałem cichy klik i miły kobiecy głos oznajmił mi:
- Dzień dobry, to nie jest żaden dowcip, ani niehumanitarny sposób badania zachowań konsumenta. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Zaskoczony, zdążyłem tylko pomyśleć, czy czasami przed wyjściem nie czekają na mnie odpowiednie służby mundurowe, a ten sam słodki głos w słuchawce już zaczął oznajmiać:
- Niech się Pan nie martwi, ta transakcja w obecnej sytuacji jest jak najbardziej legalna, więc policja nie będzie powiadomiona. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Byłem wstrząśnięty. Przerwałem połączenie, szybko spakowałem sprawunki, nie biorąc nic poza tym , co było mi potrzebne i położyłem na taśmie banknot 50 złotowy. W tym momencie zadzwonił mój telefon, a na wyświetlaczu ukazał się znajomy już mi ciąg liczb (001003). Odnalazłem na klawiaturze przycisk odbierający połączenia i wdusiłem go ostrożnie, jakby miał spowodować wybuch bomby. Kiedy tylko przyłożyłem aparat do ucha, znajomy już żeński głos powiedział krótko:
- Opłata naprawdę nie będzie konieczna. Może Pan bez obaw schować swój banknot i opuścić sklep – połączenie zostało przerwane.
Nie zastanawiając się dłużej, zabrałem swoje zakupy wyszedłem ze sklepu, cały czas niespokojnie się rozglądając. Pieniądze zostawiłem razem z tą nieznośnie bzyczącą ciszą. Nie ufając już komunikacji miejskiej, wróciłem do domu tak samo jak z niego dotarłem do upiornego, opuszczonego przez wszystkich supermarketu.
Jadąc windą wysiadłem na drugim piętrze i zapukałem do drzwi sąsiadki, która prosiła mnie, bym kupił jej jakąś dobrą czekoladę, bo niedługo jej wnuczek przyjeżdża w odwiedziny. Mogła by to zrobić sama, ale nie lubiła czekolady i nie wiedziała, która jest smaczna. Pomimo, że pukałem trzykrotnie, nie usłyszałem za drzwiami żadnego ruchu. W końcu dałem za wygraną i wszedłem piętro wyżej do swojego mieszkania. Na wycieraczce przed drzwiami leżała koperta z wypisanym moim imieniem, nakreślonym starannym pismem na przedniej jej części. Żadnego nadawcy, znaczka. Podniosłem znalezisko, wydobyłem z kurtki klucze i wszedłem do mojej oazy spokoju, teraz jednak tak samo cichej jak reszta Poznania, o czym się już trochę przekonałem. Kroki skierowałem do kuchni, siatki z zakupami wylądowały na stole, a nóż, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w mojej ręce, zbliżał się do koperty, by odkryć przede mną jej zawartość. W środku były dwie rzeczy: kartka papieru z wiadomością dla mnie i 50 złotowy banknot. Osłupiałem, ale kiedy przeczytałem wiadomość na tej pojedynczej stronie, niewątpliwie przeznaczoną dla moich oczu, musiałem usiąść tam, gdzie jeszcze przed chwilą stałem.

Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w kopercie znajduje się Twój banknot, którym usiłowałeś zapłacić za dzisiejsze zakupy o godz. 10:34.
Informuję Cię również, że na łóżku w Twojej sypialni leży przesyłka do Ciebie (instrukcje co do jej zawartości są w środku).
Jak już się pewnie zorientowałeś Poznań się zmienił.
Krótko mówiąc, jesteś jedynym mieszkańcem miasta.
W razie jakichkolwiek pytań użyj swojego telefonu komórkowego.
Funkcjonuje tylko jeden aktywny nr z którym możesz się połączyć.
Miłego dnia!

P.S. To nie jest żart, jeśli nie wierzysz, wyjdź i sprawdź, chociażby oddając film do wypożyczalni.
Gotówka nie będzie Ci potrzebna.
PPM

Wiecie co to jest katatonia? W skrócie polega to na tym, że dorosły facet siedzi na zimnych kafelkach we własnej kuchni, opierając się plecami o lodówkę i patrzy nieruchomym wzrokiem w przestrzeń.
Od czasu tego zdarzenia minął już rok, więc nie pamiętam dokładnie, ile czasu spędziłem w tym stanie. Wiem, że wyrwał mnie z niego pewien dźwięk, równie denerwujący, jak bzycząca świetlówka. Mój brzuch zaczął domagać się czegoś smacznego. Zignorowałem go i wstałem, by zobaczyć, co jeszcze niesamowitego może kryć się w moim łóżku. Czy w to wierzyłem? Wtedy jeszcze nie, ale nic tak nie przekonuje, jak doświadczenie czegoś na własnej skórze.
Drzwi sypialni nie były zamknięte, toteż już z daleka widziałem, że jakieś pudełko, starannie opakowane w szary papier, leży w zagłębieniu, gdzie zwykłem układać się do snu. Kiedy podszedłem, na wierzchu zobaczyłem wypisane moje imię.
Irytacja to uczucie, którego nigdy nie lubiłem. Zazwyczaj wiązało się ono z niezrozumieniem, co jak naukowo stwierdzono, wywołuje w mózgu takie same odczucie jak zranienie się. U mnie zaraz po chwili przychodzi złość na siebie, że coś zrobiłem źle. W konsekwencji ówczesnych wydarzeń, szary papier został zdarty dość gwałtownie, a białe, tekturowe pudełko w środku niemniej energicznie otwarte. W opakowaniu był zegarek koloru rozerwanego przed momentem papieru i oczywiście kolejna notatka przeznaczona dla mnie, równie krótka jak poprzednia.

Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w pudełku znajduje się urządzenie w formie zegarka na rękę.
Ekran jest cyfrowy i pokazuje trzy informacje: aktualną godzinę, datę oraz licznik pozostałych ci Środków do wykorzystania.
Nigdy go nie zdejmuj.
Miłego dnia!
PPM

Spojrzałem na nowy gadżet, który wyleciał z przewróconego kartonika na pościel. Wyświetlacz był okrągły i martwy, a na środku w kształcie litery „Y" przebiegały dzielące go czarne, matowe linie. Po tym, co przed chwilą przeczytałem bałem się go założyć, ale pokusa, żeby sprawdzić jak się prezentuje na moim nadgarstku, była zbyt duża. Może to trochę dziwne w takich okolicznościach, ale to jak wyglądał (i wygląda nadal) obudziło mój fetysz zegarkowy. Niewiele myśląc założyłem go. Wtedy tarcza ożyła, pokazała się data i aktualny czas, a po krótkiej chwili 26:00:00 w trzecim wolnym polu. Wygląda to jak godzina, ale nią nie jest. Co prawda, z każdą sekundą się zmienia, ale w odwrotną stronę (odlicza do tyłu, aż do zera). Pasował idealnie, jakby był profilowany na moją rękę, no i był minimalistyczny, tak jak najbardziej lubię (jednak nie miał żadnych przycisków, czy czegoś na ten kształt). Wtedy zrodziło się w mojej głowie pytanie, a zaraz po nim następne. Co więc było czynić... Wydobyłem telefon z kieszeni spodni i wybrałem jedyny aktywny numer. Minęła sekunda, potem ciche klik i nim zdążyłem coś powiedzieć usłyszałem odpowiedź.
- Guziki są zbędne temu urządzeniu, gdyż nigdy nie zajdzie konieczność manualnej zmiany treści na wyświetlaczu. Wszelkie modyfikacje odbywają się w nim zdalnie. Za pomocą Środków możesz manipulować przedmiotami oraz je naprawiać, wystarczy pomyśleć. Każde takie działanie powoduje odjęcie od puli na liczniku określonej wartości. Z chwilą wyświetlenia 00:00:00 nastąpi Doładowanie. Miłego dnia !
Doładowanie to dość mało mówiące sformułowanie na temat tego, co się wtedy dzieje, choć nie jest ono całkowicie bezsensowne. Pewnie chcecie wiedzieć, co się stanie za każdym razem, kiedy zobaczę te sześć zer. Pozwólcie, że coś wam opowiem.

******
Tego samego dnia, w którym dostałem zwrot gotówki za zakupy i darmowy czasomierz, zrobiłem jeszcze tylko to, co sugerował mi list znaleziony na wycieraczce. Spróbowałem oddać film do wypożyczalni, tylko po to, żeby znaleźć coś, co w końcu zaprzeczy dziejącym się wokół mnie, dziwnym rzeczom. Przyrzekłem sobie, że jeśli za ladą będzie stał żywy człowiek, to go serdecznie uściskam, potem przeproszę za wylewność i najzwyczajniej oddam płytę. Nie dotrzymałem przyrzeczenia. Nie dlatego, że ktoś tam był. Nie było (i nie ma nadal) nikogo, ani na ulicy ani w moim punkcie docelowym. Była tylko kolejna papierowa wiadomość napisana w niezmiennie robotycznym stylu:

Oddając wypożyczony film, proszę go zostawić na ladzie, a następnie można sobie wybrać kolejną produkcję.
Zwrotu nie ogranicza żaden termin.
Opłata nie jest wymagana.
Miłego dnia!

To wszystko wyglądało na strasznie zakręcony sen, a najgorsze, że już dawno powinienem się obudzić. Jednak jeszcze nie raz miałem zasnąć w tym znajomym i zarazem obcym świecie, a po przebudzeniu stwierdzić, że ten koszmar nadal trwa. Jednak nie o tym miałem mówić.
W chwili kiedy uruchomiłem zegarek, była godzina 13:24. Jeśli miałem wierzyć instrukcjom z pudełka to Doładowanie miało nastąpić 120 minut później następnego dnia. Byłem jednocześnie ciekawy i niepewny, czy chcę wiedzieć, co się wtedy stanie. Pamiętam, że tego samego dnia (trzymałem się wtedy jeszcze nadziei, że uda mi się znaleźć jakiś element nie pasujący do nowej układanki) poszedłem na bardzo długi spacer. Wszystko to tylko po to, żeby się przekonać, iż całe to moje nowe, totalne osamotnienie jest jak najbardziej prawdą. Doszedłem wtedy nad Wartę, klucząc wcześniej po ratajskich osiedlach, daremnie szukając kogokolwiek poza mną. Jedyne czego się dowiedziałem, podczas mojej wędrówki tamtego dnia to to, że w każdym sklepie mogę za darmo zrobić zakupy, i że w kręgielni blisko ulicy Hetmańskiej mogę również, bez żadnej opłaty, pograć w bowling, czy napić się piwa, zajadając do tego słone orzeszki.
Świat bez pieniędzy. Możesz mieć wszystko, na co masz ochotę. Piękna wizja, prawda? Tak, też tak myślałem, kiedy odkryłem jak wiele mogę zrobić. Teraz już nie jest to tak nęcące jak kiedyś, bo z wolnością związane są też pewne ograniczenia. Właśnie jednym z nich jest Doładowanie.
Wracając do domu zgłodniałem, więc zaszedłem do pizzerii, która znalazłem po drodze, z zamiarem... no właśnie czego? Zamówienia pizzy? Zrobienia jej sobie samemu? Przypomniało mi się wtedy o tym, że każde pytanie mogę wyjaśnić telefonicznie. Już miałem wybrać numer, kiedy to dostałem wiadomość tekstową:

Aby zamówić pizze proszę wybrać pozycję z menu lokalu.
Miłego dnia! PPM

Wybrać, ale jak? Usiadłem przy stoliku i zacząłem przeglądać ofertę. Skoro nie musiałem za nic płacić, mój wzrok padł od razu na najdroższe warianty tej włoskiej potrawy. Po chwili zastanowienia już wiedziałem i wtedy dostałem kolejnego SMS'a.

Wybrana pizza razem z sosem czeka na Pana na zapleczu.

Rzeczywiście tak było. Gdy tylko przeszedłem przez drzwi za ladą, zobaczyłem kartonowe pudełko, na którym ktoś napisał flamastrem SMACZNEGO, a obok w plastikowym pojemniczku stał sos czosnkowy. Tak oto zaopatrzony wróciłem do domu, by obejrzeć kolejny film z wypożyczalni.
Jak teraz próbuje sobie przypomnieć, to była chyba jedna z tych nowych produkcji dla dzieciaków o bohaterach z gier na automaty, gdzie główna postać miała problem z zaakceptowaniem, że otrzymała rolę negatywnej. Swoją drogą świetna produkcja, no i pomysł, a tą płytę mam jak się zdaje do teraz. Lubię ją oglądać, bo mniej mi przypomina o innych ludziach. Jeśli dodatkowo seans wzbogacę jakąś dobrą pizzą, to wieczór staje się całkiem znośny.
Moje krasnoludki z baśni braci Grimm sprawiły się tak dobrze, że połowę kolacji postanowiłem zostawić sobie na śniadanie, w razie gdyby okazało się, iż od jutra znowu obowiązuje wymiana towarów i usług za pieniądze. Jednak tak się nigdy nie stało i nic nie wróży by miało się to zmienić. Rano, gdy się obudziłem, odruchowo spojrzałem na zegarek na ręku i okazało się, ze jakieś 5 minut wyparowało mi z mojego czasu do godziny ZERO. Co to są Środki miałem się dowiedzieć trochę później, ale wtedy doszedłem do wniosku, że jakoś ich użyłem, najwyraźniej nieświadomie.
W kapciach poczłapałem do kuchni i zrobiłem sobie zimne kakao. Pomyślałem wtedy, że muszę sobie odgrzać pizze z wczorajszego wieczoru, ale kiedy sięgnąłem po karton okazało się, że jest ciepły od spodu. Lekko zdziwiony przypomniałem sobie o mojej sytuacji i z nadzieją wyjrzałem przez okno, licząc, że zobaczę choć jedną osobę. Płonne to były oczekiwania. Zjadłem więc to, co moje krasnoludki zrobiły dla mnie dzień wcześniej, a wszystko to w kompletnej ciszy. Kilka dni później zdobyłem odtwarzacz płyt CD z całą kolekcją ulubionych krążków, ale tamten poranek pamięta tylko dźwięk picia przeze mnie kakao i jedzenia, o dziwo, nadal świeżej pizzy
Owe sześć zer ujrzałem o 15:14. Tak właściwie to ich nie zobaczyłem, bo jechałem wtedy rowerem wokół Jeziora Maltańskiego. Postanowiłem zwiedzić inną część miasta, pod kątem obecności ludzkiej i właśnie to zawiodło mnie w to zwykle często odwiedzane przez mieszkańców Poznania miejsce. Teraz już wiem, że powinienem był spojrzeć na zegarek i zaczekać spokojnie do wyzerowania się licznika. Gdy odliczanie dobiegło końca, byłem gdzieś w okolicy toru saneczkowego, a w następnej chwili leżałem zemdlony na ziemi, bez żadnych oznak życia. To tak jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Po prostu zgasłem. Świadomość odzyskałem po 8 godzinach, co do sekundy, jednak nie na brzegu jeziora, tylko w swoim własnym łóżku. Rękę miałem obandażowaną na przedramieniu, które lekko bolało. Za oknem było już ciemno, ale mój zegarek wskazywał znów 26:00:00 i właśnie zaczynał odliczać w dół. Wtedy zrozumiałem. Obecnie po Doładowaniu mój licznik jest o 4 godziny większy, ale o tym innym razem.
Tak oto dowiedziałem się, że jeśli nie będę znajdował się w bezpiecznym miejscu w chwili kiedy nastąpi Doładowanie, mogę się mocno poobijać, więc lepiej być wtedy w łóżku. To trochę tak jakbym był postacią w grze, która po utracie życia cofa się do ostatniego bezpiecznego punktu na mapie, by spróbować ponownie. Z drugiej strony zachowuje się jak jakaś bateria, która musi być co jakiś czas ładowana, bo kiedy się wyczerpie, odcina zasilanie.

******
Odczekałem jeszcze kilka dni, nie robiąc niczego, co nie byłoby absolutnie konieczne. Jako, że komunikacja miejska nie działała, pojechałem (rowerem) do pracy, by stwierdzić po raz kolejny, iż miejsce, gdzie zwykle oddawałem się czynnością zarobkowym, jest równie puste jak reszta Poznania. Kiedy już utwierdziłem się w przeświadczeniu, że nie zanosi się na zmianę mojego nowego sposobu życia, zacząłem rozważać możliwości, jakie to przede mną otwiera. Pewnego wieczoru leżąc w łóżku i przekonując samego siebie o braku konsekwencji za jakiekolwiek niecodzienne działanie (bo kto miałby mnie upomnieć), rozpocząłem wymyślać nowe formy spędzania czasu, listę miejsc, w których nigdy nie byłem lub gdzie nie miałem wstępu. O nic nie musiałem się już martwić. Wszystko co chciałem, było na wyciągnięcie ręki (oraz za darmo). Na początku pytałem się jeszcze, co jakiś czas, czy moja samowolka nie będzie miała swojej ceny w przyszłości, ale każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że znam przyszłość. Stanie się tylko to, o czym ja sam zdecyduje, no może poza zmianami pogody.
Jakieś 8-9 dni później postanowiłem wypróbować swoje możliwości. Pojechałem moim niezawodnym jednośladem do Centrum Handlowego M1 na „zakupy". To właśnie na tej wyprawie zdobyłem mój sprzęt grający, który niezmiennie od roku umila mi życie, odtwarzając wybrane przeze mnie utwory muzyczne. Oprócz tego sprawiłem sobie nowy telewizor (duży i drogi), kamerę, aparat, konsole wraz ze sporą ilości gier, ultrabook'a itp. Wszystko, co dorosły mężczyzna (po części nadal będąc dzieckiem) chciałby mieć, czyli elektroniczne zabawki. Zachodzicie pewnie w głowę, jak przewiozłem moje nowe graty do domu. Wystarczyło wejść na zaplecze przez „o dziwo" otwarte drzwi i z pomieszczenia służbowego zabrać kluczyki do jednego z aut dostawczych (żadnych dokumentów wozu, czy prawa jazdy). Szybko, łatwo i jakże przyjemnie, a potem, aż do Doładowania testowanie nowych gadżetów i jeszcze jakiś czas po ponownym odzyskaniu świadomości.
Samochód dostawczy posłużył mi jakieś dwa tygodnie, kiedy to zrobiłem jeszcze kilka z wcześniej zakazanych rzeczy. Skończyło się to dopiero wtedy, gdy odkryłem jak używać Środków, ale o tym kiedy indziej. Nie wiem o czym marzyliście będąc dziećmi, ale ja postanowiłem trochę urealnić moje zabawy z wieku młodości.
Tak jak małe dziewczynki bawią się lalkami, a jako zabawki dostają różne rzeczy związane z prowadzeniem domu, tak chłopcy mają samochodziki i (czy już wiecie)... broń do zabawy w wojnę. Gumowe strzałki, plastikowe kulki, kapiszony dla dziecka to doskonała sublimacja popędów, ale im jesteś starszy, chcesz czegoś więcej. Ja mogłem to mieć, wystarczyło tylko sięgnąć. Pojechałem do sklepu z bronią na Wildzie i wybrałem sobie kilka różnych typów do zabawy, do tego mnóstwo amunicji oraz kilka dyń, arbuzów, puszek z tanim piwem z jednego ze sklepów spożywczych mijanych po drodze. Następną stacją były tereny nad Wartą w pobliżu mostu Rocha i ćwiczenia celności oraz eksperymenty z różnymi pistoletami. Uciecha przednia, satysfakcja ogromna i co najważniejsze zajmuje całkiem sporo i tak wolnego czasu. Nic mi nie zagrażało, więc poza dziurawieniem martwych przedmiotów, moje praktyki miały jedynie walor przyjemności.
Kto by pomyślał, że aby życie stało się wyłącznie frajdą, musi zabraknąć ludzi. Czyli, że to my sami jesteśmy przyczyną swoich smutków i niespełnienia? Wszystko na to wskazuje. To tak jak z miłością. Jak długo będzie ona istnieć, tak długo na świecie będzie nienawiść, bo jeśli kochamy swoich bliskich to chcemy ich chronić przed wrogami i w efekcie prowadzi to nas do wojen, czy do tego, że nosimy ze sobą broń. Ja w tym sensie uwolniłem się od tych rzeczy. Stałem się niepoprawnym hedonistą, którego jedynym zmartwieniem było przyjemnie zagospodarować wolny czas.

******
Zanim zrozumiałem, że „trawa jest zawsze bardziej zielona tam gdzie nas nie ma", minęło sporo czasu. Przypuszczam, iż dla niektórych ludzi jest nie do pomyślenia sytuacja, przed która mnie postawiono i całkiem prawdopodobne, że popadli by w depresje, ale nie ja; przynajmniej nie od razu. Kiedy w końcu do mnie dotarło, że to co obecnie się dzieje jest jak najbardziej realne, ucieszyłem się. Byłem wolny. Nieskrępowany przez opresyjne społeczeństwo z jego milionem zakazów i reguł.
Pamiętacie jak wspomniałem, że samochód dostawczy nie przydał mi się na długo? Okazało się, iż mam więcej możliwości, niż mógłbym marzyć. Po jakimś miesiącu funkcjonowania w znanej mi od dzieciństwa przestrzeni miejskiej Poznania, która podczas jednego snu opustoszała (nie wspomniałem jeszcze o tym, ale razem z ludźmi zniknęły wszelkie zwierzęta), odkryłem, dlaczego czasami na moim zegarku brakuje przed doładowaniem kilku minut. Obudziłem się i wpadł mi do głowy nowy pomysł. Postanowiłem zjeść na śniadanie jajecznicę, popijając zimnym kakao z bitą śmietaną i pojechać do centrum. Środek miasta jest przecież najciekawszym miejscem każdej metropolii. To właśnie tu skupia się aktywność obywateli, są najlepsze atrakcje, najsmaczniejsze (oraz najdroższe) restauracje.
Nim wstałem wyobraziłem sobie, że mój poranny posiłek przygotowuje właśnie jakaś piękna, młoda kobieta, krzątając się, w samej tylko bieliźnie, po mojej kuchni. Wtedy poczułem zapach smażonych jajek na boczku, z cebulką i w ogóle. Pierwsza myśl... czyżbym wizualizował swoje marzenie o porannym daniu? Gdy jednak wstałem i zajrzałem do kuchni, nie było tam ponętnej niewiasty, tylko moje śniadanie, które miałem zamiar jeszcze przed momentem sobie przygotować. Zajrzałem do lodówki. Ubyły mi trzy jajka i inne składniki potrawy, a w koszu na śmieci znalazłem pusty karton po mleku. Podszedłem bliżej i zobaczyłem małą karteczkę obok talerza z krótka notatką:

Oto jajecznica z trzech jaj, z boczkiem, szczypiorkiem, cebula i papryką, doprawiona bazylią i granulowanym czosnkiem, lekko ścięta oraz słodkie kakao z bitą śmietaną, płatkami migdałów i odrobiną Amaretto. Smacznego i miłego dnia!

Ledwo zdążyłem pomyśleć, że śnię, a mój telefon w sypialni wydał dźwięk świadczący, że dostałem wiadomość tekstową. Jakżeby inaczej; po sprawdzeniu jej treści kolejny klocek układanki wskoczył na swoje miejsce. Prawdziwa natura Środków.

To nie jest sen. Dzięki zegarkowi jesteś w stanie użyć Środków by stworzyć, zniszczyć, naprawić itd. W zależności od stopnia złożenia zadania z twojego licznika zostaną odjęte różne wartości. Śniadanie kosztowało 5 minut. Im częściej ich używasz, tym jest ich więcej po Doładowaniu. Wystarczy pomyśleć. Miłego dnia! PPM

Więc to o to chodziło. Moja pizza, niewypowiedziane na głos pytania, na które w następnej chwili otrzymywałem telefoniczną lub papierową odpowiedź. Moje myśli są słuchane i wykonywane. Mam w sobie program, szpiegujący impulsy nerwowe w moim mózgu. Postanowiłem przetestować moją moc. Najpierw pomyślałem i już po chwili jedna minuta zniknęła z licznika, a ja dostałem kolejnego SMS'a.

Jedzenie nie jest zatrute, ani nie podano Ci żadnych środków odurzających. Miłego dnia!

Uśmiechnąłem się. Bez pośpiechu zjadłem moje „magiczne" śniadanie i kiedy zmywałem naczynia, pomyślałem by moje łóżko się samo pościeliło. Wytarłem ręce w tył spodni i zajrzałem do sypialni. Kąciki moich ust powędrowały lekko w górę. Kosztowało mnie to 5 minut z dostępnych Środków, ale było warto.
Ubrałem się ciepło. Zszedłem po schodach i wtedy ją zobaczyłem. Nowiutką limuzynę Mercedesa, którą mój sąsiad nabył jakieś pół roku temu. Postanowiłem zakosztować komfortu jazdy tym ekskluzywnie drogim, niemieckim cudem techniki. Wystarczyła jedna, krótka myśl. Pojedynczy obraz na obrzeżach mojej świadomości, strata 10 minut z mojej puli pozostałej do Doładowania i już jechałem w stronę centrum, nie zważając ani na ograniczenia prędkości, ani na jakiekolwiek inne znaki. To był bardzo ekskluzywny dzień. Nowy garnitur ze Starego Browaru, obiad w Sheratonie, wieczór w Termach Maltańskich.
Myślę, że tak się właśnie czuje pan swojego życia. Kiedy nie odpoczywałem to jeździłem i oddawałem się wszelkim przyjemnościom. Dzień później odwiedziłem tor wyścigowy na obrzeżach Poznania, sprawiając sobie wcześniej nowiutkie Porsche i pełen bak benzyny. Ot kolejne urealnienie marzeń małego chłopca, bawiącego się modelami samochodów, czy kierującego nimi na ekranie monitora, w jednym z wyścigów o tytuł najlepszego z najlepszych. Za kierownicą zapominam o samotności - nawet teraz – a ustanawianie rekordów na wybranych odcinkach drogi jest jednym z moich ulubionych zajęć. Raz nawet połączyłem jazdę ze strzelaniem, ale to już nie było takie przyjemne, jak czysta prędkość i moc, która wyzwolona pod maską, była opanowywana przez ciężkie ćwiczenia i szlifowanie umiejętności, podczas godzin spędzonych na torze. Czasem zastanawiam się, czy gdybym żył dalej pośród ludzi, poznałbym tak dobrze ulice tego miasta, jak podczas eskapad samochodem po opuszczonym Poznaniu.
Jednak z czasem coraz bardziej zaczynała mi doskwierać samotność. Nie miałem do kogo ust otworzyć i najwyraźniej i te myśli PPM odczytał, bo gdy pewnego dnia (to chyba był 14 luty) wróciłem z wycieczki na basen – gdy nie ma nikogo, pływa się o wiele przyjemniej – oraz sesji na strzelnicy, pod drzwiami mojego mieszkania znalazłem koszyk z małym kotkiem i liścikiem następującej treści:
Kot nie ma jeszcze imienia, ale na pewno chętnie Cię wysłucha.
Miłego dnia !
PPM

Kociak był cały czarny jak węgiel i gdy tylko uchyliłem zamknięcie, miauknął cicho patrząc na mnie swoimi, jeszcze wtedy, niebieskim oczkami. Nie wyobrażacie sobie jaki ja wtedy wygłosiłem długi monolog. Robiłem mu posłanie, gadałem, dałem jeść, gadałem, tuliłem, głaskałem i cały czas mówiłem. On niczego nie kwestionował, tylko mruczał, lizał mnie po palcach, gryzł, pokazując, że ma ochotę na zabawę, aż w końcu zasnął, przyciskając małą główkę do mojej stopy, kiedy leżałem na łóżku. Do Doładowania miałem jeszcze jakiś kwadrans, więc zużyłem 5 minut na ciepłe mleko z miodem i masłem, a potem zastanawiałem się nad imieniem dla mojego małego przyjaciela.
Kiedy byłem mały przez mój dom przewinęło się kilka kotów, ale tylko jeden z nich był cały czarny i mówiąc szczerze, był on najukochańszą istotą, jaką pamiętam z tego czasu. To ja mu wybrałem imię. Nie jakiś tam Mruczek, czy Murzynek. Mnie kolor jego sierści kojarzył się z ciemnością, ukrytą grozą, czymś niebezpiecznym. Zapadka przeskoczyła w mojej głowie i z cichym szczękiem podsunęła mi nazwę. NOSFERATEK. I już. Te same skojarzenia miałem także teraz, a dokładając do tego niedawno zdobytą grę znów usłyszałem kliknięcie z wnętrza mojej czaszki.
- Hades – powiedziałem szeptem, a kotek leżący na łóżku, w tym samym momencie się oblizał.

******
W świecie pozbawionym obecności ludzkiej nie dzieje się zbyt dużo. Właściwie jeśli nie robi się zupełnie niczego, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Zanika pośpiech, a mózg ludzki zwalnia do minimum. Każdy większy wysiłek umysłowy jest kilkakrotnie bardziej wyczerpujący niż zwykle. Z tego też powodu wymyślenie aktywności, o której chciałbym teraz napisać, zajęło mi sporo czasu.
Gdzieś w połowie marca nastąpiło nagłe ocieplenie pogody, by już dzień czy dwa później wszystko na nowo zamarzło. Pamiętam to bardzo dobrze, bo gdy z dnia na dzień wiosna zmienia się z powrotem w pełną zasp śnieżnych zimę, potrafi to utkwić w pamięci. Poza tym przez te wahania matki natury dopadło mnie przeziębienie, a bardzo rzadko choruję. To właśnie podczas tych długich dni spędzonych w łóżku, poddając się marzeniom o cieple i zdrowiu, przyszła mi do głowy nowa myśl. Mógłbym (skoro i tak całe dnie spędzam w domu) pozwiedzać mieszkania innych ludzi, teraz już przecież puste.
- Może ktoś ma kominek, w którym pali się drewnianymi szczapami, albo jacuzzi – myślałem, zużywając kolejną paczkę chusteczek.
Kiedy tylko obudziłem się następnego dnia, zapakowałem kilka rzeczy osobistych (w tym oczywiście telefon), ubrałem się ciepło i skierowałem się moim nowym autem (jakieś terenowe Suzuki) w stronę Sołacza, z tego względu, iż jak zapamiętałem (podczas jednej z wycieczek z aparatem na studiach) jest tam masa dużych ładnych domów. Nie przeliczyłem się. Razem z torbą leków z osiedlowej apteki i Hadesem zawitaliśmy w progi przytulnych domostw w pobliżu Parku Sołackiego. To był dopiero urlop. Znalazłem tam wszystko, o czym tylko mogłem marzyć (łącznie z pełną lodówką). Codziennie zmieniałem miejsce zamieszkania, a każdy wieczór był zupełnie nowym doświadczeniem, za to mój czarny przyjaciel szybko przystosował się do nowego trybu życia.
To niewiarygodne, co ludzie mają w swoich „czterech kątach". Stoły bilardowe to chyba najczęstsza forma rozrywki w tej willowej dzielnicy. Kręgielnia z dwoma torami, tam gdzie zwykle jest piwnica, bardzo proszę! Sauna, nie ma problemu! Kolekcje helikopterów zdalnie sterowanych – ciekawy sposób zwiedzania domu zwłaszcza jeśli wyposażone są w kamerę i mogą przesyłać bezprzewodowo obraz do telewizora w salonie. Jednakże kiedy przeziębienie minęło, na krótką chwilę straciłem przyjemność z ciągłych przeprowadzek. Postanowiłem wtedy, że zostanę detektywem i za każdym razem, kiedy zmienię adres pobytu, zrobię dochodzenie na temat poprzednich właścicieli, którzy wyparowali bez śladu. Na chwilę obecną w moim ultrabooku mam całkiem spora bazę danych, osób zamieszkujących poszczególne adresy. To całkiem fajna zabawa, na podstawie dokumentów, zdjęć, danych z komputerów, filmów itd. , napisać historię rodziny. Moje zbiory stały się dla mnie nie tylko kolekcją, ale także czymś nadającym sens mojemu teraźniejszemu życiu.
Wiele gigabajtów danych, obrazów i notatek. Są miejsca, do których chętnie wracam i takie, które omijam przez historie odkryte podczas szperania w szufladach biurka. Ludzie z fotografii, od tamtej pory, towarzyszą mi pośrednio w każdej wyprawie, tak samo jak mój Hades, który już sporo urósł lecz dalej zachowuje się przymilnie, jakby tylko spanie i pieszczoty sprawiały mu radość. Świat mógłby się wokół walić, a jego interesowało by tylko, czy ma pełną miskę i zapewniony masaż brzuszka. Słodki zwierzak. Czasem mam wrażenie, że gdyby mógł cos powiedzieć, było by to „Spodek zimnej śmietanki i drapanie za uszkiem poproszę. Kocham cie człowieku, więc nie każ mi czekać".
Wracam co jakiś czas do mojego starego mieszkania, ale w tym momencie mam ich kilka. Tak samo jak ulubionych historii ludzi, które udało mi się odtworzyć. W każdym odwiedzonym przeze mnie domu, na stole w kuchni leży papierowa teczka z wydrukami i materiałami, które okazały się szczególnie ważne, a pełną ich wersję wraz z notatkami i komentarzami mam w swoim komputerze. Mam w nim też folder pod nazwą „Osobliwości", jednak jego zawartości pozwolę się wam domyślić, na waszym własnym prywatnym przykładzie, bo każdy z nas ma coś nietypowego, schowanego na dnie szafy, w sejfie, czy na półce regału w wydrążonej specjalnie w tym celu książce. Najwięcej jest w nim filmów i zdjęć z wakacji. Ostatnio wpadłem nawet na pomysł, żeby oczyścić jeden z domów i urządzić jego wnętrze według swojego widzimisię, ale to plany na przyszłość, gdyż baza mieszkań nie jest jeszcze pełna.

******
To przyszło z czasem lecz teraz jest już wpisane w rutynę mojego życia. Codziennie przed pójściem spać tworzę plan zajęć na „czas po śnie" (oczywiście z uwzględnieniem Doładowania). Oprócz stałych punktów na konkretne dni tygodnia; basen w poniedziałki, środy i piątki, czy trening na Torze Poznań w weekendy, większość jest ruchoma i wybierana pod wpływem nagłej chęci. Skoro dawno nie jadłem pizzy to jutro trzeba to będzie nadrobić. Mam nawet spis atrakcji, żeby nie zapomnieć przez dłuższy czas o czymś ciekawym.
W końcu przyszło jednak lato i ciepłe powietrze wdarło się do moich płuc i głowy, wywołując nagły przypływ energii i nowych koncepcji. Gdyby tak opuścić choć na trochę Poznań; wyrwać się z tego martwego, betonowego ogrodu na łono prawdziwej natury? To pytanie towarzyszyło mi w każdy słoneczny dzień, kiedy leżąc na trawie przed budynkiem UAMu na Wieniawskiego, popijałem zimną Colę i gapiłem się w niebo. Kiedy w końcu się na to zdobyłem, okazało się, że nie jest to tak proste jak bym chciał. Co ja mówię, jest to niemożliwe.
Ładny duży dom na ulicy Pionierskiej. Na podjeździe sportowy Nissan w wersji Cabrio. Funkcjonalna brama, otwierana za jednym naciśnięciem guzika na pilocie. Miły, kobiecy głos nawigacji samochodowej, mówiący bym skręcił w lewo.
- Gdzie by tu pojechać? – myślałem jadąc do pobliskiej piekarni po coś dobrego, z odrobiną czekolady, na zaplanowany piknik.
Nie pamiętam, co wydawało mi się wtedy najtrafniejsze z całego, słodkiego asortymentu. Wiem tyle tylko, że zdecydowałem się pojechać do ośrodka akademickiego w Jeziorach, w którym to kilka lat temu bawiłem przez parę dni, razem ze znajomymi ze studiów. Letnią pora jest to naprawdę urokliwe miejsce, właściwie to było, ponieważ nie dane mi jest sprawdzić aktualności mojej wiedzy. GPS prowadził mnie wprost do celu i to jak najkrótszą drogą. Jechałem, co tu dużo kryć, ze spora prędkością, a pewność siebie nabyta na torze wyścigowym, pozwalała mi czerpać maksymalna frajdę z jazdy. Zgadnijcie co się stało. Wskazówki? Auto się nie zepsuło. Dalej nic? Nie, na drodze nie było żadnej zapory, muru, czy pola siłowego. Dobrze, dam wam jeszcze chwilę...
Jeśli to czytacie to albo wymyśliliście tuzin możliwości, co stanęło mi na przeszkodzie lub jesteście niecierpliwi i chcecie poznać wszystko w jednej chwili, jakby od tego zależało wasze życie. Dwa słowa: paraliż, omdlenie (nie, to nie była pora Doładowania).
Obudziłem się w szpitalu HCP. Żadnej kroplówki, zero tabletek na nocnym stoliku, leżących na małym deserowym talerzyku, bez bandaży, plastrów, nawet zimnego kompresu na czole. Odruchowo sprawdziłem zegarek. Minęło zaledwie jakieś 7 godzin od mojego porannego incydentu, bo data była ta sama.
- Co jest do cholery? – szepnąłem z niedowierzaniem.
Leżałem na zwykłym szpitalnym łóżku, w swoich własnych ciuchach, naturalnie w kompletnej ciszy. Nikt nie kaszlał, nikt nie szurał papciami po korytarzu. Tramwaj za oknem nie miał nigdy przejechać, wprawiając w drganie szyby w oknach, a na syrenę ambulansu próżno było czekać. Na parapecie okiennym leżał Hades, który najwyraźniej przebudzony skrzypieniem sprężyn w materacu pode mną, poruszył się. Następnie przeciągnął, ziewając jednocześnie i usiadł na tylnych łapkach utkwiwszy we mnie swój wzrok.
- Cześć stary! Wiesz jak cię kocham, ale skoro już się obudziłeś to przydałoby się coś do jedzenia i trochę czochrania mnie tu i tam – zdawało się niemo wysyłać jego spojrzenie.
Rozejrzałem się. Po prawej stronie, na krześle dla gości, stało tekturowe pudło z moim wycieczkowym prowiantem z piekarni (uchyliłem wieczko, sprawdziłem, więc wiem na pewno). Pod karton wetknięto kopertę, jak trafnie się wtedy domyśliłem, z listem do mnie i życzeniami dobrze spędzonej doby.

Niemożliwe jest opuszczenie miasta.
Każda próba skutkować będzie przymusowym zatrzymaniem i odeskortowaniem do najbliższego szpitala.
Pana samochód stoi przed szpitalem; bak zatankowano do pełna.
Zegarek przy zbliżeniu się do granicy miasta, będzie wydawał od teraz ostrzegawczy dźwięk, w miarę coraz większej bliskości, bardziej intensywny (jak jakiś czujnik parkowania, pomyślałem).
Zwierzę zostało nakarmione o godzinie 15.07.
W razie potrzeby kolejna porcja jest w dolnej szufladzie szafki, przy pańskim łóżku.
Przypominam jeszcze raz o konsekwencjach próby opuszczenia Poznania.
Miłego dnia!
PPM

Hades zeskoczył z parapetu i podszedł do mojego nocnego stolika, kładąc łapką na rączce dolnej.. tak właśnie, szuflady.
- A ty co futrzaku, też czytasz w myślach? – powiedziałem lekko zrezygnowany.
Otworzyłem ją. W środku były trzy miseczki: ze świeżą, zimną śmietanką, kocimi chrupkami, a w ostatniej jakieś surowe mięso, wyglądające jak filet z kurczaka, pokrojone w drobna kostkę. Westchnąłem. Wolność którą mi dano nie była nieograniczona. Pozornie robiłem, co tylko przyszło mi do głowy, ale w oparciu o nie moje reguły. I jak na Boga, udało im się zatrzymać rozpędzony samochód, nie uszkadzając mnie i jak słusznie podejrzewałem auta także. Mój czarny pieszczoch wskoczył mi na kolana, mrucząc i łasząc się, gotowy na intensywne i długie głaskanie, a ja... ja postanowiłem sobie wtedy dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi.
Przez moją, nabytą w procesie całkowitego osamotnienia, ociężałość umysłową, musiałem poświęcić kilka dni, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie: Jak to zrobić? Jak pokazał nieubłagany czas, było ono zbyt ogólne, więc etapami udzielałem odpowiedzi na zawarte w nim małe problemy. Co chcę osiągnąć? Jaki jest najlepszy sposób? Jak zastąpić wzrok i słuch? Wtedy doznałem olśnienia; ukryta kamera. Nawet kilka dla większej pewności powodzenia misji.
Zaopatrzony w odpowiedni sprzęt pojechałem na granicę Poznania z Luboniem. Mój odliczający czas „czujnik parkowania" wydawał co jakiś czas denerwująco-piszczący dźwięk, który odznaczał się jak szrama na naturalnej ciszy otoczenia. Ustawiłem dwa statywy z kamerami, jedną mikrokamerę miałem w daszku czapki, kolejną w okularach, a trzecią w długopisie, zaczepionym o brzeg kieszeni w spodniach. W ręce trzymałem ostatnią. Wszystkie włączone, zapisywały obraz na dysku mojego komputera, który zostawiłem w samochodzie, oraz na pamięci wewnętrznej. Kręciłem reportaż o tym, kto mnie tak urządził. Miałem wielką nadzieję, że dowiem się czegoś nowego, co pozwoli mi lepiej zrozumieć, dlaczego to jedynie ja żyję w całym tym „mieście doznań". Kroki stawiałem bardzo wolno, obawiając się chwili, kiedy zostanę sparaliżowany. Niepotrzebnie, bo w jednej chwili słyszałem piszczący zegarek, a w następnej zostałem odcięty od zmysłów (jakby ktoś wyciągnął z gniazdka zasilającą mnie wtyczkę).
Gdy tylko się ocknąłem, nie zważając na nic pognałem przed szpital do mojego auta. Ultrabook leżał na przednim siedzeniu pasażera, tak jak go zostawiłem, co rozbudziło we mnie nadzieje. Szybko wsiadłem i obudziłem urządzenie, poprzez dotknięcie ekranu. Swoją drogą te nowe baterie, które według reklam okiełznały energię atomową (co następne, potęga pioruna?) są na prawdę wytrzymałe. Jedna sztuka i zero ładowania przez 5 lat. Od razu zauważyłem na pulpicie małą migającą chmurkę z napisem „nagranie powiodło się". Nie mogąc się doczekać, w trybie ekspresowym otworzyłem folder docelowy moich nagrań. Był tam tylko jeden plik w dodatku audio. Dobrze wiedziałem, co to znaczy, ale otwarłem go, by usłyszeć słodki kobiecy głos.
- Wszelka próba nagrania aktywności naszego personelu jest z góry skazana na niepowodzenie, więc proszę o zaprzestanie tego typu aktywności. Pliki zostały nieodwracalnie skasowane, sprzęt nie uległ jednak zniszczeniu. Nic się przed nami nie ukryje. (tutaj szum) Miłego dnia!
Tyle z mojego genialnego planu. Pojechałem jeszcze tego samego dnia, żeby sprawdzić, czy na pewno nic się nie uchowało przed despotycznym PPM, ale traciłem czas. Byli bardzo dokładni, a ja mogłem tylko biernie się przyglądać jak zmieniają i kontrolują moje życie. Kiedy zaczynałem dociekać, po prostu mnie uciszali, zabierali mi narzędzia z rąk i kazali dalej bawić się w przyjemność. Nie lubili kiedy za dużo myślę; pewnie w ogóle nie darzyli sympatią mojej świadomości, aż dziw bierze, że nie dostaje narkotyków w igle, o grubości 1/10 ludzkiego włosa, posłanej przez snajpera z wierzy Targów Poznańskich, tylko po to, żebym niczego nie zobaczył. Miałem tylko korzystać z życia. Kiedyś mi to pasowało, dziś już nie tak bardzo, wręcz wcale. Chciałem to skończyć, więc spróbowałem czegoś, co powoduje, że niektórzy ludzie mówią potem o tobie TCHÓRZ. Próbowałem się zabić.
Samobójstwo to nie taka łatwa sprawa. Jak mówił pewien komik, dziwne, że ludzie mają na to w ogóle czas ( ja go miałem aż za dużo). Wymyślić jak się zabić, znaleźć odpowiednie miejsce, napisać notatkę pożegnalną... cała ta celebracja własnej śmierci jest bardzo angażująca, dla wiecznie zabieganych członków społeczeństwa, z masą spraw na głowie. Wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie, a jednak pragnąłem się jakoś wyrazić, ba napisałem nawet długi i przepełniony emocjami list, który jednak zaginął. Stworzyłem go w – jak mi się wtedy zdawało – polocie twórczym. Zapamiętałem tylko, że adresatem byli wszyscy ludzie, a podpisałem się jako „Zwłoki w tym pokoju".
Postanowiłem się zastrzelić. Nie udało się. Potem żyletką podciąć żyły. Znów nic. Lina przerzucona przez belkę na strychu, w jednym z mniej lubianych przeze mnie domów. Zero efektu. Zdobyłem się nawet na próbę przedawkowania tych nowych pastylek pobudzających mózg, które przy odpowiedniej dawce pozwalały nawet używać telekinezy przez krótki czas (zwykle jednak były wykorzystywane przez studentów w trakcie nauki). Kolejna porażka. Za każdym razem mnie odłączano, ale dowiedziałem się dzięki temu jednej ważnej rzeczy. Znają moje wszystkie myśli. Grzebią mi w głowie. Dlatego wiedzą o wszystkim. Jednak jak nie myśleć. Samo to, że to pisze, informuje ICH , iż nad tym pracuje, więc koło się zamyka (już widzę jak wprowadzają nową procedurę pilnowania mnie, nie tylko szperając mi pod czaszką, ale i przez ciągłą obserwację), a ja jestem zmuszony do tej egzystencji.

******
Czasem wyobrażam sobie, że z chwilą mojej śmierci wszystko wróci do normalności. Ulice na nowo zapełnią się ludźmi, sklepy klientami, swój status odzyska pieniądz. Będzie jak dawniej poza jednym szczegółem; mnie już nie będzie. Ciekawe, czy ktoś zauważy moje zniknięcie. Co pomyślą ludzie, kiedy znajdą w swoich kuchniach teczki, leżące na stole, streszczające ich życie? Może wręcz przeciwnie... PPM wymaże moją aktywność, łącznie z tymi zapiskami i puści ten świat w ruch, nie wtrącając się w jego sprawy (przez jakiś czas).
Mam na imię Mateusz. Mam obecnie 27 lat i od ponad roku żyję w opuszczonym Poznaniu, za jedynego towarzysza mając Hadesa (chyba znów jest głodny). Jest tak w chwili kiedy to pisze i nic – żadne znaki na niebie, czy ziemi – nie wróży, żeby miało to ulec zmianie. Zaczynam się przyzwyczajać.
Dam mu jeść i podrapię po brzuszku i za uchem. Niech wie, ze jego miłość do mnie jest odwzajemniona.
- Hades – wołam go cicho – kocham cie stary.

KONIEC


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 02 listopad 2014 11:42

Wiktoria Aleksandrowicz - Pieśń Księżyca

Rozdział I

Na niebie jasno świeciło słońce. Nie zasnuwały go żadne chmury, dzięki czemu widać było aż pięć z siedmiu księżyców Dareshi. Niewielu śmiałków zapuszczało się tak głęboko w Anduriańską puszczę, ale Emi szła pewnym krokiem przez gęsty las. Czuła się tu jak w domu. Nie było tu nic, co mogłoby chcieć ją skrzywdzić. Tym razem jej cel stanowiła niewielka, urokliwa polana, gęsto pokryta mchem, a o tej porze roku także drobnymi, niebieskimi kwiatkami ardenii. Marzyła o tym, żeby położyć się na miękkim poszyciu i godzinami wpatrywać się w to cudowne, olśniewające niebo. Zawsze też, w przewieszonej przez ramię, płóciennej torbie, oprócz najbardziej przydatnych rzeczy, nosiła ze sobą książkę. Najbardziej lubiła te przyrodnicze, ale równocześnie nigdy nie potrafiła oprzeć się ciekawej powieści.

Kiedy wreszcie dotarła do upragnionego celu, jej uwagę przyciągnął cichy skowyt. Zaniepokojona zrobiła kilka kroków w kierunku skąd dochodził. W głębokim, wąskim rowie leżał wilk. Jego przednia łapa zatrzaśnięta była w myśliwskich wnykach, po jego szarym futrze spływała krew. Na widok dziewczyny wstał i zjeżył sierść. Warknął groźnie. Nie szarpał się jednak, wyraźnie nie chcąc bardziej uszkodzić nogi.

Emi bez zastanowienia usiadła na brzegu rowu i zsunęła się na pupie po stromej, porośniętej trawą krawędzi. Jak zwykle działała impulsywnie, nie myśląc o takich drobiazgach, jak na przykład to, czy uda jej się stamtąd wyjść. Nie wahając się ani chwili podeszła do nastroszonego wilka. Zatrzymała się dopiero jakiś metr przed nim. Pokazała zwierzęciu puste ręce. Poruszyło się niespokojnie, wlepiając swoje mądre oczy w postać dziewczyny.

- Pomogę ci, jeśli mi pozwolisz – oznajmiła cicho, podchodząc bliżej.

Wilk przyglądał jej się przez chwilę, a potem skinął głową. Wyjęła z torby składany nóż i podeszła z nim powoli do drapieżnika. Ukucnęła przy nim, a potem nożem zablokowała sprężynę, kłusowniczego narzędzia, żeby mimo swojej wątpliwej siły móc je otworzyć, nie robiąc wilkowi jeszcze większej krzywdy. Uwolnione zwierzę cofnęło się o kilka kroków. Warknęło wściekle. Potem jego postać zaczęła się rozmazywać i przez chwilę w jednym miejscu stali człowiek i wilk jednocześnie. Moment później, w rowie, przed Emi stał już tylko obnażony od pasa w górę chłopak. Z jego łopatek wyrastały, w tym momencie złożone, pokryte sztywnymi piórami, ogromne, czarne skrzydła. Kosmyki czarnych, nieco przydługich włosów, niesfornie opadały mu na oczy w dziwnym, bursztynowym kolorze. Spojrzał na dziewczynę z pogardą i nieskrywaną nienawiścią. Przycisnął do torsu zakrwawioną rękę. Mięśnie wyglądały na groźnie poszarpane. Spróbował rozłożyć skrzydła, ale w rowie było zbyt wąsko.

Emi przyjrzała mu się z zainteresowaniem, a potem podeszła do niego pewnym krokiem. Warknął na nią nieprzyjaźnie. Odsunął się. Zbyła to wzruszeniem ramionami. Nie bała się go. Od dzieciństwa wpajano jej, że powinna. Illi'andin byli śmiertelnie groźną rasą. Nie mieli żadnych skrupułów przed zabijaniem. W ich prawie nawet nie istniał paragraf zabraniający zabójstw. Ona jednak nie potrafiła się ich bać. Nie chciała też demonów nienawidzić. W jej prywatnym pojęciu logiki, skoro rasa ta potrafiła przyjmować zwierzęce kształty, działała według instynktów, to po prostu nie mogła być zła. Wyczuwała też w chłopaku coś z wilka, był częścią jego istoty, a ona, jako czarodziejka natury zwyczajnie nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby się bać jakiegokolwiek zwierzęcia. Nawet najgroźniejszego drapieżnika. Zresztą i tak tutaj, tak blisko terenu szkoły niewiele mogło jej grozić.

- Pokaż mi rękę – poprosiła łagodnie, podchodząc do niego jeszcze bliżej.

- Czemu? – warknął, patrząc na nią nieufnie.

- Czy wszyscy mężczyźni muszą być jak dzieci? – westchnęła.

Prychnął, ale podał jej zranioną kończynę. Wzięła jego dłoń w swoją, a potem przesunęła drugą tuż nad powierzchnią poszarpanej tkanki, która w oczach zaczęła się odbudowywać. Po chwili rana zasklepiła się całkowicie, a jedynymi dowodami na jej istnienie była cienka, biała blizna i pobrudzona krwią skóra.

Chłopak wyszarpnął rękę z jej dłoni. Z nadludzką szybkością, jednym pełnym gracji ruchem chwycił dziewczynę w pasie, a potem trzymając ją, zwinnie skoczył w górę. Te kilka metrów głębokości rowu, bez wysiłku pokonał jednym skokiem. Kiedy znaleźli się na górze, z obrzydzeniem odepchnął od siebie dziewczynę, z taką siłą, że klapnęła pupą na miękką trawę. Wyszedł na skąpaną w słonecznym blasku polanę, rozłożył czarne skrzydła i wzbił się w powietrze, po chwili znikając nad czubkami drzew.

Emi wzruszyła ramionami. Przynajmniej był tak miły, że nie zostawił jej tam na dole, żeby sama musiała szukać wyjścia. Nie winiła go za to, jaką nienawiścią pałał do ludzi, a zapewne zwłaszcza do tych posługujących się magią. Nie wiedziała w jaki sposób wpadł we wnyki, ale była przekonana, że maczali w tym palce jej koledzy ze szkoły. Nienawiść między czarodziejami, a Illi'andin była wręcz legendarna. W końcu jednak, po długiej, wyniszczającej obie rasy wojnie, musieli zawrzeć pokój. Szkoła do której uczęszczała Emi była swoistym rodzajem eksperymentu. Dzieci obu ras miały żyć ze sobą w zgodzie, pod czujnym okiem opiekunów. Na szczęście nikt nie był na tyle głupi, żeby zmusić ich do stałego kontaktu, dlatego więc na zielonych terenach szkoły, od północnej strony, pod samą ścianą Anduriańskiej Puszczy, stała czarna wieża Illi'andin, zaś od południa, nad brzegiem morza Durskiego zbudowano biały pałac czarodziejów, obecny dom Emi.

Dziewczyna z żalem spojrzała w niebo. Przegapiła najlepszy moment i teraz widać było jedynie wędrujące wysoko po niebie słońce i trzy księżyce Dareshii. Wyjęła książkę, położyła się na miękkim mchu, zwijając torbę pod głową i korzystając z resztek dziennego światła pokrążyła się bez reszty w lekturze.

Rozdział II

Na tej wysokości powietrze było przejrzyste i chłodne. Jay rozkoszował się lotem. Dzień był pochmurny, ale nie padało. Idealna pogoda na łowy. Chłopak z żalem musiał obniżyć wysokość lotu, ponieważ gęste chmury ograniczały mu widoczność. Teraz znalazł się tuż nad czubkami drzew. Illi'andin byli naturalnymi drapieżnikami, nie działali jednak bezmyślnie, jak to mają w zwyczaju ludzie. Ich naturalny instynkt bardziej przypominał ten zwierzęcy. Zachowywali się jak drapieżne koty czy wilki. Potrzebowali raz na jakiś czas świeżej krwi i surowego mięsa, zabijali jednak tylko najsłabsze sztuki, dokonując w ten sposób zgodnej z naturalną selekcji wśród zwierząt.

Nagle Jay poczuł znajomy zapach. Rozłożył olbrzymie, porośnięte piórami skrzydła na całą szerokość i zawisnął w powietrzu. Spojrzał w dół. W cieniu rozłożystego, osamotnionego orzecha, jak gdyby nigdy nic siedziała dziewczyna. Czytała książkę. Chłopaka ogarnęła złość. Co ona sobie wyobrażała?!

W normalnym wypadku dałby znać reszcie swojego stada. Po prostu miłe urozmaicenie polowania... Jednak zapach wydawał mu się za bardzo znajomy. Zbyt świeży. Bezszelestnie wylądował na miękkiej trawie. Podszedł do niej z gracją prawdziwego drapieżnika. Nie zdradził go najmniejszy szelest. Stanął tuż przed dziewczyną, a ona nawet nie podniosła wzroku znad książki. Przyjrzał się jej uważnie. Długie, proste, ciemnobrązowe włosy kaskadą opadały jej na ramiona. Były rozpuszczone i najwyraźniej mocno poplątane. Miała jasną karnację, a jej postać była mizerna i drobna. Jay był pewien, że jeżeli dziewczyna podniesie głowę, zobaczy duże, karmelowe oczy, delikatnie zaczerwienione policzki i drobny, lekko zadarty nosek. Poczuł jeszcze większą złość. Co ta cholerna, wtrącająca się w nieswoje sprawy smarkula tu robi?! Przez chwilę walczył sam ze sobą, a potem zdecydował. Nie zamierzał się dłużej skradać. Liczyła się każda chwila.

- Popieprzyło cię?! – warknął bez zbędnych wstępów, a zaskoczona dziewczyna zerwała się z ziemi. – Co ty tu robisz?!

Spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Po chwili jednak jej zaniepokojoną twarz ozdobił leciutki, ironiczny uśmiech.

- Czytam – mruknęła. – To taka zbrodnia?

Chłopak nie wiedział czy śmiać się czy płakać.

- I tak, żeby lektura była ciekawsza, wybrałaś sobie akurat teren wyznaczony dla nas na polowanie? – zapytał z trudem hamując swoją wściekłość.

Dziewczyna pobladła. Spojrzała na niego. Poczuł satysfakcję, ponieważ teraz jej oczy wypełniało niekłamane przerażenie.

- Nie wiedziałam, że to wasz teren – szepnęła.

Irytowała go coraz bardziej.

- I uznałaś, że te wszystkie bariery ktoś postawił sobie dla zabawy? – syknął rozeźlony na jej głupotę. - Zresztą od rana mówili o tym w szkole, nie wypuszczają uczniów poza mury zamku. – Obrzucił ją zagadkowym spojrzeniem. – Swoją drogą jestem bardzo ciekawy jak się przemknęłaś.

Dziewczyna na chwilę spuściła wzrok. Potem znowu spojrzała na niego, patrzyła mu prosto w oczy.

- Spędziłam tutaj noc – oznajmiła cicho, a on nie mógł uwierzyć w to co usłyszał, wydawało się jeszcze mniej prawdopodobne, niż to, że wymknęła się pilnującym szkoły nauczycielom.

- Więc jesteś głupsza niż myślałem – roześmiał się drwiąco. – Są prostsze sposoby na to, żeby rozstać się z życiem.

Pokręciła głową.

- Nie rozumiesz – westchnęła. – Zresztą nikt nie rozumie... - dodała jeszcze ciszej. – Tutaj nic mi nie grozi. W lesie jestem u siebie...

- Oprócz nas i naszych łowów? - przerwał jej aroganckim tonem.

Pobladła jeszcze bardziej. Spojrzała na niego błagalnie. Teraz nabrał pewności, że nic nie wiedziała o polowaniu, że znalazła się tutaj czystym przypadkiem. Zdał sobie sprawę, że jest na nią za to jeszcze bardziej wściekły. Rozłożył skrzydła. Jednym susem znalazł się przy niej. Porwał ja w powietrze. Zaskoczony poczuł, jak drobne ramiona oplatają jego szyję. Spojrzał dziewczynie w oczy. Spodziewał się jeszcze większego strachu, może nawet prawdziwej paniki, ale zobaczył w nich tylko niekłamany zachwyt. Usłyszał wycie. Jego stado było coraz bliżej. Przeklął się w duchu za to, że tracił czas na zbędną dyskusję, zamiast od razu ją stamtąd zabrać. W szkole zaczęli tak starannie ogradzać ich łowiecki teren, ponieważ od czasu do czasu jakiś ciekawski, zadufany w sobie, młody mag zapuszczał się we fragment lasu wyznaczony dla nich do polowania. Zdarzyło się kilka nieprzyjemnych wypadków. Jay był pewien, że jego, opętani żądzą krwi, towarzysze zabiją dziewczynę bez najmniejszego śladu wahania. Gdyby mu wtedy nie pomogła, gdyby nie ten dziwny, kuszący, przyciągający jego uwagę zapach, sam bez mrugnięcia po prostu skręciłby jej kark. I nie wątpił, że sprawiłoby mu to prawdziwą przyjemność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi stała na skraju lasu tuż za nieprzepuszczającą nikogo, magiczną barierą. Wpatrywała się w oddalający się z każdą chwilą, znikający na pociemniałym niebie punkt. Wzdrygnęła się. Teraz dopiero do jej świadomości w pełni zaczęło docierać niebezpieczeństwo w jakim się znalazła. Odwróciła się plecami do ściany lasu i pędem puściła w kierunku bezpiecznego zamku.

Mimo pochmurnej pogody, biały pałac czarodziejów lśnił w porannym słońcu. Zawsze tak było, od kiedy tylko pamiętała. Nie wiedziała czy to skutek jakiegoś trwałego zaklęcia, czy może po prostu działały tak jego śnieżnobiałe ściany. Stanowiło to w każdym razie niesamowity kontrast, do stojącej po drugiej stronie rozłożystych, zielonych łąk, czarnej wierzy Illi'andin, która wyglądała tak, jakby swoją materią pochłaniała całe światło dnia.

Dziewczyna minęła patrzących na nią srogo, pilnujących bramę strażników. Czuła wokół siebie bardzo silną magię. Chłopak miał rację. Nauczyciele starannie przygotowywali szkołę do polowania. Trzeba by nie lada umiejętności, żeby przedostać się przez taką osłonę. Przez nikogo nie niepokojona poszła prosto do jadalnej sali. Śniadanie trwało już w najlepsze. Wśliznęła się po cichu i usiadła na swoim miejscu przy jednym z długich, drewnianych, suto zastawionych stołów.

- Gdzie byłaś? – syknął na nią siedzący tuż obok, dobrze zbudowany brunet.

Westchnęła, a taką miała nadzieję, na uniknięcie tej rozmowy, jeżeli rano pojawi się na wspólnym śniadaniu. Sięgnęła po dzbanek z mlekiem, żeby zyskać na czasie. Nigdy nie była dobra w okłamywaniu brata.

- Wyszłam na spacer – mruknęła cicho. – Dusiłam się już tutaj.

- Martwiłem się o ciebie – westchnął Andre. – Nie mogłem cię znaleźć, kiedy rano ogłoszono polowanie.

Emi podniosła głowę. Spojrzała w jego karmelowe oczy, tak bardzo podobne do jej własnych. Jednak podczas gdy u niego stanowiły szczyt doskonałości i obiekt zachwytów wielu dziewczyn, u niej samej sprawiały tylko, że wiecznie wyglądała na zagubioną i niepewną, a jej i tak już blada karnacja, wydawała się przez te duże, jasnobrązowe oczy, tylko jeszcze bledsza.

- Przepraszam – powiedziała łagodnie, chcąc udobruchać brata.

Nigdy nie lubiła się z nim kłócić. Westchnął cierpiętniczo. On też nie potrafił się na młodszą siostrę długo gniewać.

- Następnym razem, jak coś się będzie działo, a ty postanowisz gdzieś wyjść, zwyczajnie uprzedź mnie o tym – burknął, a ona zadowolona, że jednak odpuścił skinęła głową.

Nasypała do miski płatków zbożowych, hojnie okraszonych mieszanką suszonych owoców, zalała je mlekiem i zaczęła nieśpiesznie jeść, podczas gdy jej brat, zajął się wesołą rozmową z siedzącą naprzeciwko nich, złotowłosą pięknością.

Rozdział III

Większość zajęć w szkole magii odbywała się indywidualnie dla każdego ucznia, ponieważ czarodzieje mieli diametralnie różne zdolności, ale bywały też takie w większych grupach. Tych Emi nienawidziła najbardziej. Nie potrafiła się zaprzyjaźnić ze swoimi rówieśnikami, była od nich inna, a żadne z nich nawet nie próbowało zrozumieć tej dziwnej dziewczyny. Miała już szesnaście lat, a jej uroda ciągle była jak u małej dziewczynki. Szczupła sylwetka, ledwo zarysowane kobiece kształty, wiecznie spłoszone, wielkie oczy i słodka twarzyczka, które kiedy tylko mogła, chowała pod kaskadą ciemnobrązowych, długich włosów. Dodatkowo wszyscy jej rówieśnicy mieli w tym wieku już wyraźnie ukierunkowany talent. Emi nie miała. Była dobrą uzdrowicielką, potrafiła spowodować szybki wzrost roślin, wiecznie kręciły się przy niej jakieś obłaskawione zwierzęta, ale nie pokazało się nic, co mogłoby stanowić jej powołanie. Od dawna zazdrościła bratu, który okazał się bardzo silnym magiem żywiołów. Cudowny talent. Ona sama wiedziała, że jest czarodziejką natury, nie miała tylko pojęcia co to tak naprawdę oznacza. Nigdy nikt przed nią nie był po trochu dobry w różnych dziedzinach, nie mając talentu do żadnej konkretnej. Emi czuła się więc jak jakieś dziwadło, obiekt, tolerowany w szkole magii, tylko ze względu na pochodzenie, z uznanego, starożytnego rodu czarodziejów. Zaczęła więc unikać towarzystwa, uciekając w świat książek i marzeń. Odpowiadało jej też samotne włóczenie się po lesie, który stał się jej drugim domem. Mimo, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w głąb puszczy Anduriańskiej, Emi nie czuła cienia lęku. Nie wiedziała w jaki sposób to działa, ale instynktownie czuła, że nie istnieje żaden drapieżnik, którego nie potrafiłaby obłaskawić. Tak więc jej przyjaciółmi stały się wilki, niedźwiedzie, olbrzymie pająki, wietrzydła, mgłowce, dzikie konie i wszystkie inne, zamieszkujące las stworzenia. To właśnie dzięki nim dziewczyna nie czuła się nieszczęśliwa, ani tak naprawdę samotna.

Teraz Emi siedziała w samym rogu przestronnej szklarni i zajmowała się niewielką roślinką w kolorze sinego fioletu. Starała się odciąć od otoczenia i nie słuchać narzekań Kasandry, która nie chciała sobie ubrudzić rąk ziemią. Kiedy Annani, starsza, lekko przygarbiona od pracy w ogrodzie nauczycielka, ogłosiła koniec zajęć, Emi jako jedyna nie porzuciła przesadzanej właśnie rośliny. Bała się, że maleństwo wyschnie, jeżeli odpowiednio starannie nie włoży go do nowej doniczki. Za żadne skarby nie chciała stać się morderczynią, nawet jeżeli chodziło o roślinę. W końcu ona też była żywą istotą.

Kiedy wreszcie skończyła, nikogo już nie było. Z ulgą wyszła z dusznej szklarni, na świeże, późnowiosenne powietrze. Przed wejściem do szkoły spotkała Jaspera, jedną z nielicznych osób, które nie miały w zwyczaju się z niej naśmiewać. Prawdopodobnie było spowodowane to tym, że z powodu swojej tuszy i fajtłapowatości, chłopak sam nie jeden raz był ofiarą podłych żartów i drwin. Uśmiechnęła się do niego promiennie, nie zdając sobie sprawy, że to właśnie na nią tutaj czekał.

- Emi... - zaczął niepewnie, kiedy razem weszli do wnętrza budynku.

- Tak? – spojrzała na niego pytająco.

- Czy poszłabyś ze mną na bal z okazji nocy Walpurgii? – wypalił, a żywy rumieniec objął całą jego okrągłą twarz.

Noc Walpurgii! Zupełnie zapomniała o święcie złych duchów, o ofierze, którą będzie musiała im złożyć. Dla czarodziejów było to historyczne święto, obchodzone wyłącznie jako tradycja. Kolejna idealna okazja do integracji między władającymi magią ludźmi, a Illi'andin.

Nie dla niej. Wzdrygnęła się lekko. Jasper źle odczytał ten znak. Nadzieja w jego oczach zgasła. Z twarzy zniknął nieśmiały uśmiech. Wyglądał jakby miał ochotę zaszyć się pod ziemię. Emi przeklęła w duchu, zła na siebie, że znowu zatopiła się we własnych myślach, zupełnie ignorując chłopaka. Obdarzyła go najradośniejszym uśmiechem, na jaki potrafiła się zdobyć.

- Bardzo chętnie z tobą pójdę – powiedziała wesoło.

Jasper cały się rozpromienił. Zdziwiła się, że jednym, prostym zdaniem, sprawiła mu taką radość. Żałowała, że nie potrafi w tak prosty, dziecinny sposób wpływać także na nastroje innych. Zwłaszcza, ostatnio ciągle ponury, nastrój Andre.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zbliżał się zachód słońca. Dawno już skończyły się dzienne zajęcia. W nocy od czasu do czasu zajmowano się astronomią. Grupa starszych chłopców stała na dziedzińcu białego zamku, rozprawiając o czymś żywo. Emi wypatrzyła wśród nich swojego brata, podeszła więc do nich bez wahania. Koledzy Andre, mimo, że tylko o dwa lata starsi, traktowali ją zawsze jak małą dziewczynkę. Czuła się wśród nich, jakby była żywą maskotką. Nienawidziła tego, dlatego najczęściej unikała także ich towarzystwa. Tego dnia było inaczej, ponieważ nie chciała narażać się zaniepokojonemu bratu znikając na kolejną noc w lesie. On także nie potrafił jej zrozumieć. Widział w Emi jedynie swoją małą, wymagającą opieki i ciągłego dozoru, nieporadną siostrzyczkę, która od czasu do czasu wywijała jakąś psotę, żeby zwrócić na siebie uwagę rodziców i otoczenia. Kiedy tylko podeszła, opiekuńczo objął ją ramieniem.

- Emi, cieszę się, że jesteś – mruknął. – Mamy na dzisiaj w planach dobrą zabawę.

Roześmiał się, a kumple zawtórowali mu gromkim śmiechem. Spojrzała na nich pytająco. Odwróciła wzrok w kierunku Andre, ale to nie on udzielił odpowiedzi na jej nieme pytanie.

- Idziemy na arenę – oznajmił zadowolony z siebie Robert, najbliższy przyjaciel brata Emi. – Będziemy z zachwytem przyglądać się, jak obrywa się tym skurwielom.

W kręgu znów powstało ogólne rozbawienie. Emi zadrżała na samą myśl o formie rozrywek, jaka bawiła Andre i pozostałych. W czarnej wieży, Illi'andin mieli bardzo surową dyscyplinę. Za każde, nawet najdrobniejsze przewinienia, karani byli publiczną chłostą. Czarodzieje nie mieli co prawda wstępu na arenę i ku ich wielkiemu żalowi, nie mogli obserwować widowiska z trybun, ale spokojnie pozwalano im stać ponad górną barierą ćwiczebnego placu, skąd, mimo pewnego oddalenia, mogli wszystko dokładnie widzieć.

Pomimo, że nie było naprawdę zimno Andre najwyraźniej uznał, że jego młodsza siostrzyczka marznie, bo przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby jej nie bawić oglądanie publicznych egzekucji. Zdjął swoją sportową kurtkę, o której marzyła połowa dziewczyn w szkole i narzucił na jej szczupłe ramiona.

- W każdym razie ciebie zabieram ze sobą – mruknął zadowolony ruszając na czele grupy w stronę zwodzonego mostu i szerokiej bramy. – Nie zamierzam cię dzisiaj spuszczać z oczu, mała.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Arena była po prostu dużym placem ubitej ziemi, otoczonym pokaźnych rozmiarów murem i rozległymi trybunami. To właśnie tutaj odbywały się wszystkie pokazy i walki. Illi'andin w większości byli urodzonymi wojownikami. Również tutaj, niemal na środku placu stał pręgierz.

Usiedli rzędem na kamiennym murze zerkając w dół, na to, co działo się w środku. Dalej nie mieli wstępu. Miejsce chroniła potężna, nieprzepuszczająca ludzi, magiczna bariera. Emi z przykrością rozejrzała się wokół. Wielu czarodziejów przyszło popatrzeć na odbywającą się w dole kaźń. Najwyraźniej nie tylko jej brat lubił tego rodzaju chorą rozrywkę. Dziewczyna wiedziała, że nigdy tego nie zrozumie. W jej karmelowych oczach nie było iskierek radości, a jedynie ciche, pełne żalu, współczucie.

Młodzieńcy Illi'andin, świadomi czujnej obserwacji, łasych na każde ich potknięcie magów, wyczytywani z listy, podchodzili do pręgierza dumnie z podniesioną głową. Rzadko zdarzyło się, żeby którykolwiek choćby jęknął. Każde takie potknięcie wywoływało jednak wśród czarodziejów ogólną radość i poruszenie. Podczas gdy chłopcy przywiązywani byli do pręgierza, nauczyciel, a raczej w ich przypadku dowódca, obojętnym tonem wyczytywał ich przewinienia i naliczał razy. Emi siedziała cierpiąc w milczeniu. Wiedziała, że żadna z otaczających ją osób nie byłaby w stanie zrozumieć jej uczuć.

- Jay Wairudo – rozległ się tubalny głos.

Po wyczytaniu nazwiska, kolejny chłopak wstał z trybun, żeby z dumnie uniesioną głową udać się w kierunku drewnianego słupa. Dziewczyna zamarła. Rozpoznała zwichrzone, czarne włosy i smukłą, opaloną od latania w promieniach słońca sylwetkę. Widziała już wcześniej te ciemne, pokryte sztywnymi piórami skrzydła.

- Za samowolne opuszczenie terenu polowania – wyczytał beznamiętnym głosem starszy mężczyzna, a Emi poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku - dwadzieścia razów – była to zdecydowanie najwyższa, wyznaczona tego dnia kara. – Za niewyjaśnienie powodu swoich działań, kolejnych pięć.

Dziewczyna siedziała jak ogłuszona. Do oczu cisnęły jej się łzy. Zacisnęła pięści w bezsilnym gniewie. Więc to była jej wina. Ukarali go za to, że jej pomógł. Całą sobą zapragnęła znaleźć się w innym świecie, krainie ze swoich marzeń, w której nie ma wojen, przemocy, a wszystkie żywe istoty współpracują i troszczą się o siebie nawzajem.

Patrzyła na pobladłą z bólu twarz chłopaka, na jego związane ręce, na rozpięte na całą szerokość, czarne skrzydła. Widziała pełne satysfakcji uśmiechy na twarzach otaczających ją czarodziejów. Zobaczyła taki sam uśmiech na twarzy Andre, a to dotknęło ją do żywego. Nie, zdecydowanie nie chciała należeć to tego okrutnego, cieszącego się z cierpienia żywych istot, podłego świata.

Rozdział IV

Czarna wieża była wysoką budowlą, z pochłaniającego światło kamienia. Mieściła w sobie dwanaście pięter i cztery podziemne poziomy. Uczniowie spali na szóstym i siódmym piętrze, wyżej i niżej odbywały się zajęcia. Na najniższym, podziemnym poziomie były lochy. Do szkoły uczęszczali Illi'andin z dwóch różnych sfer. Na niższym piętrze swoje kwatery mieli wojownicy. Były to proste, niewielkie, pozbawione wygód cele. W rogu takiego pomieszczenia stało łóżko, a po przeciwnej stronie zwyczajny drewniany stolik i kufer na rzeczy osobiste. Piętro wyżej natomiast mieszkały dzieci arystokracji. Błękitna krew Illi'andin. Było ich niewielu, w całej szkole tylko dziewięciu. Ich prywatne komnaty były wygodne i rozciągały się na całym piętrze. Różnili się od innych przedstawicieli swojej rasy. Bili szybsi i silniejsi od ludzi, ale nie mieli skrzydeł. Nie posiadali też instynktu drapieżników, jedynie co jakiś czas potrzebowali świeżej krwi. Za to władali magią. Nie byli wojownikami, ale stanowili jedyną skuteczną broń w wojnie z czarodziejami.

Damien niespokojnie chodził po komnacie. Miał ochotę zamordować tego kretyna, którego szumnie nazywał swoim przyjacielem. Co on sobie w ogóle myślał?! Dlaczego wiecznie musiał pakować się w jakieś bezsensowne kłopoty?! Najbardziej bolało go to, że nie zawsze był w stanie go z nich wyciągnąć. Tak było i tym razem. Chłopak zacisnął pięści. Potem je rozluźnił. Przeczesał palcami wiecznie tworzące na głowie artystyczny nieład, jasne włosy, poprawił eleganckie ubranie i przejrzał się w dużym, stojącym lustrze. Z drugiej strony patrzyły na niego żywe, jasnoniebieskie oczy. Cóż, efekt był zadowalający. Przywdział na twarz leniwy, arogancki uśmiech. Nie miał zamiaru pokazywać komukolwiek, że się przejmuje. Chwycił z poręczy krzesła czarną marynarkę i niespiesznie wyszedł z pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Gwiazdy świeciły jasno na nocnym niebie. Do ciasnego pomieszczenia przez niewielkie okienko wpadało białe światło najbliższego księżyca Dareshi. Jay leżał na brzuchu, na twardym materacu. Bolały go całe plecy. Zagryzał zęby, starając się nie ruszać skrzydłami, żeby nie drażnić jeszcze bardziej dotkliwie poranionej skóry. W końcu, zrezygnowany, złożone ułożył wzdłuż ciała. Zaskrzypiały drewniane drzwi. Uniósł głowę, żeby zobaczyć kto, nieproszony, wtargnął do jego pokoju. Położył ją z powrotem na wypełnionej pierzem poduszce, całą siłą woli powstrzymując się, żeby nie jęknąć. Damien, tylko jego mu tu brakowało. Słuchanie wykładu na temat nieodpowiedniego zachowania było teraz ostatnią rzeczą na jaką miał ochotę.

Smukły blondyn wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Zgrabnie przysiadł na blacie drewnianego stolika. Przeczesał palcami przydługie włosy, z konsternacją przyglądając się leżącemu na łóżku przyjacielowi. Chciał coś powiedzieć, ale w pewnym momencie jakby zmienił zdanie. Rozejrzał się po pokoju.

- Co to za zapach? – spytał zaciekawiony.

- Jaki zapach? – warknął zaskoczony Jay, który przygotowywał się już w duchu, na długi, zwyczajowy ochrzan.

- To od ciebie – mruknął zamyślony nad czymś Damien.

- Chcesz powiedzieć, że śmierdzę? – zadrwił leżący na brzuchu chłopak.

- Nie – westchnął blondyn. – To coś innego. Jest znajomy. Ładny. Z czymś mi się kojarzy.

Jay przypomniał sobie dziewczynę z lasu. To nią teraz pachniał. Dotykała go, kiedy niósł ją w powietrzu. W jego bursztynowych oczach zatańczyły iskierki złości. Idiotka! To wszystko jej wina! Gdyby mu wtedy nie pomogła... właściwie to nie był pewien czy mimo wszystko zostawiłby ją wtedy na pastwę polujących Illi'andin. Jeżeli miał być szczery przed samym sobą musiał przyznać, że i tak by ją stamtąd zabrał. W każdym razie nie było to coś o czym miałby ochotę rozmawiać z Damienem. Ani teraz, ani nigdy.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz – mruknął splatając pod głową ręce i przymykając swoje niezwykłe, bursztynowe oczy.

Rozdział V

Był piękny, słoneczny ranek. Emi z prawdziwą radością wymknęła się z zamku. Dusiła się w czterech ścianach. Potrzebowała kontaktu z naturą, pragnęła wolności, jaką dawał jej tylko las. Szła ścieżką wsłuchując się w wiosenny śpiew ptaków. Rozpoznawała tu niemal wszystkie gatunki. Całą swoją duszą kochała ich trele. Skręciła z wytyczonego, bezpiecznego szlaku, zagłębiając się w gęsty, liściasty las. To była droga na jej ukochaną polanę.

Zanim jeszcze wyszła z pomiędzy drzew, poczuła czyjąś obecność. Chwilę później zobaczyła znajomą sylwetkę, jej uwagę przyciągnęły czarne, potargane włosy. Chłopak stał bosymi stopami na miękkim mchu. Znów miał na sobie tylko spodnie. Najwyraźniej w ten sposób było wygodniej używać mu skrzydeł.

- Cześć – powiedział, jak gdyby nigdy nic, kiedy tylko weszła na niewielką, pokrytą dywanem z niebieskich, drobnych kwiatków, polanę.

Przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Co on tu robił? Chciała podziękować za to, że ją wtedy zabrał z lasu, ale słowa uwięzły jej w gardle, na myśl o tym, jak został za to ukarany. Bez słowa podeszła do niego. Spojrzał na nią odrobinę zakłopotany. Najwyraźniej nie tego się spodziewał. Ominęła go, stanęła za nim. Ze zgrozą spojrzała na jego poranione od chłosty plecy. Musiały sprawiać mu ból. Nie chciała, żeby cierpiał. Bez zastanowienia wyciągnęła rękę. Błyskawicznie odwrócił się ku niej. Złapał ją za nadgarstek.

- Nie! – odezwał się stanowczym głosem.

Zamrugała. Spojrzała na niego nie rozumiejąc. Przecież chciała go tylko uleczyć.

- Dlaczego? – zapytała cichym, lekko zirytowanym głosem.

- Złamałem zasady, spotkała mnie za to zasłużona kara – powiedział spokojnie. – Od początku wiedziałem co robię i byłem gotowy ponieść tego konsekwencje.

- Zasłużona?! – warknęła na niego. – Zwariowałeś?! Przecież nie zrobiłeś nic złego.

Przyjrzał jej się zaskoczony. Roześmiał się. Jej blade policzki zarumieniły się delikatnie. Zawstydzona odwróciła wzrok.

- Przepraszam – mruknął, z wyraźnym trudem powstrzymując śmiech. – Nie spodziewałem się, że ktoś się kiedyś tak przejmie moim losem - zakpił.

- Pozwól mi – poprosiła cicho, kiedy puścił jej rękę.

- Nie – odpowiedział łagodniej, ale ciągle stanowczym tonem. – Nie przejmuj się mną. To nie pierwszy raz.

Jay doskonale pamiętał swoje pierwsze przewinienie. Wówczas uleczył go Damien. Nauczyciele szybko zorientowali się, że tylko on mógł to zrobić. Chłopak wcale nie miał ochoty pamiętać, jak jego przyjaciel został za to ukarany. Illi'andin ze szlacheckich rodów nie karano chłostą. Mieli znacznie gorzej. Jay odgonił od siebie ponure wspomnienia. Przyrzekł sobie wtedy, że to nigdy więcej się nie powtórzy.

Emi wzruszyła ramionami. Nie była zadowolona, że nawet tego nie może zrobić, ale postanowiła odpuścić. Obeszła dookoła polanę. Wcześniej tego nie zauważyła, zbyt zaabsorbowana obecnością chłopaka, ale teraz wiedziała, że coś w tym miejscu było na niej nie tak.

- Nie mogę tu zostać – jęknęła. Teraz czuła to wyraźnie. Jej ukochaną polanę znaczyło znamię śmierci. – Jakieś stworzenie niedawno tutaj umarło.

Jay uśmiechnął się uśmiechem drapieżnika. Wzrok miał odrobinę rozmarzony.

- Aha – mruknął. – Wczoraj upolowaliśmy tutaj sarnę. – Podszedł do jednego z młodych, wpraszających się na polanę klonów. – Dokładnie tutaj, są jeszcze ślady krwi – pochwalił się nie zwracając uwagi na pobladłą twarz dziewczyny.

Emi z trudem przełknęła ślinę. Cofnęła się o krok.

- Przepraszam! – wyrzuciła z siebie, a potem odwróciła się na pięcie i pobiegła przez gęsty las.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay skonsternowany patrzył za znikającą między drzewami dziewczyną. Co on niby takiego powiedział?! Był dumny, ponieważ wczorajsze polowanie należało do naprawdę udanych. Może jednak nie powinien się chwalić? Wkurzony zacisnął pięści. Nie po to czekał tu na nią od kilku godzin, nie wiedząc właściwie czy w ogóle przyjdzie, żeby teraz tak po prostu mu zwiała. W ułamku sekundy przybrał postać szarego wilka i rzucił się w pogoń za dziewczyną.

Nie było to trudne. Już po kilku minutach, warcząc, zagrodził jej drogę. Zatrzymała się opadając na kolana. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła cicho płakać. Towarzysząca Jayowi złość w jednej chwili opadła. Poczuł zakłopotanie. Przybrał swoją ludzką postać. Ukucnął przy dziewczynie.

- Boisz się mnie? – spytał naprawdę zainteresowany jej odpowiedzią.

Przecząco pokręciła głową.

- Nie, to nie to – odpowiedziała poprzez łzy. – Wiem, że musisz polować. Po prostu... - przerwała nie wiedząc jak mu to wyjaśnić – nie potrafię być szczęśliwa w miejscu, w którym tak niedawno pojawiła się śmierć – dokończyła po chwili ciszy.

Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Westchnął. Wstał zwinnie.

- Jeżeli chcesz to pokażę ci inne, równie ładne – oznajmił spokojnie. – Nic tam ostatnio nie umierało, o ile się dobrze orientuję – dodał z ponurym uśmieszkiem.

To była propozycja. Był ciekaw czy dziewczyna przyjmie ją czy odrzuci. Fascynowała go coraz bardziej. I ten jej kuszący zapach... Emi podniosła na niego lśniące od łez oczy.

- Mógłbyś? – zapytała z nadzieją.

- Jasne – odpowiedział, gotowy do lotu, rozkładając skrzydła.

Przysunął się do dziewczyny, żeby ją unieść w powietrze. Nie była zbyt ciężka. Nie przeszkadzała mu w locie. Odsunęła się od niego.

- Możemy iść piechotą? – spytała nieśmiało.

- Nie podobało ci się latanie? – zapytał zawiedziony.

- Nie o to chodzi – uśmiechnęła się do niego delikatnie. – Jeżeli polecimy, to nie będę potem mogła tam sama trafić – wyjaśniła lekko zawstydzona. – Czy to bardzo daleko? Zawsze możemy wrócić powietrzem... - dodała niepewnie.

Jay uznał, że to całkiem logiczny powód. Wzruszył ramionami.

- Jakieś dwie godziny marszu – oznajmił. – Idziemy?

Emi skinęła głową. Z jej oczu zupełnie zniknęły już łzy. Wstała z pokrytej liśćmi ściółki i ruszyła raźnym krokiem, za prowadzącym przez las chłopakiem.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Miejsce do którego zaprowadził ją czarnowłosy Illi'andin wyglądało jak z obrazka. Zachwycona Emi rozejrzała się dookoła. Polana była znacznie większa od tej, na której tak lubiła przebywać. Na skraju lasu rozpościerało się całkiem spore jeziorko, do którego skalnym wodospadem spływał chłodny, górski strumyk. Nad wodą pochylały się wiekowe, płaczące wierzby. Barwne, wiosenne kwiaty, zdobiły skąpaną w promieniach południowego słońca łąkę. Dziewczyna pisnęła z zachwytu. Jak mała dziewczynka rzuciła się w kierunku krystalicznie czystego jeziora. Po drodze zdjęła z nóg wysokie buty i podwinęła nogawki spodni. Woda była wyjątkowo ciepła, jak na tę porę roku.

Jay z rozbawieniem przyglądał się zachwytowi dziewczyny. Patrzył jak rozglądając się dookoła brodzi przy brzegu w sięgającej do kolan wodzie. Rozszerzył oczy ze zdumienia, kiedy wybiegła na brzeg i płynnym ruchem zsunęła z siebie spodnie, a potem delikatną, ciemnozieloną tunikę. W samej, śnieżnobiałej bieliźnie, weszła z powrotem do wody. Jej szczupła sylwetka i drobna postać, otoczona welonem z brązowych włosów, stanowiły całkiem przyjemny widok. Jay poczuł w środku nieprzyjemne ukłucie. Równie dobrze mógłby być częścią tego pieprzonego lasu, bo dokładnie tyle samo zwracała na niego uwagi. Ani trochę mu się to nie podobało, zwłaszcza, że uroczą sarenką z wielkimi oczami pewnie zainteresowałaby się bardziej. Zanim jednak w jego bursztynowych oczach zdążyły rozbłysnąć iskierki złości, Emi odwróciła się ku niemu. Pomachała mu ręką.

- Nie idziesz? – zawołała wesoło. – Uwielbiam pływać – oznajmiła zanurzając się w wodzie po samą szyję. Potem na chwilę zanurkowała, a kiedy się wynurzyła, włosy opadały na jej twarz i ramiona wilgotną kaskadą.

Jay wahał się krótką chwilę, a potem po prostu zrzucił z siebie spodnie i wszedł do wody w ślad za dziewczyną. Pływali przez dobrą godzinę. Emi z zachwytem przyglądała się co chłopak potrafi wyczyniać w wodzie dzięki skrzydłom. Unosiły go na tafli jeziora niczym tratwa, a złożone wcale nie przeszkadzały w szybkim pływaniu czy nurkowaniu.

W końcu, posiniała z zimna dziewczyna, stwierdziła, że najwyższy czas wyjść z wcale nie najcieplejszej wody. Wciągnęła na mokre ciało ubrania i usiadła na samym środku polany, żeby wysuszyć się w promieniach popołudniowego, wiosennego słońca. Jay włożył porzucone na trawie spodnie i usiadł przy niej. Jemu ani trochę nie było zimno. Ziewnął przeciągle, na brzuchu kładąc się w miękkiej trawie. Emi położyła się obok, z zainteresowaniem przyglądając się jego czarnym, opierzonym skrzydłom. Delikatnie dotknęła piór, przesuwając po nich palcami.

- Coś ci się w nich nie podoba? – mruknął zrezygnowany.

- Wręcz przeciwnie – odpowiedziała mu z leciutkim uśmiechem, błąkającym się na twarzy jak u porcelanowej lalki. – Uważam, że są wspaniałe. Tak bardzo zazdroszczę ci, że możesz latać, kiedy tylko zechcesz.

Jaya znowu zaskoczyło stwierdzenie dziewczyny. Nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc po prostu milczał. Potem przyszło mu do głowy zupełnie inne zagadnienie.

- Właściwie to nawet nie wiem jak masz na imię – przyznał rozbawiony. – Jestem Jay Wairudo – przedstawił się dla porządku.

- Emily Maria Morrington – przedstawiła się z promiennym uśmiechem dziewczyna – ale i tak od zawsze jestem Emi.

- W takim razie miło mi cię poznać Emi – oznajmił zadowolony, że wreszcie poznał jej imię.

Potem ziewnął przeciągle. Z bólu nie spał prawie przez całą noc. Przymknął oczy i nawet sam nie wiedząc kiedy, ogrzewany promieniami wiosennego słońca, odpłynął do krainy snów.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Słońce zbliżało się ku zachodowi, kiedy Jay otworzył oczy. Obudził się wypoczęty, ale równocześnie upiornie głodny. Przeciągnął się i usiadł. Rozejrzał się po skąpanej w półmroku polanie. Zaczął przeklinać się w duchu za nieostrożność. Spanie w Anduriańskiej puszczy nie mogło być dobrym pomysłem, chyba, że ktoś chciał się nigdy więcej nie obudzić. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy ujrzał kucającą na skraju polany Emi. Dziewczyna drapała po brzuchu jakieś stworzenie. Mimo doskonałego wzroku, Jay dopiero po chwili zorientował się, że jest to olbrzymi pająk. Na początku jego umysł zwyczajnie nie przyjmował tego do wiadomości. Przeklął cicho. Momentalnie zmienił się w wilka i z groźnym warknięciem znalazł się tuż przy stworzeniu. Pająk był włochaty i czarny, dodatkowo swoją długością przewyższał wzrost dziewczyny, a Jay był przekonany, że jest to jedno z mniejszych stworzeń, które zwały ten las swoim domem. W odpowiedzi na warknięcie, pająk syknął wściekle. Wszystkie siedem par oczu zwróciły się w kierunku zagrożenia. Zanosiło się na walkę. Emi wstała z ziemi.

- Jay, proszę, przestań – obrzuciła wilka błagalnym spojrzeniem.

Bursztynowe oczy drapieżnika pociemniały. Przestać?! On miał przestać?! Przecież to nie on sprowadził podczas jej snu na polanę olbrzymiego pająka! Warknął jeszcze groźniej. Pająk zabulgotał, nastroszył się tak, że jego włochaty kadłub wyglądał teraz jak szczotka do czyszczenia butelek. Dziewczyna stanęła między nimi, tyłem do pająka. Potem uklęknęła między nimi, wyciągając dłoń, by dotknąć szarej sierści na pysku wilka.

- Okazu, idź już – poprosiła cicho, najwyraźniej zwracając się do pająka.

Czarna kula futra podniosła się na całą długość ośmiu cieniutkich nóg. Syknęła niezadowolona. Emi obróciła głowę i spojrzała na niego. Pająk obrzucił ją ostatnim, jakby tęsknym spojrzeniem i zniknął między drzewami, zupełnie tak, jakby rozpłynął się w powietrzu. Dziewczyna z powrotem utkwiła wzrok karmelowych oczu w wilku. Na jej porcelanowej, bladej twarzy wydawały się naprawdę wielkie, a w tym momencie także mocno zatroskane.

- Gniewasz się na mnie za coś? – spytała łagodnie, przysuwając się bliżej wilka.

Jay odskoczył jak oparzony. Poczuł się głupio. Z przykrością zdał sobie sprawę, że spośród dwóch drapieżników, to on był tym mniej oswojonym od głupiego pająka. Poza tym ogarnęło go niezrozumiałe uczucie zazdrości. Chciał mieć Emi tylko i wyłącznie dla siebie. Nie zamierzał się z nikim dzielić. Nawet z pająkiem. Z powrotem przybrał ludzką postać.

- Nie – mruknął naburmuszony. – Po prostu jestem głodny.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Z płóciennej torby wyjęła zawiniątko. Usiadła na miękkiej trawie, sama otwierając drugie. Zaskoczony Jay niemal rzucił się na kanapkę. Uspokojony rozsiadł się wygodnie, tuż obok niej. Na niebie pojawił się już piąty z siedmiu księżyców. Chłopak westchnął. Zupełnie zaniedbał przygotowania do porannego treningu. Musiał poćwiczyć, jeżeli nie chciał na placu oberwać. Emi dostrzegła jego niepokój.

- Wracamy? – zapytała cicho.

Skinął głową. Skończyli jeść. Potem porwał ją w powietrze i zostawił tuż przed szkołą, na skraju lasu. Przez całą drogę zadowolony, ale jednocześnie lekko skonsternowany, obserwował jak bardzo dziewczyna zachwycona jest lotem. Kiedy postawił ją na ziemi, Emi uśmiechnęła się do niego promiennie. Wspięła się na palce, przytuliła się do niego leciutko. Stał niezdolny wykonać żadnego ruchu, gapiąc się na nią zaskoczony.

- Dobranoc – powiedziała wesoło, odwróciła się i pobiegła w kierunku białego pałacu i jego majaczących w księżycowym świetle, pokrytych niebieską dachówką, wież.

- Dobranoc – mruknął, wypuszczając długo wstrzymywane powietrze, ale dziewczyna już nie była w stanie go usłyszeć.

Rozdział VI

To był pierwszy rok, który Emi spędzała w szkole, więc wszystko było dla niej zupełnie nowe i niesamowite. Przyzwyczaiła się już do większości rzeczy, ale dalej czuła się w tym miejscu wyobcowana. Zawsze też było coś, co potrafiło ją zaskoczyć.

W szkole każdy ubierał się jak chciał, panowała w niej więc mieszanka mody praktycznie z całego świata. Były zarówno zgrzebne wełniane suknie, togi, jedwabie, różnobarwne chusty jak i zwykłe, bliskie śmiertelnikom jeansy czy mini spódniczki. Nikt tak naprawdę nie był w stanie się wyróżnić w kolorowym tłumie. Emi zazwyczaj wkładała to, w czym wygodnie było jej włóczyć się po lesie. Lubiła wyciągnięte swetry i długie tuniki w tonacjach brązu i zieleni. Właściwie nic specjalnego. Kiedy jednak rozpakowała przysłaną przez rodziców paczkę, wpadła w zachwyt jaki poczułaby każda dziewczyna w jej wieku. Mama wysłała jej przepiękną, liliową suknię, którą mogła założyć na bal z okazji Nocy Walpurgii oraz bardziej codzienną, jeansową spódniczkę podszytą warstwami białej koronki i niebieski, dobrany do kompletu sweterek. Emi po raz pierwszy od kiedy zaczęła uczęszczać do szkoły poczuła się jak dorastająca dziewczyna, a nie spłoszony potworek, który dopiero co wybiegł z lasu.

Nie potrafiąc oprzeć się pokusie, zachwycona prezentem, włożyła nowe ubranie już następnego dnia rano. Jej pokój w zamku był niewielki, ale jasny i przytulny. Meble były w białym kolorze, zdobione malunkami kremowych kwiatów o przepięknych kielichach i jasnozielonych łodygach. Miała w nim łóżko, na którym trzymała całą piramidę mięciutkich poduszek, przestronną szafę, stolik z dwoma krzesłami i duże, wolnostojące lustro. Teraz przejrzała się w nim, z niesmakiem obserwując swoje potargane, brązowe włosy. Zaśmiała się sama z siebie. No tak, dzikim zwierzętom jej wygląd ani odrobinę nie przeszkadzał, dlatego tak rzadko do tego lustra zaglądała. Nic dziwnego, że wszyscy traktowali ją jak małą dziewczynkę. Starannie rozczesała włosy drewnianą szczotką. Na boku zrobiła prościutki przedziałek. Nie spodobało jej się, więc z powrotem zaczesała je do tyłu. Teraz jednak znowu opadały na oczy i ramiona. Wyjęła z szuflady białą opaskę, którą dostała od Andre na szesnaste urodziny. Rzadko kiedy ją nosiła, ale do spódniczki i sweterka pasowała wręcz idealnie. Poza tym jej brat się ucieszy... o ile oczywiście w ogóle zauważy... Całości dopełniły białe rajstopy i wysokie, zamszowe buty. Emi z radosnym błyskiem w karmelowych oczach stwierdziła, że sama swojego odbicia nie poznaje w tym dużym, niezbyt często używanym lustrze.

Ładnie ubrana i starannie uczesana, w świetnym humorze zeszła na śniadanie. Jak zwykle przyszła jako jedna z ostatnich. Po cichu zajęła swoje miejsce obok Andre. Brat spojrzał na nią szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Potem uśmiechnął się z przekąsem.

- Nareszcie wyglądasz jak człowiek – stwierdził zadowolony.

- Dzięki – burknęła Emi, wiedząc, że lepszego komplementu i tak nie mogła od niego usłyszeć.

Przy śniadaniu jak zwykle dyrektorka, Hanna Rosenberg, monotonnym głosem zaczęła czytać ogłoszenia. Była to sroga, starsza kobieta, przywodząca na myśl jedynie pannę Minchin z „Małej Księżniczki" Francesa Burnetta. Emi czuła do niej niejaką nić sympatii. Kobieta należała do osób surowych, ale sprawiedliwych. W każdym sporze zawsze była gotowa wysłuchać obydwu stron. W pewnym momencie jej monotonny głos ożywił się odrobinę.

- Jak zapewne wszyscy doskonale wiecie, za trzy tygodnie odbędzie się bal z okazji Nocy Walpurgii, święta złych duchów i wszystkich magicznych mocy. Doskonale wiemy, że magia tego święta to jedynie zabobon – napomknęła na wszelki wypadek srogim głosem – ale, tak jak przystało czarodziejskim rasom, będziemy kultywować starożytną tradycję i mam nadzieję, dobrze się przy tym bawić. Dzisiaj z tej okazji, dziewczęta z najmłodszych klas będą miały zajęcia łączone z uczniami z Czarnej Wieży – Emi zaczęła uważniej słuchać. Poczuła się jak głupiutka dziewczynka, mając irracjonalną nadzieję, na wspólną lekcję z Jayem. Miała olbrzymią ochotę na to, by znów go zobaczyć. – Illi'andin z arystokratycznych rodów będą wam towarzyszyć w nauce tańca – dziewczyna poczuła, że uchodzi z niej powietrze jak z pękniętego balonika. Sama nie wiedziała dlaczego poczuła taki zawód. Niewiele wiedziała o rasie demonów, jednego była jednak zupełnie pewna, Jay był wojownikiem, nie arystokratą. – Mam nadzieję dziewczynki, że będzie to dla was ciekawe doświadczenie i będziecie się dobrze dzisiaj bawiły – zakończyła ogłoszenia pani dyrektor.

W sali rozległy się coraz głośniejsze szepty. Mimo odwiecznej nienawiści, czarodziejki zachłannie patrzyły na przystojnych, wysportowanych chłopców Illi'andin, zwłaszcza tych, którzy nie mieli skrzydeł, przez co wyglądali zupełnie jak ludzie. Teraz, w nowej epoce, stanowili naprawdę łakome kąski. Nie jedna marzyła o romantycznej miłości czy choćby balu spędzonym w ramionach księcia demonów. Illi'andin nie posiadali własnych kobiet. Od wieków mieli umowę zawartą z driadami. Wspólnie płodzili dzieci, w lesie nimf zostawały wszystkie dziewczynki, a oni do siebie zabierali chłopców. To była dobra umowa, jednak nie wystarczająca. Driad na świecie było coraz mniej, ponieważ umierały tak, jak przestawały istnieć, brutalnie wyniszczane przez ludzi, ich drzewa.

Emi poczuła na ramieniu rękę brata. Spojrzała pytająco w karmelowe oczy Andre.

- Będziesz na siebie uważała siostrzyczko? – poprosił.

Dziewczynę złościło, że ciągle traktuje ją jak małe dziecko, nie potrafiła mu jednak mieć tego za złe. W końcu od zawsze się o nią troszczył. Zmusiła się do pogodnego uśmiechu.

- Pewnie, że będę – odpowiedziała wstając od długiego stołu i własnego, niedojedzonego śniadania. Zupełnie straciła apetyt. – Idę się przejść – rzuciła cicho i nie niepokojona przez nikogo, wyszła z jadalnej sali.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ranek był pogodny i ciepły. Emi przed zajęciami chciała się chociaż trochę przewietrzyć. Kiedy wyszła z zamku, wbrew sobie, wiedziała już dokąd pójdzie. Po kilkunastu minutach spaceru siedziała już na szerokim, otaczającym chwilowo pustą arenę murze. Zaskoczona zdała sobie sprawę, że wcale nie jest sama przy placu ćwiczeń. Przy szerokim murze zaczęły pojawiać się dziewczęta w różnym wieku. Otoczyły arenę wianuszkiem, co chwilę zerkając w dół. Chichotały i rozmawiały ze sobą zadowolone, pełnymi przejęcia i zachwytu głosami. Emi zauważyła z ciągle rosnącym zdumieniem, że w pewnym oddaleniu od czarodziejek stoją nawet pracujące w pałacu służące, tak samo niecierpliwie i z przejęciem zerkając na plac ćwiczebny.

Po chwili na placu pojawili się Illi'andin. Dziewczyna z rozbawieniem zdała sobie sprawę, jak chłopcy udają, że nic nie robią sobie z obecności zachwyconych obserwatorek, jednocześnie popisując się przed nimi jak tylko mogli. Tak niewiele różnili się od dzieci czarodziei! Emi obserwowała ich równie uważnie, co pozostałe dziewczęta, jednak ona wypatrywała konkretnego celu. Czarodziejki rozpływały się nad ich gibkimi i smukłymi, ale w pełni wyćwiczonymi ciałami. Chłopcy byli nadzy od pasa w górę, co wzbudzało tylko jeszcze większy zachwyt. Opaleni byli równą, powstałą po długotrwałych ćwiczeniach na powietrzu, opalenizną. Zauważyła, że jedynie nieliczni młodzi wojownicy mają skrzydła, a do tego żadne nie przypominały skrzydeł Jaya. Wszystkie były pokryte błoną, jak u nietoperzy, a kolor miały nie czarny, a szary lub błotniście brązowy. Większość Illi'andin wyglądała po prostu jak ludzie. Dobrali się w pary i pod okiem złowrogo wyglądającego wojownika, z podłużną blizną na policzku, rozpoczęli ćwiczenia. Dopiero wtedy zauważyła Jaya. Stał razem z czterema innymi chłopakami o czarnych jak noc, pokrytych piórami skrzydłach. Nie przyłączyli się do ćwiczeń.

Dopiero po dłuższej chwili, do stojącej samotnie grupy podszedł odziany na czarno mężczyzna. Wówczas i oni zaczęli trening. Emi nie była w stanie dostrzec ich ruchów. Były zbyt szybkie, zamazywały się przed jej oczami. Po rozgrzewce dostali broń. Nie ćwiczebną, jak pozostali, a prawdziwą, ostrą stal. Dziewczyna obserwowała trening z zapartym tchem. To było coś niesamowitego. Wyglądało jak prawdziwa walka, taka na śmierć i życie. Unosili się w powietrzu, robili salta i uniki. W pewnym, burzliwym momencie Emi zdała sobie sprawę, że przestała oddychać. Zachłannie zaczerpnęła powietrza. Walczący na arenie Jay odwrócił głowę, spojrzał na nią. Ich oczy na chwilę się spotkały. Jego przeciwnik natychmiast wykorzystał chwilę nieuwagi. Powalił chłopaka na ziemię. Jay z warknięciem poderwał się na nogi, ale wyraźnie nie potrafił się skupić na toczonej zawzięcie walce. Co jakiś czas zerkał w kierunku dziewczyny, za każdym razem obrywając za to bezlitośnie.

Emi zdała sobie sprawę, że otaczające ją dziewczęta zaczynają się zbierać. Spojrzała na słońce. Nawet nie zauważyła kiedy minęły dwie, dzielące śniadanie od zajęć godziny. Z żalem oderwała wzrok od kocich, pełnych gracji ruchów Jaya. Walka Illi'andin wyglądała jak taniec. Dziewczyna, z zachwytem, uświadomiła sobie, ze była prawdziwą sztuką. Niechętnie wstała, zsuwając się z muru i w ślad za innymi, powlekła się w kierunku szkolnych sal.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, Emi zawsze udawało się spóźniać. Nie robiła tego specjalnie, tak po prostu wychodziło, samo z siebie. Teraz, kiedy dotarła wreszcie na korytarz prowadzący ku wielkiej sali, na zajęcia z savoir vivre, oczywiście również była spóźniona. Zaskoczona stanęła w przejściu. Po obu stronach korytarza, pod ścianami ściskały się dziewczęta. Przez środek przejścia natomiast rozciągała się pulsująca błękitną poświatą bariera magiczna. Jak niby ona miała przecisnąć się przez ten tłum do wielkiej sali?! Zadanie zakrawało na niewykonalne. Czego one tu wszystkie chcą?!

Kiedy zaczęła się przepychać pomiędzy warczącymi na nią czarodziejkami, odpowiedź przyszła sama. W ogrodzonym magiczną barierą przejściu pojawili się Illi'andin. Siedmioro młodych chłopaków i starszy, poważnie wyglądający, ale pełen gracji i dostojeństwa nauczyciel. Szli spokojnie, nie rozglądając się ma boki. Na ich twarzach malowała się obojętność. Emi wpatrywała się w nich szeroko otwartymi oczami, jak reszta dziewczyn. Oni byli po prostu cudowni! Równie dobrze mogliby być aniołami, o dziwo brakowało im tylko skrzydeł. Mieli na sobie białe, idealnie skrojone mundurki, z drogiego materiału. Większość musiała być mniej więcej w wieku jej brata, ale dwóch było też wyraźnie młodszych. Nie można było jednak w żadnym razie powiedzieć, żeby wyglądali smarkato.

Emi oderwała od nich wzrok. Rozejrzała się po twarzach oczarowanych dziewcząt. Wyglądało to tak, jakby tylko ona była w stanie zignorować ich urok. Miała jednak ważniejsze rzeczy na głowie, musiała w jakiś sposób dotrzeć do wielkiej sali. Zdawała sobie sprawę, że wcale nie będzie to łatwe. Bariera, która dzieliła korytarz na trzy części była jak szklana tafla akwarium, zupełnie nie do przebycia. Zaczęła przepychać się dalej, tworząc w ten sposób harmider i nieprzyjemne zamieszanie. Stojące do tej pory w miarę spokojnie dziewczyny, zaczęły się nawzajem popychać. Emi została przyciśnięta do niebieskiej poświaty bariery, jednak zamiast się na niej zatrzymać, poczuła jakby przechodziła pod strumieniem wody. Popchnięta przez którąś z czarodziejek, upadła na kamienną posadzkę na środku korytarza, tuż za przechodzącymi środkiem Illi'andin. Zaczęła przeklinać w duchu. W oczach stanęły jej łzy. Teraz już na pewno będzie pośmiewiskiem całej szkoły. Bariera najwyraźniej miała ją przepuścić, pewnie dlatego, że powinna być już dawno w wielkiej sali.

Idący na samym końcu chłopak zatrzymał się. Odwrócił w jej stronę. Na jego obojętnej do tej pory twarzy pojawił się blady uśmiech. Świetnie, tylko tego jeszcze mi brakowało, pomyślała Emi, żeby dodatkowo oni się ze mnie nabijali. Zdziwiła się, kiedy podszedł do niej, podając jej rękę. Zaczerwieniła się wściekle, ale pozwoliła mu pomóc sobie wstać. Poczuła na plecach żar zazdrosnych spojrzeń. Usłyszała ciche westchnienia. Chłopak zachowywał się jakby świat za barierą nie istniał, postanowiła więc, że zrobi dokładnie to samo.

- Dziękuję – odezwała się cicho, walcząc ze sobą, żeby nie wlepić w niego cielęcego wzroku.

Był po prostu idealny. O głowę wyższy od niej, smukły i odrobinę blady, ale to tylko dodawało mu uroku. Złote kosmyki niesfornie opadały mu na czoło. Duże, niebieskie oczy miał okolone ciemnymi rzęsami. Wiedziała, że bez trudu, mogłaby utonąć w ich głębi.

- Masz teraz z nami zajęcia? – spytał kiedy stanęła przy nim. Jego tenor był miękki i aksamitny. Brzmiał jak pieszczota. Chwilę zajęło zanim dotarł do niej sens jego słów. Onieśmielona skinęła głową. – Nazywam się Damien Nataniel Hayazaki – przedstawił się ponownie podając jej dłoń.

- Emily Maria Morrington – odpowiedziała mechanicznie dziewczyna.

- Miło mi cię poznać, Emily – obdarzył dziewczynę najpiękniejszym uśmiechem, jaki w życiu widziała.

Kolana się pod nią ugięły, z trudem utrzymała się na nogach. Zagryzła zęby, nie miała zamiaru na oczach wszystkich zamienić się w galaretę. W miarę spokojna, poszła u jego boku, znikając z pola widzenia rozczarowanych czarodziejek, w wielkiej, balowej sali.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że w sali było ich tylko dwanaście. Ona i jej koleżanki z pierwszego roku. Kiedy tylko weszli do środka podeszła do nich, stając przy fortepianie w rogu olbrzymiej komnaty. Wszystkie wyglądały na bardzo podekscytowane. Zauważyła, że to same czarodziejki, ze starych, szanowanych rodów. Nie było wśród nich żadnych dziewcząt półkrwi. Ukłuło ją nieprzyjemne dotknięcie niesprawiedliwości. Więc te zajęcia miały być poczytywane jako swoistego rodzaju zaszczyt. No cóż, rozejrzała się po twarzach koleżanek, one na pewno tak to traktowały.

Lekcję prowadziła pani dyrektor we własnej osobie. Przez chwilę rozmawiała przyciszonym głosem z nauczycielem Illi'andin. Emi rozbawiło, że obydwoje mają iście greckie, orle nosy, podczas gdy jednak twarzy mężczyzny dodawało to dostojeństwa i uroku, u starszej, eleganckiej kobiety, wyglądało to po prostu srogo. Nie dziwiła się, że wszyscy się jej naprawdę bali.

Dziewczyny szturchały się nawzajem, cicho komentując stojących naprzeciwko chłopaków. Obojętność na ich twarzach zastąpiły aroganckie uśmiechy. Patrzyli na nie z góry, jakby były czymś gorszym. Emi była przekonana, że czarodziejki w ogóle nie zdają sobie sprawy z tych nieprzyjemnych spojrzeń. Mimowolnie spojrzała w kierunku Damiena. Zauważył jej wzrok. Uśmiechnął się do niej leniwie. Wyglądał na mocno znudzonego, ale w jego oczach pojawiły się psotne iskierki. Za to właśnie go polubiła.

Po chwili narady między nauczycielami rozpoczęły się zajęcia.

- Nazywam się Hanna Rosenberg – przedstawiła się pani dyrektor na użytek Illi'andin - jestem zwierzchniczką Białego Pałacu, a to – wskazała dostojnego mężczyznę, w średnim wieku – Robert Del'rante, nauczyciel manier i tańca z Czarnej Wieży. Dzisiejsze zajęcia będą wyjątkowe, ponieważ przygotowujemy się na bal, który stanowi połączenie dwóch kultur. Proszę, dobierzcie się w pary, będziemy ćwiczyć Wiedeńskiego Walca. Ponieważ chłopców jest mniej, dwie pary będą czysto damskie, a prowadziły będziecie na zmianę. Jest was nieparzysta liczba, więc jedna z dziewcząt tańczyła będzie ze mną. Ruszajcie się, szybko, nie mamy czasu – ponagliła nauczycielka zaskoczoną młodzież.

Emi poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, była przekonana, że to właśnie jej przypadnie taniec z dyrektorką. Illi'andin przez chwilę rozmawiali między sobą, a potem z kocimi uśmiechami podeszli wybierać dziewczyny. Zdziwiła się, kiedy Damien podszedł bezpośrednio do niej.

- Zatańczysz? – spytał uprzejmie.

Skinęła głową, ponieważ nie była pewna własnego głosu. Rozpoczęły się zajęcia, a Emi nic nie widziała wokół siebie. Umiała tańczyć, ale z pewnością nie tak jak on. Prowadził jednak tak genialnie, że niemal płynęła w jego ramionach. Cały świat wokół nich przestał istnieć. Nie słyszała surowego głosu pani Hanny i cichych, ale stanowczych porad pana Roberta. Była tylko ona i tańczący z nią Damien. Wszystko działo się jak we śnie. Dwie godziny zajęć upłynęły zbyt szybko. Chłopak pożegnał się z nią grzecznie i odszedł razem z resztą swojej grupy. Przez cały dzień nie potrafiła skupić się na niczym innym. W umyśle widziała jedynie niebieskie, roziskrzone oczy Damiena.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy skończyły się wreszcie zajęcia, słońce zbliżało się już ku zachodowi. Na niebie, w równych odstępach czasu, pojawiały się kolejne, przezroczystobiałe księżyce. Emi z żalem stwierdziła, że jest już za późno na dłuższy spacer po puszczy, ale mimo to nie zrezygnowała zupełnie z wyjścia. Odeszła kawałek od szkoły, po czym niezauważona przez nikogo zagłębiła się w las. Przystanęła zaskoczona, kiedy już po kilku metrach, na wydeptanej ścieżce, zobaczyła Jaya. Niedbale opierał się o pień potężnego drzewa. I tym razem miał na sobie tylko spodnie. Wyglądało tak, jakby czekał tu właśnie na nią. Spojrzała na niego pytająco. Chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle, kiedy w bursztynowych oczach ujrzała z trudem tłumioną wściekłość.

W jednej chwili chłopaka nie było już przy drzewie. Teraz znalazł się przy niej. Cofnęła się. Oparła plecami o pień drzewa. Nie miała jak się dalej wycofać. Jay podszedł do niej, brutalnie chwycił ją za ramiona. Pochylił się nad nią przysuwając twarz do jej twarzy. Był bardzo blisko, zdecydowanie zbyt blisko. Emi poczuła jak ogarnia ją panika. Wiedziała, że to duży błąd. W końcu był drapieżnikiem. Natychmiast odgoniła od siebie strach. Odważnie spojrzała mu w oczy. Czego on od niej chciał?!

- Czemu to zrobiłaś? – warknął, cedząc słowa przez zęby.

Zdała sobie sprawę, że on naprawdę stara się nad sobą panować. Nie chciała go drażnić, sytuacja powoli jednak zaczynała złościć także i ją, poza tym nie miała bladego pojęcia o co mu w ogóle chodzi.

- Zrobiłam co? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie spuszczając wzroku z jego bursztynowych tęczówek i kocich źrenic.

- Dlaczego przyszłaś na trening? – syknął poirytowany.

Teraz już kompletnie zbił Emi z tropu.

- O co ci do diabła chodzi?! – spytała zagniewanym głosem. – Przecież nie tylko ja tam byłam! To jakaś zbrodnia?

- Dlaczego przyszłaś? – powtórzył pytanie cierpkim tonem.

Odepchnęła go od siebie. Odsunął się posłusznie, puszczając jej ramiona.

- Będę miała przez ciebie siniaki! – powiedziała pełnym pretensji głosem, rozcierając dłońmi obolałe miejsca. Wiedziała, że coś musi mu odpowiedzieć. Było jej głupio, ale nie zamierzała go okłamywać. - Chciałam cię zobaczyć – mruknęła, spuszczając wzrok. Jay jęknął, potem się roześmiał. Opadł na ziemię, opierając się o pień drzewa, pod którym stała. - No co? – zapytała poirytowana, siadając obok niego.

Od razu pożałowała swojego nieprzemyślanego działania. Cudownie! Już pierwszego dnia udało jej się pobrudzić swoją nową spódnice. Zdecydowała, że na dłuższy czas wróci z powrotem do spodni. Chłopak przestał się śmiać. Westchnął.

- Przepraszam – powiedział cicho. – Byłem przekonany, że zrobiłaś to specjalnie.

- Dalej nie wiem co takiego zrobiłam – mruknęła.

Spojrzał na nią.

- Ty naprawdę nie wiesz? - Przecząco pokręciła głową. Jay znów się śmiał. – Nieźle przez ciebie dzisiaj oberwałem – oznajmił poważniejąc. – Rozproszyłaś moją uwagę. Nie dość, że się tam pojawiłaś, to jeszcze ubrana w ten sposób... nie mogłem od ciebie oderwać wzroku. Proszę, nie przychodź więcej na treningi.

Emi nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Kompletnie ją tym, nazbyt szczerym, wyznaniem zaskoczył.

- Chcesz powiedzieć, że ci się podobam? – upewniła się zszokowana dziewczyna. – Wasz trening naprawdę był wspaniały – westchnęła cichutko.

Jay przyjrzał jej się uważnie. W jego miodowych oczach zatańczyły iskierki rozbawienia. Leniwym gestem objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. Emi przez chwilę walczyła z nieprzyjemnym uczuciem, że chłopak traktuje ją jak swoją własność. Miała ochotę uderzyć go w twarz. Potem jednak jakby się poddała. Nie chciała, żeby to spotkanie było ich ostatnim, Jay za bardzo ją fascynował. Zresztą, niewiele różnił się od innych niebezpiecznych stworzeń, które znała. W końcu i on był, działającym instynktownie, drapieżnikiem. Przysunęła się do niego, kładąc mu głowę na ramieniu. Uśmiechnął się do niej leniwie.

- Naprawdę nie lubię obrywać, dlatego zazwyczaj jestem najlepszy – powiedział, bez cienia arogancji w głosie. Jay się nie chwalił, on po prostu stwierdził fakt. – Więc proszę, nie przychodź tam więcej. Będziemy spotykać się tutaj, w lesie.

- Dobrze, nie przyjdę. Przykro mi, że przeze mnie oberwałeś – odpowiedziała cicho Emi, błądząc już jednak myślami zupełnie gdzie indziej.

Rozdział VII

Damien uśmiechnął się do siebie. Więc jednak dobrze kojarzył ten niezwykły zapach. Z żalem, przy pomocy magii, pozbył się go ze swojego ubrania i rąk. Nie to, żeby chciał coś ukrywać przed przyjacielem, ale skoro tamten mu nie powiedział... odwdzięczy mu się tym samym. Przeczesał palcami wilgotne po myciu, jasne włosy i skierował się prosto do pokoju rady nauczycielskiej.

Przystanął przed solidnej konstrukcji, dębowymi drzwiami, a potem wszedł nie fatygując się pukaniem. Wspólne pomieszczenie jak zwykle o tej porze było puste. Skierował się prosto do gabinetu swojego wychowawcy. Do tych drzwi także nie zapukał, po prostu, jak gdyby nigdy nic wszedł do środka.

Za szerokim biurkiem, na wygodnym fotelu siedział mężczyzna w średnim wieku. Miał haczykowaty nos i łasicowate oczy. Lata papierkowej pracy i zaniedbanie rutynowych ćwiczeń sprawiło, że jego budowa nie przypominała reszty Illi'andin. Niewielu było chętnych do współpracy z czarodziejami, więc tak naprawdę brano każdego, kto tylko się zgłosił. Oczywiście byli wielbiciele pokoju, jak Robert Del'rante czy Patrick Hayazaki, ojciec Damiena, ale nie było ich zbyt wielu. Jednak nie mogli sobie pozwolić na dalszą, wyniszczającą wojnę, a jakikolwiek rozejm, chwilowo gwarantowało jedynie istnienie Czarnej Wieży. Tak więc robili, to co było trzeba.

Mężczyzna mimowolnie wzdrygnął się na widok Damiena. Chłopak uśmiechnął się leniwym, aroganckim uśmiechem. Rozsiadł się wygodnie na stojącym naprzeciwko biurka, wysokim krześle.

- Mam sprawę, James – powiedział beznamiętnym, niewyrażającym niczego tonem.

- O co chodzi? – spytał tamten niezbyt pewnie.

- Zmieniłem zdanie, chcę wziąć udział w wymianie uczniowskiej. Możesz dopisać mnie do listy – powiedział łaskawie.

Mężczyzna zrobił wielkie oczy. Patrzył niedowierzająco na Damiena. To było coś niezwykłego, wszyscy wiedzieli, jak bardzo chłopak nienawidzi ludzi. Poza tym zadanie było zbyt banalne, zdecydowanie za proste.

- Coś jeszcze? – wydukał James, nie porzucając nadziei, że może jednak nic więcej.

- Tak – potwierdził jego obawy Damien. – Nie chcę brać udziału w losowaniu. Chcę dostać konkretną osobę, Emily Morrington.

Oczy mężczyzny się zaszkliły, jego haczykowaty nos drgnął.

- To niewykonalne – powiedział niepewnie.

- Czy za mało ci się odwdzięczam za przysługi? – zapytał cichym, zwodniczo łagodnym tonem Damien. – Jestem pewien, że sobie poradzisz...

James spuścił wzrok. Wiedział jak niebezpieczne może okazać się drażnienie tego chłopaka. Nie miał zamiaru też tracić korzyści wynikających z ich małego układu.

- Zrobię co w mojej mocy – wychrypiał.

- Mam nadzieję – mruknął Damien, wstając z krzesła. – Do zobaczenia – powiedział niespiesznie otwierając drzwi i wychodząc z dusznego pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Oczy Andre płonęły z nieskrywanej złości. Poczerwieniał na twarzy. Ściskał ramię Emi tak mocno, że ta w końcu ugryzła go, żeby wreszcie ją puścił. Nawet na nią nie spojrzał.

- Nie zgadzam się! – powtórzył po raz kolejny. – Nie macie prawa!

Do tej pory dziewczyna nie sądziła, że ktoś w ogóle mógłby w ten sposób odezwać się do ich dyrektorki. Starszy brat w dalszym ciągu potrafił ją zaskakiwać. Kiedy ogłoszone listę uczniów, którzy mieli spędzić dwa tygodnie w Mrocznej Wieży, a wśród nazwisk znalazła się także Emi, Andre złapał ją za rękę i protestującą natychmiast przyciągnął do gabinetu pani Hanny. Kobieta spojrzała na niego chłodno.

- Rozumiem, że martwisz się o bezpieczeństwo siostry – powiedziała bezbarwnym głosem – zapewniam cię jednak, że nie ma o co. Będzie starannie pilnowana, jak pozostali uczniowie.

- Przecież nikt jej nie zgłaszał! – warknął Andre. – Dlaczego jest na tej cholernej liście?!

- Zgłosili ją twoi rodzicie, chłopcze – powiedziała zimno dyrektorka. – Takie było ich życzenie i nie masz prawa się mu przeciwstawiać.

- Rodzice? – wydukał zbity z tropu Andre.

- Jeżeli to wszystko – powiedziała oschle, wstając zza biurka i odprowadzając ich do drzwi – to może pójdziesz i pomożesz się siostrze spakować?

Pobladły na twarzy Andre pozwolił się niemal siłą wyprowadzić na korytarz. Emi spojrzała przepraszająco na srogą nauczycielkę. Zanim zamknęła za nimi drzwi, pani Hanna obdarzyła ją leciutkim, ledwo zauważalnym, pokrzepiającym uśmiechem.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Z zamku Emi udało się wymknąć dopiero pod wieczór. Kochała Dareshię i jej niebo. Tej nocy nie było widać żadnych gwiazd, ponieważ zbyt jasne światło dawało, wreszcie widoczne, wszystkie siedem księżyców. Strach przed przebywaniem w Czarnej Wieży, złość brata, urok Damiena, to wszystko nie miało znaczenia, wobec tego cudownego, Dareshiańskiego nieba. Kiedy tylko zagłębiła się w las od razu spotkała czekającego na nią Jaya.

- Długo na mnie czekałeś? – spytała odrobinę zmieszana i zaskoczona.

- Od zachodu słońca – mruknął, jakby wstyd było mu się do tego przyznać.

- Jay! To przecież kilka godzin! – jęknęła Emi.

Wzruszył ramionami.

- Dzisiaj jest pierwszy dzień w roku, kiedy widać wszystkie księżyce. Miałem nadzieję, że przyjdziesz.

Dziewczyna nie mogła się nie uśmiechnąć. Poczuła radość z powodu, ze jemu też nie było to obojętne. Coraz bardziej upewniała się w przekonaniu, że wreszcie, pierwszy raz w życiu spotkała swoją bratnią duszę. Chłopak podszedł do niej, porwał ją w ramiona, a potem rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Emi instynktownie oplotła ramionami jego szyję. Uwielbiała latanie! Pod rozjaśnionym białą łuną niebem, było jak w bajce. Jay uśmiechnął się do niej.

- Dobrze, że przynajmniej włożyłaś spodnie – stwierdził rozbawiony.

- Gwarantuję ci, że już nigdy nie pokażę się przy tobie w spódnicy – oświadczyła lekko naburmuszona.

Wylądowali na swojej polanie, tuż nad jeziorem. Skąpana w srebrnobiałym świetle wyglądała przepięknie. Widok zaparł Emi dech w piersiach. Miała nadzieję, że zostaną tu przez całą noc. Naprawdę cieszyła się, że Jay na nią czekał, ponieważ sama nigdy nie zdecydowałaby się tak późno tu dotrzeć.

- Niech będzie – oznajmił wzruszając ramionami. – Na bal możesz iść w spodniach.

Rozłożył się wygodnie na wilgotnej od rosy trawie. Najwyraźniej w ogóle mu to nie przeszkadzało.

- Na bal idę w sukience – oznajmiła siadając obok niego – i nie idę tam z tobą – dodała stanowczym tonem.

Jay uniósł się na łokciu. Spojrzał na nią z wyrzutem.

- Dlaczego? – zapytał prostolinijnie.

Emi miała ochotę go udusić.

- Po pierwsze, mnie nie zaprosiłeś... – warknęła na chłopaka.

- Świetnie, w takim razie teraz zapraszam - rozluźnił się odrobinę, przerywając dziewczynie w półsłowa.

- Po drugie, już jestem z kimś umówiona – dodała odrobinę ostrzej.

Nie była pewna czy taki argument w ogóle do niego dotrze. Miała rację. Bursztynowe oczy chłopaka pociemniały. Zatańczyły w nich iskierki złości.

- Więc powiedz mu, że zmieniłaś zdanie – rozkazał cicho.

- Nie – odpowiedziała stanowczo, patrząc mu w oczy.

- Dlaczego? – warknął na nią.

- Ciągle zadajesz to głupie pytanie – rozeźliła się dziewczyna. – Nie wiem jak u was to wygląda, ale ja nie łamię złożonych wcześniej obietnic! – oznajmiła szorstko.

Gniew Jaya jakby odpłynął. Chłopak rozłożył skrzydła, kładąc się na plecach. Smugi po razach, które otrzymał kilka dni wcześniej były już ledwo widoczne. Patrzył w niebo.

- Lubisz mnie? – zapytał.

Emi westchnęła. Rozmawiało się z nim jak z dzieckiem.

- Lubię – oznajmiła, wpatrując się w niego intensywnie – ale to nie znaczy, że stałam się przez to twoją własnością.

- Rozumiem – powiedział nad czymś zamyślony.

Dziewczyna nie była przekonana czy cokolwiek do niego dotarło. Postanowiła zmienić temat.

- Od jutra, przez dwa tygodnie, będę mieszkała w Czarnej Wieży – oznajmiła cichutko.

Jay gwałtownie usiadł. Jego twarz pobladła.

- Zwariowałaś?! – warknął na nią. – Dlaczego zapisałaś się do tego pieprzonego programu?! Gwarantuję, że nie będzie to dla ciebie ani miłe ani bezpieczne przeżycie!

Dziewczyna zamrugała. Nie spodziewała się tak ostrej reakcji. Tylko tego było jej potrzeba! I tak była już wystraszająco przestraszona tym faktem, a teraz jeszcze Jay...

- Nigdzie się nie zapisywałam – westchnęła odwracając wzrok. – Rodzice mnie zgłosili.

Chłopak przymknął oczy. Uspokoił się. Usiadł za nią, oplatając ją od tyłu ramionami. Wtuliła się w niego jak mała dziewczynka. Potrzebowała tego.

- W takim razie będę musiał cię pilnować – mruknął tuż przy jej uchu, wtulając policzek w jej potargane wiatrem, brązowe włosy.

Rozdział VIII

Z samego rana, jeszcze przed treningiem Jay odszukał swojego wychowawcę. Był to człowiek srogi, ale sprawiedliwy, a przede wszystkim, co liczyło się u Illi'andin najbardziej, był dobrym wojownikiem. Jego włosy posiwiały już ze starości, a on zdecydował się przekazywać zdobytą przez lata wiedzę młodszemu pokoleniu.

- Dlaczego tak późno, zdecydowałeś się dołączyć do programu? – zapytał spokojnie, kiedy Jay napadł go i oznajmił, że musi wziąć udział w wymianie uczniowskiej z czarodziejami.

- To dla mnie ważne – odpowiedział chłopak szczerze – ale nie mogę powiedzieć dlaczego.

Mężczyzna skinął głową, przyjmując słowa ucznia do wiadomości.

- Niewiele da się teraz zrobić – stwierdził. – Jeżeli chcesz, zapiszę cię na listę rezerwową.

- Dobre i to – mruknął niepocieszony chłopak. – Dziękuję – powiedział i odszedł, odprowadzany zmartwionym wzrokiem nauczyciela.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Koło południa, Emi wraz z grupą innych uczniów, o dziwo samych dziewcząt, pod czujnym okiem Roberta Del'rante, nauczyciela manier i tańca Illi'andin, udała się do Czarnej Wieży. Andre stał w bramie, ponieważ nie puszczono go dalej. Jego usta posiniały. Zaciskał dłonie w pięści tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Nie rozumiał, jak rodzice mogli jej to zrobić. Dlaczego?!

- Nie pozwolę im cię skrzywdzić siostrzyczko – wyszeptał sam do siebie.

Nie wiedział jeszcze co zrobi, ale był pewien, że jakoś mu się uda. Podszedł do niego Robert Lander, najlepszy przyjaciel Andre. Położył chłopakowi rękę na ramieniu. Jego rodzina była jedną z tych najbardziej nienawidzących Illi'andin. Nie chcieli pokoju. Gdyby nie mający znaczne wpływy dziadek, nigdy by tutaj nie trafił.

- Pamiętaj, że nie jesteś sam – powiedział cicho, głosem, w którym brzmiała wyraźna obietnica.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Czarna Wieża była równie przerażająca w środku co i na zewnątrz. Czarodziejki rozglądały się po niej ciekawie, spłoszonymi spojrzeniami. Nawet wiecznie rozgadana, przebojowa Klaudia, koleżanka z klasy Emi, wyglądała na przestraszoną. Dziewczęta wprowadzono do wielkiego, mrocznego holu i kazano im czekać. Po kilkunastu, ciągnących się w nieskończoność minutach, wrócił pan Del'rante. Prowadził ze sobą rząd ubranych w czerwone liberie służących. Nie byli to jednak ludzie, tak jak ci pracujący w Białym Pałacu. Istoty najbardziej przypominały chodzące na dwóch nogach jaszczurki, były niezbyt wysokie, o głowę niższe od Emi i miały zupełnie puste, czarne oczy. Większość dziewcząt cofnęła się od nich z obrzydzeniem.

- Teraz będę odczytywał nazwiska – odezwał się nauczyciel, przerywając nienaturalne milczenie. – Każda wyczytana osoba zostanie zaprowadzona do swojego tutejszego opiekuna. Mam nadzieję, że bez trudu zawrzecie nić porozumienia – powiedział zachęcająco, ale jego głos brzmiał tak, jakby sam szczerze w to wątpił.

Emi przełknęła ślinę. Coraz mniej jej się ta wymiana podobała. Była też niezmiernie ciekawa, co będzie, kiedy po balu, Illi'andin będą gościli u nich. Kiedy nadeszła jej kolej, wzięła swój wypakowany po brzegi plecak i poszła posłusznie w ślad za milczącym, jaszczurzym lokajem.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Służący zaprowadził Emi do okazałego, elegancko i gustownie urządzonego salonu. Nie zareagował kiedy podziękowała mu grzecznie. Rozejrzała się po nim zaciekawiona. Kiedy tylko lokaj wyszedł, zamykając za sobą drzwi, w pokoju pojawił się Damien. Emi zamrugała z niedowierzaniem. Jej serce zabiło jak oszalałe. Czy to właśnie z nim miała spędzić dwa tygodnie?

- Nie odpowiedzą ci – oznajmił łagodnie, przeczesując palcami jasne, nieco przydługie włosy. Uśmiechnął się zauważywszy jej pytające spojrzenie. – Służący, nie odpowiedzą. Są pod wpływem narkotyków, żeby nie stanowili zagrożenia. Wykonają każde polecenie, ale żyją w swoim własnym świecie.

Dziewczyna zadrżała. Coś takiego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Teraz wydało jej się najbardziej chorą i okrutną rzeczą z jaką się w życiu spotkała. Damien jednak mówił o tym tak spokojnie... to była jego zwykła codzienność.

- Jak to się stało, że trafiłam akurat na ciebie? – spytała cicho, nie chcąc drążyć tematu jaszczuroludzi.

Chłopak uśmiechnął się czarująco, leniwym, aroganckim uśmiechem. Spojrzał na nią spod długim, czarnych rzęs.

- To proste – stwierdził podchodząc do niej bliżej. – Oszukiwałem.

Emi poczuła, że się rozpływa. Wszystko w niej chciało śpiewać. Nie była jednak głupią, zadufaną w sobie dziewczyną. Nie miała zamiaru przestać drążyć dalej.

- Dlaczego? – zapytała spokojnie.

- Nie pamiętasz mnie, prawda? – roześmiał się dźwięcznym, srebrzystym śmiechem.

Emi spojrzała na niego pytająco. Nie miała pojęcia o co mogło mu chodzić.

- Poznaliśmy się, na początku tygodnia... - stwierdziła wzruszając ramionami.

- Więc jednak nie pamiętasz – posmutniał odrobinę. – Spotkaliśmy się długo, długo wcześniej. Może to ci przypomni... - westchnął cicho.

Ciało Damiena zaczęło blaknąć i stawać się coraz bardziej przezroczyste, w tym samym miejscu w którym stał chłopak, pojawił się olbrzymich rozmiarów, śnieżnobiały kot. Jego futro zdobiły różnej wielkości, asymetryczne, czarne cętki. Spojrzał na nią mrużąc niebieskie, dziwne jak na kota oczy. Otworzył paszczę szczerząc kły. Wyglądał naprawdę groźnie. Emi pisnęła z zachwytu. Kiedyś, dawno temu, doskonale znała te oczy. Opadła na kolana, oplatając ramionami szyję ponad czterysta kilogramowej kociej masy mięśni i futra. Kot szturchnął ją nosem, odsuwając od siebie łagodnie, a potem na powrót przyjął swoją ludzką postać.

- Damien – szepnęła wpatrując się w chłopaka.

- Więc jednak pamiętasz? – mruknął cicho, siadając przy niej na podłodze.

Tym razem wyjątkowo nie obchodziło go czy pogniecie albo pobrudzi ubranie. To przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Przysunęła się do chłopaka, kładąc głowę na jego ramieniu. Przytulił ją czule.

- Jak mnie rozpoznałeś? – zapytała wzruszona. – Byliśmy jeszcze dziećmi... Czy ja się w ogóle nie zmieniłam? – westchnęła z lekką konsternacją.

- Nie za bardzo – stwierdził przypatrując się jej uważnie. – Chociaż gdybym cię zobaczył, nie miałbym pewności... ale ten zapach. Jego nigdy bym nie mógł zapomnieć. To nim przywabiasz do siebie wszystkie drapieżniki – mruknął z urazą.

Roześmiała się perliście. Spojrzała na niego rozbawionym wzrokiem. Przestał być tajemniczym nieznajomym. Całe napięcie, jakie czuła wcześniej w obecności Damiena, cały urok, który nad nią roztoczył w jednej, krótkiej chwili znikł. Teraz był po prostu przyjacielem z dzieciństwa, kimś, kogo całym sercem kochała. Doskonale pamiętała jak wszystkich śmiertelnie wystraszyła bawiąc się z „kotkiem". Miała pięć lat, kiedy rodzice zabrali ją na wyspę Andur. Tam oni i kilka innych, starożytnych rodzin, z wiekowymi tradycjami, pertraktowało z arystokracją Illi'andin. Ona i Damien byli jedynymi zabranymi na wyspę dziećmi. Mieszkali tam przez prawie cztery lata, bawiąc się razem mimo wyraźnego zakazu rodziców. Wspierali się nawzajem w trudnych chwilach i wspólnie utrzymywali swój sekret. Kiedy Emi wraz z rodzicami opuściła wyspę, nie spodziewała się, że go jeszcze kiedyś zobaczy. Teraz wszystkie cudowne, dziecięce wspomnienia wróciły. Wzruszona, tuliła się do niego, śmiejąc się poprzez łzy.

Rozdział IX

Zbliżał się wieczór. Jay czekał w lesie od kilku godzin. Targały nim coraz większe obawy. Od momentu, kiedy zabrał Emi z puszczy, żeby nie stała się „przypadkową" ofiarą polowania, wiedział, że dziewczyna należy do niego, a za czym idzie miał obowiązek ją chronić. Poza tym zdawał sobie boleśnie sprawę, że nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby coś jej się stało. Znali się zaledwie od dwóch tygodni, a on już wiedział, że jeżeli będzie trzeba, poświęci za nią życie. Nawet nie próbował zastanawiać się, jak do tego doszło. Po prostu działał instynktownie, jak zwykle zresztą.

Znudzony chodzeniem w kółko usiadł pod drzewem. Dlaczego się jej tu spodziewał? Przecież nie obiecywała, że przyjdzie... Zawsze jednak przychodziła. Każdego dnia spotykali się w tym właśnie miejscu. Jay westchnął smętnie. To była jej pierwsza noc w Czarnej Wieży, a on nawet nie miał pojęcia jak ją w ogóle odnaleźć, a co dopiero chronić przed innymi Illi'andin. Jego plan do tej pory był prosty. Weźmie udział w programie szkolnym, a potem po prostu wymieni się dziewczyną, która mu przypadnie na Emi. Był czarnoskrzydłym, był wojownikiem, był silniejszy od reszty chłopaków. Mógł więc dostać to czego chciał, bo takie właśnie prawa rządziły Illi'andin. Niewiele było w szkole osób, które mogłyby pokonać go w uczciwym pojedynku, nikt więc nie ośmieli się rzucić wyzwania. Żałował, że nie pomyślał wcześniej, żeby wziąć udział w tej piekielnej wymianie uczniów – najgłupszym pomyśle świata.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Wieczorem, po przyjemnie spędzonym dniu na rozmowie z Damienem, Emi spakowała swoją płócienną torbę i stanęła przy drzwiach, zastanawiając się jak w ogóle ma stąd wyjść. Nie miała pojęcia jak poruszać się po Czarnej Wieży. Kiedy zrobiła krok w stronę korytarza, chłopak natychmiast zagrodził jej drogę.

- Gdzie idziesz? – spytał swoim miękkim, aksamitnym tenorem.

- Do lasu – odpowiedziała cichutko dziewczyna, spodziewała się różnego rodzaju protestów, zawsze tylko je słyszała. – Chodzę tam codziennie – dodała na wszelki wypadek.

Damien uśmiechnął się. Więc prawdopodobnie tak go poznała... To musiała być ciekawa historia, ale będzie musiał zdobyć się na trochę więcej cierpliwości, żeby usłyszeć ją ze szczegółami.

- Dzisiaj nie pójdziesz – powiedział delikatnie. – Przykro mi, ale dopóki mieszkasz w Czarnej Wieży, nie wolno ci wychodzić samej, a ja nie mogę ci towarzyszyć do lasu.

Emi spojrzała na niego błagalnie. Była przekonana, że w puszczy czeka na nią Jay. Potwornie zabolało, kiedy wyobraziła sobie zawód w bursztynowych oczach chłopaka.

- Damien, proszę... ja naprawdę muszę tam iść...

Chłopak, bez słowa, odciągnął ją od drzwi. Posadził dziewczynę na stylowej, bogato zdobionej, obitej ciemnozielonym materiałem kanapie. Całe pomieszczenie umeblowane było w starym, klasycznym stylu. Odebrał od niej torbę. Emi spojrzała na niego zaniepokojona.

- Posłuchaj mnie – powiedział siadając przy niej. – Tu wcale nie jest bezpiecznie. Wielu z nas nienawidzi ludzi – na przykład ja, dodał w myślach, bo Emi do gatunku ludzkiego zwyczajnie nie zaliczał, ona była kimś wyjątkowym, czymś zupełnie innym. – Mogą dla zabawy zrobić ci krzywdę. Rozumiesz to?

Emi rozumiała. Była przekonana, że tak samo właśnie zachowałby się jej brat w stosunku do Illi'andin. Niechętnie skinęła głową.

- Damien... - zaczęła, nie potrafiąc przestać niepokoić się o Jaya.

Chłopak nie pozwolił jej skończyć. Delikatnie odgarnął niesforne kosmyki z jej twarzy. Wziął ją za ręce.

- Emi – powiedział cicho, patrząc jej w oczy. – Chciałbym cię prosić o te dwa tygodnie. Spędź je po prostu ze mną, nie przejmując się niczym innym. Możesz to dla mnie zrobić? Obiecasz mi to?

Dziewczyna zapadła się głębiej w kanapę. Wiedziała, że jeżeli mu to obieca, będzie zmuszona dotrzymać słowa. Tylko, że... Niebieskie oczy Damiena patrzyły na nią z nieskrywaną nadzieją. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało go w jej życiu.

- Dobrze, obiecuję – westchnęła, mając nadzieję, że nie straci w ten sposób przyjaźni Jaya.

Damien uśmiechnął się czarującym uśmiechem, księcia z bajki. Przysunął się do niej bliżej. Spojrzał na nią tak, że na całym ciele poczuła przyjemne mrowienie. Czułym gestem dotknął jej twarzy. Pogłaskał policzek, potem zszedł samymi opuszkami palców niżej, dotykając szyi dziewczyny.

- W takim razie mam dwa tygodnie na to, żebyś zdążyła się we mnie zakochać – zamruczał uwodzicielsko, a jego uśmiech stał się leniwy i arogancki.

Emi z trudem przełknęła ślinę. Wcale nie była pewna, czy Damien żartuje.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Świtało, kiedy Jay zdecydował się wrócić do Czarnej Wieży. Nie mógł spóźnić się na trening, zbyt wiele by go to kosztowało. Przeklinał się za własną głupotę. Mógł przewidzieć, że nikt nie wypuści jej tak po prostu na zewnątrz, bo jakoś przez myśl mu nie przeszło, że Emi mogłaby sama z siebie nie przyjść. Po prostu nie dopuszczał takiej możliwości do swojego umysłu. Pospiesznie zjadł śniadanie i udał się prosto na skąpaną w promieniach słońca arenę.

Rozdział X

Piękny, skąpany w promieniach słońca poranek przeszedł w równie cudowne, wiosenne przedpołudnie. Damien jak zwykle miał długodystansowy plan, a jego początkiem były najbliższe dwa tygodnie. Siedział teraz w pokrytym ciemnozielonym aksamitem fotelu i z zainteresowaniem przyglądał się leżącej na brzuchu, na miękkim dywanie dziewczynie. Rysowała coś przy pomocy węgla drzewnego. Tak, Emi zdecydowanie była częścią jego planu. Przeczesał palcami jasne włosy. To był nawyk, którego nie potrafił się pozbyć, jego jedyna maniera. Przeciągnął się leniwie. Wstał i podszedł do niej. Zmusił się, żeby uklęknąć przy dziewczynie na podłodze, wszystko w nim krzyczało, że to poniżej jego godności. No cóż, na wszystko przyjdzie czas i rozkoszna, dziecinna Emi z pewnością odkryje istnienie stołu... Na razie nie zamierzał jej w żaden sposób ograniczać. Spojrzał na jej rysunek. Był naprawdę niezły, tylko, że... Twarz Damiena natychmiast zobojętniała, stając się bezwyrazową maską. Nieokazywanie uczuć wyćwiczył już w życiu do perfekcji. Złość w chłopaku mieszała się z dużą dozą dezaprobaty i zazdrości. Rysunek Emi przedstawiał szczerzącego kły wilka. Bardzo znajomego wilka. Damien miał ochotę porwać kartkę na kawałki. Jak daleko zaszedłeś, przyjacielu? – pomyślał zawistnie. Jeżeli będzie musiał stoczyć tą walkę, zrobi to bez wahania. I wygra. Damien nigdy nie przegrywał.

- Ładne – mruknął pochylając się nad ramieniem rysującej dziewczyny.

- Tak sądzisz? – zapytała z zapałem, a jej karmelowe oczy zaświeciły się ze szczęścia.

Usiadła uśmiechając się do niego. To było zbyt proste. Emi nie stanowiła dla niego żadnego wyzwania. Chłopak przez chwilę tego pożałował, uwielbiał różnego rodzaju gry, ale w tym samym momencie sam siebie skarcił w duchu. Tym razem było inaczej. To nie miała być zabawa, a ona nie była kolejną z jego lalek.

- Aha – odpowiedział z przekonaniem, a potem przysunął się i oplótł dziewczynę od tyłu ramionami. Wtuliła się w niego ufnie, zupełnie jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Przez chwilę z przyjemnością wdychał jej nadzwyczajny zapach. Potem odezwał się, najmilszym, najbardziej kuszącym tonem, na jaki był w stanie się zdobyć. – Tak sobie pomyślałem, że może poszlibyśmy razem na bal okazji Nocy Walpurgii... To byłoby całkiem niezłe uwiecznienie wspólnych dwóch tygodni.

Uśmiechnął się do niej czarującym, uwodzicielskim uśmiechem i czekał. Spojrzała na niego spłoszonym, sarnim wzrokiem. Jej oczy w jednej chwili posmutniały.

- Naprawdę bym chciała – westchnęła cichutko – ale nie mogę. Obiecałam już komuś innemu, że z nim pójdę.

Jay, ty skurwielu, zamorduję cię za krzyżowanie moich planów! – natychmiast przeszło przez myśl Damienowi. W tym momencie miał ochotę udusić przyjaciela. Jeżeli siedząca przy nim Emi była tą samą dziewczyną, którą kiedyś znał, to nie miał szans jej przekonać, żeby zmieniła zdanie. Nigdy, przenigdy nie złamałaby danego komuś słowa. Sam tego niejednokrotnie w przeszłości doświadczył. Trudno, to też będzie musiał w jakiś sposób przerobić na swoją korzyść.

- Rozumiem – odpowiedział, starannie ukrywając swoje rozgoryczenie. – Jakoś przeżyję ten cios w samo serce – uśmiechnął się do niej rozbrajająco.

Emi zachichotała. Oplotła ramionami jego szyję i delikatnie pocałowała chłopaka w policzek. Wstał, podnosząc ją ze sobą.

- Mogę ci to jakoś wynagrodzić? – spytała zupełnie szczerze.

- Jestem pewien, że coś się znajdzie – wymruczał.

Przerwało im pukanie do drzwi. Damien niechętnie otworzył. Odebrał od jaszczuro-człowieka starannie zapieczętowany list, po czym odprawił służącego. Otworzył go i przeleciał wzrokiem. Czego oni od niego chcą?! Dlaczego akurat teraz?! Zgniótł ozdobny papier w kulkę, położył na dłoni i wysunął przed siebie.

- Płoń – rozkazał stanowczo.

Zgnieciony list zapłonął w jednej chwili niebieskim płomieniem. Damien strzepnął z ręki resztki szarego popiołu. Emi patrzyła na niego zaskoczona.

- Jak to zrobiłeś? – spytała zaciekawiona. – Władasz żywiołami jak mój brat?

Chłopak roześmiał się. Magia Illi'andin najwyraźniej diametralnie różniła się od ludzkiej mocy.

- Potem ci to wytłumaczę – powiedział patrząc w oczy lekko poirytowanej jego lekceważeniem dziewczynie. – Teraz muszę iść, zajmij się czymś proszę. Niedługo wrócę.

Z żalem odwrócił się do niej plecami i wyszedł przez drewniane, solidnie zrobione drzwi.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Damien wyszedł z komnaty, Emi podniosła z dywanu swój szkicownik. Wyrwała rysunek wilka, złożyła kartkę na cztery części i schowała do podróżnej, płóciennej torby, którą natychmiast założyła na ramię. Wiedziała, że nie powinna chodzić samotnie po Czarnej Wieży, ale wieczorem miały być pierwsze integracyjne zajęcia i była pewna, że wtedy nie będzie miała już czasu. Poza tym teraz, kiedy Damien był czymś zajęty przynajmniej nie musiała łamać złożonej mu obietnicy. Taka okazja mogła się więcej nie powtórzyć. Ponownie otworzyła szkicownik, tym razem wyrywając ostatnią stronę. To była mapa Czarnej Wieży, którą Jay naszkicował jej na wszelki wypadek w lesie. Zaznaczył na niej, jego zdaniem, w miarę bezpieczne miejsca i różne ukryte przejścia. Budowla sama w sobie była istnym labiryntem. Plan był jednak na tyle dokładny, że Emi uznała, że trudno z nim będzie się zgubić, zwłaszcza, że pokój, w którym miała nadzieję zastać Jaya był tylko piętro niżej. Starannie składając szkic, nad którym chłopak pracował niemal całą noc, wepchnęła go do torby i wyszła z pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay szedł korytarzem zaciskając pięści w bezsilnej złości. Mijał już drugi dzień, a on w dalszym ciągu nawet nie widział Emi. Znaczyło to, że musiała przebywać na siódmym piętrze, ponieważ wszystkie czarodziejki mieszkające na szóstym zdążył już sprawdzić. To wcale nie wróżyło dobrze, a jedyną osobą, która mogła mu pomóc był teraz Damien.

Chłopak zobaczył przy zakręcie korytarza jakąś szarpaninę. Trzech Illi'andin stało kręgiem nad czwartym. Nie było to honorowe, ale zdarzało się od czasu do czasu. Wzruszył ramionami, nie obchodziło go to. Stali ukryci w cieniu głębokiej wnęki, zaraz przy jednym z przejść. Byli na tyle daleko, że nawet nie musiał koło nich przechodzić. Szedł dalej, spokojnym krokiem, udając, że tamta czwórka to powietrze.

- No mała, zabawimy się trochę – usłyszał kpiący głos Jackoba, jednego ze skrzydlatych.

- Nie żałuj nam – roześmiał się drwiąco stojący obok niego, niższy o głowę Artur.

Jay zawahał się. Przystanął. Więc jego kumple dopadli jedną z czarodziejek. Los ludzi nie obchodził go w najmniejszym stopniu, byli po prostu zwierzyną. Nie pociągały go specjalnie zabawy „jedzeniem", ale nie miał też nic przeciwko. Jeżeli jednak była to koleżanka Emi... Nie chciał, żeby dziewczynie było smutno, kiedy tamtej coś się stanie, a zapowiadało się na to, że tak właśnie będzie. Realnie ocenił swoje szanse w starciu z Jackobem, Arturem i Davem. Tylko jeden z nich był skrzydlatym. To nie powinno być takie trudne. Zmrużył bursztynowe, kocie oczy, podchodząc bliżej grupy. Jeden z chłopaków chwycił ramię dziewczyny. Pisnęła. Jay w jednej chwili rozpoznał ten głos, teraz kiedy był wystarczająco blisko, doleciał go znajomy, rozkoszny zapach. W chłopaku obudziła się furia. W ułamku sekundy znalazł się pomiędzy Emi, a Illi'andin. Warknął ostrzegawczo. Koledzy spojrzeli na niego zszokowani.

- O co ci chodzi? – spytał zaskoczony, ale też zirytowany Jackob.

- Ona jest moja – syknął Jay. – Jeżeli któryś z was spróbuje jej dotknąć, zginie na miejscu.

Groźba była poważna. To nie miała być już zwykła walka na pięści. Chłopacy popatrzyli po sobie, nie byli pewni czy warto. Jackob wyraźnie chciał walczyć, ale Artur z Davem wycofali się po chwili namysłu. W pojedynkę nie miał najmniejszych szans. Obrzucił Jaya wściekłym spojrzeniem, a potem powoli, niechętnie oddalił się korytarzem.

Jay w jednej chwili ochłonął. Obiecał sobie, że policzy się z nimi później. Spojrzał na Emi. Dziewczyna drżała. Podszedł do niej. Natychmiast wpadła w jego ramiona. Przygarnął ją do siebie czułym gestem. Oplótł ją rękami, gładząc jej brązowe, jak zwykle potargane włosy. Zagryzł zęby. Niechętnie zauważył, że w długiej, granatowej tunice i obcisłych, czarnych spodniach wygląda prześlicznie. Przypominała trochę spłoszone, dzikie zwierzątko.

- Nic ci nie jest? – zapytał z troską.

Przecząco pokręciła głową, nie odsuwając się od niego ani na milimetr.

- Przestraszyli mnie tylko – powiedziała cichutko, jednak jej głos wyraźnie się załamał.

- Chodź – mruknął.

Zaprowadził dziewczynę do swojego pokoju, nie wypuszczając jej po drodze z ramion. Podniósł ją delikatnie i położył na wąskim łóżku, a potem sam przytulił się do niej. Przylgnęła do niego ufnie. Przestała drżeć. Jej oddech się uspokoił. Jay poczuł wyraźną ulgę.

- Czemu chodziłaś sama po Wieży? – zapytał z całej siły starając się nie warczeć na nią. – Mówiłem ci jakie to niebezpieczne.

- Szukałam cię – westchnęła, wtulając twarz w jego tors. – Nie mogłam przyjść do lasu, nie pozwolił mi – poskarżyła się cichutko.

Jay poczuł przyjemną, rozlewającą się po całym ciele błogość, kiedy dziewczyna dotknęła nagą skórą jego skóry. Jej ręka obejmowała jego plecy, głowa leżała na jego ramieniu, a twarz wtulała w odsłonięty tors. Chłopak nie chciał, żeby to się kiedykolwiek skończyło. Przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- I miał cholerną rację, nie pozwalając ci wyjść – warknął Jay, zastanawiając się, który z arystokratów jej przypadł.

Wiedział, że jeszcze bardziej od wojowników nienawidzą ludzi, że będą czarodziejkom uprzykrzać życie na każdym kroku, ale przynajmniej miał pewność, że żaden z nich otwarcie nie złamie zasad. Chwilowo przynajmniej fizycznie nic jej nie groziło.

- Udusisz mnie Jay! – jęknęła, a on zawstydzony poluźnił uścisk. - Nie chciałam, żebyś się martwił – wyszeptała smętnie.

Chłopak poczuł się, jakby ktoś smagnął go batem. Więc to ze względu na niego tak się narażała! Jednocześnie jakieś przyjemne ciepło rozlało się po całym jego wnętrzu.

- Głupol – mruknął, wtulając delikatnie policzek, w jej potargane, kasztanowe włosy.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien szedł przez Czarną Wieżę jak burza. Wszyscy schodzili z drogi na widok jego gradowej miny. Czuł strach, nie pamiętał kiedy ostatnio mu się to zdarzyło. Nie było go tylko przez godzinę, a ona w tym czasie zdążyła już zniknąć! To nie było bezpieczne, nie chciał nawet myśleć, co może się jej przydarzyć. Zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokoi na szóstym piętrze i bez pukania wszedł do środka. Tylko tutaj mógł szukać pomocy.

- Jay, potrzebuję... - zaczął, ale w jednej chwili zamilkł.

Zamknął za sobą drzwi i stanął jak wryty. Na łóżku Jaya leżała Emi, a jego przyjaciel tulił ją w swoich objęciach. Więc posunąłeś się aż tak daleko, przyjacielu? Zdecydowanie zbyt daleko! Cokolwiek łączyło do tej pory tą dwójkę, dla ich własnego dobra, jak najszybciej będzie musiało zniknąć. Maska obojętności i leniwy, arogancki uśmiech natychmiast wpłynęły na twarz Damiena. Wszedł głębiej do pomieszczenia. Oparł się o stojący pod ścianą stolik i czekał. Spojrzeli na niego zaskoczeni. Emi zaczerwieniła się uroczo, usiadła. Jay spojrzał z żalem na dziewczynę, która zwinnie wyplątała się z jego ramion.

- Damien, przepraszam, że wyszłam - zaczęła cicho – musiałam... - ale Jay nie pozwolił jej dokończyć zdania.

Gwałtownie zerwał się z łóżka. W jego bursztynowych oczach pojawiła się złość.

- Więc to ty jesteś jej opiekunem?! – warknął na przyjaciela. Brutalnie złapał go za poły eleganckiej koszuli. – Jak mogłeś puścić ją samą?! Odwaliło ci?! Wyobrażasz sobie co mogło się stać?!

Blondyn obrzucił swojego prześladowcę lodowatym spojrzeniem. Ogarnął go zimny gniew. Gdyby stał teraz przed nim ktokolwiek inny niż Jay, w ułamku sekundy pożegnałby się z życiem.

- Nigdy nie pozwoliłem jej wyjść – odezwał się chłodno. – Zostałem wezwany przed radę. Była tylko przez chwilę sama i od razu mi zwiała.

- Mogłeś pilnować jej lepiej – syknął Jay. – Jackob się właśnie do niej dobierał, kiedy ją znalazłem.

Damien drgnął, ale w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że w ogóle go słowa przyjaciela obeszły. Chciał cos powiedzieć, ale tym razem przerwała im Emi. Podeszła do nich. Swoimi drobnymi dłońmi odgięła, zaciśnięte kurczowo na eleganckiej koszuli, palce Jaya. Stanowczo odepchnęła chłopaka i stanęła między nimi. Damien patrzył na nią z pobladłą twarzą. Był przekonany, że żeby ją ochronić naprawdę będzie musiał skrzywdzić przyjaciela. Jay jednak posłusznie dał się odsunąć, zupełnie jak skarcony psiak.

- Przestańcie, obydwaj – poprosiła dziewczyna, w jej głosie była jednak moc i stanowczość. – To moja wina, przepraszam was, że musieliście się o mnie martwić. Damien, przepraszam, że wyszłam. Mówiłam ci, że muszę iść do lasu, ale nie dałeś mi dokończyć, nie pozwoliłeś powiedzieć dlaczego - westchnęła. - To była jedyna okazja, kiedy mogłam znaleźć Jaya. Chciałam go przeprosić za to, że mnie nie było no i bałam się, że będzie się o mnie martwił.

Damien w jednej chwili się opanował. Nie do końca był pewien co się tutaj dzieje, ale skoro Emi była bezpieczna, dalej toczyła się gra.

- Bałem się o ciebie, nie strasz mnie w ten sposób nigdy więcej – powiedział łagodnie, obejmując ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego ufnie.

Jay wytrzeszczył oczy. Warknął. Wtargnął między Emi, a Damiena, odpychając ich od siebie. Stanął zasłaniając sobą dziewczynę.

- Nie dotykaj jej – syknął.

Damien starał się powstrzymać cisnący mu się na usta uśmiech. Jay najwyraźniej nie miał bladego pojęcia jak się przy niej zachowywać. Na wszelki wypadek przygotował osłonę dla siebie i Emi. Nie zawiódł się na dziewczynie. Kopnęła chłopaka z całej siły w piszczel. W bursztynowych oczach Jaya mignęła złość. Damien nie mógł wyjść z podziwu, że jego przyjaciel mimo wszystko panuje nad sobą i nawet nie próbuje oddać dziewczynie.

- Nie jestem twoją lalką! – wrzasnęła na niego. – Nie będziesz mi mówił kogo mogę dotykać, a kogo nie! Pomogłeś mi, za co jestem ci bardzo wdzięczna, ale to nie czyni mnie twoją pieprzoną własnością!

Damien obserwował z rosnącym zdumieniem, jak gniew w oczach Jaya zamienia się w niezrozumienie, a potem rozgoryczenie i smutek. Skulił się w sobie, odsunął.

- Masz rację – powiedział cicho, spuszczając głowę.

Blondyn zagryzł zęby. Chciało mu się wyć. Dlaczego jego porywczy, impulsywny przyjaciel w ten sposób na nią reaguje?! Czemu zrobił jedyną rzecz, która mogła uratować tę sytuację?! Był dziki, drapieżny, jeżeli trzeba było, potrafił być okrutny i sadystyczny, a zachowywał się jak zbity psiak!

Cała złość zniknęła z twarzy Emi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podeszła do Jaya. Dotknęła dłonią jego policzka. Odgarnęła mu z twarzy, niesfornie opadające na oczy, kosmyki.

- Jay, przepraszam, ja nie chciałam... - szepnęła. – Po prostu strasznie nie lubię, kiedy ktoś mówi mi co mam robić. Nie gniewaj się na mnie, proszę.

Tym razem to Damiena roznosiło w środku. Stał jednak spokojnie, masochistycznie przyglądając się sprawiającej mu ból scenie. Bursztynowe oczy spojrzały na Emi ponuro. Chłopak odsunął od siebie jej rękę. Nie skomentował.

- Kiedy zdążyłeś zapisać się do programu? – zadał pytanie, zwracając się do Damiena, zupełnie jakby starał się zignorować obecność dziewczyny.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kwadrans później siedzieli w eleganckim salonie Damiena na siódmym piętrze Czarnej Wieży. Jay nosił w sobie jakieś bardzo nieprzyjemne, przykre uczucie. Nie był tylko do końca pewien co to takiego. Emi siedziała skulona w jednym z obitych zielonym aksamitem foteli, Damien usiadł naprzeciwko niej, a on sam rozwalił się wygodnie na kanapie. Nie był do końca przekonany, czy ta rozmowa ma szansę mu się spodobać. Poza tym wolałby być bliżej Emi, ale nie pozwalała mu na to własna duma.

- Znamy się z Emi od wczesnego dzieciństwa – kontynuował Damien – nie mogłem uwierzyć, kiedy poczułem na tobie jej zapach, ale ty oznajmiłeś mi, że to „nic takiego" – powiedział z wyrzutem. - W każdym razie, kiedy dowiedziałem się, że jej rodzice życzą sobie, żeby wzięła udział w wymianie, nie mogłem pozwolić, żeby trafiła do kogoś innego. Tyle. Teraz twoja kolej na opowiadanie – mruknął.

Jay stwierdził, że to go odrobinę uspokoiło. Dalej gniewał się na Emi, ale przynajmniej nie zżerała go już z taką siłą zazdrość, a nawet zaczął się cieszyć, że Damiena i Emi łączy jakaś nić przyjaźni, bo wspólnie będzie łatwiej ją chronić. Nieprzyjemnie brzmiały mu tylko w głowie słowa dziewczyny sprzed kilku dni, kiedy oznajmiła mu „już jestem z kimś umówiona" gdy oznajmił jej, że idą razem na szkolny bal. Teraz był pewien, że tym kimś jest właśnie Damien.

- Właściwie nie ma o czym – mruknął Jay. – Nie powiedziałem ci, że spotkałem Emi, bo wiem jak bardzo nienawidzisz ludzi.

Przez twarz Damiena przemknął gniew, chłopak jednak szybko się opanował. Dziewczyna pojrzała zaskoczona. Jay zdał sobie sprawę, że powiedział coś nie tak. Wyglądało na to, że przyjaciel z jakiegoś powodu ukrywał przed nią ten fakt.

- Wszyscy Illi'andin nienawidzą ludzi – odpowiedział na pytające spojrzenie Emi Damien. – Jedni bardziej, drudzy mniej, ale tak naprawdę niewielu myśli inaczej. Zresztą ludzie, a zwłaszcza czarodzieje, też nas nienawidzą. Opowiadaj dalej Jay – powiedział z naciskiem.

Chłopak nie wiedział, dlaczego Damien nie mówi Emi prawdy, nie miał jednak zamiaru narażać się na jego gniew, kontynuując tę dyskusję przy dziewczynie. Porozmawiają o tym później.

- Szukałem dobrego terenu do polowań, bawiłem się w kotka i myszkę, z grupą magów, byłem nieuważny i wpadłem w sidła. Nie chciałem stracić ręki więc w nich siedziałem, nie mogąc się przemienić – Jay opowiadał jakby zdawał suchą, wojskową relację. – Pojawiła się Emi, uwolniła mnie. Następnego dnia natknąłem się na tą idiotkę – w tym miejscu pierwszy raz w głosie chłopaka pojawiły się jakiekolwiek emocje - na wybranym na łowy obszarze. Zabrałem ją stamtąd. W sumie to wszystko.

Jay nie miał ochoty zdradzać przyjacielowi, ani nikomu innemu żadnych więcej szczegółów. Emi uśmiechnęła się nieśmiało.

- Skoro już to sobie wyjaśniliście, to może pójdziemy na zajęcia? – zapytała zwracając się do Damiena. – Ja zawsze się spóźniam, ale chyba nie wypada...

Jay przeklął, zerwał się z kanapy. Dla niego kara za spóźnienie byłaby przykra, o tym co czekałoby Damiena wolał nawet nie myśleć.

- To na co czekacie? – warknął na nich. – Odprowadzę was i odbiorę, tak na wszelki wypadek – mruknął patrząc ponuro na przyjaciela.

Chłopak wstał. Przeczesał palcami jasne włosy. Po raz pierwszy tego dnia obdarzył Jaya bladym uśmiechem wdzięczności. Doskonale zdawał sobie sprawę co go czeka za spóźnienie i nie był pewien czy jeżeli dostanie „karę" będzie w stanie zaopiekować się Emi. Od kiedy tylko obaj pojawili się w szkole, byli boleśnie uzależnieni od swojej bezwarunkowej przyjaźni.

Rozdział XI

Emi pierwszy raz od kiedy opuściła hol Czarnej Wieży miała okazję zobaczyć swoje koleżanki. Większość z nich wyglądała na mocno wystraszone. Potulnie słuchały swoich nowych opiekunów. Kilka jednak uśmiechało się promiennie, z dumą i nonszalancją. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że to te, które stoją obok chłopaków, z którymi mieli lekcję tańca. Arystokraci Illi'andin najwyraźniej traktowali je znacznie lepiej od wojowników. Emi była naprawdę wdzięczna losowi, że trafiła właśnie na opiekującego się nią Damiena.

Wspólne zajęcia okazały się wyjątkowo nudne. Słuchali sztandarowych przemówień nauczyciela na temat polityki i nowożytnej historii. Nie dowiedzieli się niczego nowego. Wyglądało to niemal tak, jakby opiekunowie chcieli sprawdzić, czy czarodziejki po dobie spędzonej w towarzystwie Illi'andin w dalszym ciągu żyją. Mężczyzna oschłym głosem zawiadomił ich, że następnego dnia po południu zaplanowana jest wycieczka do jednego z pobliskich miast, a potem kazał im się rozejść.

- Hayazaki, ty i twoja podopieczna zostajecie – rozkazał na koniec.

Emi niemal namacalnie mogła wyczuć niepokój Damiena, jego twarz była jednak nieprzeniknioną maską. Kiedy wszyscy wyszli, nauczyciel zwrócił się bezpośrednio do nich.

- Złamaliście regulamin, poniesiecie tego konsekwencje. Za takie wykroczenie karą jest zielony. Podejdźcie tu, obydwoje – rozkazał obojętnie.

Dziewczyna wstała, żeby wykonać polecenie nauczyciela, ale Damien zagrodził jej drogę.

- Żartujesz, prawda? – zwrócił się niegrzecznie do nauczyciela. – Ona nie jest jedną z nas! – oznajmił stanowczo. – Nasze prawo jej nie dotyczy.

- Teraz mieszka w Czarnej Wieży, więc jej także dotyczą nasze reguły – oznajmił sucho mężczyzna, był w średnim wieku i wyglądał raczej nijako niż dostojnie, jak większość Illi'andin. W jego oczach pojawił się błysk okrucieństwa. Najwyraźniej karanie uczniów sprawiało mu niekłamaną przyjemność.

- Emi wyjdź – powiedział cicho Damien. – Jay czeka na zewnątrz.

- Jak śmiesz! – zaczął mężczyzna, ale wystarczyło jedno spojrzenie w lodowato zimne oczy Damiena, żeby się zamknął. – Dobrze, niech dziewczyna wyjdzie – pozwolił niechętnie.

Przestraszona, nie rozumiejąca co właściwie przed chwilą się stało, Emi wyszła z sali, wpadając prosto w ramiona czekającego na zewnątrz Jaya.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Emi zniknęła za drzwiami, Damien posłusznie podszedł do biurka nauczyciela. Mężczyzna trząsł się z nieskrywanej złości. Z szuflady wyciągnął drewnianą skrzynkę. Z nienawiścią spojrzał na chłopaka.

- Za impertynencję twoja kara wzrosła do czerwonego – oznajmił uśmiechając się z satysfakcją.

Chłopak stał spokojnie, wpatrując się w niego chłodnym wzrokiem. Obojętność i znudzenie na jego twarzy przyprawiały mężczyznę o gęsią skórkę. Otworzył pudełko, w którym na aksamitnym materiale, rzędem leżały pojemniki z kolorowymi płynami. Wyjął ten z czerwonym. Z drugiej szuflady wyciągnął strzykawkę, napełnił ją kolorową cieczą, założył igłę. Damien ze stoickim spokojem podwinął rękaw koszuli i podał mu rękę. Próbował już wszystkich i czerwony wcale nie był z nich najgorszy. Kiedyś, gdy uleczył plecy Jaya po chłoście, za karę podali mu czarny. Wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Nauczyciel z dużą wprawą wbił igłę w żyłę chłopaka. Damien czuł, jak płyn wsącza się w jego ciało paląc żyły żywym ogniem. Nie zmienił jednak obojętnego wyrazu twarzy. Nie zamierzał dawać temu mężczyźnie satysfakcji.

- Czy to już wszystko? – zapytał, kiedy tamten skończył.

Nauczyciel skinął głową, starannie zamykając drewnianą skrzynkę.

- Tak, możesz już odejść – powiedział niechętnie.

Damien odwrócił się i wyszedł, zaraz za drzwiami opierając się o zimną, kamienną ścianę. Bolało jak cholera, ale to nie to było karą. Pieczenie było jedynie efektem ubocznym. Wiedział, że czeka go naprawdę paskudna noc. Co gorsza, znaczyło to, że będzie musiał zostawić Emi sam na sam z Jayem, co ani odrobinę mu się nie uśmiechało.

Odetchnął głęboko i ruszył przed siebie korytarzem. Zaskoczony przystanął, kiedy za rogiem, w jednej z wnęk, wyłożonego surowym kamieniem, korytarza zobaczył czekających na niego przyjaciół. Emi natychmiast przypadła do niego, oplatając ramionami jego szyję. Dużo wysiłku woli kosztowało go, żeby się nie skrzywić. Całe jego ciało płonęło, dotyk dziewczyny sprawiał mu tylko dodatkowy ból. Przytulił ją do siebie delikatnie. Jay jednak wiedział. Podszedł i stanowczo odciągnął ją od przyjaciela.

- Czerwony – odpowiedział niechętnie Damien na pytające spojrzenie przyjaciela. – Mogę spać dzisiaj u ciebie? – spytał niemal błagalnie.

To było najlepsze co przychodziło mu w tym momencie do głowy. Nie był w stanie zbyt jasno myśleć.

- Zgoda, gdzie mam ją zabrać? – zapytał Jay.

- Do mnie – mruknął niechętnie Damien. – Nikt nie będzie wam przeszkadzał. Założyłem osłony.

Emi chciała coś powiedzieć, ale Jay jej na to nie pozwolił. Obrzucił przyjaciela współczującym spojrzeniem i pociągnął protestującą dziewczynę w stronę kamiennych schodów.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Po kwadransie i zawziętej szarpaninie znaleźli się w rozległych komnatach Damiena. Dopiero kiedy zamknęły się za nimi solidne, drewniane drzwi, Jay zdecydował się puścić wkurzoną, wyrywającą się mu dziewczynę. Natychmiast się ku nim rzuciła. W ułamku sekundy zagrodził jej drogę.

- Możemy się tak bawić przez całą noc – westchnął znużony. – Tylko czy naprawdę musimy?

- Dlaczego nie chcesz mnie puścić do niego? – spytała łamiącym się głosem Emi.

Nie zdawała sobie do końca sprawy z tego co się dzieje, ale wiedziała, że jest to coś bardzo niedobrego.

- Nie widzisz, że on sobie tego nie życzył? – warknął na nią.

Dziewczyna odsunęła się od drzwi. Usiadła na dywanie pod kanapą. Skuliła się oplatając ramionami kolana. W jej oczach zalśniły łzy.

- Co mu jest? – szepnęła cicho.

Jay westchnął. Usiadł koło niej obejmując czarodziejkę ramieniem. Pozwoliła mu na to, potrzebowała tego. Wtuliła się w niego ufnie, jak mała dziewczynka. Chłopak wyraźnie zastanawiał się co i ile jej może powiedzieć.

- Illi'andin dzielą się na trzy klasy społeczne – zaczął. – Są senshi, skrzydlaci i arystokracja. Wszyscy jesteśmy wojownikami, ale każdy walczy inaczej. Ponieważ nasza szkoła, to coś jakby koszary, panuje tutaj surowa dyscyplina i za każde przewinienie są kary. Są one jednak zależne od klasy do której się należy. Senshi od zwykłych ludzi różnią się tylko swoją siłą i szybkością. Dla nich podstawową karą są dodatkowe ćwiczenia fizyczne, za naprawdę ciężkie wykroczenie karani są chłostą. Skrzydlaci są sprawniejsi w walce, nasze rany szybciej się goją, każdy z nas ma swoje zwierzę, którego postać potrafi przybierać. Cokolwiek wbrew regulaminowi byśmy nie zrobili, dostajemy razy. Arystokraci mają najgorzej. Nie dorównują nam siłą ani kondycją fizyczną, dopóki nie zmienią się w swoją drugą postać. Za to władają magią, są więc najbardziej niebezpieczni. Nauczyciele się ich boją, najczęściej boją się ich również właśni ojcowie, tak jak w przypadku Damiena – uśmiechnął się smutno. – W każdym razie dyscyplinarnie karani są za wszystko, co tylko znalazło się choćby odrobinę za wyznaczoną przez regulamin linią. Gdyby dostawali chłostę, ich obrażenia goiłyby się tak samo wolno, co u ludzi. Dlatego powstał inny system. Podają im narkotyki o różnych właściwościach. System działa o tyle dobrze, że żaden z nich nie popełni z własnej woli najmniejszego nawet wykroczenia. Musiałby być naprawdę zdesperowany.

Tak jak Damien dzisiaj, pomyślała Emi. Słuchała tego co mówił Jay z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami. Zwyczajnie nie mieściło jej się to w głowie.

- U nas, jeżeli ktoś coś przeskrobie, to zostaje po lekcjach – powiedziała cichutko.

Niewiele mijało się to z prawdą, ponieważ kary w Białym Pałacu polegały zazwyczaj na pomocy wyznaczonym nauczycielom w wolnym od zajęć czasie. Jay prychnął, z trudem powstrzymał się od śmiechu.

- Nie martw się, nic mu nie będzie – mruknął, a dziewczyna wtuliła się w niego jeszcze bardziej. – Rano będzie z nim już wszystko w porządku.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Damien dotarł do drzwi pokoju Jaya, w swoich żyłach czuł już tylko płynny ogień. Zdjął z siebie drażniące nadwrażliwą skórę ubranie. Z niemałym trudem położył się na twardym łóżku. Zwinął się w ciasny kłębek. Oddychał powoli, myśląc tylko o tym, żeby nie zasnąć. Wiedział, że wtedy będzie tylko jeszcze gorzej. W końcu jednak przegrał walkę z płynącym w jego żyłach narkotykiem i zapadł w krótki, niespokojny sen.

Czerwony płyn był wyciągiem z liści narumi, rzadkiej rośliny spotykanej jedynie w północnych lasach Dareshi, połączonym z jadem mirwińskich jaszczurek. Oprócz bólu który powodował, przywoływał także senne koszmary. Damien obudził się z zupełnie zaschniętym gardłem, nie miał jednak siły wstać, żeby napić się wody. Drżał na całym ciele. W przerażającym, nazbyt realnym śnie, wielokrotnie widział jak zabija Jaya. Ból powrócił. W swoich żyłach znów poczuł płynny ogień. Po kilku, wlokących się w nieskończoność minutach, ponownie zapadł z niespokojny sen.

Śnił mu się las. Skąpana w promieniach słońca polana. Emi uśmiechająca się do niego wdzięcznym, dziewczęcym uśmiechem. Zamek. Lecące nad wschodnią wieżą stado olbrzymich nietoperze. Ojciec, obserwujący z rozbawieniem jego reakcję na trzymany w rękach list. Zamknięta, niewielka skrzynia. Ciasnota. Brak powietrza. Strach. Jasna przestronna komnata. Emi, strach w jej oczach, gdy podchodzi do niej by wpuścić w jej żyły oszałamiający narkotyk. Więzienna cela. Jay patrzący przez kraty pełnym zawodu i nienawiści wzrokiem. Kamienny ołtarz. Zakrwawiony nóż w jego własnych rękach. Złożona ofiara. Różany ogród. Emi, ból i odraza w jej oczach. Strach i nienawiść.

Damien obudził się zlany zimnym potem. Zaczynało świtać. W swoich żyłach czuł już tylko lekkie pieczenie. Działanie narkotyku ustawało. Ze wstydem zauważył, że zmoczył łóżko. Przynajmniej nie krzyczał, tak jak inni...

Wstał, jeszcze odrobinę chwiejnie. Telepatycznie przywołał najbliższego służącego. Kazał mu posprzątać pokój. Sam zgarnął swoje wymięte ubranie z podłogi i wolnym krokiem, dochodząc do siebie, udał się do łaźni. Po ciepłej kąpieli, zupełnie już doszedł do siebie. W garderobie czekał na niego czysty, nowy strój. Doprowadził się do porządku, przeczesał palcami mokre włosy i niespiesznie ruszył do swoich komnat.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Damien wszedł do sypialni, Jay i Emi jeszcze spali. Chłopak z trudem odgonił od siebie zimny gniew. To co ujrzał, sprawiało mu niemal fizyczny ból. Jego przyjaciel tulił dziewczynę w swoich ramionach. Wyglądali razem tak naturalnie... Damien po cichu wyszedł z pokoju. Nie zamierzał ich budzić. Zacisnął wargi, tak, że uformowały się w cienką linię. Jak najszybciej będzie musiał coś z tym zrobić. To co było między nimi zaszło już stanowczo zbyt daleko, mimo, że nigdy nie powinno mieć miejsca.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy słońce w całości pojawiło się na niebie, Jay popędził na trening. Damien siedział na kanapie wpatrując się w przestrzeń. Emi skuliła się przy nim, kładąc mu głowę na ramieniu. Jej bliskość wyrwała chłopaka z ponurej zadumy. Jak zwykle niespecjalnie dbała o swój wygląd i po wstaniu rano, wyglądała jak mały, nastroszony kociak. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu dziewczyna nie wytrzymała.

- Na pewno nic ci nie jest? – spytała cichutko, mimo zapewnień Jaya, wcale nie uważała, że wszystko jest w porządku.

Uśmiechnął się do niej odrobinę blado. Przytulił ją do siebie.

- Nie martw się o mnie, u nas to jest 'normalne' i wcale nie zdarza się rzadko – mruknął. – Zjedzmy śniadanie – zaproponował. – Czeka nas dzisiaj paskudna wycieczka.

Emi westchnęła. Zapewnienia Damiena także wcale jej nie uspokoiły. Skinęła jednak głową i razem przeszli do jadalni, w której już czekał suto zastawiony stół. Dziewczyna nie była w stanie prawie nic zjeść. Damien przyglądał się jej zaniepokojony.

- Nie jesteś głodna? – spytał.

- Nie mam ochoty – powiedziała cicho.

- W takim razie co byś zjadła? – uśmiechnął się kusząco.

Działanie narkotyków się ulotniło i znowu był zupełnie sobą.

- Na przykład maliny – westchnęła Emi, tak bardzo nie mogła doczekać się lata!

- Dobrze, niech będą maliny – stwierdził rozbawiony, a ona spojrzała na niego pytająco. Chłopak wysypał na talerz miskę płatków, a potem spojrzał na nie ponaglająco. - Rośnijcie – mruknął cicho, rozkazującym tonem.

Leżące na talerzu, owsiane płatki zaczęły się powiększać i puchnąć, powoli zmieniając się w ciemnoróżowe owoce. One po prostu stały się malinami! Kiedy Damien skończył, podsunął zszokowanej dziewczynie pełne owoców naczynie. Spróbowała. Smakowały zupełnie jak dojrzewające w letnim słońcu maliny. Zamrugała.

- Myślałam, że władasz ogniem – powiedziała oskarżycielskim tonem.

Roześmiał się dźwięcznie. Pokręcił głową.

- Nasza magia jest inna, mówiłem, że ci to później wytłumaczę. Jesteś czarodziejką – stwierdził. – Jaki jest twój talent?

Dziewczyna spuściła wzrok.

- Chwilowo żaden – mruknęła zasmucona. – Potrafię wiele rzeczy, ale niczego nie robię dobrze.

Zaskoczył ją błysk zainteresowania w oczach Damiena.

- Co na przykład możesz zrobić? – spytał starając się by jego głos brzmiał jak najbardziej obojętnie.

Emi wzruszyła ramionami.

- Kiedy przepowiadano nam talenty, dowiedziałam się tylko, że jestem czarodziejką natury, wieszczka nie powiedziała mi nic konkretnego. Umiem odrobinę leczyć, jeżeli naprawdę mi zależy, to moje roślinki szybko rosną no i porozumiewam się ze zwierzętami, co chyba jednak nie jest magią.

- I nie próbowałaś innych rzeczy? – zapytał ponaglająco chłopak.

Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Nie miała pojęcia do czego on dąży.

- Niby po co miałam próbować? – spytała skonsternowana.

- Widzisz, my nie czerpiemy mocy z otoczenia, tak jak czarodzieje – powiedział uśmiechając się kapryśnie. – Nie mamy kontaktu z duchami, nie wykorzystujemy żywiołów, to co nazywacie czarami zależy po prostu od naszej siły woli.

Emi nie rozumiała. Od zawsze uczono ją czego innego. Wpatrywała się pytająco w Damiena. Chłopak wstał od stołu. W ten sposób jej niczego nie wytłumaczy. Wziął dziewczynę za rękę i zaprowadził do bawialni. Wskazał na jedną ze srebrnych, leżących na ciemnozielonej kanapie poduszek.

- Wznieś się – mruknął, a przedmiot po chwili już lewitował w powietrzu. Moment później podleciał i znalazł się w jego dłoniach. – Spróbujesz? – zaproponował z uśmiechem. – Musisz skupić się na tym co chcesz zrobić, pomyśleć o tym, a potem ukierunkować swoje pragnienie jakimś słowem. To nic trudnego. Dzięki temu nie jesteśmy ograniczeni, tak jak czarodzieje, do jednego źródła. Możemy zrobić wszystko, na co starczy nam sił.

- I naprawdę myślisz, że ja też tak potrafię? – spytała powątpiewająco.

- A co szkodzi ci spróbować? – uśmiechnął się do niej uroczo. – Najwyżej się nie uda i już. – Położył poduszkę na podłodze. – Podnieś ją – zaproponował.

Emi nie bardzo wierzyła w powodzenie takiej próby, nie chciała jednak sprawić patrzącemu wyczekująco chłopakowi przykrości. Spróbowała. Wyobraziła sobie latającą poduszkę. Z całego serca zapragnęła, żeby ta się ruszyła.

- Wznieś się – powiedziała surowym tonem do srebrnego przedmiotu.

To co stało się później przypominało tornado. Cały pokój zaczął wirować. W powietrzu zaczęły latać obite zielonym aksamitem fotele i kanapa. Z półek pospadały wszystkie książki i one też zaczęły unosić się w powietrzu, wirując w dzikim tańcu. To samo stało się ze stołem i krzesłami. Dywan uciekł spod ich stóp przewracając ich na podłogę. Damien rzucił się do przodu, zakrywając sobą leżącą dziewczynę. Postawił wokół nich najmocniejszą osłonę, na jaką go było stać.

- Emi, przestań! – krzyknął rozpaczliwie. – Proszę cię przestań!

Oszołomiona dziewczyna zamarła, przymknęła oczy, przestała oddychać. Przedmioty zaczęły spadać na podłogę, uderzając w rozciągniętą przez Damiena osłonę. Wszystko zwaliło się na bezładną kupę. Kiedy pokój się uspokoił chłopak wstał. Zaczął się śmiać. Emi była wyczerpana. Z trudem usiadła. Spojrzała na niego jak na wariata.

- No co? – spytała zirytowana.

Chłopak wskazał ręką na drewniany parkiet przed nimi.

- Ruszyło się wszystko – powiedział pomiędzy wybuchami niekontrolowanego śmiechu – tylko nie ta cholerna poduszka!

Rozdział XII

Drżąca ze strachu Ana siedziała na twardym, drewnianym krześle. To był jakiś koszmar. Do tej pory bardzo entuzjastycznie podchodziła do wymiany uczniowskiej z Illi'andin, ale teraz, kiedy znalazła się w Czarnej Wieży doskonale zrozumiała dlaczego ludzie tak bardzo ich nienawidzą. Serce stanęło jej na moment, kiedy pomyślała o tym co mogłoby się stać, gdyby nie jej talent. Chłopak, który miał się nią opiekować, najzwyczajniej w świecie próbował ją zgwałcić. Nie wiedział jednak, że panowała nad dźwiękami, nie spodziewał się ataku. Potworny hałas ogłuszył go, a ona zdołała uciec. Kiedy jednak zgłosiła całe zajście pilnującemu ich wychowawcy, ten wzruszył ramionami, wyznaczył chłopakowi karę, a ją odesłał do innego, z listy rezerwowej. Nie było mowy o powrocie do Białego Pałacu. Teraz siedziała w niewielkim, przypominającym celę w koszarach pokoiku, zastanawiając się nad tym, czy może być jeszcze gorzej. Wzdrygnęła się, kiedy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł wysoki chłopak. Jak oni wszyscy nie nosił koszulki, a jego tors zdobiły wyraźnie zarysowane pod opaloną skórą mięśnie. Z pleców chłopaka wyrastały ogromne, pokryte czarnymi piórami skrzydła. Przystanął zaskoczony jej widokiem.

- Co tu robisz?! – warknął, a w jego miodowych oczach zobaczyła gniew.

- Pan Del'rante mnie tu przysłał – odezwała się cicho. – Po pewnym „incydencie" – wstydziła się dokładnie opowiedzieć co się stało – zmienił mi opiekuna, a ty byłeś na liście rezerwowej.

Chłopak syknął. Podskoczyła na krześle, kiedy uderzył pięścią w kamienną ścianę. Spojrzał na nią z obrzydzeniem, jakby była jakimś ohydnym robakiem.

- Zostań tu – warknął, po czym trzaskając drzwiami wyszedł z pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay szedł szerokim, kamiennym korytarzem. Był wściekły, Na śmierć zapomniał o tej piekielnej liście rezerwowej. Teraz jeszcze nauczyciel powiedział mu, że nic się nie da zrobić. Zależało mu na tym, owszem, ale dopóki nie dowiedział się, że Emi bezpiecznie mieszka z Damienem. Był zły, ale wiedział, że to tylko i wyłącznie jego własna wina. Za głupotę się płaci. Miał nadzieję, że jego przyjaciel będzie potrafił coś na to poradzić. Nie zamierzał spędzić kolejnych dwóch tygodni na niańczeniu jakiejś głupiej dziewuchy, a potem jeszcze dwóch następnych w Białym Pałacu. Z rozmachem otworzył drzwi własnego pokoju. Dziewczyna siedziała tam gdzie ją zostawił. Spojrzała na niego spłoszonym, sarnim wzrokiem. W Jayu aż się zagotowało. Obudziły się jego łowieckie instynkty. Czuł jej strach. Miał ochotę rozszarpać jej gardło. Zamiast tego brutalnie chwycił ją za ramię i wypchnął z pokoju. Zaczęła protestować. Zignorował to. Chwilę później wspinali się już po prowadzących na siódme piętro schodach.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Drzwi, przez które wepchnął ją chłopak Illi'andin prowadziły do przestronnego, jasnego salonu. Rozejrzała się po nim oszołomiona. Na ciemnozielonej, pokrytej aksamitem kanapie siedziała czarodziejka, a obok niej elegancko ubrany blondyn. Obydwoje byli czymś bardzo rozbawieni. Ana musiała w duchu przyznać, że to najprzystojniejszy chłopak, jakiego w życiu widziała. Nie potrafiła odwrócić od niego wzroku. Blondyn przeczesał palcami ułożone w artystyczny nieład, jasne włosy. Spojrzał pytająco na nieproszonych gości. Oczy miał tak niesamowicie niebieskie, że serce Any aż podskoczyło w środku. Poczuła niesamowitą zazdrość, o dziewczynę, która tak beztrosko siedziała na kanapie tuż obok niego. Czemu jej samej coś takiego nie mogło się trafić? Nie, ona zawsze musiała mieć pecha. Czarnoskrzydły wypchnął ją na środek pokoju. Spojrzał spode łba na siedzącą na kanapie dwójkę.

- Zrób coś z tym – zażądał stanowczo.

Blondyn uśmiechnął się leniwym, aroganckim uśmiechem. Miał znudzony wyraz twarzy, uważny obserwator mógł jednak zauważyć, że cała sytuacja go niezmiernie bawi.

- A kto to w ogóle jest? – zapytał.

- Czarodziejka, nie widać? – warknął jej ciemiężyciel.

Siedzący na kanapie chłopak zignorował jego gniewny ton.

- Co ona tu robi? – zapytał aksamitnie brzmiącym tenorem.

Czarnoskrzydły westchnął. Podszedł do siedzącej na kanapie pary. Usiadł obok brązowowłosej dziewczyny.

- To mój przydział – mruknął niechętnie. – Byłem na liście rezerwowej. Damien, możesz to jakoś załatwić? – spytał, ale tym razem w jego głosie brzmiała prośba.

Brunetka zerwała się z kanapy. Jej karmelowe oczy zalśniły złością. Obydwaj spojrzeli na nią pytająco.

- Czy wyście obydwaj powariowali? Mówicie o niej jakby była jakąś rzeczą! – wrzasnęła na nich. – Jay, skoro nie chciałeś brać w tym udziału, to po jakie licho zapisałeś się na tą listę?! – Ana niedowierzająco patrzyła jak czarnoskrzydły spuszcza głowę, odwracając od drobnej, dziewczęcej postaci wzrok. – Damien, ani się waż z tym czegokolwiek robić. Na własnej skórze przekonałam się, jak traktujecie czarodziejki! Z Jayem chociaż będzie bezpieczna. – Chłopak chciał zaprotestować, ale zignorowała go podchodząc do zaskoczonej Any. – Jestem Emi – przedstawiła się z przyjaznym uśmiechem, podając jej dłoń.

- Ana – odpowiedziała dziewczyna nieśmiało, uścisnąwszy jej dłoń.

Nie znała tej czarodziejki, więc prawdopodobnie była z młodszej, przybyłej w tym roku do Białego Pałacu, grupy. W każdym razie najwyraźniej dobrze się złożyło, że ją spotkała.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Złość Jaya ustąpiła miejsce niechęci i konsternacji. Dodatkowo co chwila, gdy tylko Emi znalazła się chociaż o centymetr bliżej Damiena niż jego, ogarniała go zazdrość z którą nie potrafił sobie poradzić. Dzień zapowiadał się paskudnie.

Kilka dzielących ich od wycieczki godzin spędzili wspólnie we czwórkę. Damien wyglądał na znudzonego, usiadł wygodnie w fotelu i zaczął czytać oprawioną w skórę książkę. Emi rozmawiała z Aną, która wyraźnie się ożywiła i przestała wyglądać jak zahukana sarenka. Śmiertelnie obrażony Jay wyciągnął się na kanapie, rozprostowując skrzydła i ignorując wszystkich dookoła. Przynajmniej dobre było to, że teraz jego też dotyczyły plany wycieczki do Morven, jednego z pobliskich miast Illi'andin, która nie koniecznie miała być dla czarodziejek bezpieczna.

Po południu zebrali się do wyjścia. Emi pogoniła ich półgodziny wcześniej, wiedząc już co czeka chłopaków za jakiekolwiek naruszenie surowej dyscypliny panującej w Czarnej Wieży. Jay spojrzał zaskoczony, kiedy wychodząc z komnat, Emi złapała go za rękę, swoją drobną dłonią.

- Jay, nie pozwól, żeby ktoś ją skrzywdził – poprosiła cicho.

Chciał na nią wrzasnąć, wygarnąć jej, że to nie leży w jego interesie. Zdał sobie sprawę, że nie potrafi jej odmówić, nie mógłby znieść zawodu w tych karmelowych oczach. W odpowiedzi więc tylko niechętnie skinął głową. Emi obdarzyła go promiennym uśmiechem i pociągnęła za sobą korytarzem, by dogonić znikających za rogiem Damiena i Anę.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ku wielkiemu zdziwieniu i rozczarowaniu czarodziejek, miasto Illi'andin wyglądało aż nazbyt zwyczajnie. Pobielone domy, starannie kryte, równiutko ułożoną strzechą, stały rządkiem wzdłuż głównej ulicy. Sklepy przyciągały uwagę barwnymi wystawami. Drzewa i klomby kwiatów na skwerach wyglądały zachęcająco i dawały przyjemny cień. Jedyną cechą, która różniła Morven od ludzkich miast, była górująca nad osadą wieża garnizonu. Ulice były jednak puste, nikogo nie było na nich widać. Ana rozglądała się dookoła zaciekawiona. W pobliżu wesołej, roztrzepanej Emi, która święcie wierzyła w to, że w razie czego chłopcy Illi'andin je obronią, ona także przestała się bać. Jej serce zabiło jak oszalałe, kiedy zbliżył się do nich leniwie, arogancko uśmiechnięty Damien. Pozazdrościła nowo poznanej koleżance, że to właśnie ją od niechcenia, jak gdyby nigdy nic objął ramieniem.

- To na pokaz – mruknął cicho, ale tak, żeby obie mogły go usłyszeć. – Tak naprawdę większość Illi'andin całe życie mieszka w koszarach. Nie potrzebujemy żadnych miast. Arystokraci dla odmiany mają zamki – dodał uśmiechając się ponuro. – Oczywiście warowne – dodał ironicznie. – Żyjemy po to by walczyć.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Popołudnie spędzili siedząc na trawie, ogrodzonego pastwiska i słuchając kolejnego propagandowego wykładu z historii ludzi i Illi'andin. Znudzona Emi rozglądała się dookoła. Obrażony na cały świat Jay siedział tuż przy jej boku milcząc, natomiast Damien cichym głosem tłumaczył coś zafascynowanej Anie. Po wysłuchaniu nauczyciela poszli obejrzeć garnizon, jednak tylko z zewnątrz. Uwagę dziewczyny przyciągnęły dwie areny, podobne w budowie do tej w szkole, jednak znacznie mniejsze. Na jednej z nich coś zaczęło się dziać. Zaciekawiona Emi podeszła do otaczającego ją muru. Trzech rozbawionych mężczyzn wyszło na środek piaszczystego placu, mieli ze sobą długie włócznie. Przez inne drzwi wypuszczono rozszalałego, ogromnego niedźwiedzia. Rozpoczęła się walka, a raczej z tego co zauważyła dziewczyna, rzeź. W oczach stanęły jej łzy, kiedy pierwszy brutalny cios dosięgnął oszołomione, rozdrażnione zwierzę. Illi'andin poruszali się niesamowicie szybko. Umysł Emi wypełniła gorycz i złość. To była rozrywka, nie walka. Jak oni mogli? Dziewczyna skupiła całą swoją wolę. Wyobraziła sobie, że niedźwiedź rośnie, że się przekształca. Po niecałej minucie oniemiali mężczyźni uciekali przed ogromnym, ziejącym ogniem jaszczurem.

Arenę otoczyła cała wycieczka. Ktoś coś krzyczał. Do dziewczyny nic nie docierało. Stała oszołomiona, wpatrując się w atakującego mężczyzn smoka. Nagle poczuła na ramieniu delikatny dotyk Damiena.

- Emi, przestań, proszę – wyszeptał tuż do jej ucha.

- Jak? – jęknęła, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego co robi.

- Wyobraź sobie, że to znowu niedźwiedź – poprosił.

Nikt nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy wpatrywali się w smoka. Dziewczyna zaczęła błagać w myślach, żeby ten piekielny smok zniknął. Z całych sił zaczęła w myślach przemieniać go z powrotem w niedźwiedzia. Nie mogła uwierzyć, kiedy podziałało. Zlani potem mężczyźni uciekli z areny, na której zwierzę zostało zamknięte. Jak w pułapce.

- Oni go zabiją – wyszeptała ze łzami w oczach.

Damien przymknął oczy. Westchnął.

- Przenieś się – mruknął. Niedźwiedź jakby rozpłynął się w powietrzu. – Nic mu nie będzie – powiedział cicho do dziewczyny.

Mimo zażegnanego niebezpieczeństwa, poruszenie i harmider nie ustały. Przed grupą uczniów znaleźli się dwaj, pilnujący ich nauczyciele. Pojawił się także starszy, dostojnie wyglądający, czarnoskrzydły Illi'andin.

- Który to zrobił? – zapytał surowym, ale wyjątkowo spokojnym głosem. – Jeżeli będę musiał użyć serum prawdy, kara będzie po stokroć gorsza – dodał cicho.

Wśród uczniów zapanowało podniecenie. Podniesione szepty niosły się echem po pustym placu. Emi widziała, jak pobladły twarze wszystkich arystokratów. Tylko oni władali magią. Nikt nie spodziewał się, żeby była do tego zdolna którakolwiek z czarodziejek. Zadrżała. Damien stanął przednią. Hardo spojrzał w oczy czarnoskrzydłego.

- Ja – powiedział pewnie, a na jego twarz wpełzł leniwy, arogancki uśmiech.

- Jak się nazywasz? – zapytał mężczyzna.

- Damien Nataniel Hayazaki – odpowiedział bez cienia lęku chłopak.

- Miałeś w tym jakiś konkretny cel? – kontynuował czarnoskrzydły.

Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Damiena. Zarówno Illi'andin jak i czarodziejki całą swoją uwagę skupiali właśnie na nim. Cała grupa patrzyła na chłopaka niedowierzająco, pełnymi trwogi spojrzeniami.

Damien przeczesał palcami złociste włosy. Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, nie spuszczając jednak wzroku z ciemnych oczu mężczyzny. Z jego twarzy nie schodził pewny siebie uśmiech.

- Nudziło mi się – odpowiedział hardo.

Nauczyciele wyglądali na mocno zaskoczonych. Czarnoskrzydły przez chwilę coś rozważał, jednak to Jay wykonał pierwszy ruch. Od początku, kiedy tylko Damien przyznał się do winy, zaciśnięte w pięści dłonie chłopaka drżały. W jego oczach malowała się złość. Teraz podszedł, by stanąć jedynie o krok od przyjaciela. Był od niego niemal o głowę wyższy i znacznie szerszy w ramionach. Ogarnięty furią wyglądał naprawdę groźnie.

- Ty idioto! – wrzasnął, chwytając Damiena za ramiona. – Co ci odwaliło?! Uważasz, że to świetny moment na popisywanie się?!

Blondyn nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał na Jaya. Czarnoskrzydły chłopak pchnął go na ziemię. Rzucił się na niego z pięściami. Natychmiast został odciągnięty przez stojących dookoła nich Illi'andin. Damien wstał, w dalszym ciągu go ignorując. Otrzepał starannie ubrudzoną piaskiem marynarkę. Wyczekująco spojrzał na mężczyznę, z którym wcześniej rozmawiał. Tamten też zignorował całe zajście.

- Srebrny – oznajmił stanowczo, a potem, nie powiedziawszy ani słowa więcej, oddalił się w kierunku garnizonu.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zamieszanie ucichło, ale wszyscy w dalszym ciągu wlepiali pełne podziwu, zalęknione spojrzenia w wyprostowaną, pełną wdzięku i arogancji sylwetkę Damiena. Kiedy tylko ruszyli w powrotną drogę do szkoły, Emi natychmiast przypadła do chłopaka. Wtuliła się w jego ramię.

- Ja...- zaczęła cichutko, właściwie nie wiedząc co chce powiedzieć, ani jakimi słowami mogłaby mu podziękować. Z całego serca też pragnęła go przeprosić.

- Cii – odezwał się do niej spokojnie. – To nie twoja wina – szepnął jakby czytając jej w myślach. – Możesz go uspokoić? – spytał wskazując głową idącego na końcu grupy, zaciskającego pięści Jaya.

- Spróbuję – mruknęła, wiedząc, że będzie to nie lada wyzwanie.

Niechętnie puściła rękę Damiena i poczekała aż wszyscy przejdą by zrównać krok z czarnoskrzydłym.

- Jay... - zaczęła cicho.

- Nie teraz! – warknął, nie patrząc na nią.

- Jay, proszę, posłuchaj mnie przez chwilę – powiedziała łagodnie.

Obrzucił ją wściekłym spojrzeniem bursztynowych oczu.

- Widziałaś co zrobił, zamierzasz go bronić? – zapytał rozdrażniony.

- Jay, to nie on to zrobił, tylko ja – szepnęła cichutko, zawstydzona, jak to miała w zwyczaju, zasłaniając twarz długimi włosami.

Twarz chłopaka z gniewnej zmieniła się w zaskoczoną. Potem śmiertelnie pobladł. Z trudem przełknął ślinę. Brutalnie chwycił jej ramię. Spojrzała na niego przestraszona.

- Nigdy więcej nie waż się powtórzyć tego na głos – warknął na nią, cedząc słowa przez zęby.

Popchnął ją przed siebie, ale zdążyła jeszcze zauważyć, jak cały drży. Gniew w jego oczach zastąpił strach, a ona wiedziała, że bał się właśnie o nią.

Rozdział XIII

Szli szerokim korytarzem Czarnej Wieży. Emi z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy. Przez swoją bezmyślność i nieświadomość narobiła Damienowi kłopotów. Usłyszała, jak idący za nią Illi'andin rozmawiają przyciszonymi głosami. Byli mocno podnieceni.

- Jak zwykle nie brakuje mu tupetu i odwagi – stwierdził jeden, a dziewczyna była przekonana, że rozmawiają właśnie o Damienie.

- Ja bym to raczej nazwał głupotą – mruknął jeden z arystokratów. – Srebrny jest jak ogień w żyłach. Ma za zadanie tylko i wyłącznie sprawiać ból. Nigdy nie chciałbym na niego zasłużyć.

Emi przełknęła ślinę. Przyspieszyła kroku. Nie chciała słuchać tej rozmowy. Musiała coś zrobić! Nie miała tylko pojęcia co... Doszli na siódme piętro. Otworzyli drzwi komnat Damiena. Chłopacy rozmawiali o czymś cicho, wpuszczając do środka niczego nieświadomą Anę. Nikt w tym momencie nie zwracał na Emi uwagi. Dziewczyna postanowiła to wykorzystać. Znała już narysowany przez Jaya plan Czarnej Wieży na pamięć. Wycofała się po cichu i zniknęła za zakrętem korytarza. Udało jej się przemknąć bez zwracania czyjejkolwiek uwagi i już chwilę później stała pod drzwiami pokoju nauczycielskiego. Zapukała. Nikt nie odpowiedział. Zauważyła idącą korytarzem grupkę chłopaków Illi'andin. Doskonale pamiętała co stało się ostatnio. Niewiele myśląc otworzyła drzwi gabinetu i zniknęła w środku. Niewielki wypoczynkowy salon był pusty, ale na zachodniej ścianie znajdował się szereg prostych, drewnianych drzwi. Jedne z nich były otwarte. Za drewnianym, prostym biurkiem siedział mężczyzna o szpakowatym nosie i łasicowatych oczkach. Emi nieśmiało weszła do jego pokoju. Zaskoczony podniósł na nią wzrok.

- Czego tu szukasz? – warknął nieuprzejmie.

Dziewczyna wiedziała, że zbliża się wieczór. Uznała, że to dlatego w pokoju jest pusto. Na późną porę zrzuciła też nieuprzejmy ton mężczyzny.

- Ja chciałam porozmawiać o dzisiejszym „wypadku" w Morven – zaczęła cicho. – Damien Hayazaki tego nie zrobił...

Oczy siedzącego za biurkiem, szczupłego Illi'andin pociemniały.

- Jesteś podopieczną arystokraty? – spytał złowieszczo. Zdezorientowana Emi skinęła głową. Co to niby miało do rzeczy? – Wiesz jaka kara grozi za kłamstwo? – zapytał z wrednym uśmieszkiem na ustach.

Dziewczyna przecząco pokręciła głową. O co mu chodziło? Czy z nimi w ogóle dało się normalnie porozmawiać? Emi spodziewała się raczej rozmowy zbliżonej do tej, jaką mogłaby odbyć z dyrektorką Białego Pałacu. Teraz była zupełnie zbita z tropu.

- Podejdź tu – rozkazał, a ona posłuchała. Wyciągnął ampułkę z niebieskim płynem, napełnił nią strzykawkę. – Skoro mieszkacie u nas, powinny was dotyczyć takie same prawa jak uczniów Illi'andin. Za kłamstwo karą jest niebieski – oznajmił gwałtownie wstając zza biurka i przytrzymując jej rękę.

Dziewczyna szarpnęła się gwałtownie, nie zdążyła jednak się w porę odsunąć. Błyskawicznie podwinął jej rękaw i z prawą wbił igłę w żyłę pod zgięciem łokcia. Emi pisnęła. Gwałtownie otworzyły się drzwi do pokoju nauczycielskiego. Damien, z ogniem w błękitnych oczach, wszedł do pomieszczenia. Wyglądał jak sama śmierć.

- Tnij – rozkazał lodowato zimnym głosem.

Ręce mężczyzny, który trzymał Emi opadły na podłogę, równiutko oddzielone od ciała. Trysnęła krew. Dziewczyna krzyknęła. Po jej żyłach krążyła błękitna substancja. Poczuła przeraźliwy chłód. Osunęła się na podłogę drżąc. Okaleczony nauczyciel darł się w niebogłosy, ona jednak nie słyszała. Jedyne z czego zdawała sobie sprawę, to przenikający ją do szpiku kości chłód. W końcu mężczyzna stracił przytomność. Emi poczuła na sobie czyjś dotyk. Z trudem otworzyła oczy.

- Jay – szepnęła.

Chłopak wziął ją na ręce. Przytulił do siebie. Damien skinął mu głową i razem wyszli na korytarz. Dziewczyna czuła bijące od Jaya ciepło. Na całym ciele, wszędzie tam, gdzie jej nie dotykał, czuła przeraźliwe, wręcz namacalne zimno. Zamknęła oczy, wtulając się jak najbardziej potrafiła, w dające ciepło, przynoszące ukojenie ciało chłopaka.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Przez korytarze Czarnej Wieży szli jak burza. Nikt nie śmiał ich zatrzymać. Niedługo później znaleźli się w rozległych komnatach Damiena. Blondyn obrzucił wrogim spojrzeniem skuloną w fotelu Anę.

- Jeżeli spróbujesz przejść przez te drzwi – wskazał na wyjście z pokoju – moja osłona cię zabije. Jeżeli przez tamte – wskazał na sypialnie, w której zniknął niosący Emi na rękach czarnoskrzydły – prawdopodobnie zrobi to Jay. Tak więc na twoim miejscu bym się stąd nie ruszał, ale zrobisz jak zechcesz – dodał ponuro.

Potem, ignorując przerażone spojrzenie Any, zniknął, w ślad za Jayem, za drzwiami sypialni. Zastał przyjaciela siedzącego na łóżku. Chłopak tulił do siebie drżącą, na wpół przytomną Emi.

- Rozbierz ją – rozkazał, sam zrzucając na podłogę elegancką marynarkę.

Potem zaczął rozpinać jedwabną koszulę.

- Zwariowałeś?! – warknął na niego Jay z obłędem w oczach.

Przygarnął do siebie dziewczynę jeszcze bardziej, jakby chciał ochronić ją przed całym światem.

- Sam też mógłbyś zdjąć spodnie – dodał ponuro Damien ignorując oburzenie przyjaciela. – Tak będzie lepiej.

Jay delikatnie ułożył Emi na pościeli. W jednej chwili znalazł się tuż przy blondynie. Odwrócił jednak od przyjaciela zagniewaną twarz, ponieważ leżąca na łóżku dziewczyna zaczęła gwałtownie drżeć. Spojrzał na nią bezradnym, pełnym bólu wzrokiem.

- Jak jej pomóc? – zapytał cicho.

- Dostała niebieski – mruknął niechętnie Damien. – Jej umysłowi wydaje się, że przez żyły płynie lód. Jedyne ciepło, jakie teraz do niej dotrze, to cudze. Jeżeli chcesz mi pomóc – dodał patrząc Jayowi w oczy – to ją rozbierz. Jeżeli nie, to wyjdź.

Chłopak niechętnie wykonał polecenie blondyna. Posadził sobie Emi na kolanach. Była jak lalka. Posłusznie poddawała się wszystkiemu co z nią robił. Delikatnie zdjął z niej tunikę, a potem getry, zostawiając dziewczynę w samej bieliźnie. Śladem Damiena zsunął z siebie spodnie, zostając tylko w bokserkach. Blondyn odsunął jedwabną kołdrę. Jay położył Emi na łóżku, a potem sam ułożył się obok niej. Drżała, ale natychmiast się do niego przysunęła, wtulając twarz w jego tors. Dawał jej ciepło. Otulił ją ramionami, z całej siły starając się nie reagować na dotyk jej ciała. Damien położył się, wtulając w plecy dziewczyny. Przykrył ich kołdrą. Emi przestała drżeć, dalej jednak nie otwierała oczu. Zaczęła regularnie oddychać. Po chwili zapadła w niespokojny sen.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Leżeli w ciemnej sypialni już od kilku godzin. Emi budziła się co jakiś czas, drżąc z narkotycznego zimna, a potem ponownie zasypiając. Damien z trudem odpędzał od siebie ogarniającą go senność. Wiedział, że nie może odpłynąć, bo wtedy otaczająca komnaty osłona po prostu zniknie, niczym rozwiana przez wiosenny wiatr. Spojrzał na przyjaciela. Ciemności dla Illi'andin nie stanowiły najmniejszego problemu, widzieli w nich równie dobrze jak w jasnym świetle dnia. Jay także nie spał. Zaniepokojony wpatrywał się w leżącą pomiędzy nimi Emi.

- Mów coś do mnie – poprosił cicho Damien.

Tym razem czarnoskrzydły nie protestował. Uśmiechnął się ponuro.

- Oberwie nam się za to – mruknął.

- Nie nam, tylko mi – westchnął blondyn. – Ty mnie chciałeś powstrzymać, zapamiętaj to sobie. – Jay chciał zaprotestować, ale Damien uciszył go niedbałym gestem. – Ktoś musi zostać, żeby pilnować Emi. Sam widzisz, że jeżeli tylko może w coś się wpakować, to to zrobi. Zawsze taka była – westchnął.

- Damien – odezwał się cicho czarnoskrzydły, nie chciał obudzić śpiącej dziewczyny – zawsze myślałem, że nienawidzisz ludzi... Dlaczego się nią opiekujesz? – zadał nurtujące go od dłuższego czasu pytanie.

- A ty? Co w niej widzisz? – zainteresował się blondyn. – W twoim świecie człowiek to ofiara, prawda? Obiekt polowań... Czym ona się różni?

Jay uśmiechnął się leniwie.

- Głównie zapachem – mruknął.

Przyjaciel spojrzał na niego niedowierzająco.

- Naprawdę tylko tyle?

- Mhm – przytaknął Jay. – Poza tym mi pomogła, mimo, że nie chciałem. Ona jest inna. Zresztą ja nic do ludzi nie mam. Ani mnie ziębią ani grzeją, jak zresztą cała reszta leśnych stworzeń. Nie są wrogami, dopóki nie zaczną atakować – spojrzał twardo na przyjaciela. - Teraz ty mi odpowiedz.

- Emi nie jest człowiekiem – oznajmił stanowczo Damien.

Czarnoskrzydły spojrzał na niego pytająco. Jego bursztynowe oczy zalśniły w skąpym, przedostającym się przez grubą kotarę, świetle siedmiu księżyców. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, ponieważ wtulona w jego ramiona dziewczyna zadrżała. Otworzyła oczy.

- Jay? – zapytała cichutko.

- Jestem przy tobie – mruknął łagodnie, wtulając twarz w jej rozczochrane, brązowe włosy.

Damien wstał. Dziewczyna odwróciła się, żeby na niego spojrzeć, ale niewiele widziała w zalewającym sypialnię mroku.

- Zostańcie tutaj, przynajmniej do wschodu słońca – poprosił. – Idę załatwić „pewne sprawy" – westchnął wkładając na siebie pospiesznie, rozrzucone po podłodze ubranie i wychodząc z pokoju.

Kiedy Damien zamknął za sobą drzwi, Emi z powrotem odwróciła się do Jaya. Przylgnęła do niego całą sobą. W jej oczach pojawiły się łzy. Zaczęła cicho płakać. Chłopak mocniej otulił ją ramionami, czule przytulając do siebie. Nie odezwał się ani słowem. Po prostu pozwolił jej się wypłakać.

Rozdział XIV

Chcąc nie chcąc, Jay zabrał Emi i Anę na poranne ćwiczenia. Bał się zostawić je same, a nie miał pojęcia, kiedy wróci Damien. Tego ranka naprawdę porządnie oberwał. Przeklinał się w duchu za własne słabości. Po nocy spędzonej tak blisko Emi, jego uwaga rozpraszała się jeszcze bardziej niż zwykle. Nie mógł oderwać wzroku od jej drobnej postaci. Boleśnie przypomniał sobie moment, kiedy powiedziała, że nie należy do niego. Poczuł jak ogarnia go ogromna fala zazdrości. Nawet na pieprzony bal szła nie z nim, tylko właśnie z Damienem. Tylko jak niby miał walczyć o dziewczynę z najlepszym przyjacielem?

Po treningu zjedli późne śniadanie w salonie Damiena. Coraz bardziej zaniepokojony Jay czekał na pojawienie się gospodarza. Chłopak wrócił jednak dopiero pod wieczór. Był dziwnie markotny i przygnębiony, za wszelką cenę starał się jednak to ukryć. Wyglądało na to, że robi dobrą minę do złej gry. Ana niczego nie zauważyła, ale Emi była tak samo zaniepokojona, co Jay. Po krótkiej, wspólnej rozmowie, Damien odciągnął czarnoskrzydłego na bok.

- Zabierz stąd Anę i zniknijcie na noc – zażyczył sobie na tyle cicho, żeby tylko przyjaciel mógł go usłyszeć.

W Jayu zagotowało się z zazdrości. Spojrzał na niego z wyrzutem. Więc jednak chodziło o Emi? Do tej pory łudził się, że to nieprawda i że łączy ich tylko przyjaźń, ale Damien na każdym kroku upewniał go, że jest inaczej.

- Każesz mi wyjść? – spytał buntowniczo.

- Jeżeli będę musiał – odpowiedział ponuro Damien, a jego twarz stała się nieprzeniknioną maską.

Dłonie Jaya same zacisnęły się w pięści. Odwrócił wzrok od przyjaciela. Na Emi też wolał nie patrzeć, bo nie był pewien co zrobi. Poszedł prosto ku drzwiom. Zaniepokojona Ana spojrzała na niego pytająco.

- Idziemy – warknął, ponieważ nie potrafił już panować nad swoją złością, i nie czekając na dziewczynę wyszedł z komnaty.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy tylko znalazł się we własnym pokoju, buntowniczo rzucił się na łóżko. Nie chciało mu się nawet zdejmować butów. Odwrócił się przodem do ściany. Ana stanęła przy drzwiach. Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu.

- Gdzie ja mam spać? – zapytała niepewnie.

Spojrzał na nią. Uśmiechnął się drwiąco. Przynajmniej na niej mógł rozładować swoją złość.

- Mam to gdzieś – prychnął wyraźnie akcentując słowa.

W oczach dziewczyny pojawił się strach. Jay poczuł jak Ana ponownie staje się zwierzyną. Wyglądała teraz jak przestraszona łania. Napawał się tym uczuciem do czasu, aż dziewczyna nie otworzyła drzwi.

- Gdzie idziesz? - spytał obcesowo.

Nie obchodziło go co się z nią stanie, ale przecież obiecał Emi... Nie chciał łamać danej jej obietnicy, nawet jeżeli ona wolała Damiena.

- Wracam na górę – oznajmiła, wyraźnie starając się, żeby jej głos stał się wyzywający, ale wyszedł jedynie drżący i odrobinę piskliwy.

Jay roześmiał się. Pokręcił głową. Spojrzał na nią z politowaniem.

- Nawet jeżeli nikt nie zaczepi cię po drodze, co zakrawałoby na cud, to i tak nie przejdziesz przez osłony Damiena. Zaplanował sobie dzisiaj „ciekawą" noc – mruknął cicho, a kiedy dotarły do niego własne słowa, poczuł w środku przeszywający ból i pustkę. Takie, jakich jeszcze nigdy nie poznał. Rzucił w nią poduszką, potem na podłogę powędrowała też kołdra. Ponownie odwrócił się do ściany. – Dobranoc – powiedział sucho i zamknął oczy, starając się nie myśleć co w tej chwili robią Damien i Emi. Całym sobą żałował, że nic nie może na tą sytuację poradzić.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi wstała z pokrytej zielonym aksamitem kanapy. Zamrugała. Podeszła do wpatrującego się w zamknięte drzwi Damiena.

- O co chodzi? – spytała cicho. – Dlaczego on poszedł? Co się stało?

- Nic – powiedział siląc się na obojętny ton. – Obiecałaś mi dwa tygodnie, pamiętasz? Jaya nie było w planach.

Chłopak usiadł na jednym z wysokich foteli. Przeczesał palcami jasne włosy.

- Damien, to nie jest... - zaczęła cicho, ale chłopak jej natychmiast przerwał.

- Bali się wymierzyć mi jakąkolwiek karę, rozumiesz? Oni się mnie bali – roześmiał się gorzko. – Wezwali mojego ojca. Zawarłem z nim pewien układ. Nie był ani trochę przyjemny. Emi, naprawdę cię teraz potrzebuję – szepnął błagalnie.

Dziewczyna podeszła do niego. Usiadła na dywanie, kładąc głowę na jego kolanach. Przymknął oczy, wplatając palce w jej rozwichrzone, brązowe włosy. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że są wiecznie rozczochrane. Tak, zdecydowanie wiele trzeba będzie w niej zmienić. Gdyby tylko potrafił trzymać Jaya przez jakiś czas z daleka... Da im jeszcze tę jedną noc, a resztę załatwi po balu...

- Damien, czemu tu jesteś? – zapytała cicho dziewczyna. – Sam mówisz, że się ciebie boją... a mnie wydaje się, że po prostu nienawidzisz tego miejsca. Dlaczego nie odejdziesz?

Leniwy uśmiech na twarzy chłopaka zmienił się w niechętny grymas.

- Nie domyślasz się? – spytał.

Emi podniosła głowę z jego kolan. Spojrzała na niego zaciekawiona.

- Nie – przyznała.

- Cała arystokracja Illi'andin, wszyscy jesteśmy posłuszni, nikt się nie buntuje, mimo, że każdy z nas prawdopodobnie mógłby znieść jakiś oddział z powierzchni ziemi – powiedział drwiąco. – Gdybym mógł już dawno zabiłbym swojego ojca – stwierdził zimno.

Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia. Nie mieściło jej się w głowie to o czym mówił Damien.

- Wcale tak nie myślisz – szepnęła.

Roześmiał się. W jego oczach w kolorze wiosennego nieba tańczyły jednak niebezpieczne płomienie.

- Narkotyki, Emi. Podają nam różne środki, od których jesteśmy uzależnieni. Tylko nasi ojcowie wiedzą co dostajemy – powiedział gorzko. – W ten sposób nie muszą czuć się przez nas zagrożeni, a my musimy ich słuchać. Prosty układ, nie sądzisz? – uśmiechnął się leniwie do zszokowanej dziewczyny. – Buntowałem się, uciekałem z domu, kilka razy zdarzyło się, że byłem na głodzie i uwierz mi, nigdy więcej nie chcę tego przeżywać. Dlatego właśnie robię wszystko co on mi każe.

Dziewczyna podniosła się z podłogi. Spojrzała na niego buntowniczo, a on zauważył, że w jej karmelowych oczach zalśniły łzy. Potem wcisnęła się do niego na fotel i przywarła do chłopaka całą sobą. Położyła mu głowę na ramieniu, oplatając rękoma jego szyję. Damien przymknął oczy. Odetchnął głęboko. Spodziewał się wszystkiego z jej strony, ale na pewno nie tego. Nie wymagał od niej współczucia, po prostu chciał, żeby zrozumiała. Wiedział, że dostał znacznie więcej niż to na co liczył.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi obudziła się wypoczęta. Leżała w jedwabnej pościeli wielkiego, wygodnego łoża Damiena. Usiadła przecierając oczy. Uśmiechnęła się do leżącego przy jej nogach, olbrzymiego śnieżnego kota. Drapieżnik przyglądał się jej uważnie. Przeciągnął się leniwie, ziewając. Przypomniała sobie jak wieczorem było jej zimno i jak ucieszyła się, kiedy przyszedł ją ogrzać. Jej pogodny uśmiech stał się jeszcze szerszy. Dotknęła sztywnej sierści na karku zwierzęcia. Pochyliła się by przytulić policzek do jego głowy. Mruknął usatysfakcjonowany. Kiedy się od niego odsunęła, płynnym ruchem zeskoczył z łóżka i zmienił postać. Jego eleganckie ubranie było w nienagannym stanie. Delikatnie przydługie włosy, układały się w artystyczny nieład. Jak zwykle wyglądał idealnie.

Za to Emi wyglądała jak niesforny kociak. Przeciągnęła się. Ziewnęła. Zsunęła się bosymi stopami na pokrywający całą podłogę, puchaty, drogi dywan. Damien skrzywił się nieznacznie, kiedy wyszła do łazienki, zupełnie omijając po drodze lustro. Tak, zdecydowanie musiał nad nią popracować, najpierw jednak chciał pozbyć się Jaya. Miał cichą nadzieję, że wystarczy zapach, który zostawił na niej dzisiejszej nocy. Jeżeli jednak nie, będzie musiał sięgnąć po znacznie bardziej radykalne środki.

Kiedy jednak wyszła z łazienki jeszcze bardziej potargana niż bezpośrednio po spaniu, zwyczajnie nie wytrzymał.

- Protestuję! – oznajmił.

- Przeciwko czemu? – zdziwiła się Emi.

- Jesteś dziewczyną, a wyglądasz gorzej niż Jay – mruknął.

Spojrzała na niego rozbawiona.

- Jakoś będziesz musiał z tym żyć – stwierdziła w ogóle nie wzruszona.

- Nie ma mowy – powiedział uśmiechając się leniwie. – Siadaj – rozkazał wskazując na stojące przy wysokim lustrze krzesło.

Zrezygnowana Emi posłusznie usiadła. Damien z jednej z szuflad zdobionej, dębowej komody wyciągnął szczotkę ze sztywnego włosia. Delikatnie zaczął rozczesywać włosy dziewczyny. W międzyczasie wysłał telepatyczne żądanie do jednego z jaszczuro-podobnych służących. Zamierzał postawić na swoim. Kiedy skończył, w salonie już czekały na czarodziejkę nowe ubrania. Zamiast ukochanych spodni Emi, były tam modne spódniczki i sukienki.

- Damien – jęknęła błagalnie.

Dla jego satysfakcji była w stanie znieść naprawdę wiele, ale nie wszystko.

- Myślałem, że masz ochotę na kolejne lekcje „naszej" magii – mruknął kusząco, szantażując dziewczynę – ale jeżeli nie...

Zamrugała. Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem.

- Jesteś podły! – stwierdziła. – Dlaczego akurat sukienki?!

- Bo mam taki kaprys – uśmiechnął się do niej czarująco.

Warknęła na niego, a potem, z ponurą miną, wzięła pierwszą lepszą kreację i zniknęła z nią w sypialni, żeby, ku wielkiemu zadowoleniu Damiena, niechętnie ją na siebie włożyć.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay stanął w drzwiach komnaty. Z trudem przełknął ślinę. Jego Emi, zwykle rozczochrana, wściekła kotka, tym razem wyglądała olśniewająco. Miała na sobie niebieską, długą suknię. Jej włosy były delikatnie spięte i jednocześnie puszczone tak, że spływały kaskadą po lewym ramieniu. Na jego widok uśmiechnęła się promiennie. Jej oczy zalśniły. Chłopak zapragnął ją do siebie przytulić, ale w tym momencie pojawił się Damien. Objął Emi ramieniem, wyzywająco patrząc na przyjaciela. Jay podszedł do nich, teraz naprawdę spięty. Wszystko w nim krzyczało. Z trudem zachowywał spokój.

- Mamy jakieś święto? – zapytał drwiącym tonem, walcząc z sobą, żeby nie powiedzieć dziewczynie jak ślicznie wygląda.

- I tak byś nie zauważył – mruknął Damien uśmiechając się arogancko.

Jay boleśnie zdał sobie sprawę, że wszystkie jego najgorsze obawy się jednak ziściły. Wszędzie dookoła dzikiego, kuszącego zapachu Emi unosił się słodkawy, intensywny zapach Damiena. Żeby był tak trwały, musieli spędzić w swoich objęciach przynajmniej całą noc. Jay zagryzł zęby z trudem powstrzymując się przed rzuceniem na przyjaciela z pięściami. „Nie jestem twoją lalką! Nie będziesz mi mówił kogo mogę dotykać, a kogo nie!" – przypomniał sobie raniące słowa dziewczyny. Jeżeli spędziła z Damienem noc, był to tylko i wyłącznie jej wybór. To zabolało Jaya jeszcze bardziej. Właściwie czemu miałaby chcieć właśnie jego? Nie był ani tak olśniewająco przystojny jak on, ani nie władał magią, nie był też księciem. Wybór był więc prosty, a on się tylko idiotycznie łudził. Zdał sobie sprawę, że jak głupi gapi się na dziewczynę. Gwałtownie odwrócił wzrok.

- Zostawiam wam Anę – mruknął ignorując kąśliwą uwagę przyjaciela. – Muszę trochę potrenować – rzucił pierwszą wymówkę jaka przyszła mu do głowy. Zobaczymy się później.

Odprowadzany zaskoczonym spojrzeniem Emi ruszył w kierunku drzwi. Na zewnątrz puścił się pędem przed siebie. Przystanął dopiero w swoim pokoju. Uderzył pięścią w ścianę. Pojawiła się krew. To nie miało znaczenia... a jednak, przynosiło chociaż złudną ulgę. Poczuł, że musi się na czymś wyżyć, bo inaczej te wszystkie, kotłujące się w nim uczucia, po prostu rozerwą go od środka. Całym wysiłkiem woli, skupił się na tym, żeby wyrzucić z umysłu obraz Emi, stojącej przed nim w błękitnej sukni. Jego Emi, w ramionach Damiena.

Rozdział XV

Wiosenne dni mijały niezwykle szybko. Emi robiła duże postępy w nauce korzystania z magicznego talentu, postanowili jednak z Damienem, że jej niezwykłe zdolności lepiej będzie zachować w tajemnicy, przynajmniej przez jakiś czas. Dziewczyna martwiła się o Jaya. Chłopak jak mógł, unikał ich towarzystwa. Zastanawiało ją na co mógł się tak bardzo obrazić. Nie była pewna czy zły jest na nią czy na Damiena. Naprawdę bardzo za nim tęskniła. Martwił ją także brak leśnych wycieczek. Zbyt długo przebywała z dala od swoich przyjaciół z puszczy. Za nimi także tęskniła. Najbardziej jednak niepokoiła ją zbliżająca się Noc Walpurgii, święto złych duchów i ofiara, którą musiała złożyć. Wiedziała, że będzie potrzebowała wszystkich swoich sił, żeby się na to zdobyć. Nie mogła jednak postąpić inaczej.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Przez cały tydzień Jay zwyczajnie nie wiedział co ze sobą zrobić. Trenował znacznie intensywniej niż zwykle, a pod wieczór zmęczony padał na łóżko. Te krótkie chwile w których widział Emi, sprawiały mu niemal fizyczny ból. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek może mu się coś takiego przydarzyć. Do tego cierpiał z powodu zbliżającego się balu. Wiedział, że będzie musiał na niego iść. Dla Illi'andin to był po prostu kolejny obowiązek, nie forma rozrywki. Nie wiedział jak spojrzy Damienowi w oczy.

Rano na treningu wpadł na prosty pomysł. Uznał, że dzięki niemu poczuje się choć odrobinę lepiej. Arenę jak zwykle obserwował zza wysokiego muru tłum czarodziejek. Uśmiechnął się szelmowsko. Podszedł do Any, którą zostawił na trybunach. Spojrzała na niego zaskoczona. Zazwyczaj, poza wydawaniem prostych poleceń, w ogóle się do niej nie odzywał.

- Widzisz tą blondynkę? – zapytał wskazując kierunek głową. Ana skinęła głową, nie będąc pewna do czego chłopak dąży. – Wiesz jak ma na imię? – uśmiechnął się do niej kocim uśmiechem.

- To Kathrin – stwierdziła obojętnie przecząc iskierkom zazdrości, które zatańczyły w jej brązowych oczach.

- Dzięki – mruknął Jay i nie czekając na odpowiedź wzbił się w powietrze.

Stojące za murem dziewczyny zamarły, na widok podlatującego do nich, czarnoskrzydłego Illi'andin. Chłopak poczuł dziwną satysfakcję, kiedy zauważył jak zachłannie wlepiają wzrok w jego wyćwiczone, opalone ciało. Podleciał bezpośrednio do upatrzonej wcześniej blondynki. Była naprawdę ładna. Nie bała się. Patrzyła na niego z zainteresowaniem, spod długich czarnych rzęs.

- Hej – zaczął uśmiechając się leniwie – masz na imię Kathrin, prawda?

Stojące wokół niej czarodziejki wstrzymały powietrze. Zazdrośnie zerkały na koleżankę. W napięciu czekały na rozwój sytuacji.

- Tak – odpowiedziała dziewczyna, trzepocząc rzęsami. – A ty?

- Jestem Jay – przedstawił się uprzejmie. – Chciałem zapytać, Kathrin, czy poszłabyś ze mną na bal?

- Z miłą chęcią – odpowiedziała zaintrygowana dziewczyna uśmiechając się do niego uroczo.

- Doskonale – stwierdził – w takim razie jesteśmy umówieni. Do zobaczenia przed balem Kathrin.

Obdarzył ja na pożegnanie szelmowskim uśmiechem, a potem pikując wrócił na dół. Oddalając się słyszał jeszcze podniecone szepty i porady jak dziewczyna powinna spławić Terrego, z którym już wcześniej była umówiona.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Minęły dwa tygodnie po których Emi, z żalem musiała wrócić do Białego Pałacu. Pocieszała ją tylko myśl, że znowu całe dnie będzie mogła spędzać w Anduriańskiej Puszczy, a za trzy dni, Damien przez dwa tygodnie będzie mieszkał u niej. Żałowała tylko, że nie zobaczy chłopaka na balu z okazji Nocy Walpurgii, tłumaczył jednak, że właśnie wtedy będzie coś załatwiał w domu. Jakąś niezwykle dla niego ważną sprawę. Emi nie naciskała więcej.

Andre czekał na nią tuż na granicy terenu pomiędzy Czarną Wieżą, a Białym Pałacem. Zdziwiło ją, że był sam. Przyzwyczaiła się, że zawsze towarzyszą mu kumple lub wianuszek wiernych fanek. Niespokojnie chodził w miejscu. Kiedy się pojawiła, w pierwszej chwili spojrzał na nią jakby zobaczył ducha, szybko jednak się otrząsnął i wziął ją w ramiona.

- Martwiłem się o ciebie – westchnął tuląc do siebie siostrę.

Uniósł ją w powietrze, okręcił dookoła. Był naprawdę szczęśliwi, że ją widzi, a przede wszystkim, że jest cała i zdrowa. Uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Nie było tak źle – oznajmiła.

Przyjrzał jej się uważniej. Miała na sobie zieloną, idealnie skrojoną sukienkę, a jej zwykle niesforne włosy, teraz były gładko uczesane i to w taki sposób, że jej twarz z dziecięcej, stała się kobieca, a duże, karmelowe oczy, zamiast nadawać dziewczynie spłoszony wygląd, kusząco przyciągały uwagę.

- Wyglądasz inaczej - mruknął.

- To dlatego, że nie podobały mu się moje spodnie – westchnęła cierpiętniczo. – Nie mówmy o tym, dobrze?

- Mu? – spytał brat, starając się nie zabrzmieć groźnie.

- Nigdy nie zgadniesz, kogo dostałam w przydziale – uśmiechnęła się do niego, wiedząc, że jak mu powie, to wtedy dopiero Andre naprawdę się zdenerwuje.

Czasami lubiła podrażnić brata, zwłaszcza kiedy jej zdaniem zachowywał się bez sensu. Cała jej rodzina naprawdę bała się o ich kochaną Emi spędzającą długie godziny w towarzystwie „kotka".

- Mów – rozkazał ponuro.

- Mieszkałam z Damianem Hayazaki – jej uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny. – Niewiele się przez te kilka lat zmienił.

Twarz Andre stała się kredowo biała. Nie tego spodziewała się Emi.

- Nie – szepnął chłopak, odsuwając ją delikatnie od siebie. Spojrzał jej w oczy. – Nie!

Przyciągnął ją z powrotem i szczelnie zamknął w swoich ramionach.

- Andre, przestań! Udusisz mnie – pisnęła Emi, ale on nie zwracał na to uwagi.

Przytulał ją do siebie, jakby to miało ochronić jego młodszą siostrę, przed całym, okrutnym światem.

Rozdział XVI

Bal z okazji Nocy Walpurgii był w szkole wielkim wydarzeniem. Cały Biały Pałac był na tą okazję uroczyście przystrojony. Dziewczęta chwaliły się przed sobą nawzajem przepięknymi sukniami i nawet wszyscy chłopcy wyglądali wyjątkowo wytwornie. Emi jeszcze raz obróciła się dookoła własnej osi, patrząc jak wiruje jej śliczna, liliowa sukienka. Za wszelką cenę starała się odgonić od siebie myśli o tym, co będzie musiała zrobić tej nocy. Przynajmniej do tego czasu postanowiła się dobrze bawić. Kiedy wyszła, przed drzwiami jej pokoju czekał zdenerwowany Jasper z bukietem margaretek. Emi obdarzyła go promiennym uśmiechem. Wdzięcznie przyjęła kwiaty i wzięła chłopaka pod ramię. Wesoło pomachała do obejmującego w pasie ładną blondynkę brata. Andre odwzajemnił jej uśmiech, zadowolony, że jego mała siostrzyczka nie idzie na bal sama.

W Sali balowej było prawie tylu samo Illi'andin co i ludzi. Prawie każdy z nich był w parze z jakąś czarodziejką. Emi słyszała nieprzyjemne szepty czarodziejów na temat tego, że zabierają im dziewczyny. Nauczyciele, zarówno ci z Białego Pałacu jak i z Czarnej Wieży, bardzo spięci pilnowali wielkiego pomieszczenia. Na takim mieszanym, integracyjnym balu, mogło wydarzyć się niemal wszystko.

Emi postanowiła się niczym nie przejmować. Miała ochotę potańczyć, Jasper był jednak wyjątkowo niezdarnym partnerem, szybko więc z tego zrezygnowała. Nie chcąc urazić chłopaka, usiadła razem z nim pod ścianą. Rozmawiali w pogodnej atmosferze.

Po pewnym czasie dziewczyna wstała, żeby przynieść im coś do picia. Wolała nie wyobrażać sobie co mogłoby się wydarzyć, gdyby to Jasper miał iść po napoje. Nie miała zamiaru się z niego naśmiewać, ale nie zaprzeczała też faktom, że był jaki był i nie pokładała w jego grację i wyczucie równowagi zbyt wielkiego zaufania.

Kiedy odchodziła od stołu jej wzrok przyciągnęły czarne skrzydła. Rozpoznała wysoką, wytrenowaną sylwetkę Jaya. Chłopak miał na sobie czarną koszulę, szytą tak, żeby miała wycięcia na skrzydła. Emi uznała, że wygląda to naprawdę interesująco. Przyglądała mu się uważnie, nie odrywając od niego wzroku. Dopiero po chwili zorientowała się, że Jay rozmawia z bardzo ładną, złotowłosą dziewczyną. Śmiała się perliście, najwyraźniej z czegoś, co chłopak przed chwilą powiedział. Emi poczuła jak coś ściska ją w środku. Blondynka wzięła Jaya za rękę i poprowadziła na parkiet, dumnie pusząc się przed patrzącymi zazdrośnie koleżankami. Emi zauważyła, że wszystkie czarodziejki, które przyszły na bal z którymś z chłopców Illi'andin przyciągają takie właśnie spojrzenia. Tylko dlaczego ona sama też czuła się tak cholernie zazdrosna?

Wróciła do Jaspera z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy. Czego ona się niby spodziewała? Sama odmówiła mu pójścia na bal.. Miał nie przyjść wcale czy może przyjść sam? Tylko dlaczego czuła się tak cholernie paskudnie? A na dodatek dalej nie wiedziała za co właściwie Jay się na nią gniewa. Starała się wrócić do radosnego nastroju, ale rozmowa jakoś nie bardzo się kleiła. W pewnym momencie podszedł do nich jeden z Illi'andin. Uśmiechnął się arogancko. Bez pytania chwycił Emi za rękę i postawił na nogi. Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem i zamarła. Pamiętała spojrzenie szarych oczu i ostrzyżone tuż przy skórze włosy. Kojarzyła pokryte błoną, brązowe skrzydła.

- Cieszę się, że znowu cię widzę - powiedział zadowolonym głosem, w którym brzmiała jednak wyraźna groźba. – Tym razem nikt nam nie przerwie – zapowiedział.

- Puść mnie! – syknęła wściekle.

- O nie – odpowiedział spokojnie. – Najpierw ze mną zatańczysz, a potem zobaczymy co dalej... - w kącikach jego ust pojawił się drwiący uśmieszek.

Emi spróbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją mocno. Był zdecydowanie silniejszy. Stanął za nią obejmując dziewczynę ramionami.

- Puszczaj! – niemal wrzasnęła przestraszona Emi, mimo, że bardzo nie chciała zwracać na siebie uwagi.

- Jeżeli jeszcze raz krzykniesz – powiedział cicho, tuż przy jej uchu – to skręcę twojemu koledze kark – oznajmił wskazując na pobladłego, wpatrującego się w nich przerażonym wzrokiem Jaspera.

Dziewczyna przełknęła ślinę. Nie miała pojęcia co może zrobić. Chłopak Illi'andin stanowczo wypchnął ją na parkiet. Przysunął się do niej. Jego ręce znalazły się na talii dziewczyny, zaczęły schodzić niżej. Emi spojrzała jak kredowobiały na twarzy Jasper wymyka się z sali. Błagała w duchu, żeby się przynajmniej po drodze nie przewrócił.

- Czemu to robisz? – spytała Emi, patrząc na skrzydlatego z rozpaczą.

- Mieszkałaś u nas dwa tygodnie i jeszcze nie nauczyłaś się, że robimy to na co mamy ochotę? – roześmiał się. – Jesteśmy silniejsi, takie nasze prawo.

Emi poczuła jego dotyk. Nad strachem zapanowała wściekłość. Z całej siły ugryzła natarczywego chłopaka. Nie zamierzała być tą słabszą. Odsunął się od niej gwałtownie.

- Ty mała! – warknął. – Ja ci pokażę!

- Co pokażesz, Jackob? – spytał Jay, pojawiając się jakby znikąd i stając pomiędzy nimi.

- Nie twoja sprawa! – warknął tamten. – Odpierdol się!

- Chcesz się ze mną zmierzyć? – spytał drwiąco czarnoskrzydły.

Ostrzyżony na jeża chłopak syknął. Spojrzał wyzywająco na Jaya.

- Zamierzasz bić się o dziewczynę? – spytał niedowierzająco.

- Jeżeli będę musiał... - odpowiedział Jay wzruszając ramionami. – Zresztą każdy powód jest dobry – oznajmił z leniwym, aroganckim uśmiechem.

Jackob nie odpowiedział. Obrzucił chłopaka nienawistnym spojrzeniem i zniknął w tłumie. Jay wziął Emi za rękę i zaskoczoną pociągnął za sobą w stronę rozległego tarasu, który kończył się prowadzącymi do ogrodów schodami. Zaprowadził ją w pusty, zaciemniony róg.

- Gdzie Damien?! – warknął na nią. – Powinien się tobą opiekować!

- Damien? – spojrzała na niego zaskoczona.

- Przecież to z nim przyszłaś, prawda? – zapytał coraz bardziej rozeźlony.

Emi pokręciła głową.

- Mówiłam ci, że już z kimś idę – westchnęła. – Uznałeś, że cię okłamałam?

- Jeżeli nie z nim, to z kim? – Jay wyglądał na naprawdę zaskoczonego.

- Zaprosił mnie kolega z klasy – dziewczyna wzruszyła ramionami. – Co w tym złego? Jeżeli chodzi o Damiena, to też mnie zapraszał i jemu także odmówiłam. W rezultacie w ogóle nie przyszedł. Powiedział, że ma jakieś sprawy do załatwienia w domu.

Chłopak patrzył na nią niedowierzająco. W jego bursztynowych oczach czaiła się dziwna niepewność.

- Myślałem, że jesteś z Damienem – mruknął skonsternowany. – To znaczy, że jesteście parą.

Emi zamrugała. Teraz to ona wyglądała na zagubioną. Czy to było to o co Jay się na nią gniewał?

- Skąd taki wniosek? – zapytała oszołomiona.

- Spędziłaś z nim noc – powiedział odwracając wzrok. – Czułem na tobie jego zapach. Wszędzie go czułem...

Dziewczyna nie zrozumiała.

- I co w tym złego? O ile pamiętam z tobą też spędziłam i to nie jedną - mruknęła. – Było mi zimno, Damien przyszedł mnie ogrzać... Pod postacią kota – dodała na wszelki wypadek – często tak sypialiśmy w dzieciństwie.

Jay ze złości zacisnął pięści, przeklinając się w duchu za to jak łatwo dał się oszukać. Tyle niepotrzebnie zmarnowanego czasu... Jednocześnie jakaś niesamowita ulga i lekkość rozlały się po całym wnętrzu chłopaka.

- Więc ty i Damien, nie jesteście... - zaczął.

- Nie! – oznajmiła stanowczo dziewczyna. – Jest moim przyjacielem, to wszystko – powiedziała pewnie. Za plecami Jaya zobaczyła czerwoną sukienkę, mignęły jej złote loki. Dziewczyna, z którą przyszedł tutaj czarnoskrzydły, najwyraźniej szukała go niespokojnie. – Jay... dziękuję, że go ode mnie odgoniłeś – powiedziała cicho. – Teraz już sobie poradzę, idź do swojej partnerki, na pewno się niecierpliwi.

Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Przez chwilę jakby zastanawiał się czego ona od niego wymaga. Potem na jego twarzy pojawił się leniwy, arogancki uśmieszek, który cechował większość dumnych chłopców Illi'andin.

- Mam ją gdzieś – mruknął przyciągając Emi bliżej do siebie.

Dziewczyna wstrzymała oddech, a potem jej serce załomotało jak szalone. Jay oplótł ją ramionami, pochylił się, a potem po prostu ją pocałował. Przymknęła oczy. Otoczyła rękami jego szyję. Wplotła palce w lekko przydługie, rozwichrzone, czarne włosy. Chłopak całował delikatnie, ale stanowczo. Jego usta rozchyliły się, jakby pragnąc coraz więcej. Emi czuła, że się rozpływa. Tak bardzo tego chciała! Tyle czasu o tym śniła! Jej marzenia spełniły się w dniu, kiedy poznała Jaya, ale teraz... teraz było po prostu idealnie! Od początku wiedziała, że chłopak jest jej bratnią duszą. To był jej pierwszy w życiu pocałunek i była szczęśliwa, że całuje się właśnie z nim. Całym swoim szesnastoletnim, dziewczęcym sercem, wiedziała, że go kocha.

W końcu Jay odsunął się od niej odrobinę, przestając całować. Emi spojrzała na niego z żalem. Wcale nie chciała, żeby przerwał! Zamierzała coś powiedzieć, ale podeszła do nich dziewczyna w czerwonej sukni. Obrzuciła przytuloną parę oburzonym spojrzeniem. Jay na wszelki wypadek stanął tak, by zasłonić sobą Emi. Uśmiechnął się arogancko.

- Co to ma być?! – wydarła się blondynka.

- Cześć Kathrin – powiedział leniwym głosem. – Znudziłaś mi się – oznajmił spokojnie – więc znalazłem sobie „ciekawsze" zajęcie.

Twarz dziewczyny przybrała barwę jej sukni. Drżała z wściekłości.

- Ale ona... - zaczęła obrzucając Emi pogardliwym spojrzeniem – dlaczego z nią?!

Kathrin uznała, że to poniżej jej godności, nie dość, że traci swoją randkę to jeszcze na rzecz jakiejś szarej myszy. Potem przyjrzała się uważniej czarodziejce, którą zasłaniał sobą Jay. Znała ją jako cichutką siostrę przystojnego Andre, ale wyraźnie coś się w dziewczynie zmieniło. Było niemal nieuchwytne, ale jednak w niej tkwiło. Nie była jakąś niesamowitą pięknością, za to przyciągała wzrok nietypową urodą, wielkimi karmelowymi oczami i jeszcze czymś innym, czymś zupełnie niezwykłym.

- Ładniej od ciebie pachnie – stwierdził Jay z rozbawionym błyskiem w oczach, po czym odwrócił się do blondynki plecami, uznając rozmowę za skończoną.

Dziewczyna wydała z siebie wściekłe, nieprzystojące damie warknięcie. Rzuciła się na chłopaka z pięściami. Zwinne złapał ją za ręce. Odepchnął od siebie. Zawirowała czerwona suknia. Kathrin straciła równowagę i klapnęła pupą na kremowe kafelki tarasu.

- Robisz z siebie pośmiewisko – oznajmił spokojnie Jay. – Miej trochę godności – dodał rozbawiony.

Wziął Emi za rękę i, omijając dużym łukiem purpurową na twarzy blondynkę, pociągnął za sobą w stronę pałacowego ogrodu.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zatrzymali się dopiero pod rozłożystym drzewem, którego obsypane białymi kwiatkami gałęzie sięgały niemal ziemi. Słońca na niego już dawno nie było, ale nawet Emi doskonale widziała w jasnej poświacie siedmiu księżyców. Jay zbliżył się do Emi, na powrót chcąc ją przytulić. Spojrzał w pełne tłumionej wściekłości oczy dziewczyny. Zamarł zaskoczony. Nie tego się w nich spodziewał.

- Dlaczego ją tak potraktowałeś?! – warknęła na niego. – Co ona ci zrobiła?!

Jay zamrugał.

- Nie lubię jej – powiedział cicho – to wszystko.

- Więc po co ją zapraszałeś? – spytała z trudem panując na swoim rozgniewanym głosem.

- Jest ładna, a ja potrzebowałem akurat ładnej dziewczyny – mruknął chłopak nie patrząc na Emi. – Byłem przekonany, że przyjdziesz z Damienem, a to cholernie bolało – westchnął.

- To nie daje ci prawda do takiego traktowania...

- Emi – przerwał jej – miałem tej dziewuchy serdecznie dość. Powinna trafić na Jackoba, byłby nią zachwycony. Nawet nie wiesz ilu sprośnych propozycji się dzisiaj nasłuchałem. Gdybym był miły, w życiu by się ode mnie nie odczepiła. A ja naprawdę chciałbym być tylko z tobą...

Dziewczyna westchnęła. Czuła jaką trudność sprawia Jayowi mówienie o tym. Nie sądziła jednak, że kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że ona i Damien... zwłaszcza, że Damien był... no cóż Jay najwyraźniej tego nie wiedział i nie od niej się dowie. Przemknęło jej przez myśl, że na początku, dopóki nie wiedziała kim jest rzeczywiście ją fizycznie pociągał. To nie miało jednak znaczenia, bo wiedziała, że jak przystojny by nie był i tak nie poczułaby do niego niczego więcej. Na pewno nie mogłaby o nim myśleć, w ten sam sposób w jaki myślała o Jayu. Damien był przyjacielem. Kochała go jak brata i, mimo różnych żartów, do których wymiany dochodziło między nimi, była pewna, że chłopak czuje do niej dokładnie to samo.

- Nie zachowuj się tak więcej – poprosiła podchodząc do niego bliżej. – Wiesz co? – zapytała. – Miałam dzisiaj straszną ochotę zatańczyć i ani razu mi się nie udało.

Przytuliła się do chłopaka. Oplótł ją ramionami. Byli zdecydowanie bliżej siebie niż pozwalały na to zasady kurtuazji, ale odeszli na tyle daleko, żeby nikogo w pobliżu nie było. Od strony Białego Pałacu dolatywały ciche dźwięki, wolnej, przyjemnej dla ucha, muzyki. Emi kołysała się w tańcu, wtulona całą swoją postacią w Jaya. Zamknęła oczy rozkoszując się jego bliskością. Przytulił ją mocniej. Zdawało jej się, że płynie. W pewnej chwili zorientowała się, że unoszą się w powietrzu. Wtuliła twarz w jego ramię. Niedotykanie stopami ziemi było naprawdę cudownym uczuciem.

- Emi... - odezwał się cicho, czule całując jej włosy. Wydawał się być odrobinę zaniepokojony. – Czy tym razem też muszę o coś pytać? To znaczy, nie chciałbym, żeby wyszło tak jak z tym balem... Nie do końca znam wasze zasady...

Dziewczyna nie potrafiła się nie roześmiać. Jej oczy zalśniły. Wspięła się na palce całując go w usta. Obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- Nie, Jay – powiedziała łagodnie – tym razem nie musisz.

- Więc to znaczy, że jednak chcesz być trochę moja? – dalej drążył temat, wyraźnie się upewniając.

- Myślę, że będziemy musieli odbyć dłuższą rozmowę na temat zwyczajów naszych ras – mruknęła rozbawiona – ale chwilowo możemy przyjąć, że bardzo chcę.

- To dobrze – westchnął uspokojony.

W oświetlającym ich srebrnym świetle księżyców odpłynęli w upojny, powolny taniec, rozkoszując się nawzajem swoją bliskością. Ta noc, ta chwila, to wszystko było tylko dla nich. Cały świat przestał istnieć, czas stanął w miejscu, istnieli tylko oni. Zaklęta w tańcu para i jasne światło księżyców.

Rozdział XVII

Emi zupełnie straciła poczucie czasu. Tak dobrze czuła się w ramionach Jaya! Niemal przegapiła północ, a musiała wszystko załatwić zanim zacznie świtać. Niechętnie uwolniła się z objęć chłopaka i odrobinę odsunęła od niego. Spojrzał na nią pytająco. Wcale nie chciał jej puszczać.

- Jay, muszę iść – powiedziała cicho. – Zobaczymy się jutro?

Chłopak nie zamierzał tak łatwo dać się zbyć.

- Dokąd idziesz? – zapytał.

- Muszę coś załatwić – westchnęła smętnie i od razu poczuła, że smutny ton był jej poważnym błędem.

W oczach czarnoskrzydłego pojawił się niepokój.

- Świetnie, cokolwiek by to nie było idę z tobą – warknął nieprzyjaźnie.

- Ale Jay... - zaczęła i przerwała widząc jego stanowczą, zaciętą twarz. – Nie jestem pewna czy chcesz przy tym być - mruknęła.

- Przekonajmy się – powiedział wojowniczo.

- Spotkamy się tam gdzie zwykle, dobrze? – zaproponowała Emi. - Potrzebuję z pałacu kilku rzeczy.

Jay tylko skinął głową. Nie skomentował. Dziewczyna pobiegła z powrotem w stronę balowej sali, by po chwili zniknąć w tłumie barwnych, tańczących par.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Noc była naprawdę piękna. Upojny zapach lasu unosił się w ciepłym, wiosennym powietrzu. Było na tyle ciemno, że Emi widziała jedynie drogę przed sobą i smukłe sylwetki najbliższych drzew. Trzymała za rękę idącego tuż obok niej Jaya, to pomagało, chociaż trochę. Dodawało jej otuchy. Bała się jednak, że po tym, co chłopak zobaczy, nie będzie jej już więcej chciał. Była pewna, że w jego bursztynowych oczach pojawi się gorycz i obrzydzenie. Nie miała jednak zamiaru go okłamywać. To była jego decyzja. Między innymi dlatego bez większych protestów zgodziła się, żeby z nią poszedł. Był zresztą dzieckiem lasu, tak jak i ona. To dotyczyło także i jego.

- Wytłumaczysz mi wreszcie co tu robimy? – zapytał skonsternowany Jay.

Emi westchnęła. Nie była pewna ile powinna mu powiedzieć. Lepiej niech sam zobaczy.

- Jak pewnie wiesz, mamy Noc Walpurgii. To czas złych duchów. Święto Nordyckiej Bogini śmierci Hel – mówiąc dziewczyna uparcie wpatrywała się w ziemię. – Czarodzieje nie wierzą w moc tej nocy, ale ona jest prawdziwa – stwierdziła z przekonaniem. – Widziałam na to namacalne dowody – wzdrygnęła się. – Złe duchy co roku porywają dusze dzieci, więżąc je poza czasem. Trzeba im złożyć ofiarę, żeby od tego odstąpiły. Dzięki mocy Hel, jeżeli zechce pomóc śmiertelnym duszom, jest szansa, że wyswobodzą te, które już mają.

Dopiero teraz Emi spojrzała na idącego obok niej chłopaka. Zaskoczyło ją to, że się z niej nie śmieje. On zupełnie poważnie myślał nad tym, co powiedziała.

- Jaka to ofiara? – spytał rzeczowo.

Dziewczyna wzdrygnęła się mimowolnie.

- Zobaczysz – mruknęła niechętnie, a Jay jedynie skinął głową.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Dotarli na jedną z niewielkich, osłoniętych gęstą ścianą lasu, polan. Jay był zaniepokojony smutkiem w głosie i oczach Emi. Miał nadzieję, że nie wymyśliła nic specjalnie głupiego. Z trudem wmówił sobie, że powinien jej zaufać. Udało mu się to tylko dlatego, iż wiedział, że jeżeli będzie się działo coś złego, on będzie w pobliżu, żeby ją obronić.

- Zostań tutaj i nie wychodź na polanę, choćby nie wiem co – poprosiła cicho dziewczyna.

Jay niechętnie posłuchał. Stanął oparty o gruby pień drzewa, rosnącego tuż przy obrębie polany. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać. Emi, już bez balowej sukni, ubrana w swoją ukochaną, zieloną tunikę i obcisłe, brązowe spodnie, usiadła na usianej leśnymi, wiosennymi kwiatami trawie. Na kolanach położyła swoją szmacianą torbę. Jay zwalczył w sobie potrzebę, żeby do niej podejść, przytulić ją do siebie. W biały świetle księżyca wyglądała zupełnie jak nimfa leśna, dzika i niedostępna.

Dziewczyna nie robiła nic konkretnego, ale wyczuł w niej wyraźną zmianę. Jej zapach z kuszącego i drapieżnego stał się słodki i delikatny. Dalej uwodził, ale w zupełnie inny sposób. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Potem, na skąpaną w delikatnym, księżycowym świetle polanę, powoli, nieśmiało wyszła młodziutka sarna. Jay ani drgnął. Przyglądał się zaintrygowany. Łania podeszła do dziewczyny, trącając ją nosem. Emi w milczeniu, łagodnie dotknęła jej pyska.

Nagle chłopak poczuł się jak we śnie. Cały świat zaczął się rozpływać, wszystko widział jakby przez gęstą mgłę. Jego łagodna, niewinna Emi, płynnym ruchem wyciągnęła z torby myśliwski nóż. Potem, z zimną krwią, ufnie trącającemu ją nosem zwierzęciu wbiła w krtań jego ostrze. Z tętnicy szyjnej trysnęła krew. Dziewczyna chciała zabić, a wyraźnie nie miała pojęcia jak się do tego zabrać. Usłyszał jak cicho wymawia jakieś słowa w nieznanym mu języku. Cała jej drobna postać umazana była w ciemnej, tętniczej krwi. Jeszcze przed chwilą elegancko upięte włosy, teraz opadały niesfornie wyślizgując się ze spinki, zasłaniając dziewczynie większość twarzy. Jay zobaczył w jej karmelowych oczach łzy. Chciał podejść, ale zdał sobie sprawę, że nie może się nawet poruszyć. Co tam się do cholery działo? Młoda sarna leżała przed dziewczyną, wijąc się w ostatnich, konwulsyjnych drgawkach. Emi wyjęła z torby jakieś naczynie. Przyłożyła je do otwartej rany na ciele zwierzęcia. Napełniło się krwią. Uniosła je do ust i po wyszeptaniu kilku słów zaczęła pić. Krew, czerwoną strugą spływała jej po brodzie. Składała ofiarę leśnym duchom, a sama była jednym z nich.

Jay próbował się szarpać w niewidzialnych więzach, ale nic z tego. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Powiał silny wiatr. Na zamglonej polanie pojawiły się jakieś cienie. Otoczyły dziewczynę ciasnym kręgiem. Powiał od nich nieprzyjemny, przenikliwy chłód. Chłopak zauważył też coś innego. W cieniu drzew, po drugiej stronie polany, kryły się niewielkie postacie. Były zamglone i przezroczyste. Jay wiedział kim są. To duchy dzieci, o których mówiła Emi. Bystry wzrok Illi'andin pozwolił mu, mimo panującej w lesie ciemności, zobaczyć wszystko ze szczegółami. To wcale nie był przyjemny widok. Dzieci, wszystkie co do jednego, nosiły ślady przeróżnych obrażeń. Od wbitych w ich serca noży po sine pręgi od szubienicy. One nie umarły same. Wszystkie, z premedytacją, zostały oddane w ofierze złym duchom.

Porywy wiatru ustały. Polanę rozświetliło jasne, srebrzyste światło niewiadomego pochodzenia. Otaczające Emi postacie zawyły. Dzieci pojedynczo lub parami wychodziły spomiędzy drzew. Kiedy tylko ich niewielkie, zmasakrowane, eteryczne ciała dotknęły światła, rozpływały się w srebrzystą mgłę i odlatywały ku niebu.

Jay nie wiedział ile czasu minęło, ale jemu wydawało się, że upłynęła cała wieczność. W końcu otaczające dziewczynę cienie zaczęły się rozpływać, a po chwili Emi na polanie została sama, z martwą sarną u swych stóp. Chłopak zobaczył rozpacz w jej karmelowych oczach, ściekające po bladych policzkach łzy. Przypomniał sobie, jak nie mogła przebywać w miejscu, w którym wyczuwała śmierć. Jak wiele, to co zrobiła, musiało ją kosztować?

Uwolniony z magicznych więzów natychmiast rzucił się ku dziewczynie. Spojrzała na niego niewidzącym wzrokiem. Uklęknął przy niej. Otoczył ją ramionami. Dopiero wtedy się rozpłakała. Całował jej włosy, policzki po których spływały słone łzy, nie zwracając uwagi na to, że brudzi się krwią martwego zwierzęcia. Tuliła się do niego, jak mała dziewczynka. Jej ciało drżało. Całym sobą pragnął coś dla niej zrobić, nie miał tylko pojęcia co.

Przez to, że myślał tylko o Emi, stracił swoją zwyczajową czujność. Płonące w mroku oczy, zobaczył dopiero, kiedy były tuż przy nich. To był olbrzymi pająk! Dziewczyna w jego ramionach nawet nie drgnęła więc i on się nie poruszył. Do pająka dołączył drapieżny, drzewny kot. Po chwili pojawiły się też niedźwiedź i lis. Nie atakowały, nie wykonywały żadnych agresywnych ruchów. Wpatrywały się w martwą, leżącą na polanie sarnę. Zwierząt przychodziło coraz więcej, aż w końcu cała polana zapełniła się drapieżnymi stworzeniami, które w żadnym wypadku nie powinny ze sobą koegzystować. Lis podszedł do martwej sarny i zaczął ostrymi zębami wydzierać kawałki mięsa, nie zjadał ich jednak, tylko porzucał na trawie. Po kolei podchodziły do nich inne drapieżniki. Jay zrozumiał. W ten sposób ofiara dziewczyny nie szła na marne. Niechętnie wypuścił ją z objęć, a sam przemienił się w wilka. On też chciał wziąć w tej ceremonii udział. Drapieżne stworzenia zjadały, każdy swoją porcję mięsa, a potem odchodziły w mrok. Na koniec na polanie zostali jedynie Emi, wielki szary wilk i olbrzymi pają.

Włochaty stwór podszedł do dziewczyny, a ona delikatnie dotknęła jego skłębionego futra.

- Dziękuję – wyszeptała cicho, a potem i on się oddalił, zabierając ze sobą to co zostało z martwej sarny.

Jay na powrót przybrał swoją ludzką postać. Podniósł czarodziejkę z trawy delikatnie tuląc w ramionach i wzbił się w powietrze. Wylądował nad ich wspólnym, leśnym jeziorem. Posadził dziewczynę na trawie. Zdjął z siebie zakrwawione ubranie, a potem ją zaczął rozbierać. Nie protestowała. Patrzyła przed siebie, jakby nic nie widziała, jakby nic jej już dłużej nie obchodziło. Jay zaniósł ja do ciepłej wody i obmył z krwi. Przylgnęła do niego mocno, wtulając twarz w jego ramię.

- Już po wszystkim, wystarczy tego rozpaczania – mruknął.

Dziewczyna podniosła na niego swoje karmelowe, lśniące od łez, pełne smutku oczy.

- Gdybym chociaż wiedziała, czy mi się udało – szepnęła cicho.

Jaya zamurowało. Był tam i widział co się działo. Jak ona mogła pomyśleć, że nie wyszło? Czyżby...

- Emi – powiedział łagodnie – nie widziałaś otaczających cię duchów?

Dziewczyna zamrugała.

- Jakich duchów? – spytała zaintrygowana.

- Co się według ciebie wydarzyło na polanie? – zaczął dociekać patrząc jej w oczy.

- Przywabiłam do siebie sarnę – powiedziała niechętnie, chciała spuścić wzrok, ale on jej na to nie pozwolił. – Potem ją zabiłam i odprawiłam rytuał. A potem pojawiłeś się ty i moi przyjaciele. No i zabrałeś mnie tutaj. To wszystko.

- W takim razie nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cała reszta imprezy cię ominęła – mruknął tuląc ją do siebie czule.

Zabrał ją z wody. Posadził na trawie, otulając najpierw swoją, w miarę czystą koszulą, a potem silnymi ramionami. Oparła się o jego tors, zamykając oczy.

- Opowiesz mi? – poprosiła.

- Dookoła ciebie było pełno cieni – powiedział cicho – otaczały cię, a ja nie mogłem się nawet poruszyć. Potem pojawiły się duchy dzieci i jasne, zalewające całą polanę światło. One szły do tego światła, a potem rozpływały się we mgle i ulatywały ku niebu – Jay postanowił, że oszczędzi jej nieprzyjemnych szczegółów. - To było coś niesamowitego, Emi.

Dziewczyna spojrzała na niego zaniepokojona. Nie była pewna, jak zachowałaby się, gdyby ona sama to wszystko mogła dostrzec.

- Więc udało mi się zrobić, to co trzeba – wyszeptała, uśmiechając się smutno. – Jay, nauczysz mnie zabijać? – poprosiła cicho.

Chłopak zakrztusił się własną śliną. To było coś, czego nigdy nie spodziewał się od niej usłyszeć.

- Od zabijania masz mnie – warknął.

Pokręciła głową.

- Nie, nie rozumiesz – powiedziała drżącym głosem. – Gdybym wiedziała jak się do tego zabrać, nie musiałabym jej dzisiaj zadawać tyle bólu - szepnęła. – Jay, błagam... Jeżeli jeszcze kiedykolwiek będę musiała coś takiego zrobić, to wolę być przygotowana. Pokażesz mi jak to się robi? Proszę...

Czarnoskrzydły westchnął. Na twarz przywołał leniwy, arogancki uśmiech.

- Nauczę cię – powiedział spokojnie – ale jeżeli jeszcze raz czegoś takiego spróbujesz, to osobiście przyłożę ci w tyłek - zagroził. – Od zabijania masz mnie – powtórzył stanowczo.

Uśmiechnęła się do niego. Pocałowała go delikatnie. Położył się na trawie, tuląc ją w swoich ramionach. Po krótkiej chwili jej oddech zwolnił, stał się rytmiczny i spokojny. Usnęła w jego objęciach. Jay jeszcze długo wpatrywał się w śpiącą przy nim dziewczynę wdychając jej cudowny, upojny zapach. Spanie w Anduriańskiej Puszczy nie było dobrym pomysłem, a on, za jej bezpieczeństwo był gotowy zapłacić każdą cenę. W końcu jednak i jego po ciężkim dniu, zmorzył lekki, ale pokrzepiający sen.

Rozdział XVIII

Obudzili się dopiero koło południa. Niechętnie rozstali się na skraju lasu, wiedząc, że spotkają się za kilka godzin, na wymianie międzyszkolnej, tym razem, w Białym Pałacu. Emi miała szczerą nadzieję, że ich nauczyciele zaplanowali coś ciekawszego od historycznej propagandy. Nie lubiła się nudzić.

Jeszcze zanim zdążyła wejść do siebie do pokoju, w korytarzu dopadł ją Andre. Chwycił ją mocno za ramiona, stanowczo zatrzymując w miejscu. W jego karmelowych oczach aż gotowało się z wściekłości, zobaczyła w nich jednak też strach i to kazało jej milczeć.

- Gdzieś ty była?! – warknął na nią obrzucając ją od góry do dołu wrogim spojrzeniem.

Miała na sobie ciasne, brązowe, pobrudzone krwią spodnie i czarną, za dużą na nią koszulę Jaya. Nie miała pojęcia jak wytłumaczy to bratu.

- W lesie – mruknęła cicho.

- Przez całą noc?! – spytał niedowierzająco wściekłym głosem.

- Tak – odpowiedziała szeptem.

- Z kim?! – syknął na nią.

- To bez znaczenia – westchnęła.

Wiedziała, że cokolwiek mu powie i tak będzie miała kłopoty, nie miała jednak zamiaru narobić problemów także Jayowi. Andre zazgrzytał zębami.

- W trakcie balu przybiegł do mnie panicznie przerażony Jasper, mówiąc, że groził ci jeden z tych psów! Potem zniknęłaś. Nigdzie nie mogłem cię znaleźć! Nawet nie wiesz, jak się o ciebie bałem – krzyczał chłopak. – A ty mi teraz mówisz, że „to bez znaczenia"?!

- Przepraszam – szepnęła, spuszczając wzrok. Nawet nie pomyślała o tym, że może zaniepokoić brata. – Rzeczywiście przyczepił się do mnie jeden chłopak Illi'andin, ale mój przyjaciel go odgonił. Potem musiałam załatwić pewną sprawę – westchnęła.

- W puszczy?! – wydarł się na nią.

- Andre, uspokój się – poprosiła. – Nie rób przedstawienia dla całej szkoły...

Syknął wściekle, ale posłuchał. Zaprowadził ją do jej pokoju, nie odstępując siostry na krok. Stanął przy drzwiach, podczas gdy ona zaczęła przebierać swoje rzeczy w poszukiwaniu czystego ubrania.

- Nie wiem co robiłaś i nie chcę wiedzieć – powiedział siląc się na obojętny ton. – Ale nigdy więcej nie pójdziesz już do tego pieprzonego lasu, a po zakończeniu wymiany, nigdy nie będziesz miała już kontaktu z żadnym, przeklętym Illi'andin i ja tego dopilnuję.

Wojna z bratem, tylko tego mi brakowało, pomyślała Emi. Nie miała jednak pojęcia w jaki sposób przekonać go do swoich racji, a z wycieczek do puszczy i kontaktu z Jayem i Damienem, na pewno nie zamierzała zrezygnować.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Tym razem Jay także nałożył koszulę. Nie chciał, żeby Emi zobaczyła ślady po razach, które dostał za to, że nie przyszedł na trening. Był pewien, że dziewczyna zacznie się o to obwiniać. Stał razem z Damienem i grupą innych Illi'andin w jednej z sal Białego Pałacu, słuchając przemówienia pani dyrektor. W pomieszczeniu, poza Aną, nie było żadnej innej dziewczyny, która towarzyszyła w Czarnej Wieży któremuś z wojowników Illi'andin. Jay doskonale wiedział dlaczego. Zastąpiły je nowe, niczego nieświadome czarodziejki. Tu dalej trwała, mniejsza, ale równie okrutna wojna.

Kiedy pani Rosenberg, starsza, surowo wyglądająca kobieta, o lekko szpiczastym nosie, skończyła przemówienie, Emi podeszła do nich z radosnym uśmiechem. Miała na sobie kraciastą mini spódniczkę i czarny, opięty top. Jak, od kiedy tylko wszedł do sali, nie mógł oderwać od niej wzroku. Teraz, zawstydzony, zdał sobie sprawę, że po prostu się na nią gapi. Dla niego, po prostu mogły nie istnieć żadne inne dziewczyny.

- Damien, czy teraz jesteś usatysfakcjonowany moim strojem? – spytała rozbawiona, na powitanie.

Blondyn przyjrzał się jej uważnie. Uśmiechnął się drwiąco.

- Mnie się podoba, ale myślę, że powinien być odrobinę mniej wyzywający, bo Jay zaraz będzie zbierał szczękę z podłogi – mruknął mściwie.

Czarnoskrzydły zagotował się w środku, ale wiedział, że jego przyjaciel mówił prawdę. Do tego czuł piekielną zazdrość, że to nie dla niego tak się ubrała. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo dyrektorka rozesłała ich do pokoi i chcąc nie chcąc, zupełnie nieszczęśliwy, powędrował za Aną.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Pokój Emi był niewielki, ale bardzo przytulny. Białe meble były pomalowane w niebieskie kwiaty, a łóżko przykryte podobnie zdobioną narzutą. Pod jedną ze ścian stała szafa i duże lustro, pod drugą natomiast zgrabne biureczko i wygodne krzesło z wysokim oparciem. Nie były to przestronne, bogate komnaty Damiena, ale Emi bardzo lubiła swój maleńki pokój. Usiadła na łóżku tuż obok chłopaka, obdarzając go promiennym uśmiechem.

- Przywiozłem coś dla ciebie – mruknął uśmiechając się do niej leniwie.

Odgarnął dziewczynie włosy i delikatnie zapiął na jej szyi cieniutki łańcuszek z misternie wykonanym wisiorkiem w kształcie liścia. Emi przyjrzała się pięknemu przedmiotowi. Jej oczy zalśniły.

- Damien, jest śliczny – szepnęła wzruszona. – Dziękuję.

Położyła chłopakowi głowę na ramieniu, tuląc się do niego. Blondyn wplótł palce w jej włosy, przyciągnął do siebie dziewczynę i delikatnie pocałował. Odskoczyła od niego gwałtownie, szeroko otwierając z przerażenia oczy.

- Wiedziałem, że to nie będzie takie proste – westchnął, kładąc się bokiem na łóżku.

Głowę oparł na łokciu, przyglądał się skulonej postaci Emi.

- Damien, ja nie mogę... - zaczęła cicho - poza tym, przecież ty...

- Dla ciebie zrobię wyjątek – mruknął wpatrując się w nią uważnie. – Nie kochasz mnie? – spytał.

- Jesteś moim przyjacielem – jęknęła. – Kocham cię jak brata. Nic więcej nas nie łączy... Jay... Damien, on jest... - zdziwiła się jak trudno jej to powiedzieć. - To jego...

Gwałtownie usiadł. Przyciągnął ją do siebie. Położył rękę na jej ustach.

- Nic więcej już nie mów – rozkazał stanowczo. – Próbowałem, za wszelką cenę próbowałem – szepnął gorączkowo, tuląc ją do siebie. – Naprawdę, uwierz mi, ja też kocham Jaya, ale nic nie jestem w stanie na to poradzić! – w jego głosie pojawiła się nutka bólu i wściekłości.

Zabrał rękę z twarzy zdumionej dziewczyny. Wyjął z kieszeni złożoną starannie kartkę. Podał jej. Nosiła na sobie ślady wielokrotnego czytania. Odsunął się od niej i położył oparty na łokciu, obserwując ją uważnie. Jego twarz stała się obojętną maską, ale w oczach miał niemalże nieuchwytny, tajemniczy smutek.

Emi rozłożyła kartkę. Już po pierwszej linijce rozpoznała charakterystyczne pismo własnego ojca. Wyraz zdumienia na jej twarz zastąpiły ciekawość i konsternacja. Z każdą przeczytaną linijką jej oczy powiększały się coraz bardziej. Nie rozumiała. To był układ, pomiędzy jej rodzicami, a ojcem Damiena. Traktat pokojowy miał wiele warunków, a to o czym oni pisali, było właśnie jednym z nich. Emi spojrzała zszokowana na blondyna. List wypadł jej z ręki.

- Nie! – wyszeptała.

- Wiem, mnie też się to nie podoba – mruknął przewracając się na plecy. – Miałem nadzieję, że się we mnie zakochasz, wtedy nigdy nie musiałabyś o tym wiedzieć.

- Damien, ale jak? Dlaczego? – spytała niepewnie, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy.

- Chodź do mnie – westchnął, a ona położyła się przy nim. Objął ją ramieniem. – Widzisz, to bardzo proste... Niezbyt obiecująca, młoda czarodziejka, kompletnie bez talentu. – Jego słowa sprawiły jej przykrość. Spojrzała w jego głębokie, niebieskie oczy. – Nie patrz tak na mnie – mruknął – mówię ci jak oni to widzą, tylko my wiemy, że jest inaczej – uśmiechnął się do niej smutno. – W każdym razie niepotrzebna nikomu do niczego córka i nieposłuszny, krnąbrny syn, nad którym nie da się zapanować. Wymyślili idealny sposób, żeby się nas pozbyć, a na dodatek staliśmy się dzięki temu „przydatni".

- Na kiedy zaplanowali nasz ślub? – zapytała cichutko, tuląc się do niego mocniej.

- Ma odbyć się pod koniec lata – odpowiedział niechętnie.

- Doskonale, więc mamy przynajmniej cztery miesiące, żeby cos z tym zrobić – odezwała się buntowniczo.

Rozdział XIX

Damien był zły, ponieważ Emi nie rozumiała. Nie miała pojęcia jak wielką krzywdę robi Jayowi. Zbyt dobrze znał swojego przyjaciela. Gdyby dziewczyna po prostu go olała, nie byłoby z nim tak źle, ale jeżeli dowie się, że Emi zwyczajnie nie ma wyjścia i sama jest nieszczęśliwa... Damien nawet nie chciał myśleć o tym, jak będzie czuł się Jay. Nie zamierzał, po prostu nie mógł tego tak zostawić, nawet jeżeli Emi będzie miała go za to znienawidzić.

Chłopak podszedł do okna, przeciągnął się leniwie. Dziwnie było mieszkać w pałacu, w którym nie ma służby i wszystko trzeba robić samemu. Jeszcze bardziej niezwykłą rzeczą był fakt, że miał jeść we wspólnej jadalni, razem ze wszystkimi. Uśmiechnął się wyglądając na zewnątrz. Mimo zmiany otoczenia, Illi'andin nie porzucili swoich treningów. Walczyli teraz na placu, obserwowani przez stadko zachwyconych czarodziejek. Nie zdziwił się wcale, że to Jay wydaje rozkazy. Wychwycił też niechętne spojrzenia stojących pod zadaszoną częścią placu magów. Dla nich ciągle byli wrogami. Damien wiedział, że to, tak naprawdę jedyne słuszne podejście, zdawał sobie też jednak sprawę, że sojusz był i jest konieczny, dla obu ras.

Usiadł na łóżku, przy ciągle śpiącej Emi. Jej brązowe włosy rozsypały się po błękitnej poduszce, do której się przytulała. Wyglądała uroczo, jak mały, roztrzepany kociak. Mimo wszystko cieszył się, że to właśnie na nią wypadło. Nie był wcale pewien, jak długo inna dziewczyna pożyłaby w jego obecności. Gdyby tylko nie Jay... Czarodziejka otworzyła oczy. Uśmiechnęła się do niego na powitanie. Naprawdę lubił ten jej dziecięcy, promienny uśmiech.

- Wyspałaś się? – zapytał uprzejmie, starając się by jego wypracowany głos brzmiał jednocześnie niedbale i uwodzicielsko.

- Aha – mruknęła przeciągając się i siadając. Zerknęła za okno. Spostrzegła trening Illi'andin. – Skoro nie chce, żebym była przy ich ćwiczeniach, to po jakie licho robi je pod moim oknem – westchnęła rozbrajająco.

- Zero konsekwencji – roześmiał się Damien. – Czemu Jay nie chciał, żebyś oglądała treningi?

- Stwierdził, że go rozpraszam – powiedziała skonsternowanym tonem dziewczyna, zawstydzona spuszczając wzrok. – Podobno przeze mnie obrywa...

Blondyn przełknął ślinę. Poczuł palącą zazdrość. Szybko przywołał na twarz wyuczony, leniwy, arogancki uśmiech.

- Czasem należało by mu się lanie – odpowiedział wesoło.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Pierwsze śniadanie Illi'andin w Białym Pałacu było wielkim wydarzeniem. Przyciągali uwagę całej szkoły. Emi zauważyła, że niektórzy czarodzieje patrzą na chłopaków z nieskrywaną nienawiścią. Jednym z nich był jej starszy brat Andre. W pewnym momencie napotkał wzrok Damiena. Zdziwiła się, gdy jego harde, odważne spojrzenie, natychmiast uciekło w inną stronę, jakby się czymś spłoszył. Blondyn uśmiechnął się z satysfakcją. Emi nie miała pojęcia, co jest pomiędzy nim, a jej bratem, ale miała zamiar się tego jak najszybciej dowiedzieć.

Dziewczyna siedziała jak na szpilkach. Tego ranka, tak naprawdę, czekała tylko na jedną osobę, a jego jak na złość nie było. W końcu pojawił się w sali jadalnej, kłócąc się o coś zażarcie z Aną. Emi, dużym wysiłkiem woli, odgoniła od siebie uczucie zazdrości. Bolało ją, że to właśnie Ana, a nie ona sama, spędzi z nim w Białym Pałacu, każdą wolną chwilę. Jay usiadł koło niej uśmiechając się szelmowsko. Miała ochotę go pocałować. Wiedziała, że nie może. Nie tutaj, nie na oczach brata. Poczuła przyjemny dreszcz, kiedy ich ramiona na chwilę się zetknęły. Tak bardzo potrzebowała jego bliskości! Szczerze liczyła na to, że uda im się wspólnie wymknąć do lasu. Chciała, choć przez chwilę, być sam na sam z Jayem.

- Jay, czemu nie chcesz się zgodzić? – zapytała płaczliwie, siedząca naprzeciwko Ana.

- Bo to bez sensu! – warknął na nią. – Nie i już!

- Na co nie chcesz się zgodzić? – zainteresowała się Emi.

- Ta idiotka wymyśliła, że będziemy trenować razem z „chętnymi" czarodziejami, pokazując im naszą sztukę walki – syknął wściekle.

- Wcale nie ja to wymyśliłam! – oznajmiła zdenerwowanym głosem Ana. – To chłopaki o to poprosili!

- Czemu uważasz, że to głupie, Jay? – zapytała cicho Emi.

Jego twardy wzrok odrobinę złagodniał, kiedy spojrzał na nią.

- Są za słabi, dostaną niezłego łupnia, a nam się za to oberwie - mruknął. – Poza tym nie powinno się zdradzać swoich technik przed wrogiem.

Ana spojrzała na niego zmieszana. Najwyraźniej ona nie usłyszała od niego takiego rzeczowego i prostego wyjaśnienia. Emi wzruszyła ramionami.

- W takim razie uprzedźcie ich na co się piszą – uśmiechnęła się do niego – i zróbcie to za zgodą któregoś z nauczycieli. W najgorszym wypadku to wy będziecie mieli rozrywkę.

Jay zazgrzytał zębami. Obrzucił teraz i ją wściekłym wzrokiem.

- Pomyślę nad tym – mruknął niezadowolony, że nie przyjęła jego strony.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Po śniadaniu rozpoczęły się zajęcia. Znacznie ciekawsze niż te w Czarnej Wieży. Opowiadali sobie nawzajem o swoich zwyczajach i kulturze, pokazywali co potrafią, a potem Illi'andin zwyczajnie uczestniczyli w zajęciach czarodziei. Po południu Emi wymknęła się do lasu. Jay już tam czekał. Uśmiechnął się do niej na powitanie, a ona po prostu wpadła mu w ramiona. Natychmiast ją od siebie odsunął. Spojrzała na niego pytająco.

- Nie lubię, kiedy tak pachniesz – powiedział cierpko.

- Jak? – nie zrozumiała dziewczyna.

- Nim – odpowiedział prosto. – Nawet nie wiesz jak jestem piekielnie zazdrosny – westchnął, przyciągając ją do siebie z powrotem.

Rozłożył czarne jak noc skrzydła i wzbił się w powietrze, tuląc dziewczynę w swoich ramionach. Po cudownym, jak na gust Emi, zdecydowanie zbyt krótkim, locie, znaleźli się na swojej polanie. Kiedy tylko ich stopy stanęły na miękkiej trawie, dziewczyna oplotła ramionami szyję Jaya. Pocałowała go w usta. Zachłannie odwzajemnił jej pocałunek. Zaborczym gestem przyciągnął czarodziejkę bliżej. Nie potrafili się od siebie oderwać. Nie chcieli. Przez krótką chwilę, wbrew temu, co ustalili z Damienem, Emi zamierzała mu o wszystkim powiedzieć. Jednak, kiedy tylko spojrzała w jego bursztynowe oczy, zmieniła zdanie. Załatwią to sami, nie ma potrzeby go niepokoić. Poza tym nie była pewna w jaki sposób mógłby zareagować.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre wpadł do pokoju swojej siostry jak oszalały. Był sam. Na wpół leżący na łóżku Damien obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Czarodziej spurpurowiał na twarzy. Jego karmelowe oczy płonęły.

- Gdzie ona jest?! – warknął.

Blondyn uśmiechnął się leniwym, aroganckim uśmiechem.

- Jeżeli mówisz o Emi, to nie mam pojęcia – mruknął zupełnie spokojnie.

Jego głos był aksamitny i miękki. Brzmiał jak pieszczota.

- Widziałem jak wychodziła z tym, z tym... - Andre trząsł się ze złości.

- Pewnie masz na myśli mojego przyjaciela – Damien specjalnie podkreślił ostatnie słowo – Jaya? W takim razie na pewno są w lesie – stwierdził obojętnie.

- W puszczy?! – karmelowe oczy Andre się rozszerzyły. – Czemu ona tam ciągle chodzi? – spytał wzdychając. – Czy nie wie jakie to niebezpieczne?!

Wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Usiadł przy biurku Emi. Pochylił głowę wpatrując się we własne dłonie.

- Nie martw się o nią – mruknął ciągle beznamiętnym głosem Damien, odkładając na pościel, grzbietem do góry, czytaną właśnie książkę. – Z Jayem jej tam nic nie grozi, nie sądzę, żeby w tym lesie był groźniejszy drapieżnik niż on.

- To też mnie niepokoi – westchnął cierpiętniczo Andre. – Czy nie mógłbyś jej...

- Nie – uciął stanowczo blondyn.

- Tak myślałem, ale warto było spróbować – mruknął Andre, nie podnosząc wzroku ze swoich kolan. – Jesteś pewien tego swojego „przyjaciela"? – zapytał z obrzydzeniem niemal wypluwając ostatnie słowo.

Damien prychnął. Z trudem powstrzymał się od gorzkiego śmiechu.

- Jestem – oznajmił tylko w odpowiedzi.

Dopiero teraz Andre podniósł wzrok. Wstał. Spojrzał pełnymi bólu oczami na podpartego na łokciu chłopaka.

- Więc mam nadzieję, że się nie mylisz – powiedział sucho, odrobinę łamiącym się głosem, a potem gwałtownie otwierając drzwi, wyszedł z pokoju

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Pływali w jeziorze, tulili się do siebie, rozmawiali. Do późnej nocy leżeli na trawie wpatrując się w gwiazdy. Jay był absolutnie szczęśliwy. Niczego więcej w życiu nie potrzebował. Żałował, że nie mogą na stałe zamieszkać w lesie. Tylko on i Emi. Ta dziewczyna była spełnieniem jego marzeń. Jedyną osobą, poza Damienem, która znaczyła coś więcej dla chłopaka. Nie tylko ją kochał, ale czuł także, że łączy ich jakaś niesamowita, tajemnicza więź.

Odwrócił się na bok, podpierając głowę na łokciu. Czuł nieodpartą potrzebę popatrzenia na Emi. Wolał ją właśnie taką, w wybrudzonej trawą tunice, z potarganymi przez wiatr włosami. Nie lubił kiedy stroiła się dla Damiena. Wydawało mu się wtedy, że przyjaciel chce z niej zrobić bezwolną lalkę. Nigdy nie mógłby na to pozwolić. On sam chciał ją po prostu taką, jaka była. Teraz wyglądała na zamyśloną.

- Jay... - zaczęła nieśmiało – tak się zastanawiam... nie wiesz skąd można wziąć próbkę narkotyków które podają Damienowi?

Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.

- Po co ci to? – spytał ostro.

- Jestem w tym dobra – szepnęła nie patrząc na niego. – Gdybym znała skład, może mogłabym jakoś zneutralizować ich działanie... W pałacowej szklarni, mamy sadzonki wszystkich ciekawych roślin z Dareshii i wiele więcej...

- Dobrze, przyniosę ci – oznajmił poważnie, odprężając się lekko. – W każdym razie warto spróbować – uśmiechnął się do niej łagodnie.

Spojrzała z czułością w jego bursztynowe oczy. Była pewna, że już zawsze będzie mogła na niego liczyć. Chłopak przygarnął ją do siebie, wtulając twarz w jej ciemnobrązowe włosy, a ona zasnęła, czując się zupełnie spokojna i bezpieczna, w jego ramionach.

Rozdział XX

Damiena coraz bardziej irytowało to, że Emi z Jayem każdego wieczora znikają w lesie. Do tego chłopak, jego zdaniem, zachowywał się jak wierny psiak. Chodził za czarodziejką dosłownie wszędzie, a na dodatek bez gadania spełniał jej życzenia. Z niesmakiem spojrzał na odbywający się na palcu trening. Illi'andin ćwiczący ramię w ramię z kilkoma odważniejszymi czarodziejami. To nie było normalne. Jeszcze bardziej zaskoczyło go to, że w całym tym żenującym przedstawieniu bierze udział Andre. Tego nigdy by się nie spodziewał.

Emi podeszła do okna przy którym stał. Damien przybrał na twarz zwyczajową maskę, ukrywając swoją irytację. Objął dziewczynę ramieniem. Trudno, będzie ją sobie musiał wychować. Na samą myśl uśmiechnął się pod nosem. Był pewien, że Emi może stać się idealna.

- Idziemy popatrzeć na dwór? – zapytał aksamitnym, kuszącym głosem.

- Obiecałam mu, pamiętasz? – obrzuciła go nieszczęśliwym spojrzeniem dziewczyna.

- Aha, ale to na oficjalnych treningach... ten tutaj zdecydowanie do takich nie należy – mruknął. – Nie chcesz zobaczyć co wyczynia twój brat? – spytał wskazując biegającą razem z innymi sylwetkę.

Emi bardzo chciała. W końcu dała się namówić Damienowi i razem wyszli na zamkowy plac, który teraz służył Illi'andin za miejsce do ćwiczeń.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Trening był bardzo forsowny, zarówno Illi'andin jak i czarodzieje dawali z siebie wszystko, ponieważ jedni chcieli popisać się przed drugimi. Andre należał do wysportowanych osób, ale nie mógł się równać, z codziennie trenującymi chłopakami Illi'andin. Zaciekle jednak walczył o swoją pozycję. Kątem oka zauważył swoją siostrę. Zazgrzytał zębami. Jak zwykle była w towarzystwie Damiena. Obejmował ją. Chciało mu się wyć. Czarnoskrzydły z którym walczył, też się na nich zagapił. Więc to był on... Andre postanowił wykorzystać swoją szansę, by choć raz drasnąć ćwiczebną bronią znacznie lepszego przeciwnika. Zdziwił się, jak łatwo mu się to udało. Illi'andin warknął. Ponownie skupił całą uwagę na swoim przeciwniku, nie dając już się więcej podejść.

Po forsownym treningu udali się na śniadanie. Andre bolały wszystkie mięśnie. Uznał, że ćwiczenia to okropnie zły pomysł, ale teraz już nie mógł się z nich wycofać. Był na to zbyt dumny. Poza tym nie zamierzał ośmieszyć się w oczach swojej siostry... i przede wszystkim w oczach Damiena.

Po drodze spotkał Roberta. Chłopak był tak samo zmarnowany jak on, miał jednak znacznie lepszy humor. Dołączyli do nich jeszcze trzej koledzy, którzy nie brali udziały w treningu. Zaczęli radośnie zachwalać odwagę przyjaciół. Nagle Andre przystanął, jak wmurowany w ziemię. Na korytarzu, samotnie, pod jedną ze ścian stał Damien. Blondyn nie zwracał na nich uwagi. Uporczywie wpatrywał się w okno. Robert trącił przyjaciela w ramię.

- Świetna okazja, żeby pokazać kto tu rządzi – mruknął z paskudnym uśmieszkiem.

Koledzy roześmieli się. Podeszli do samotnie stojącego przy oknie chłopaka Illi'andin. Dopiero wtedy odwrócił się. Spojrzał na nich obojętnie.

- Czego chcecie? – zapytał znudzony.

Andre dobrze znał tę wystudiowaną minę. Zbyt dobrze. W błękitnym oczach Damiena czaił się jednak niepokój. Zdawał sobie sprawę, że chłopak, jak dobry by w swojej sztuce nie był, z całą piątką nie ma najmniejszych szans.

- Oh, mamy zamiar się zabawić – oznajmił zadowolony z siebie Robert.

Blondyn przeczesał palcami przydługie włosy. Popatrzył na nich zimnym, niechętnym wzrokiem, który na chwilę dłużej zatrzymał się na karmelowych oczach Andre. Potem nagle wykonał ruch, zaczął wypowiadać słowa. Nie był jednak wojownikiem. Brakowało mu szybkości i siły walczących Illi'andin. Wyższy od niego i masywniejszy Robert przygniótł go do ściany. Zatkał mu dłonią usta. Dookoła chłopaka zaczęły pojawiać się czarne cienie, domena czarodzieja nocy. Reszta chłopaków podeszła bliżej. Na ich twarzach gościły drwiące, zadowolone z siebie uśmiechy. Andre wreszcie zdołał się poruszyć. Zacisnął pięści.

- Zostawcie go – powiedział rozkazującym głosem – jestem zmęczony i głodny. Idziemy na śniadanie.

- Wymiękasz? – zadrwił Robert. – Jeszcze nawet dobrze nie zaczęliśmy.

Skinął głową. Jeden ze stojących obok chłopaków kopnął trzymanego przez niego Damiena kolanem w brzuch. Blondyn zgiął się w pół. Robert przytrzymał go brutalnie nie pozwalając mu upaść. Nagle między nimi stanęła ściana ognia. Robert, chcąc nie chcąc, puścił chłopaka. Syknął z bólu odskakując. Ogien ogarnął Damiena, ale najwyraźniej go nie parzył. Koledzy spojrzeli niedowierzająco na Andre. Karmelowe oczy płonęły. Nie spojrzał na nich. Nie spojrzał też na blondyna. Odwrócił się i zaczął iść korytarzem.

- Ruszcie się – rzucił zza pleców. – Powiedziałem, że jestem głodny.

Zaskoczeni, nie mogąc uwierzyć w to co się stało, ruszyli za Andre w stronę jadalni. Dopiero kiedy zniknęli za rogiem, trawiący korytarz, magiczny ogień, zgasł.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien oparł się plecami o zimną ścianę, osuwając na podłogę. Z trudem oddychał. Bolał go brzuch, jego ciało nie przywykło do przemocy fizycznej. Do tego zdziwiło go zachowanie Andre. Po tym co mu zrobił... kto mógłby się spodziewać... Po dłuższej chwili wstał. Wyjrzał przez okno. Jaya i Emi już tam nie było. Zacisnął wargi w wąską, białą linię, na samo wspomnienie o tym, jak się obściskiwali, schowani w cieniu rozłożystego orzecha. Stracił cały apetyt. Powoli, z dumnie uniesioną głową, wrócił do pokoju. Położył się na łóżku dziewczyny. W powietrzu, jego własny zapach mieszał się z zapachem Emi i Jaya. Była to dziwna, pobudzająca zmysły mieszanka. Westchnął. Dłużej już nie mógł czekać. Musiał zrobić coś, żeby to wszystko się skończyło i wiedział, że zrobi to dzisiaj.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ana z ponurą miną wracała z zajęć. Co ta dziewczyna w sobie takiego ma? Dlaczego wszyscy się tak bardzo nią interesują? Proste brązowe włosy miała zawsze w nieładzie, karmelowe oczy były zbyt duże, a jej twarz była niemal twarzą dziecka. Dlaczego ona? Ana całą sobą nienawidziła Emi. Była o nią tak cholernie zazdrosna! Jednocześnie miała z tego powodu wyrzuty sumienia, bo przecież dziewczyna nigdy nic złego jej nie zrobiła, a wręcz przeciwnie, mimo, że trochę dziwna, zawsze była dla niej miła i pomocna. Teraz, kolejny wieczór z rzędu, zniknęła zaraz po zajęciach, w towarzystwie Jaya. Chłopak był w nią zapatrzony jakby była gwiazdą. Dla Any, to że ją tak traktował, było nie do zniesienia. No i jeszcze Damien... Cudowny, przystojny, o głębokich niebieskich oczach i jasnych, układających się w coś, co można było określić jedynie mianem artystycznego nieładu, włosach. On także wydawał się biegać za Emi. Może nie aż tak jawnie i w nachalny sposób, jak Jay, ale jednak... Czy ta dziewczyna nie mogła między nimi wybrać?! Musiała mieć ich obu?

- Cześć – usłyszała tuż za plecami, miękki, aksamitny tenor. Ten głos... w jej głowie rozbrzmiewał jak najczulsza pieszczota. – Jesteś zajęta? – spytał delikatnie.

- Nie, czemu pytasz? – nawet gdyby była, nigdy w życiu by się do tego nie przyznała, nie w takiej chwili.

Ana nie była jakąś niesamowitą pięknością, ale niczego jej nie brakowało. Głęboko też wierzyła we własną urodę i osobowość. Uważała się za niepowtarzalną i wyjątkową. Dziwne więc było dla niej, kiedy jakiś chłopak uparcie jej nie chciał, a nie w momencie kiedy wyraził zainteresowanie. Podszedł bliżej. Niewinnym gestem dotknął jej ramienia. Przez całe ciało dziewczyny przeszedł przyjemny dreszcz. Poczuła jak jej oddech przyspiesza.

- Nudzę się – mruknął uśmiechając się do niej kusząco. – Może spędzimy trochę czasu razem?

Dziewczyna zatrzepotała długimi rzęsami, oszołomiona jego uwodzicielskim uśmiechem. Niedbale objął ją ramieniem.

- Chodźmy do mojego pokoju – zaproponowała odrobinę zbyt szybko, bojąc się, że to tylko sen i, że zaraz się z niego obudzi.

On jednak najwyraźniej tego nie zauważył, albo udawał, że nie widzi.

- Prowadź – mruknął.

Wydawał się być z jej propozycji naprawdę zadowolony. Przeszli długim korytarzem Białego Pałacu, do sypialni czarodziejek. Ana otworzyła pomalowane na biało drzwi i zaprosiła chłopaka do środka. Usiadł na gładko zaścielonym łóżku. Przeczesał palcami jasne włosy. Spojrzał na nią uśmiechając się leniwie. Dziewczyna pragnęła zatonąć w tych głębokich, niebieskich oczach.

- Na co masz ochotę? – zapytała błagając w duchu o jakiś genialny pomysł, ostatnim czego chciała, to okazać się nudną.

- Jeszcze nie wiem – mruknął. – Może koło mnie usiądziesz? – zaproponował.

Ana posłuchała. Jej serce biło jak oszalałe. Delikatnie odgarnął z policzka włosy dziewczyny. Przysunęła się do niego bliżej. Jego twarz znalazła się przy jej twarzy, usta przy jego ustach. Pocałował ją, a ona poczuła, że się rozpływa. Nigdy jeszcze nie przeżyła niczego tak cudownego! Delikatnie zaczął zsuwać z jej ramion obcisłą bluzeczkę. Nie protestowała. Chciała, żeby ją rozebrał. Pragnęła być jego. Dalej nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Całował ją delikatnie i leniwie. Usiadła mu na kolanach. Ramionami oplotła szyję chłopaka. Tak! Wszystko w niej chciało śpiewać. Położył ją na łóżku, na idealnie wygładzonej, fiołkowej narzucie. Pochylił się nad nią i znów zaczął całować. Dłońmi sięgnęła do jego eleganckiej koszuli. Zaczęła rozpinać guziki. Podniósł się odrobinę, powoli od niej odsunął. Nie potrafiła powstrzymać cichego jęknięcia. Wracaj tutaj! – miała ochotę wykrzyczeć rozkazująco.

- To chcesz dzisiaj robić? – spytał przyglądając się jej uważnie.

- Tak – powiedziała, a zabrzmiało to natarczywie, błagalnie.

- Ja chyba mam inne plany – mruknął uśmiechając się arogancko. – Giń – rozkazał cicho, wyobrażając sobie w myślach, jak czyjeś silne ręce, bez trudu przetrącają kark bezbronnej dziewczyny.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien z niechęcią pochylił się nad ciałem martwej czarodziejki. Rozerwał zsuniętą z jej ramiona bluzkę. Potem zabrał się za resztę ubrania, dokańczając dzieła zniszczenia. Przy pomocy magii usunął z komnaty swój specyficzny zapach. Skorzystał z przylegającej do pokoju łazienki, żeby starannie umyć ręce. Dotykanie tej dziewczyny napawało go obrzydzeniem, starał się jednak wmówić sobie, że było naprawdę konieczne. Jeszcze tylko kilka drobnych szczegółów i może spokojnie czekać na efekty swojego przedsięwzięcia. Póki co, wszystko szło zgodnie z planem.

Rozdział XXI

W powietrzu czuć było zbliżające się lato. Poranek zapowiadał piękny, ciepły dzień. Emi uśmiechnięta wracała z lasu. Chwilami było tak cudownie! Żałowała, że niedługo miną te dwa tygodnie, które chłopcy Illi'andin spędzali w Białym Pałacu. Jay popędził wcześniej, bo nie mógł znieść widoku „swojej dziewczyny" bawiącej się z wielkim, włochatym pająkiem, jakby był małym psiakiem. Czarnoskrzydły dotrzymał danej jej obietnicy i kilka dni wcześniej, wykradł z Czarnej Wieży podawane w ramach kary narkotyki. Emi męczyła się po zajęciach, w tajemnicy przed wszystkimi rozpracowując ich skład. Po jednej z lekcji zielarstwa, przyłapała ją Annani, starsza, przygarbiona nauczycielka, o łagodnych oczach dobrej babci. Zamiast przegonić natrętną dziewczynę zaproponowała jej pomoc. Teraz praca szła znacznie szybciej i czarodziejka była pewna, że sobie z nią poradzi.

Na dzielących Czarną Wieżę i Biały Pałac błoniach panowało straszne zamieszanie. Emi przystanęła zaskoczona. Nie miała pojęcia co się dzieje. Czarodzieje rozmawiali przyciszonymi głosami. Illi'andin rzucali złowrogie spojrzenia w kierunku ludzi. Panowała złowieszcza, nieprzyjazna atmosfera. Dziewczyna wzrokiem odnalazła brata. Podeszła do niego szybkim krokiem. W pewnym jednak momencie zatrzymała się jak wmurowana. Andre rozmawiał z Damienem, a raczej wyglądało, że na niego wrzeszczał.

- To mogła być Emi! On mógł to zrobić mojej siostrze! – krzyczał patrząc oskarżycielsko na szczupłą sylwetkę arystokraty.

- Nie, nie mógł – odpowiedział spokojnie blondyn. – Emi nic nigdy z jego strony nie groziło.

- Skąd masz pewność?! – warknął Andre. – Najwyraźniej niewiele widziałeś na temat swojego „przyjaciela"! – wypluł ostatnie słowo. – Zgwałcił ją, zanim przetrącił jej kark! Rozumiesz to?! Zgwałcił ją!

- O co chodzi? – spytała Emi podchodząc do nich wolno.

Obydwaj spuścili wzrok. Patrzyli w ziemię. Żaden z nich nie chciał jej odpowiedzieć.

- Ana nie żyje – mruknął w końcu cicho Damien.

- Co?! – wykrzyknęła czarodziejka niedowierzająco. – Jak to?

- Zabił ją twój czarnoskrzydły, z którym włóczysz się po nocach – syknął na nią wściekłym głosem Andre.

Emi odsunęła się od niego. Pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć przerażającym, obłudnym słowom brata.

- Nie! – wyszeptała. – Damien, on nie mówi poważnie, prawda? – zwróciła się do blondyna, patrząc na niego błagalnie. - Co to za dziwna gra? Nie chcę brać w niej udziału!

- Emi – powiedział cicho chłopak, podchodząc do niej. Położył dłonie na jej ramionach. Patrzył jej w oczy. – Jedynym zapachem zarówno w pokoju jak i na jej ciele był zapach Jaya... Sama wiesz, jaki bywa porywczy, kiedy się zdenerwuje. Ciągle się o coś kłócili z Aną... Poza tym może czegoś potrzebował... Czegoś, czego nie chciałaś mu dać... Mógł się bać, że nie wytrzyma i zrobi ci krzywdę...

Dziewczyna spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. Odsunęła się.

- Chyba sam nie wierzysz w to co mówisz – szepnęła. – Damien, on nie...

Andre znalazł się przy niej. Zmusił siostrę, żeby popatrzyła w jego stronę.

- Ten chłopak cię okłamywał, Emi, we wszystkim! – powiedział stanowczo. – Dodatkowo zabił niewinną dziewczynę, bo taki miał kaprys. Zostanie odpowiednio ukarany, zapomnij o nim. Tak będzie lepiej.

- Ukarany? – spytała niepewnie dziewczyna.

Damien także spojrzał pytająco na Andre. W świecie Illi'andin nie było kar za spowodowanie śmierci. Jedyne co mogło, co powinno, grozić Jayowi, to chłosta za nieposłuszeństwo.

- Hanna Rosenberg osobiście stawiła się w Czarnej Wieży, żądając sprawiedliwości. Ogłoszono, że publicznie dostanie 50 razów, a potem przez czterdzieści osiem godzin będzie dostawał narkotyk, taki sam jakim każą arystokrację – tu wymownie spojrzał na Damiena. – Kiedy będzie już po wszystkim, czarnoskrzydły nie zostanie dłużej w szkole, odeślą go na dalsze szkolenie, do jednego z odleglejszych garnizonów.

Blondyn zachwiał się na nogach. Przecząco pokręcił głową.

- To niemożliwe! – jęknął, jakby jego słowa mogły cokolwiek zmienić.

Emi wpatrywała się w brata rozszerzonymi ze zdumienia i strachu oczami. Nie Jay! Tylko nie Jay! To nie działo się naprawdę! To musiał być jakiś koszmarny, aż nazbyt realny sen.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre nie odstępował Emi na krok, w przeciwieństwie do Damiena, który po ich rozmowie, natychmiast gdzieś zniknął. Dla dziewczyny cały świat jakby przestał istnieć. Czy Jay naprawdę mógł to zrobić? Wszystkie dowody wskazywały na to, że tak... Ale dlaczego, przecież on... Nie wątpiła w to, że potrafiłby zabić człowieka, był jak każdy inny drapieżnik, do tej pory, szczerze jednak wierzyła, że nigdy nie mógłby zrobić tego bez powodu. Do tego, to co zrobiono z ciałem Any, przekraczało wszelkie granice.

Koło południa Emi poszła na arenę. Wyglądało na to, że na błonia wylała się tego dnia cała szkoła. Andre stanął za nią, gotowy walczyć z każdym kto śmiałby zaczepić jego siostrę. Obawiał się, że będą ją kojarzyć z czarnoskrzydłym, z mordercą i gwałcicielem. Dziewczyna stała przy murze, przypatrując się otępiała, jak Jaya wyprowadzają na plac. Chłopak stał spokojnie, jednak Emi dostrzegła, że ma zaciekły wyraz twarzy. Jego oczy płonęły, wargi zacisnął w wąską, białą linię. Coś go wyraźnie złościło. W pewnym momencie podniósł głowę, spojrzał na nią. Ich oczy się spotkały. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jay wyrwał się strażnikom Illi'andin. Wzbił się w powietrze. W jednej chwili znalazł się przed nią. Stanął na ziemi. Złożył skrzydła. Emi spojrzała na niego przestraszonym wzrokiem. W oczach chłopaka była bezdenna rozpacz.

- Emi, nie zrobiłem tego – powiedział cicho, błagalnie. – Proszę, uwierz mi. Nic innego nie ma znaczenia, tylko to, żebyś ty mi uwierzyła.

- Jay... - zaczęła cicho, ale zasłonił ją sobą Andre.

Wyzywająco patrzył w bursztynowe oczy chłopaka.

- Odczep się od mojej siostry – wycedził słowa przez zęby.

Czarnoskrzydły nic więcej nie zdążył powiedzieć. Pochwycili go strażnicy. Poddał się bez żadnej walki. Emi bezradnie patrzyła jak zabierają go z powrotem na arenę, jak przywiązują do pręgierza. Jak wymierzają bolesne razy. Całą sobą zapragnęła znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Nie mogła zapomnieć nocy spędzonej w lesie. Tak jak każdej poprzedniej, spędzonej u boku Jaya.

Rozdział XXII

W pokoju panował półmrok. Zaszło już słońce, a on nie zamierzał się pofatygować, o to, żeby zapalić światło. Dlaczego był takim idiotą? Czemu nie wziął tego pod uwagę? Siedział skulony na podłodze, pod ścianą. Tym razem nie obchodziło go nawet to, że brudzi i gniecie ubranie. Jay... Co oni mu zrobią? To wszystko tylko i wyłącznie jego wina, a ten fakt przerażał go jeszcze bardziej.

Ktoś wszedł do pokoju. Damien nawet nie podniósł głowy, ale i tak wszędzie rozpoznałby ten kuszący, przyjemny zapach. Emi nic nie powiedziała. Podeszła do niego wolniutko. Usiadła przy chłopaku, kładąc mu głowę na ramieniu. Damien bez zastanowienia objął dziewczynę. W jej karmelowych oczach błyszczały łzy. Według planu, Jay miał zostać odwołany z Białego Pałacu i umieszczony na powrót w Czarnej Wieży, Emi miała go znienawidzić, a on sam planował ją pocieszać. W najgorszych nawet myślach, nie spodziewał się, że to dziewczyna, będzie musiała pocieszać jego.

- Damien, nic mu nie będzie, prawda? – spytała cichutko.

Zaskoczony podniósł wzrok. Nie spodziewał się, że ona martwi się o to samo co on. Nie takie były jego założenia. Teraz jednak nie potrafił nad sobą zapanować.

- Oni podali mu czarny, Emi! Czarny, rozumiesz? Chcą mu go podawać przed dwie doby! Wiesz co on robi? – dziewczyna przecząco pokręciła głową. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, karmelowymi oczami. – Dostałem go raz i nigdy więcej nie chcę! Sprawia, że ciało wszystko odczuwa tysiące razy bardziej – odpowiedział ponuro. - Zimno, gorąco, najlżejszy szept jest wtedy dla ciebie jak krzyk, a ból... Emi, po tych razach dzisiaj na placu, on tego zwyczajnie nie przeżyje!

Dziewczyna cała się trzęsła. Łzy spływały po jej bladych, porcelanowych policzkach. Spojrzała Damienowi w oczy.

- Musimy coś zrobić – oznajmiła gorączkowo. – Pomóż mi, proszę...

Blondyn roześmiał się gorzko odrzucając głowę do tyłu.

- Co niby mamy zrobić?! – warknął na nią, nie panując nad sobą. – Nawet jeżeli udałoby mi się go stamtąd zabrać, on umrze, jeżeli znajdzie się na zewnątrz. Narkotyk go zwyczajnie zabije! Nic się nie da zrobić! Po prostu nic, to już koniec, Emi.

Dziewczyna wstała. Drobne dłonie zacisnęła z całej siły w pięści, tak, że aż zbielały jej kłykcie. W karmelowych oczach płonął ogień.

- A co, gdyby nie działał? Zabrałbyś go stamtąd? – zapytała cicho, poważnym głosem.

- Gdybym widział jakąkolwiek szansę, spróbowałbym – oznajmił twardo Damien. – Nawet, gdyby znaczyło to, że sam przy tym zginę.

- Doskonale – powiedziała podchodząc do drzwi. – W takim razie spotkamy się za godzinę pod szkołą. Przygotuję antidotum – oznajmiła niemal wybiegając na korytarz.

Blondyn wpatrywał się w zamykające się za dziewczyną drzwi. Skąd? Jak? To co mówiła nie miało najmniejszego sensu, ale w zamarzniętym do tej pory sercu Damiena, pojawiła się cicha, rozpaczliwa nutka nadziei.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zbliżała się północ. Emi siedziała po środku, rozjaśnionej światłem księżyców polany, skupiając się na tym, żeby utrzymać magiczne połączenie pomiędzy sobą, a Damienem. Plan był prosty. Chłopak miał dotrzeć do Jaya, podać mu antidotum, a potem przetransportować go tutaj. Problem leżał w tym, że milion rzeczy mogło się nie udać. Emi nawet nie chciała myśleć o tym, co wtedy się stanie.

Powietrze zadrżało. Poczuła jak stworzony ich wspólnymi siłami portal uchyla się lekko. Chwilę później na trawie, kilka metrów przy niej, leżał nieprzytomny Jay. Obok czarnoskrzydłego klęczał na wpół przytomny ze zmęczenia Damien.

- Co się stało? – spytała zaniepokojona dziewczyna.

- Musiałem uleczyć jego plecy – mruknął. – To wyczerpało moje siły. Dobrze, że byłaś ze mną – westchnął.

Emi przysunęła się do leżącego na trawie Jaya. Położyła sobie jego głowę na kolanach. Delikatnie odgarnęła mu z czoła posklejane włosy. Nawet nie chciała myśleć, przez co musiał przejść czarnoskrzydły.

- Wszystko z nim w porządku? – zapytała cichutko Damiena.

- Nie wiem - westchnął blondyn podchodząc do nich. – Zobaczymy jak się obudzi. Nie mam tylko pojęcia co dalej – mruknął cicho. – Wiesz, że muszę tam wrócić...

Emi niechętnie skinęła głową. Nie odrywała wzroku od pobladłej, zmarnowanej twarzy Jaya.

- Wrócimy – powiedziała cichutko. – Obydwoje. Potem ułożymy jakiś plan.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien chodził niespokojnie w kółko, podczas gdy Emi siedziała na trawie, delikatnie głaszcząc włosy Jaya. Z nadzieją i trwogą czekali, aż chłopak się obudzi. W końcu, po prawie godzinie, otworzył bursztynowe oczy. Odbijało się w nich jasne światło księżyca, ale było tam coś jeszcze... coś przerażającego. Czarnoskrzydły jednym, płynnym ruchem zerwał się z ziemi. Ostrzegawczo warkną na wpatrującą się w niego dziewczynę. Emi ani drgnęła. Jay z niesamowitą prędkością znalazł się przy Damienie. Powalił go na trawę.

- Zwariowałeś?! – warknął na niego blondyn.

Czarnoskrzydły rzucił mu się do gardła. Chłopak z trudem trzymał go z daleka od siebie. Gdyby Jay myślał logicznie, Damien nie miałby z nim w fizycznej walce, najmniejszych nawet szans.

- Jay, przestań – jęknęła błagalnie Emi. Czarnoskrzydły odwrócił wzrok. Spojrzał na nią wrogo. – Chodź do mnie – poprosiła łagodnym tonem, wyciągając do niego ręce. Z ust chłopaka wydobył się zwierzęcy warkot. Patrzył to na nią to na Damiena. Wyraźnie się wahał. – Jay... - poprosiła cicho. Chłopak wstał, niechętnie, jak skarcony psiak, podszedł do niej. – Damien podejdź do linii drzew, tylko powoli – poprosiła cicho, tym samym łagodnym tonem. – To jego terytorium. On działa instynktownie.

Blondyn niechętnie posłuchał. Stanął na skraju lasu.

- Świetnie – mruknął Damien, obrzucając ponurym spojrzeniem Jaya, który przykucnął w gotowej do ataku pozycji, zasłaniając sobą Emi. – Dlaczego ty możesz tam być, a ja nie? – zapytał cierpkim tonem.

- Chyba uznał, że jesteś jego rywalem – odpowiedziała spokojnie dziewczyna. Spojrzała błagalnie na chłopaka. – Damien co się z nim dzieje? On nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest, czuję w nim tylko drapieżnika...

- Emi... - westchnął blondyn, pokręcił głową, odganiając od siebie ponure myśli – ten narkotyk... wydaje mi się, że jego umysł nie potrafił sobie poradzić z takim bólem...

Dziewczyna poruszyła się odrobinę. Czujne oczy Jaya natychmiast spojrzały na nią. Wyciągnęła rękę. Delikatnie dotknęła jego odsłoniętego ramienia. Potem pogładziła go po szorstkim policzku. Zamruczał. Przysunął się do niej bliżej.

- Musimy coś zrobić – szepnęła.

- Nie mam pojęcia co – powiedział Damien stanowczo, zagryzając zęby – ale coś wymyślę.

Emi skinęła głową. W jej oczach zalśniły łzy. Oplotła ramionami szyję Jaya, przytulając się do niego mocno. Zaskoczony wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem przygarnął do siebie opiekuńczym gestem.

- Wróć do mnie proszę – wyszeptała cichutko, załamującym się głosem. – Kocham cię Jay, nie możesz mnie tak zostawić. Błagam cię, wróć.

Rozdział XXIII

Damien szedł szybkim krokiem, szerokim korytarzem Białego Pałacu. Musiał tu wrócić. Potrzebował kolejnej dawki narkotyku i wiedział doskonale, że nie poradzi sobie bez następnych. Niechętnie zostawił Emi i Jaya samych w lesie. Piekielnie się o nich bał. O to, że jego przyjaciel może nieświadomie skrzywdzić dziewczynę, o to, że jakieś stworzenie może skrzywdzić jego, ale przede wszystkim obawiał się tropicieli, którzy z pewnością zostaną wysłani na poszukiwanie czarnoskrzydłego.

Ktoś zagrodził mu drogę. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył górującą nad sobą postać Andre. Brat Emi patrzył na niego wściekłym wzrokiem.

- On uciekł i nie uwierzę, że nie miałeś z tym nic wspólnego! – warknął. – Gdzie ona jest?! Gdzie moja siostra?! – pytał rozgniewanym głosem.

Damien próbował go zignorować, po prostu wymijając, Andre jednak nie dał się zbyć tak łatwo. Chwycił chłopaka za ramiona i popchnął go na ścianę. Blondyn syknął z bólu. Potem, na jego twarzy pojawił się leniwy, arogancki uśmiech.

- No dalej, pokaż na co cię stać – mruknął uwodzicielskim, aksamitnym głosem.

Andre odskoczył jak oparzony. Niechętnie, z obrzydzeniem i pogardą spojrzał na Damiena. Potem, jakby uszło z niego powietrze.

- Gdzie jest Emi? – zapytał cicho, niemal błagalnie. – Czy nic jej nie jest?

Illi'andin westchnął. Spojrzenie jego błękitnych oczu spotkało się z karmelowymi tęczówkami Andre.

- Nie tutaj – powiedział stanowczo. – Jeżeli chcesz porozmawiać, to chodźmy gdzieś indziej. W bardziej odosobnione miejsce - zaznaczył.

Brat Emi rozejrzał się po korytarzu. Byli na nim sami. Niechętnie skinął głową i ruszył w kierunku własnego pokoju, a Damien, z bardzo mieszanymi uczuciami powlókł się za nim.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien półleżał rozwalony na wygodnym, drewnianym łóżku. Znudzonym wzrokiem wodził za chodzącym niespokojnie, po własnym pokoju, Andre. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Przez spędzone z ojcem lata wyćwiczył to w sobie do perfekcji, w środku jednak wszystko się w nim kotłowało.

- Chcesz powiedzieć, że zostawiłeś moją siostrę sam na sam z mordercą?! – wrzasnął na niego Andre.

- On tego nie zrobił – powiedział cichym, spokojnym głosem Damien.

- Nie zabił jej? – syknął brunet. – Skąd masz pewność? Wszystkie dowody wskazują przeciwko niemu! To, że to twój „kochaś" raczej do mnie nie przemawia... Może mu się znudziłeś i chciał spróbować dziewczyny, tylko trochę go poniosło?

Damien prychnął rozbawiony. Do tej pory sam chciał, żeby Andre tak właśnie myślał, ale teraz, przytłoczył go czarny humor zaistniałej sytuacji. Zdecydował postawić wszystko na jedną kartę. Nie obchodziło go co myśli o nim Andre, poza tym był przekonany, że chłopak nigdy w życiu nie skrzywdzi swojej siostry.

- Jay to stuprocentowy hetero – oznajmił przypatrując się uważnie reakcji czarodzieja – który na domiar złego kocha twoją siostrę.

- Przecież mówiłeś, że jest twoim przyjacielem... - zawahał się Andre.

- Bo jest – odparł z prostotą Damien – ale nie koniecznie musi o mnie wszystko wiedzieć – westchnął.

- Tak czy inaczej to nie daje mu żadnego alibi! Co jeżeli skrzywdzi Emi? – zapytał czarodziej odwracając wzrok od blondyna.

Nerwowo splótł przed sobą ręce. Wyjrzał przez okno. Wyglądało na to, że robi wszystko, byleby tylko nie musieć patrzeć na wyciągniętego na jego łóżku Illi'andin.

- Nie skrzywdzi – powiedział uspokajająco Damien. – I to nie on zabił Anę.

- Skoro nie on, to kto?! – warknął Andre, gwałtownie odwracając się od okna.

Blondyn spojrzał mu prosto w oczy. Jego twarz była nieprzeniknioną maską. Po chwili milczenia, uśmiechnął się drapieżnym, aroganckim uśmiechem.

- Ja – oznajmił ze stoickim spokojem, nie spuszczając wzroku z karmelowych oczu Andre.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zaczynało świtać. Emi leżała na wilgotnym od rosy kocu. Tuż obok niej spał Jay. Czarnoskrzydły oddychał spokojnie i miarowo, ale dziewczyna była pewna, że zbudziłby się na nawet najcichszy, niepokojący odgłos. Obiecała Damienowi, że rankiem wróci do szkoły, ale nie chciała jeszcze wstawać. Poza tym nie była pewna, jak na jej odejście zareaguje Jay. Rozczesała palcami jego splątane, nieco przydługie włosy. Przytuliła się do pleców chłopaka. Była przekonana, że on wiedziałby co zrobić w tej sytuacji.

Spędziła dłuższą chwilę, po prostu wpatrując się w niego. Nie był taki cudownie, oszałamiająco przystojny jak Damien. Było w nim raczej coś dzikiego, groźnego, ale jednocześnie przyciągającego uwagę Emi. Pochyliła się nad nim. Dłonią musnęła policzek chłopaka. Pocałowała go delikatnie w usta. Otworzył oczy, spojrzał na nią. Czarodziejce przez chwilę wydawało się, że widzi błysk zrozumienia w bursztynowych oczach, ale potem czarnoskrzydły wstał, ziewnął leniwie odsuwając ją od siebie, rozłożył czarne jak noc skrzydła i wzbił się w powietrze zapewne, aby zapolować. Dziewczyna jeszcze przez chwilę siedziała na kocu, a potem, niechętnie ruszyła w kierunku szkoły, ufając, że czary których użył na Jayu, Damien nie pozwolą chłopakowi podążyć za nią.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre zakręciło się w głowie od zasłyszanych informacji. Śmierć czarodziejki, to, że ją zamordowano, nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ogarnął go jeszcze większy strach. Teraz nie bał się już tylko o Emi, ale także o to, co stanie się z Damienem, jeżeli o jego czynie dowie się ktokolwiek z zewnątrz. Całą duszą, wszystkimi myślami, pragnął nienawidzić Damiena i całym sobą zwyczajnie nie potrafił. Poczuł jak zalewa go fala złości.

- Idiota! Kretyn! – rzucił się na łóżko, potrząsając leżącym na nim chłopakiem. – Czemu to zrobiłeś?! Miałeś przynajmniej jakiś motyw czy była to po prostu kolejna z twoich chorych zabaw?!

- Przestań – rozkazał Damien, odsuwając się od niego. – Zabić Anę, tak, żeby wszyscy myśleli, że zrobił to Jay, wydawało mi się doskonałym pomysłem. W każdym razie najlepszym jaki przyszedł mi do głowy – oznajmił. – Jay miał zostać odwołany do Czarnej Wieży, Emi miała go znienawidzić, a Ana i tak była już martwa, ponieważ z tego co wiem, na wrzesień zaplanowano jej ślub z Jonathanem Brownem, a każdy wie, że to sadysta. Długo by charakteru tej dziewczyny nie wytrzymał. – Damien na chwilę przymknął oczy. – Nie przewidziałem tylko konsekwencji. Nie sądziłem, że w ten sposób go potraktują. Schrzaniłem sprawę, a sam problem w żaden sposób się nie rozwiązał.

Andre opadł na łóżko, wpatrując się w sufit. Wyglądał na zrezygnowanego.

- Skoro Jay to hetero, czemu aż tak bardzo zależy ci na tym, żeby ich rozdzielić? – spytał niechętnie.

- Ponieważ miałem dosyć tej chorej sytuacji – mruknął Damien. – Nasi rodzice postanowili, że pod koniec lata mam wziąć ślub z Emily. Jay od zawsze miał zostać kapitanem straży w moim domu. Nie chciałem patrzeć jak z dnia na dzień coraz bardziej cierpi. On naprawdę ją kocha – westchnął cicho – a ja kocham jego – dodał prawie niedosłyszalnym szeptem.

- Ale jak to? – spytał niedowierzająco Andre. – Przecież twój ojciec wie o twojej orientacji... Jak mógł zaplanować twój ślub z Emi?

Damien popatrzył na niego delikatnie rozbawiony.

- Tym większą sprawiło mu to przyjemność – powiedział, jakby wyjaśniał oczywistą rzecz dziecku – a ja, jak zawsze, nie mam możliwości się nie zgodzić.

Rozdział XXIV

Kiedy Emi wracała do szkoły, zobaczyła jak las przeszukują po prostu całe oddziały. Widziała latających nad drzewami Illi'andin. Zadrżała. Błagała w myślach, żeby ich czary zadziałały. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, co zrobią z chłopakiem, jeżeli go znajdą. Wiedziała, że pomogłaby mu nawet, jeżeli to on zamordował Anę, chociaż szczerze nie chciała w to wierzyć. Gdyby Jay chciał fizycznych zbliżeń, tak jak mówił Damien, po prostu poderwałby sobie jakąś ślicznotkę, udowodnił już, że potrafi. Takie bezsensowne zabójstwo kompletnie nie miało sensu, nie pasowało do niego, za czym idzie, ktoś chciał go wrobić. Tylko dlaczego?

Dziewczyna przeszła przez lśniący bielą, kamienny most. Wróciła do szkoły, tak jak obiecała Damienowi, ale wiedziała, że nie zostanie tu długo. Musieli uciekać. Przebywanie w puszczy, tak blisko szkoły, było dla Jaya zbyt niebezpieczne. Rozumiała dlaczego Damien musi zostać. Wiedziała, że jeżeli go zmuszą, to prędzej czy później opowie co się z nią stało, jednak miała nadzieję, że ona i Jay, dotrą już w tym czasie wystarczająco daleko.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien podniósł wzrok znad czytanej książki, gdy tylko Emi weszła do pokoju. Jego leniwie wyciągnięta na łóżku postać stała się spięta i nerwowa.

- Co z nim? – zapytał bez zbędnych wstępów.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Wyspał się, a potem poleciał polować – mruknęła. – Zostawiłam go tam i wróciłam do pałacu. Martwię się – westchnęła siadając przy chłopaku.

Blondyn usiadł. Objął ją ramieniem.

- Wszystko będzie dobrze – powiedział, jakby starał się sam siebie o tym przekonać.

Emi uśmiechnęła się leciutko. W tym momencie nie pragnęła niczego innego, jak tylko wrócić do lasu, tam gdzie był Jay. Wiedziała, że nic nie będzie w porządku, dopóki go nie zobaczy.

- Damien, ja nie mogę tu zostać – powiedziała cicho. – On też nie może. Szukają go całe oddziały.

Chłopak skinął głową.

- Jay nie może, ale ty zostaniesz – powiedział chłodno. – Zabiorę go do zamku w Dorfen, mój ojciec się nim zajmie. Rada się na to zgodzi, ponieważ nie będzie miała wyjścia, a Jay dostanie narkotyki, tak na wszelki wypadek.

Karmelowe oczy Emi rozszerzyły się ze zdumienia i niedowierzania.

- Damien, ty chcesz mu zrobić to co oni zrobili tobie? – zapytała przerażona. – Chcesz go uwiązać jak psa na łańcuchu?

- Lepiej to, niż żeby go zabili – warknął rozeźlony jej słowami chłopak.

Emi wstała. Przecząco pokręciła głową.

- Sądzę, że Jay wolałby zginąć, niż się na to zgodzić – powiedziała odwracając się od Damiena i wybiegając z pokoju.

Chłopak z powrotem opadł na łóżku. Nikt nie powiedział, że życie będzie usłane różami i łatwe.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy tylko Damien opuścił jej pokój, Emi wróciła, żeby się spakować. Wrzuciła trochę rzeczy do płóciennego plecaka i przewiesiła przez ramię sztruksową torbę. Będzie musiało wystarczyć. Jeżeli nie mogła liczyć na Damiena, trudno, poradzi sobie sama. Jeszcze nigdy nie czuła tak wielkiej determinacji, jak w tym momencie.

Jeszcze w korytarzu dziewczynę zatrzymał Andre. Siłą zaciągnął ją do swojego pokoju. Zaskoczona spojrzała na siedzącego na łóżku brata, Damiena. Co on tu robił?

- Miałeś rację – przyznał niechętnie brunet, starannie zamykając za nimi drzwi. W jego karmelowych oczach było zniechęcenie i smutek. – Emi postanowiła nas bez słowa opuścić.

- Wcale nie bez słowa – zaprotestowała dziewczyna. – Napisałam do ciebie list – dodała usprawiedliwiająco.

Andre z trudem powstrzymał się przed warknięciem.

- Nigdzie nie idziesz – powiedział ostro, z całej siły ściskając jej ramiona. – Nie zamierzam stracić siostry przez jakiegoś przeklętego Illi'andin! Damien, możesz zdjąć rozciągnięte w lesie osłony – zwrócił się do siedzącego spokojnie, z ponurą miną, blondyna.

- Nie! – krzyknęła Emi rozpaczliwie. – Nie możesz mu tego zrobić!

Damien uśmiechnął się z przekąsem.

- Już ci mówiłem, jaki mam plan – mruknął. – Nic mu nie będzie.

Dziewczyna nie wierzyła. Jakkolwiek nie ułożyliby się z Damienem, Emi była przekonana, że go skrzywdzą, być może nawet zabiją, w imię swoich dziwnych, niepisanych zasad.

- Nie rób tego – poprosiła cicho. – Pozwól mi z nim odejść.

- I co potem? – zapytał wkurzony Andre. – Dokąd pójdziecie? Co zrobicie? Dareshia to dosyć mała planeta. Nie zdołacie się tu na dłużej ukryć.

Emi spojrzała na niego zaskoczona.

- Kto powiedział, że planuję tutaj zostać? Przez Anduriańską Puszczę dotrzemy do portali, a potem... potem rozpocznie się nowe życie.

Damien roześmiał się gorzko. Wstał i podszedł do dziewczyny. Teraz obydwaj nad nią stali.

- Zwariowałaś – skwitował jej pomysł.

Dziewczyna popatrzyła na nich skonsternowana. Przez dłuższą chwilę zatrzymała wzrok na Damienie, a potem zrozumiała. Wiedziała już co może, co potrafi zrobić.

- Chodź ze mną – zaproponowała patrząc mu w oczy.

Znów się roześmiał.

- Czy nie wytłumaczyłem ci dosyć jasno, co mnie tu trzyma? – zapytał. – Naprawdę uważasz, że nie próbowałem się od tego uwolnić? Nie jestem dość silny, żeby wytrzymać bycie na głodzie.

- Więc zawsze już będziesz więźniem swojego ojca? Niewolnikiem rady? – zapytała ostro. – Damien, zawsze byłeś sam – powiedziała cicho – próbowałeś, ale wtedy nikt cię nie wspierał. Teraz będziesz miał mnie i Jaya. Pomyśl o tym, błagam.

- Nie dam rady – odpowiedział jej gorzko Damien. – I nie masz racji, nie byłem sam. Przy wcześniejszych próbach był ze mną Andre.

Rozdział XXV

Mimo, że dzień był jasny i słoneczny, pod gęsto rosnącymi drzewami Anduriańskiej Puszczy panował półmrok. Szary wilk, z dumą, niósł w pysku, upolowaną przez siebie zdobycz. Była to niewielkich rozmiarów sarna. Na tylko stara, by nie być już koźlęciem, a jednocześnie na tyle młoda, by nie móc stać się jeszcze matką. To była dobra zdobycz. Skonsternowany przystanął tuż na krawędzi drzew. Polana, na której powinna czekać jego partnerka, była pusta. Rzucił sarnę na trawę. Rozejrzał się dookoła. Wyczuł jej słodki, kuszący zapach. Mimo to, dziewczyny już tutaj nie było. Zaniepokojony ruszył jej tropem. Po kilkunastu minutach, zaskoczony, wrócił w dokładnie to samo miejsce. Warknął wściekle, a potem spróbował jeszcze raz. Znowu to samo. Pusta, pełna uroku, polana. Po kilkunastu kolejnych podejściach, przybrał swoją ludzką postać. Rozłożył czarne, jak noc, pokryte piórami skrzydła i wzbił się w powietrze.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi leżała we własnym łóżku, wtulając twarz w błękitną poduszkę. Spakowany plecak stał oparty o ścianę. Po policzkach dziewczyny spływały słone łzy. Damien zdjął magiczne osłony, więc to, kiedy znajdą Jaya, było jedynie kwestią czasu. Przez cały dzień pilnowali jej na zmianę z Andre, więc ona sama nic nie była w stanie zrobić. Schwytają go, a potem na zawsze stanie się ich niewolnikiem. Była przekonana, że tak naprawdę, Jay wybrałby raczej śmierć. I całkiem możliwe, że dostanie taki właśnie wybór. Jej brat siedział przy biurku, czytając książkę i coś z niej zawzięcie przepisując. Emi zaczęła się zastanawiać, który z nich będzie dla niej łatwiejszym przeciwnikiem, Damien czy Andre. Jedno wiedziała na pewno – musiała stąd jakoś uciec. Nie zostawi Jaya samego, nawet jeżeli to on zamordował Anę. W pewnym momencie poczuła coś, jakby silniejszy podmuch wiatru. Duże, wychodzące na dziedziniec okno, się uchyliło, a nieprzytomny Andre osunął się na podłogę. Szeroko otwartymi, karmelowymi oczami, wpatrywała się w stojącego nad jej bratem Jaya. Czarnoskrzydły w rękach miał myśliwski nóż. Uklęknął przy nieprzytomnym chłopaku, odwracając go tak, by łatwiej było poderżnąć mu gardło.

- Nie! – wyrwało się z ust przerażonej dziewczyny, kiedy rzuciła się w stronę klęczącego Jaya. – Proszę, nie – jęknęła błagalnie, kiedy spojrzał na nią zaskoczonym wzrokiem.

Chwyciła go za rękę i odciągnęła na bok. Warknął na nią, ale z ulgą przyjęła, że pozwolił jej na to. Podniosła z podłogi swój spakowany plecak. Ledwo zdążyła zarzucić go na plecy, kiedy Jay porwał ją w ramiona i wyskakując przez okno, wzbili się w powietrze. Wylądował dopiero na ich wspólnej polanie. Postawił dziewczynę na ziemi. Nie miała pojęcia, jakim cudem nie zauważyli ich żadni, przeszukujący teren Illi'andin, jakoś się jednak udało i była z tego powodu niezmiernie szczęśliwa. Wtuliła się na powrót, w odsłonięty tors Jaya, a on niezbyt pewnie, objął ją ramionami.

- Jak dobrze, że nic ci nie jest – wyszeptała, z trudem powstrzymując łzy ulgi. Rozejrzała się po polanie. – Nie możemy tu zostać, musimy uciekać. Oni chcą cię złapać i uwięzić – odezwała się gorączkowo.

Jay najwyraźniej zrozumiał, ponieważ warknął gardłowo, a potem rozprostował, czarne jak noc, pokryte sztywnymi piórami, skrzydła.

- Nie, nie w ten sposób – zaprotestowała dziewczyna. – Tak będzie znacznie łatwiej nas wypatrzyć. Pójdziemy piechotą – powiedziała stanowczo i biorąc Jaya za rękę, zagłębiła się w gęstwinę Anduriańskiej puszczy.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Mimo, że nie było to najlepsze i najbezpieczniejsze rozwiązanie, szli przez całą noc. Emi nie bała się niczego co żyło w lesie, bała się natomiast polujących na Jaya Illi'andin. Chłopak przez cały czas szedł spięty, gotowy odeprzeć jakikolwiek atak. Dziewczyna wyraźnie czuła jego napięte mięśnie. Widziała też, że jego ręka bez przerwy błądzi przy pochwie od myśliwskiego noża. Wzdrygnęła się na myśl, że bez wahania gotowy był, z zimną krwią, zamordować jej nieprzytomnego brata. Może naprawdę mógł zabić Anę? Próbowała odegnać od siebie mroczne myśli, ale zmęczenie i strach, robiły swoje, rozbudzając od środka jej umysł. Nie! Powiedziała sobie stanowczo, mógłby, ale tego nie zrobił! Zatrzymali się dopiero, kiedy nie była w stanie już dalej iść. Nigdy jeszcze nie odchodziła aż tak daleko, więc nie znała tej części puszczy. Wiedziała, że od tej pory, będzie musiała zawierzyć swojemu i Jaya instynktowi. Kiedy tylko opadła pod rozłożystym drzewem, na miękki mech, chłopak przybrał postać wilka. Natychmiast się poderwała. Szedł polować.

- Jay, nie – zatrzymała go pełnym prośby głosem. – Zabrałam ze sobą jedzenie, zostań ze mną, proszę.

Odetchnęła z ulgą, kiedy posłuchał. Przemienił się z powrotem i usiadł przy niej na trawie. Bez wahania przyjął od niej jedną z wyjętych z plecaka kanapek. Zjedli w milczeniu. Przysunęła się do niego, zwijając się przy nim w jak najciaśniejszy kłębek. Przymknęła oczy. Poczuła jak chłopak układa się na mchu, tuż za jej plecami. Niczego w tej chwili tak bardzo nie pragnęła, jak tego, żeby wrócił. Chciała, żeby znowu był sobą.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien otworzył drzwi i zamarł. Na podłodze w pokoju leżał nieprzytomny Andre. Emi nigdzie nie było. Przez chwilę nie mógł uwierzyć w to co widzi, ale kiedy szok minął, natychmiast wyczuł w komnacie specyficzny zapach Jaya. Na chwilę przymknął oczy. To nie wyglądało dobrze. Jeżeli Illi'andin znajdą ich razem, po prostu ją zabiją. Uklęknął przy chłopaku. Nie miał czasu na subtelności. Skupił się na odnalezieniu umysłu Andre, a potem siłą woli, brutalnie go przebudził. Karmelowe oczy otworzyły się, chłopak cicho jęknął. Z trudem usiadł.

- Co się stało? – zapytał ciągle odrobinę nieprzytomny.

- Był tu Jay, zabrał Emi i uciekli – wyjaśnił gorzko Damien. – To nie wróży nic dobrego.

Andre zaczął przeklinać, na czym świat stoi. Gwałtownie wstał. Zakręciło mu się w głowie, ale chwycił oparcie krzesła. Jego karmelowe oczy, w których mogłaby zatonąć żeńska połowa szkoły, rozbłysły. Pojawiły się w nich groźne iskierki.

- W takim razie musimy ją znaleźć – oznajmił stanowczo.

Damien nie potrafił się nie uśmiechnąć. Był pewien, że to właśnie ten ogień płonął kilka lat wcześniej w Andre.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Po trzech dniach mozolnej, uciążliwej wędrówki, nareszcie osiągnęli cel. Przez całą drogę Jay działał czysto instynktownie, a Emi wyczuwała w nim jedynie drapieżnika, jakby coś bardzo głęboko w umyśle zakopało jego własne „ja". Opiekował się nią, był blisko, ale to nie był do końca on. Tak bardzo pragnęła, żeby do niej wrócił! Teraz, kiedy wreszcie dotarli do jaskini, w której znajdowały się magiczne portale, zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób będzie mogła mu pomóc. Wiedziała, że po prostu musi coś z tym zrobić. Kiedy tylko minęli linię drzew, wychodząc na porośniętą trawą i purpurową koniczyną polanę, Jay zatrzymał się w miejscu. Warknął ostrzegawczo, ale było już za późno. Dookoła nich pojawili się uzbrojeni w miecze i topory Illi'andin. To była zasadzka, a oni nieświadomie w nią wpadli.

- Zabić dziewczynę! Chłopaka wziąć żywcem! – czarnoskrzydły mężczyzna po czterdziestce wydał rozkaz, a składający się z siedmiu, skrzydlatych Illi'andin oddział, z wyjętą, gotową do ataku bronią, ruszył w ich stronę.

Jay warknął. Zasłonił sobą Emi, mimo, że kompletnie nie miał z nimi szans. Coś ścisnęło ją w środku. Była przekonana, że chłopak będzie walczył i zginie tu razem z nią. Nie mogła do tego dopuścić. Skupiła się i całą siłą woli wyobraziła sobie otaczającą ich mydlaną bańkę, taką, której w żaden sposób nie da się przebić.

- Tarcza – wyszeptała rozciągając w myślach przezroczystą materię.

Zaskoczeni żołnierze odbili się od niewidzialnej bariery. Jay spojrzał na nich zdezorientowany. Emi uśmiechała się przez chwilę, a potem zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie swojej tarczy w żaden sposób poruszyć. Byli w pułapce. Illi'andin spróbowali się przebić jeszcze kilka razy, a potem zrezygnowani stanęli w gotowości bojowej. Po jakimś kwadransie dziewczyna poczuła, że szybko się męczy. Usiadła na trawie, a Jay przykucnął tuż przy niej. Wyraźnie już oswoił się z nową sytuacją. Czuła, że po prostu w ten sposób odwleka własną śmierć. Musiała coś wymyślić i to naprawdę szybko.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Biały tygrys obserwował z krzaków znudzony, ale ciągle czujny i gotowy do ataku oddział brązowoskrzydłych Illi'andin. Cieszył się, że tyle czasu poświęcili na rozwijanie magicznego talentu Emi. Tylko dzięki niemu jeszcze żyła. Gdyby nie to, byłoby już za późno. Wycofał się po cichu, wracając do miejsca, w którym zostawił zaniepokojonego Andre. Przyjął swoją ludzką postać.

- Nic im nie jest, zdolna dziewczyna – stwierdził. – Rozciągnęła nad sobą i Jayem tarczę. Żołnierze nie mogą się przez nią przebić.

Brat Emi spojrzał na niego niedowierzająco.

- Ona? Tarczę? Przecież ona nie ma żadnego talentu...

- Ma większy niż myślisz – uśmiechnął się Damien. – Nie udawaj, przecież świetnie wiesz kim był jej ojciec.

- Wiem – syknął Andre z nienawiścią w głosie. – Był potworem, który zgwałcił moją matkę. Emi to jednak nie dotyczy. Ona nie jest nim!

- W każdym razie to po nim odziedziczyła naszą magię. Jest naprawdę silna – mruknął z uznaniem – tylko jeszcze nie do końca potrafi nad tym panować. Zresztą sam zobaczysz, teraz nie mamy czasu na omawianie tego, co twoja siostra potrafi zrobić.

Andre tylko skinął głową, nie komentując. Obydwoje, skradając się, podeszli do linii drzew. Doskonale zdawali sobie sprawę, że nie mają szans z całym oddziałem. Jedyną nadzieją, było odwrócenie ich uwagi i szybka ucieczka, ku znajdującym się w jaskini portalom. W pewnym momencie całą trawę ogarnął ogień, rozdmuchiwany przez coraz silniejszy wiatr. Wojownicy wznieśli się w powietrze. Na to tylko czekał Andre. Rozpętał się istny huragan. Damien, pod postacią białego tygrysa, podkradł się tuż pod otaczającą Emi i Jaya przezroczystą bańkę. Otaczające go płomienie w żaden sposób nie robiły mu krzywdy. Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona, Jay zawarczał groźnie. Damien przybrał swoją ludzką postać.

- Nie mamy czasu – powiedział cicho – uspokój go, błagam! Jedyna szansa, że wyjdziemy z tego żywi, to portale.

Emi skinęła głową. Bańka pękła, a ona chwyciła Jaya za rękę i zaczęli biec. Damien dotrzymywał im kroku. Przed samą jaskinią dołączył do nich Andre. Wojownicy wylądowali tuż za ich plecami. Wejście do groty ogarnęły płomienie. Doskonale zdawali sobie sprawę, że nie powstrzymają ich na długo. Illi'andin popełnili podstawowy błąd i nie doceniając przeciwnika, nie zabrali ze sobą żadnego czarodzieja. Wiedzieli, że tak naprawdę, tylko dzięki temu udało im się przeżyć. Teraz stali w oświetlonej dziwnym, różnobarwnym światłem grocie a przed nimi znajdowało się siedem, emanujących kolorowym blaskiem portali.

- Który? – spytał rzeczowo Damien, zwracając się do Emi.

- Nie mam pojęcia – jęknęła dziewczyna.

- Szybciej! – ponaglił ich Andre – zaraz tu będą!

Damien przewrócił oczami i skoczył w pierwszy z brzegu, a cała trójka podążyła za nim.

Rozdział XXVI

Miejsce w którym się znaleźli, wyglądało jak Raj na Ziemi. Otoczona zielonymi wzgórzami dolina tętniła życiem. Na wschodzie widać było barwną tęczę. Kolorowe kwiaty bujnie porastały zieloną trawę. Krzewy owocowały setkami przeróżnych jagód, a drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Emi westchnęła z zachwytu.

- Jak tu pięknie! – odezwała się zauroczona.

- I pewnie równie niebezpiecznie – zdusił jej entuzjazm brat.

Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i postąpiła kilka kroków do przodu. Jay warknął. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. Spojrzała na niego zaskoczona, a w tym samym momencie, z bujnej trawy wyłoniły się jakieś stworzenia. Chowały się tam, zupełnie niewidoczne dla ich oczu. Bestie były olbrzymie, włochate, o nieco krowich pyskach. To nie były jednak zwierzęta, o czym świadczyły zgrabnie przycięte kawałki ubrań i pozaplatane na długiej sierści warkoczyki. Mieli też broń i teraz, w ich kierunku zwracały się złowrogo długie włócznie.

- Jak śmiecie bezcześcić naszą ziemię? – odezwał się gromkim głosem, w zrozumiałych dla nich języku, jeden z nich.

Wyglądał na starszego, ponieważ jego zwierzęca twarz była przyprószona siwizną. Skórzana toga, którą miał na sobie, przywodziła na myśl rzeźnicki fartuch. W dłoniach, zamiast drzewca włóczni, trzymał gruby, naznaczony sękami, kij. Emi poczuła, jak wszystkie mięśnie ciągle trzymającego ją Jaya, napinają się do walki. Do przodu wystąpił jednak Andre.

- Nazywam się Andre Lucas Morrington, wraz z siostrą i dwójką przyjaciół przechodziliśmy przez portale i trafiliśmy tutaj przypadkiem – wyjaśnił pewnym głosem.

Tamten lekko zmrużył zamglone oczy. Po chwili, jakby namysłu, skinął głową.

- Jeżeli nie macie nic na sumieniu, przejdźcie granicę kręgu – odezwał się stanowczo, wskazując porośnięty barwnymi kwiatami i niewielkimi, kolorowymi grzybkami obszar, w którego centrum stali. – Pojedynczo. Inaczej magia was zabije.

Andre wzruszył ramionami, powtarzając wcześniejszy gest swojej siostry, a potem ruszył w kierunku postaci, które rozstąpiły się, robiąc mu przejście. Kiedy stanął między nimi, owłosione bestie opuściły broń.

- Witaj w naszej krainie, Andre Lucasie Morringtonie, teraz jesteś naszym gościem, nie wrogiem – odezwał się jeden z wojowników.

- Idź Jay – szepnęła cicho Emi, wiedząc, że i tak nie mają dużego wyboru, a nie wyczuwała wrogości od tych stworzeń, co dziwniejsze nawet, zdawała sobie sprawę, że są roślinożerne.

Popchnęła go leciutko w kierunku Andre. Warknął na nią, ale posłuchał i po chwili stał już obok jej brata. Damien przewrócił oczami i ruszył w ślad za nim. Minął granicę grzybów, a potem rozpłynął się w powietrzu. Jakby go nigdy tam nie było. Emi przerażonym wzrokiem spojrzała w smutne, zamglone oczy bestii z drewnianą laską, na zaskoczone oblicze Andre, a potem rzuciła się do miejsca, w którym zniknął Damien, by sama nigdy nie pojawić się po drugiej stronie.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien rozejrzał się, a potem zaczął przeklinać. No cóż, tego właśnie przecież mógł się spodziewać. Zdawał sobie sprawę, że powinien o tym wiedzieć. To było w zakresie teorii, którą mu od dziecka wpajano. Gdyby tylko przykładał do niej odrobinę większą wagę... Cholerni szamani i ich magiczne kręgi! Wzdrygnął się na myśl o przypominających krowy na dwóch nogach, owłosionych bestiach. Zabił z zimną krwią niewinną istotę i to go tutaj ściągnęło, samego, z dala od przyjaciół. Stał na twardej, zabarwionej czerwienią skale, a dookoła niego rozciągało się zamglone pustkowie. Ani jedna roślina nie przebijała się przez twardy grunt. Nie żyło tu żadne zwierzę, a on sam, również pojawił się w tym miejscu, by go zabiło. Nagle, pojawiając się znikąd, upadł przy nim jakiś kształt.

- Co do cholery?! – zapytał ni to siebie, ni to dziwnego pustkowia, a potem rozpoznał Emi. Natychmiast przypadł do dziewczyny, pomagając jej wstać. – Co ty tu robisz? – szepnął niedowierzająco.

Dziewczyna pozbierała się z ziemi i rozejrzała dookoła, ignorując jego pytanie.

- Gdzie my jesteśmy? – zadała swoje własne.

- Pojęcia nie mam – przyznał niechętnie, z nienawiścią patrząc na czerwone, płaskie skały i niemal w tej samej barwie niebo.

- Dlaczego nas rozdzielili? – spytała ponownie.

Damien przecząco pokręcił głową.

- To nie oni, to magia ich krainy - westchnął. Potem spojrzał na nią z zainteresowaniem. – Ja wiem czemu tu jestem, ale dlaczego ty się ze mną w tym miejscu znalazłaś? Żeby krąg cię nie przepuścił, trzeba kogoś z zimną krwią zabić.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jednym, szybkim ruchem, Jay rzucił się ku miejscu, w którym zniknęła Emi. Zdezorientowany uchwycił tylko powietrze. Andre, z pobladłą twarzą wpatrywał się w przestrzeń. Nieświadomie sprawił, że na jego wyciągniętych dłoniach pojawiły się płomienie.

- Co zrobiliście z moją siostrą? – spytał oskarżycielsko odzianego w skórę szamana.

- My nic – odpowiedział mu smutnym głosem olbrzymich rozmiarów stwór – to magiczny krąg – wskazał na otaczające trawę grzyby – przepuszcza tylko istoty niewinne, które nie mają na sumieniu cudzej śmierci.

- Emi nie skrzywdziłaby nawet muchy! – oznajmił Andre wściekłym głosem. – Gdzie ona jest?!

- W miejscu, z którego nikt jeszcze nie wrócił, żeby móc o nim opowiedzieć – odparł ze szczerym żalem i współczuciem tamten.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Włóczyli się już od kilku godzin po skalistym, zabarwionym na czerwono, pustkowiu. Nie znaleźli nic, ani śladu czegokolwiek, dzięki czemu mogliby się z tego miejsca wydostać. Kiedy zaszło krwiste, niesamowite słońce, a niebo pociemniało, przybierając jeszcze groźniejszą barwę, powietrze ogarnął nieprzyjemny chłód.

- Co robimy? – zapytała zrezygnowana Emi.

- Nie mam pojęcia – przyznał szczerze Damien, rozważając czy powiedzieć dziewczynie, co w tym momencie bardziej go dręczy od faktu, że znaleźli się w jakiejś dziwnej, magicznej pułapce. Ostatecznie jednak zrezygnował. – Może odpoczniemy przez chwilę? – spytał siląc się na obojętny ton. – Przybiorę swoją drugą postać, to będzie wygodniej i cieplej – westchnął.

Emi przez chwilę patrzyła na niego, jakby rozważając propozycję chłopaka, a potem po prostu skinęła głową, zbyt zmęczona, by odpowiadać. Postać Damiena zaczęła się rozmywać i przez krótki moment, w tym samym miejscu znaleźli się jasnowłosy młodzieniec i olbrzymi, biały tygrys. Później drapieżny kot podszedł do dziewczyny, w milczeniu układając się tuż przy jej nogach. Emi usiadła, opierając się plecami o śnieżnobiałą sierść. Zamknęła oczy, by niedługo potem zapaść w nieprzyjemny, przerywany sen.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To nie było normalne. Przecież on jest, on jest! Andre zabrakło nie tylko słów, ale i myśli. Siedział na niskim, drewnianym zydlu, ze stoickim spokojem przyglądając się wściekle warczącemu, chodzącemu w tę i z powrotem, po ciasnej chacie, Jayowi.

- Naprawdę aż tak cię to obchodzi? – zapytał z zainteresowaniem.

Wściekły wzrok czarnoskrzydłego po raz pierwszy zatrzymał się bezpośrednio na nim. Około godziny wcześniej, szamani z plemienia Quem di Dilligunt, tytułujący siebie „Wybrańcami Bogów", zirytowani przemieszanym z ognistą furią, paniczny strachem chłopaka lli'andin sprawili, że Jay odzyskał swoją pamięć i zmysły. To jednak było poważnym błędem z ich strony. Rozszalały chłopak, zamiast się uspokoić, odzyskawszy swoje ja, wpadł tylko w jeszcze większą furię, niszcząc wszystko co spotkał na swojej drodze. Żeby go uspokoić, siły musieli połączyć wszyscy szamani, wojownicy i magowie, z tak naprawdę, pokojowo nastawionego plemienia. Teraz siedzieli tu, zamknięci i zapieczętowani magią, w drewnianej chacie, czekając na decyzję starszyzny tych pokrytych sierścią, o twarzach przypominających krowie, istot.

- A ciebie nie? – syknął wściekle Jay. – Rozumiem, że możesz nas nienawidzić, ale to przecież twoja siostra! Jak możesz być taki spokojny?!

Bursztynowe oczy błyszczały gniewnie. Obydwaj wiedzieli, że do walki między nimi jak dotąd nie doszło tylko z jednego, prostego powodu – Emi.

- Wcale nie jestem spokojny – przyznał niemal obojętnie Andre. – Po prostu uważam, że siedząc tutaj, w żaden sposób im nie pomożemy.

- Im? – zadrwił Jay, ale nie zdążył nic więcej odpowiedzieć, ponieważ drewniane, niezbyt wysokie drzwi, otworzyły się z wielkim hukiem, wpuszczając do pomieszczenia świeże, pachnące trawą powietrze.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien czuł, jak całe jego wnętrze płonie. Wpatrywał się uporczywie we wtuloną w jego śnieżną sierść dziewczynę. Nadal spała. Może to i lepiej... Teraz był pewien, że jeszcze trochę, może kilka godzin, a może nawet cały dzień, ale prędzej czy później zdradziłby swoich przyjaciół, byleby zaspokoić ten upiorny, palący wnętrzności głód. Co za ironia losu. Teraz, jak wielkie nie byłoby jego pragnienie, i tak nie miał pojęcia jak się stąd wydostać by móc je zaspokoić. Emi otworzyła karmelowe oczy. Przeciągnęła się. Ziewnęła.

- Hej – przywitała się leciutko uśmiechając. – Mamy jakiś plan? – spytała ufnie. Odsunęła się od Damiena, a chłopak na powrót przybrał swoją ludzką postać. Zaniepokojona spojrzała w jego pobladłe oblicze. – Coś się stało? – spytała.

- Nic – mruknął odwracając wzrok. – Chodźmy – rzucił pierwszy lepszy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, by odwrócić uwagę dziewczyny.

Wstał z ziemi, a Emi niechętnie podążyła za jego przykładem. Szli przed siebie w milczeniu przez prawie godzinę. Damien czuł jak trawi go gorączka. Ignorował zmartwione, pytające spojrzenia dziewczyny. Zdawał sobie sprawę, że przyznanie się do tego co mu jest, oznaczało klęskę. To by było tak, jakby się poddał. Palące, czerwone promienie słońca, zaczęły rozmazywać się przed jego oczami. Zamiast twardych skał, zaczął widzieć jedynie zamglone światło. To co czuł, było nie do wytrzymania. Wiedział, że zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, byleby tylko zaspokoić ten okropny, rozrywający go na strzępy od środka, głód. Musiał iść, po prostu iść przed siebie. W końcu nie wytrzymał. Potknął się o jeden z leżących na szkarłatnym piasku, luźny odłamek skały. Przewrócił się i już nie miał siły wstać. Zwinął się na boku w pozycji embrionalnej, walcząc z samym sobą, by z bezsilności, nie zrobić krzywdy, towarzyszącej mu Emi.

Rozdział XXVII

Jaskinia zalana była złowieszczym, zielonkawym światłem, a do tego te oczy... Były wszędzie. Płonęły w mroku obłędnym szkarłatem. Damien zaczął zastanawiać się czy umarł i znalazł się w otchłani. Ale nie, coś było nie tak. Pragnienie i ból sprawiały, że nie był w stanie jasno myśleć. Nie miał pojęcia gdzie jest, ani jak właściwie się w tym miejscu znalazł.

- Zjedzzzzmy go, na pewno będzie sssssmaczny – usłyszał chłodny, syczący głos.

- Ani się waż! – warknął na niego młodszy, niemal dziecięcy głosik. – To ja ich znalazłem i są moi!

- Taak? – zadrwił jeszcze inny. – A co z nimi zrobisz?

Teraz dopiero w bladym, zielonym świetle, Damien zauważył leżące na skałach, zbielałe kości. Zmrużył oczy, z nadzieją, że zobaczy należące do tajemniczych głosów postacie, w dalszym ciągu widział jednak tylko płonący szkarłat. Nigdzie, w zasięgu wzroku, nie było również Emi.

- Ona ładnie pachnie – przyznał ten brzmiący najmłodziej, jakby nieco zawstydzony.

- Dosssssskonale, niech więcccc tutajjjj zosssssstanie. A jjjjjego mmmożemy zjjjjeść – odpowiedział syczący, stanowczo, jakby właśnie rozwiązał cały problem.

- Kiedy ona nie chce – mruknął niechętnie jego rozmówca.

Dwaj pozostali warknęli na niego nieprzyjaźnie, ale w tym momencie do nozdrzy Damiena dotarł kuszący, przyjemny zapach. Więc jednak tu była, pomyślał z uczuciem ulgi. W takim razie Jay go nie zabije, przyszło mu bez składnie do głowy, a potem ponownie stracił przytomność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi przykucnęła przy leżącym bezwładnie, na dnie groty, chłopaku. Palcami przeczesała jego jasne włosy. Łagodnie dotknęła czoła by stwierdzić, że ma gorączkę.

- Co się stało twojemu towarzyszowi? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem olbrzymi, włochaty pająk, podchodząc odrobinę bliżej.

Dziewczyna westchnęła. Jakby bezwiednie zmierzwiła czarne, matowe i rozkudłane futro, porastające osadzony na ośmiu, długich nogach korpus.

- Sądzę, że to substancje, które zażywał tak z nim robią – wyjaśniła smutno. – Teraz, kiedy mu ich brakuje, jego organizm domaga się więcej.

Pająk spojrzał na nią zagadkowo.

- Po tym jak wpuściłem mu swój jad, nie powinien niczego czuć – stwierdził. – A jednak on nawet się budzi. Co z nim nie tak?

- Nnnnawet nnnie nnnadaje ssssssię do jjjjedzenia – syknął z mroku jaskini obrażony głos. – Mmmmoże, gddddyby udało ssssię oczyśccccić mu krew... - rozmarzył się na moment.

Emi gwałtownie wstała. Spojrzała w ciemność. Jej karmelowe oczy spotkały się z wielkimi, błyszczącymi, szafirowymi ślepiami.

- Mógłbyś to zrobić? – zapytała z nadzieją.

- Nnnnie! – warknął stanowczo głos. – Wwwwasza mmmowa mnie mm męczy – syknął. – Mammmm dddość!

Odwrócił się, a dziewczyna w nikłym, zielonym blasku, ujrzała długi, pokryty łuskami ogon. Potem na kamiennej posadzce zadudniły głuche kroki, wielkich łap. Emi nie zastanawiając się ani chwili, pobiegła za nim. Dogoniła go dopiero, po trzech zakrętach, wysokiego korytarza, z którego ściany porastał fosforyzujący, wydzielający zielone światło mech.

- Zaczekaj, proszę! – spróbowała dotknąć olbrzymiego ogona, ale on zniknął w ciemnościach.

Pobiegła znowu. Po chwili, za kolejnym zakrętem, oślepiło ja zbyt jasne, zabarwione czerwienią światło. Wybiegła na zawieszoną kilkaset metrów nad rozpadliną, skalną półkę. Nie spodziewając się tego i nie widząc krawędzi, zbyt późno zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje. Nie zdążyła wyhamować. Strach ścisnął jej gardło. Zamknęła oczy, szykując się na niosący śmierć upadek. Poczuła na nadgarstku silny uścisk, a potem ktoś wciągnął ją z powrotem. Uniosła powieki, by spojrzeć prosto w rozgniewane, szafirowe oczy. Trzymająca ją dłoń boleśnie zaciskała się na jej ręce.

- Powiedziałem nie! – warknął wściekle wysoki, ciemnowłosy chłopak.

- Proszę... - szepnęła błagalnie Emi, próbując zignorować ból.

Wreszcie ją puścił. Z brutalną siłą odepchnął w głąb jaskini.

- Tutaj nie trafia się przypadkiem – syknął. – Nie znaleźliście się w tym miejscu bez przyczyny, więc nie widzę powodu, żeby wam pomagać – oznajmił drwiącym tonem.

- Więc dlaczego ty tu jesteś? – spytała ponownie podchodząc do niego. – Hikaru, proszę...

Roześmiał się. Tym razem już nie większe od jej własnych, szafirowe oczy zalśniły. Błysnęły w nich psotne iskierki.

- Zbyt wiele tego, żebym miał wymieniać – oznajmił z zadowoleniem. – Poza tym to nie ja jestem tutaj uwięziony, tylko wy jesteście.

Emi spojrzała na niego pytająco, nie rozumiejąc. Spędzili niemal dwa dni bezładnie włócząc się po skalistej, pustej krainie. Nie było tu kompletnie niczego. Dopiero potem odnalazły ich pająki. Dziewczyna była przekonana, że gdyby nie doświadczenie z jej przyjacielem, Okazu, już dawno by nie żyła. Poza tym te stworzenia były zupełnie inne. Potrafiły rozmawiać, znały ludzki język. To nie były tylko zwierzęta. Poznała też mieszkającego z nimi Hikaru. Musiała przyznać, że olbrzymi, pokryty czarną, pochłaniającą światło łuską, smok, wywarł na niej piorunujące wrażenie. Z pewnością jednak diametralnie inne od tego, jakiego się spodziewał.

- Chcesz powiedzieć, że wiesz jak stąd wyjść? – upewniła się wpatrując się w niego intensywnie.

- Oczywiście, że tak – uśmiechnął się przekornie chłopak.

- Pomóż mojemu przyjacielowi – poprosiła, ponownie zmieniając temat.

Chłopak odwrócił się do niej plecami i usiadł na samym brzegu skalnej półki, spuszczając nogi, tak, że obute w wysokie, skórzane buty stopy, zwisały beztrosko nad przepaścią.

- Niby dlaczego bym miał? – zapytał nie patrząc na nią.

- A dlaczego nie? – spytała, stając tuż za jego plecami.

Starała się mówić spokojnie, ale Hikaru irytował ją coraz bardziej. Nie potrafiła rozgryźć jego motywów, więc nie miała pojęcia, jak mogłaby go przekonać. Wiedziała tylko jedno, nie poradzą sobie bez jego pomocy.

- Nudzę się – oznajmił rozbrajająco. – Jeżeli stąd odejdziecie, na pewno nie zrobi się ciekawiej. A w ten sposób twój przyjaciel umrze, a ty zostaniesz ze mną.

- Zostanę z tobą – powzięła decyzję Emi – zrobię, co będziesz chciał, tylko najpierw nam pomóż.

Hikaru się odwrócił. Jego szafirowe oczy rozbłysły. Dziewczyna słyszała o jego gatunku przeróżne opowieści. Fakty zgadzały się lub nie, jedno jednak pozostawało niezmienne. Umowa ze smokiem nigdy nie wróżyła niczego dobrego.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien otworzył oczy. Wpatrywały się w niego czerwone ślepia, należące do... Chłopak gwałtownie usiadł, co przypłacił zawrotem głowy. Całym sobą nienawidził pająków, a to co nad nim stało, było olbrzymie! Monstrualne! Stworzenie fuknęło, szczerząc swoje ostre, jadowe kły. Mimo palącego go wewnątrz głodu, Illi'andin zaczął zbierać w sobie całą dostępną mu jeszcze magię.

-- Fukkura, przestań straszyć mojego przyjaciela – Damien usłyszał ganiący głos Emi.

Pająk posłusznie, jakby odrobinę zawstydzony, wycofał się, żeby przepuścić dziewczynę. Emi przykucnęła, odgarniając mu z czoła jasne włosy, ale on kompletnie nie zwracał już na nią uwagi. Wpatrywał się niedowierzająco, w to co było za nią. Wiedział, że to nie możliwe i musi mieć spowodowane głodem narkotykowym halucynacje. Za plecami dziewczyny stał z założonymi rękoma i ze znudzonym wyrazem twarzy, najprawdziwszy w świecie smok. Mimo, że przybrał ludzką postać, szafirowe, długowieczne oczy mówiły same za siebie. Damien nie wiedział czy śmiać się czy płakać, a był już taki pewien, że nie może przydarzyć się im nic gorszego... Ciemnowłosy chłopak podszedł do niego bliżej. Ubrany był praktycznie, w skórzany, myśliwski strój. Włosy, dla wygody, ścięte miał niemal przy samej skórze. Był wysoki i szczupły, a cerę miał porcelanowo wręcz bladą, prawie tak jak Emi. Damien mimowolnie zaczął zastanawiać się, jak wyglądał w swojej prawdziwej postaci. Chłopak podszedł jeszcze bliżej. Ukucnął przy Emi. Położył dłoń, na jej, dotykającej Damiena dłoni.

- To cię będzie drogo kosztować – mruknął z satysfakcją, a potem Damien nie usłyszał już niczego więcej, ponieważ ponownie odpłynął w ciemność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ból, który czuł, był nieporównywalny z niczym innym. Całe jego ciało, każda nawet najdrobniejsza komórka, paliły. Przestał oddychać, przestał mieć możliwość oddychania. Gdyby nie ten piekielny, płomienny ból, byłby pewien, że umarł. Świat przestał istnieć, a potem w jednym momencie wszystko wróciło. Puls, oddech, własne ciało. Damien był pewny, że ktoś go ukarał, każąc mu dalej żyć.

- Coś ty mu do cholery zrobił?! – wrzasnęła histerycznie, pełnym pretensji głosem Emi.

Hikaru roześmiał się podłym śmiechem.

- To czego sobie życzyłaś – odpowiedział rozbawiony. – Teraz jest czysty, zupełnie jakby nigdy niczego nie zażywał. Na chwilę zabrałem mu krew i wymieniłem na nową – sprostował.

Karmelowe oczy rozszerzyły się ze zdumienia i zgrozy.

- Przecież to powinno go zabić - westchnęła.

- Istniała taka możliwość – przyznał lekkim tonem. – Przecież nie twierdziłem, że potrafię to zrobić, tylko, że może mi się udać.

- Ty draniu! – warknęła na niego Emi, rzucając się na chłopaka z pięściami.

Brutalnie chwycił jej ręce, łapiąc je w nadgarstkach i unieruchamiając. Znowu się śmiał.

- Udało się, więc o co ci chodzi? – zapytał odrobinę poważniejąc. Syknęła, próbując się wyrwać z jego uścisku. – Jesteś coraz zabawniejsza – zamruczał.

Powietrze między nimi przecięła błękitna błyskawica. Zaskoczony Hikaru odskoczył od dziewczyny. Szafirowe oczy zapłonęły gniewem, kiedy zorientował się skąd przyszedł ten nagły atak. Jednym susem przyskoczył do chwiejnie wstającego z podłogi Damiena.

- Nie, Hikaru! Obiecałeś! – zaprotestowała Emi.

Chłopak cofnął się. Zasyczał.

- Jeżeli jeszcze raz się wtrąci, to przyrzekam, że go zabiję – warknął do dziewczyny, a potem nie odwracając się za siebie, opuścił grotę.

Rozdział XXVIII

Andre już od pierwszej minuty nienawidził tego lasu. Teraz, kiedy musiał czołgać się na brzuchu, pod nisko zwisającymi gałęziami młodych świerków, nie cierpiał go jeszcze bardziej. Czuł się jak w koszmarze. Do tego nie mógł znieść towarzystwa tego przeklętego Illi'andin. Ba! Nie tolerowałby go nawet, gdyby tamten był człowiekiem, bo w zupełności wystarczyłby sam fakt, że jest chłopakiem jego młodszej siostry, z czym Andre naprawdę nie potrafił się pogodzić. No i jeszcze pozostawała kwestia Damiena... Nieprzyjemne uczucie zazdrości pojawiło się w myślach chłopaka, uczucie, które ze wszystkich sił próbował w sobie zgasić. Leżący obok, na ściółce leśnej Jay, klepnął go w ramię, nakazując milczenie. Dopiero po chwili Andre usłyszał ciche kroki wprawnych łowców. Uciekli przy pomocy wywołanego magią żywiołów zamieszania, ale najwyraźniej po rozróbie, którą urządził im Illi'andin, plemię istot o krowich pyskach nie zamierzało odpuścić. Mimo, że patrzyli na siebie nawzajem z wrogością i nienawiścią, byli sprzymierzeńcami, łączył ich jeden, wspólny cel – odnaleźć Emi i Damiena.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

W jaskini było chłodno, a zielonkawa poświata mchu, zaczynała przyprawiać o mdłości. Dziewczyna była bardzo blada i marzyła teraz tylko o tym, żeby znów zobaczyć księżyc i słońce. Zniechęcona usiadła na przygotowanym dla niej przez Fukkurę, miękkim sienniku. Damien wpatrywał się w nią intensywnie, jakby chciał przejrzeć dziewczynę na wylot.

- Umowa Emi, jaką zawarłaś z nim umowę?

- To bez znaczenia – odpowiedziała cicho, uciekając przed jego wzrokiem.

- To ma znaczenie! Piekielnie duże znaczenie! – warknął na nią. – On jest pieprzonym smokiem, a ty stałaś się jego zabawką!

Brązowe, lekko rozczochrane włosy zakrywały teraz Emi niemal całą twarz. Obdarzyła przyjaciela bladym uśmiechem.

- Gdyby nam nie pomógł, to byś tu umarł – stwierdziła stanowczo. – Nie miałam wyboru.

- I tak jestem już martwy – powiedział ze złością. – Jay mnie zabije, kiedy się o tym dowie!

W końcu przestał chodzić w kółko i usiadł obok niej na ułożonym z miękkiego, suchego mchu, sienniku. Emi przytuliła się do niego, oplatając się jego ramieniem.

- On nam pomoże się stąd wydostać – mruknęła cicho. – Obiecał.

- Och, w to nie wątpię... Tylko za jaką cenę... - westchnął zbolałym głosem Damien.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Czujny, niespokojny sen, przyniósł Jayowi niewiele odpoczynku. Tak bardzo tęsknił za Emi! Nie mógł znieść myśli, że coś mogło jej się stać. Do tego ten sen... Chłopak wzdrygnął się mimowolnie. Jego Emi, jego roztrzepana kotka, w objęciach kogoś zupełnie innego. Stała, opierając się plecami, o szczupłego, wysokiego chłopaka o szafirowych oczach, a on oplatał ją swoimi ramionami. Ta wizja była dla Jaya zwyczajnie nie do zniesienia. Jednak w jego śnie było coś jeszcze. Jakby wiadomość. Srebrna, ulotna poświata i szmaragdowe jezioro. Chłopak usiadł, otrząsając się z resztek nieprzyjemnego snu. Andre, który pełnił ostatnią wartę, obdarzył go niechętnym spojrzeniem. Jay spochmurniał jeszcze bardziej.

- Śniła mi się Emi – mruknął zdawkowo.

Andre zamrugał. Teraz jego spojrzenie było naprawdę zaniepokojone.

- Mi też – przyznał. – Była tam moja siostra i jakiś nieznajomy. Odniosłem wrażenie, że chcą, żebyśmy odnaleźli jezioro.

Jay z trudem powstrzymał warknięcie. Więc jednak jego wizja była realna, a koszmar stawał się rzeczywistością. To jednak w tej chwili nie miało znaczenia. Najpierw musiał ją odnaleźć i upewnić się, że jest bezpieczna.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi stała, ufnie oparta plecami o Hikaru. Teraz odsunęła się od niego, wpatrując się w intensywnie szafirowe oczy chłopaka. Damien nie miał racji. Może i Hikaru był smokiem, ale na pewno nie zamierzał jej oszukać. Nie znała jego pobudek, jednak jak do tej pory, zrobił znacznie więcej niż jej obiecał. Mimo, że bardzo irytowało ją zachowanie chłopaka, powoli zaczynała mu ufać.

- Myślisz, że zadziałało? – spytała z nadzieją.

Skinął głową, z lekko rozbawionym wyrazem twarzy.

- O tak, możesz być tego pewna.

- Więc zabierzesz nas do nich?

Ponownie przytaknął.

- Jeżeli tylko twoim przyjaciołom uda się dotrzeć do jeziora, to i my tam będziemy – oznajmił z kąśliwym uśmiechem, błąkającym się w kącikach ust. – Później zastanowimy się, co zrobić z wami dalej.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ten lot był niesamowity! Zupełnie inny niż w objęciach Jaya. Szczelnie otulona skórzaną, myśliwską kurtką Emi, siedziała na pokrytym czarnymi łuskami grzbiecie. Tuż za nią, z pobladłą, niemal zieloną twarzą, znajdował się Damien. Chłopak kurczowo obejmował ją w pasie i widać było po nim, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Rozmiary Hikaru, pod postacią smoka były ogromne, a do tego był wspaniały, dostojny i piękny. Czarne, lśniące łuski, masa wyrobionych mięśni i olbrzymi, pełen niebezpiecznych zębów pysk. Zarówno Emi, jaki Damien zdawali sobie sprawę, że smok byłby w stanie zabić ich jednym machnięciem ogromnego ogona, kiedy jednak ujrzeli go na tle czerwonego nieba, żadne z nich nie mogło oderwać od jego postaci wzroku. Szafirowe oczy hipnotyzowały, porywając w swoją kuszącą głębię. Dziewczyna widziała jego sylwetkę już wcześniej, ale w mętnym, wydzielanym przez mech, zielonym świetle, nie była aż tak imponująca jak na zewnątrz. Teraz, swojego zachwytu, nie potrafiłaby opisać zwykłymi słowami. Ten lot, to, że ich ze sobą zabrał, zdaniem Emi było po prostu cudowne. Pragnęła rozkoszować się każdą, wspaniałą chwilą. Po prawie trzech godzinach, wreszcie dotarli do celu, a był nim niewielki, czarny punkt, unoszący się wysoko pod czerwonym niebem – jedyne wyjście z tej pustynnej krainy. Dziewczyna zadrżała, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że gdyby nie pomoc pająków i Hikaru, prawdopodobnie nigdy by stamtąd nie wyszli.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Szmaragdowe jezioro, na którego brzegu się znaleźli, było naprawdę piękne. Woda w nim była tak przejrzysta, że bez trudu można było ujrzeć piaszczyste dno. Jaya jednak nie interesował wspaniały widok, ani ten, ani żaden inny. Właściwie niewiele go teraz interesowało. Stał, z całej siły zaciskając pięści i z trudem panując nad własnym gniewem. Mimo, że zarówno on jak i Andre, w jakiś tajemniczy sposób, podświadomie wiedzieli, którędy iść, to trafienie nad jezioro, wcale nie okazało się rzeczą łatwą. Co chwila musieli wymijać stworzone przez istoty z krowimi pyskami patrole, które zostały wysłane zapewne po to, by w ich poszukiwaniu przeczesać las. W końcu jednak dotarli. Byli tutaj, a teraz... nie, to nie mogło dziać się naprawdę! Czarnoskrzydły z zaciętym wyrazem twarzy wpatrywał się w dziejącą się nad jeziorem, sielankową scenę. Emi, w czymś białym, co pod wpływem wody zrobiło się niemal przezroczyste, z piskiem uciekała przed ochlapującym ją wodą, wysokim chłopakiem. Tym samym, którego widział w swoim śnie. Rozciągnięty na trawie Damien przyglądał im się z nieco rozbawionym wyrazem twarzy. Lekko zdyszany Andre, któremu wreszcie udało się dogonić gnającego niczym wicher Jaya, wypadł na polanę. On również przystanął nieco zaskoczony, ale już po chwili otrząsnął się i zaczął wołać imię swojej siostry. Rozchichotana dziewczyna podniosła głowę, a kiedy ich tylko zobaczyła, natychmiast zaczęła biec w ich stronę, brodząc po kostki w szmaragdowej wodzie. Wpadła z impetem w wyciągnięte ramiona brata, a Andre przytulił ją do siebie opiekuńczo.

- Nic ci nie jest? – zapytał jej na wszelki wypadek.

Emi przecząco pokręciła głową, wyplatając się z jego uścisku. Teraz stanęła naprzeciwko Jaya, który w tym momencie nie był zdolny zrobić ani jednego kroku. Wyciągnęła rękę, jakby chciała go dotknąć, ale wtedy za jej plecami pojawił się Damien, wraz z nieznajomym. Chłopak stanął tuż za nią, a wtedy Jay instynktownie się cofnął. Emi opuściła dłoń. Miała zmartwiony wyraz twarzy.

- To Hikaru – przedstawiła swojego towarzysza, nie dodając niczego więcej. – Poznaj mojego brata Andre i przyjaciela Jaya.

Chłopak skinął im na powitanie głową, jakby pozostając w bezpiecznej odległości, wciąż za plecami Emi. Słowo „przyjaciel" zabolało Jaya do żywego. Było jak zimny prysznic. Do tej pory był przekonany, że są kimś więcej niż przyjaciółmi, kimś znacznie więcej. Wściekłość i zazdrość mieszały się w jego umyśle w jedno, próbując wydostać się rwącą, niebezpieczną rzeką. Chciał coś powiedzieć, ale zobaczył panikę w oczach Damiena. Zbyt długo i zbyt dobrze znał swojego przyjaciela, żeby zignorować tak wyraźny sygnał, więc z trudem się powstrzymał, zmuszając do milczenia.

- Czy to już wszyscy? – zapytał Hikaru, jakby się upewniając.

- Tak – odpowiedziała mu spokojnie Emi.

- Doskonale – mruknął w odpowiedzi, a jego przystojną twarz ozdobił szelmowski uśmieszek. – W takim razie wynośmy się stąd.

Potem cała ziemia zawirowała, uciekając Jayowi spod stóp. Uderzył go silny pęd powietrza. Zaniepokojony rzucił się w kierunku Emi, ale dziewczyny już tam nie było. Właściwie, to nie było tutaj niczego. Miejsce, w którym się znalazł, unosiło się, w zabarwionej fioletowymi cieniami, pustce.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Unosili się w powietrzu, a jednocześnie stali na twardym gruncie. Hikaru usiadł po turecku, w zabarwionym fioletowymi cieniami powietrzu. Emi spojrzała po zaniepokojonych twarzach przyjaciół, a potem wzruszyła ramionami i śladem chłopaka usiadła, podkulając pod siebie nogi i oplatając je ramionami. Nie miała pojęcia co to za miejsce, ale była pewna jednego – jest tutaj bezpiecznie, inaczej Hikaru by go przecież nie wybrał. Niepokoiła się tylko o to, co stało się z Jayem, ale cieszyło ją, że najwyraźniej był już sobą, szkoda tylko, że z jakiejś przyczyny bardzo niezadowolonym sobą. Damien niechętnie dołączył do nich, a w ślad za nim podążyli nieco zdezorientowani Andre i Jay, z czego ten pierwszy, bez ustanku wodził zaniepokojonym spojrzeniem karmelowych oczu za Damienem.

- Gdzie my jesteśmy? – zapytał chłodno brat Emi.

- W miejscu poza czasem – wzruszył ramionami najwyraźniej świetnie się bawiący Hikaru.

- Czemu tu jesteśmy? – drążył dalej ostrym głosem Andre.

- Ponieważ nas tu przeniosłem – uśmiechnął się leniwie smok.

- Dlaczego... - zaczął znowu czarodziej, a jego karmelowe oczy błyszczały z irytacji i niepokoju.

- Przestańcie! – przerwała im Emi. – Jesteśmy tutaj, ponieważ Hikaru chce nam pomóc. Przedstawiłam mu naszą sytuację.

- Niby dlaczego miałby chcieć nam pomagać? – zainteresował się Jay, starannie omijając Emi wzrokiem.

Coś było nie tak, a ona nie miała pojęcia z jakiego powodu, ani co z tym zrobić. Błagalnie spojrzała na Jaya, który zupełnie ją zignorował.

- Bo mu się nudziło – wtrącił się do rozmowy ponurym głosem Damien.

- Co się w ogóle z wami działo? Gdzie byliście? Po waszym zniknięciu Jay rozpętał prawdziwe piekło i do tej pory nas ścigają ci krowio-ludzie – zaznaczył pełnym pretensji tonem Andre. – Bardzo też chciałbym się dowiedzieć, kogo zabiła z zimną krwią moja siostra, żeby się tam znaleźć, o ile to co słyszeliśmy było prawdą – mruknął pełnym nagany głosem starszego brata.

Emi skuliła się jeszcze bardziej, a brązowe, lekko rozczochrane i przybrudzone włosy, zasłoniły jej niemal całą twarz. Wpatrywała się teraz w tańczące w pustce, fioletowe cienie.

- Wolałabym o tym nie mówić – szepnęła błagalnie.

Hikaru przyglądał im się z zainteresowaniem. Jego spojrzenie leniwie wodziło po ich twarzach, w kącikach ust chłopaka pojawił się ironiczny, drwiący uśmiech.

- Obserwowanie was było ciekawe... z początku... ale teraz robicie się już nudni – stwierdził rozbawiony – dlatego pozwólcie, że wyjaśnię wam kilka spraw. Magia nie jest doskonała – zaczął, wyciągając przed siebie nogi i podpierając się rękami o nieistniejące podłoże. – Czasami traktuje rzeczy zbyt dosłownie i nawet takie spłoszone, pełne dobrych intencji coś, jak twoja siostra, obrywa – zwrócił się do Andre.

- Hej! – zaprotestowała Emi.

Chłopak roześmiał się, a ona doskonale wiedziała, jak bardzo polubił ją irytować.

- No co? Czyżbym nie miał racji? – zwrócił się do niej w dalszym ciągu rozbawiony. – Nie zabiłaś w dobrej intencji? Szkarłatna pustynia to miejsce zesłania dla wszelkiej maści przestępców i czarnych charakterów, nie znalazłaś się tam bez powodu.

- Więc czemu magia mnie również tam nie zabrała? – warknął Jay, jakby stając w obronie dziewczyny. – Poluję niemal od zawsze, zabijam, a to ona, z powodu zabicia głupiej sarny, się tam znalazła! Dlaczego nie ja?!

Hikaru przewrócił oczami, spojrzał na Jaya jakby był małym dzieckiem, a raczej, konkretniej rzecz ujmując, kłopotliwym, przygłupim smarkaczem.

- To proste. Jesteś Illi'andin. Polujesz, żeby przeżyć. Nie robisz tego dla zabawy. Nigdy, nikogo, ani niczego nie zabiłeś bez powodu, z zimną krwią – wyjaśnił cierpliwie. – Ona musiała to zrobić.

- Miała powód – oznajmił ostro czarnoskrzydły. – Uratowała setki niewinnych dusz, poświęcając za nie jedno życie!

Coraz bardziej zainteresowani Andre i Damien spojrzeli na niego zaskoczeni, przenosząc swoje spojrzenia na bladą twarz Emi.

- Nikt nie powiedział, że magia będzie sprawiedliwa – stwierdził pojednawczym głosem Hikaru. – Co do niego natomiast – wskazał podbródkiem w kierunku Damiena – to zwykły morderca i gdyby Emi mnie tak ślicznie nie prosiła – uśmiechnął się pełnym samozadowolenia uśmiechem do dziewczyny – w życiu bym mu nie pomógł. W każdym razie – kontynuował ignorując to, że zarówno spojrzenie Emi, jak i Jaya, pytająco zwróciło się w kierunku Damiena i tylko Andre, z całej siły, starał się odwrócić wzrok – nie jesteśmy tu po to, żeby opowiadać sobie mrożące krew w żyłach historie. Obiecałem, że wam pomogę i zamierzam dotrzymać słowa. Nie będzie to jednak zabawa w ucieczkę i ukrywanie się przed światem po wszeczasy – stwierdził szczerząc białe zęby w uśmiechu. – Mam pewien plan.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre zerwał się z miejsca. Plan nieznajomego był czystym wariactwem i pod żadnym pozorem nie mógł być brany pod uwagę! Ani teraz, ani nigdy.

- To niedorzeczne! – oznajmił rozgniewany. – Tracimy czas – dodał ostro.

- Usiądź – mruknął uspakajająco Damien. – Właściwie, moim zdaniem to mogłoby się udać. Mimo, że sam pomysł jest dość szalony, to zawiera w sobie nieco logiki.

- Logiki? – burknął Andre. – Niby gdzie?! On proponuje frontalny atak i podporządkowanie sobie całej szkoły! – wykrzyknął.

- Widzisz jakiś inny sposób, na to, żebyśmy mogli tam wrócić? – spytał ponuro Damien. – Bo ja nie. Zresztą mamy pewną przewagę i asa w rękawie – uśmiechnął się gorzko.

- Róbcie co chcecie, ja zabieram moją siostrę i wracam do szkoły – zagroził chłopak.

- Nie pozwolę ci na to – odezwał się chłodnym głosem, milczący do tej pory Jay. – Zabiją ją, jeżeli się tam pojawi.

Damien poruszył się. Spojrzał prosto w karmelowe oczy Andre.

- Nie zastanowiło cię, dlaczego jeszcze nie jestem na głodzie narkotykowym? – spytał prosto z mostu. Chłopak spojrzał na niego zaskoczony, jakby do tej pory nie przyszło mu to do głowy. Damien uśmiechnął się ponuro. – Hikaru znalazł sposób, żeby oczyścić moją krew – wyjaśnił. – Jeżeli zgodzi się pomóc arystokratom, będziemy mieli ośmiu silnych sprzymierzeńców. Nie wydaje mi się też, żeby innym podobał się obecny stan rzeczy. Jestem pewien, że z przyjemnością się zbuntują.

- A co z czarodziejami? – spytał nieco mniej pewnie brat Emi.

- W tym już będzie twoja rola – uśmiechnął się odrobinę mniej ponuro Damien. – Hikaru – zwrócił się do rozpartego wygodnie, w pełnej fioletowych cieni pustce, smoka – pokaż mu, co ich przekona.

Rozdział XXIX

Jeffrey niespokojnym krokiem chodził po bogato zdobionym pokoju. Jego nienaganne zwykle ubranie było teraz wygniecione i nieco brudne, a jasne pukle włosów, zamiast układać się w drobne loki, sterczały na wszystkie strony. To przez tego cholernego głupca teraz cierpiał. Konsekwencje ucieczki Damiena Hayazaki ponosili oni wszyscy. Gdyby tylko potrafił udzielić odpowiedzi na zadawane mu pytania... Zrobiłby to bez najmniejszego wahania! Ale jak miał zdradzić coś, czego zwyczajnie nie wiedział?! Nagle odwrócił się w stronę wielkiego, zajmującego niemal całą ścianę okna. Katem oka dostrzegł prześlizgujący się za grubą zasłoną cień. Wstrzymując powietrze, zaczął zbierać w sobie magię. Wystarczyłoby jedno jego słowo... Nie zdążył. Coś gwałtownie spadło na niego, przewracając go na ziemię i przygniatając jego twarz do grubego, jasnego dywanu. Potem ucisk zelżał, jakby napastnik nagle gwałtownie stracił na wadze. Jeffrey z trudem odwrócił głowę. Zamrugał niedowierzająco.

- Damien? – zapytał zaskoczony.

- Teraz będziesz milczał i posłuchasz co mam do powiedzenia – wyjaśnił siedzący na nim chłopak, szczerząc w uśmiechu białe zęby. Potem jego błękitne oczy rozbłysły. – Jeżeli jednak w międzyczasie odezwiesz się chociaż słowem... - zamruczał, z premedytacją pokazując Jeffreyowi niedwuznaczny gest.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To było czyste szaleństwo, a oni to doskonale rozumieli. Rozumieli i... godzili się na to! Tylko właściwie jaki mieli wybór? Lepsza była wieczna niewola czy śmierć? Plan, który przedstawił im Damien Hayazaki dawał to, czego w życiu potrzebowali najbardziej – nadzieję, nawet jeżeli miałoby to oznaczać współpracowanie z ludźmi. Zresztą magowie wcale nie byli w lepszej sytuacji. Ich siostry, przyjaciółki, dziewczyny, wszystkie one były zagrożone poprzez nieprzemyślane działanie sojuszu. Zmuszanie młodych czarodziejek do zaplanowanych przez rodziny małżeństw z chłopcami Ili'andin było wystarczającym powodem do buntu. Było cienką nicią, która mogła zmusić ich do współpracy. Teraz, na skraju lasu, na polanie nad jeziorem, pojawili się wszyscy, bez wyjątku. Stała tu cała ósemka, uczęszczających do szkoły w czarnej wieży, arystokratów Illi'andin. Z nienawiścią i rezygnacją obserwowali stojącego w blasku trzech księżyców Damiena, ale w ich spojrzeniach było jednocześnie coś innego. Na wymęczonych tygodniami podawania serum prawdy i różnych innych narkotyków twarzach, malowała się nadzieja.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Wykończony Hikaru opadł na trawę. Nie chciał, żeby którekolwiek z nich wiedziało, jak wiele własnej siły kosztowało go oczyszczenie krwi arystokratów. Czuł się wśród nich dziwnie nie na miejscu i to co miało być rozrywką, zmieniało się w niechętny przymus. W powietrzu zaczął się unosić przyjemny, lekki zapach. Nawet nie musiał podnosić głowy, żeby wiedzieć, kto znalazł się w pobliżu.

- Ilu z nich przeżyło? – spytała siadając na trawie.

- Pięciu – odpowiedział smok – a to i tak nieźle. Mieli szczęście.

Dziewczyna skinęła głową, co bardziej wyczuł niż zobaczył. Wiedział też, że jest smutna, ale zdeterminowana. Poczuł ukłucie dziwnej przykrości, na myśl, że za chwilę zgasi cały jej zapał.

- Wracam do domu – oznajmił siadając.

Emi spojrzała na niego zdezorientowana. Zamrugała, przez co jej duże, karmelowe oczy stały się jeszcze większe.

- Nie możesz! Przecież obiecałeś! – wyjaśniła niczym ufne, małe dziecko.

Chłopak zawahał się przez chwilę.

- Najpierw zabiorę was tam, dokąd będziecie chcieli – oznajmił niezbyt chętnie. – I nie martw się, skoro to ja rezygnuję, nasza umowa jest nieważna.

Dziewczyna gwałtownie zerwała się z trawy.

- To ty rozpocząłeś naszą wojnę, ale z tobą, czy bez ciebie – odezwała się gorączkowo – my ją dokończymy!

Potem odwróciła się i po prostu uciekła, znikając między drzewami, niczym rusałka. Hikaru z westchnieniem opadł na trawę. To, co kłębiło się w jego wnętrzu, to było coś zupełnie nowego. Innego, niż znał do tej pory. Na dodatek wcale, a wcale mu się nie podobało.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Drogi Pamiętniku, tego dnia rozpętała się wielka bitwa. Magowie walczyli ramię w ramię z Illi'andin. Nie chcieliśmy takiego losu, nikt nie chciał, ale każde z nas rozumiało, że nie mamy innego wyjścia. Naszym założeniem było pokojowe przeprowadzenie do portali wszystkich tych, którzy nie popierali naszych idei. To jednak się nie udało. Nauczyciele z czarnej wieży wezwali na pomoc garnizon z Morven. Umierali zarówno czarodzieje, jak i Illi'andin, a ja drżałam ze strachu o życie najbliższych. Wszystko wskazywało na to, że przegramy, a oni, mściwie pozabijają nas wszystkich. Wtedy jednak okazało się, że Hikaru został. Do tej pory zadaję sobie pytanie, co nim kierowało. Ze smokiem nawet wojownicy Illi'andin nie mieli szans. Szalę zwycięstwa na naszą stronę ostatecznie przechyliły leśne zwierzęta, które tłumnie zebrały się na skraju Anduriańskiej Puszczy, by nas wspomóc. Ostatecznie wszyscy nauczyciele i niechętni nam uczniowie Białego Pałacu, zostali wygnani z Dareshii, a prowadzące do zewnętrznego świata portale, zostały zniszczone. Żaden Illi'andin nie odważył się opuścić niewielkiej planety. Dla nich nie było odwrotu. Każdego z nich czekałaby śmierć.

Siedząca, pod rozłożystym dębem, Emi podniosła głowę znad trzymanego na kolanach zeszytu. Spojrzała w bursztynowe oczy stojącego nad nią Jaya.

- Uspokoili się? – spytała posępnie, z góry przewidując odpowiedź.

Chłopak prychnął.

- Nie ma na to najmniejszych szans. Illi'andin i ludzie zawarli sojusz. Łączy nas wspólny wróg, ale nie ta dwójka – mruknął cierpiętniczo. – Damien i Andre prędzej się pozabijają niż którykolwiek z nich odpuści.

- Doskonale – Emi przewróciła oczami. – W takim razie ja walnę w łeb mojego głupiego brata, a ty zajmiesz się Damienem.

Jay uśmiechnął się do dziewczyny, ale jego uśmiech natychmiast zrzedł, bo właśnie tuż przy nim, spomiędzy drzew, wysunęła się szczupła sylwetka Hikaru. Smok zupełnie zignorował chłopaka.

- Skoro już po wszystkim, to się zbieramy – oznajmił rozkazującym tonem, zwracając się do Emi. – Chcę wracać do domu.

Dziewczyna przepraszająco spojrzała na Jaya, a potem powoli wstała ze swojego miejsca pod drzewem. Obietnica to obietnica, a ona wiedziała, jak niebezpiecznym by było nie dotrzymanie swojej. W końcu Hikaru wywiązał się ze swojej części umowy, został i im pomógł. Czarne skrzydła Jaya rozpostarły się w niemym proteście.

- Zbieramy? Idziesz z nim? – spytał zaskoczony i rozczarowany.

Emi spuściła głowę, tak, że długie, brązowe włosy, zasłoniły kurtyną jej twarz i karmelowe oczy.

- Taką mieliśmy umowę – przyznała cicho.

- Więc ty i on nie... - zaczął Jay, którego umysł jakby się przebudził ze snu i otępienia, a uczucia i nadzieja wydostały się spod gęstej, zasnuwającej je mgły. Jakoś dopiero teraz do niego dotarło, że to przecież jego Emi i ona nigdy by...

Stojący podpierając się pod boki Hikaru, ziewnął przeciągle. Wyglądał na mocno znudzonego.

- Chciałem, żebyś tak myślał – wyjaśnił spokojnie – to ułatwiało sprawę. No cóż, może w ten sposób będzie zabawniej. Emi, zabieraj swoje rzeczy i idziemy – zwrócił się rozkazująco do dziewczyny.

Jay bez chwili wahania chwycił miecz, który bez przerwy nosił w pochwie, przy pasie, od czasu rozpoczęcia się walk.

- Przestań! Odłóż to! – zażądała dziewczyna, ale on kompletnie nie zwrócił na nią uwagi.

Hikaru roześmiał się, bez trudu unikając pierwszego, szybkiego ciosu. Potem się przemienił. Olbrzymie, czarne cielsko smoka, ledwo mieściło się na polanie, między pojedynczymi drzewami.

- Nie! Przestańcie! – ponownie zaprotestowała dziewczyna.

Wielki, twardy, ciemny ogon powalił ją na ziemię. Czarnoskrzydły wzbił się w powietrze, próbując zaatakować z wysokości, ale zaraz za nim wzleciał ku niebu, coraz mniej rozbawiony, a bardziej wkurzony smok.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To co rozpętało się w powietrzu, było niesamowite. Przyglądająca się z trawy Emi, widziała na niebie tylko czarne, zamazane smugi. Nie mogła zrozumieć jakim cudem, olbrzymich rozmiarów smok, potrafił poruszać się z taką prędkością?! Po chwili otępiałego zaskoczenia, jej umysł zaczął pracować aż nazbyt sprawnie. Wielką falą zaczęła zalewać ją panika. Jay! Przecież Hikaru go zabije! Może i czarnoskrzydły był wojownikiem, ale ze smokiem z pewnością nie miał szans.

„Damien! Damien!" – zaczęła rozpaczliwie wołać w myślach, próbując odnaleźć wyblakłą nić połączenia, które kiedyś, gdy wspólnie ratowali Jaya, pomiędzy nimi powstało.

O dziwo zadziałało, bo już po chwili, na niewielką polanę, wpadł śnieżnobiały tygrys. Przybrał swoją ludzką postać, bez zbędnych pytań, sam orientując się w sytuacji.

- Cholera! Czy oni powariowali?! – zapytał z ciągle uniesioną ku niebu głową.

- Hikaru jakoś wpłynął na umysł Jaya i Jay się wkurzył – wyjaśniła pokrótce Emi, również nie odrywając wzroku od toczącej się w górze bitwy. – Do tego nie chciał pozwolić, żebym z nim poszła – dodała nieco ciszej.

- Musimy to przerwać, on go zabije – zdecydował zupełnie już spokojnym głosem, zrezygnowany Damien.

Chłopak podszedł ku podnoszącej się z trawy dziewczynie. Spojrzała na niego pytająco.

- Jak chcesz to zrobić?

Wzruszył ramionami.

- Nie mam jeszcze do końca pojęcia, ale potrzebny nam drugi smok... - wytłumaczył niezbyt jasno. – Pomożesz mi?

Emi skinęła głową.

- Co mam robić?

- Pożycz mi swoją magię, sam nie dam rady – mruknął. – Tak jak robiliśmy to już wcześniej.

Dziewczyna bez zastanowienia wsunęła drobną dłoń w jego rękę.

- W takim razie zaczynajmy.

Damien splótł swoje palce z jej palcami, a potem cały świat jakby zwolnił. Tocząca się w przerażającym tempie walka, była teraz bitwą dwóch ślimaków. Emi wyraźnie widziała płynne ruchy Jaya i zakończone niepowodzeniem próby Hikaru, żeby czarnoskrzydłego czymkolwiek uderzyć. Jay również nie trafiał, ale dziewczynę przerażała różnica w konsekwencjach tego, co jeden może zrobić drugiemu. Gdyby to smok uderzył czarnoskrzydłego, zapewne po prostu by go zabił, natomiast trafienie Jaya, nawet zaostrzonym, połyskującym w słońcu mieczem, mogłoby co najwyżej jeszcze bardziej Hikaru wkurzyć. Nagle coś zaczęło się zmieniać. Sylwetka Jaya rosła. Zmieniał się w obarczonego czarnymi skrzydłami wilka. Emi czuła, jak Damien wysysa z niej całą moc i energię.

- Co robisz? – spytała zaniepokojona.

- Zaufaj mi, to najlepsze co jestem w stanie wymyśleć – odezwał się z wysiłkiem. – Gdybyśmy zmienili go w smoka, nie miałby pojęcia, jak w tej postaci walczyć.

Ogromnych rozmiarów zwierzę rosło coraz bardziej, wkrótce już dorównując rozmiarami zdumionemu, czarnemu smokowi. Jay wyjątkowo szybko odnalazł się w nowej, dziwacznej sytuacji. Nie miał co prawda miecza, ale dysponował teraz pazurami i rzędem ostrych zębów. Błyskawicznym ruchem rzucił się do szyi smoka. Hikaru syknął wściekle i sparował atak, odrzucając zwierzę do tyłu, na jego odsłoniętej w tym miejscu skórze, pojawiła się jednak ciemna krew. Dalej toczyła się zacięta walka. Szala zwycięstwa tym razem zaczęła przechylać się na stronę Jaya. Wilk kąsał w każde, możliwe, nie pokryte sztywnymi łuskami miejsce, w błyskawicznym tempie odskakując za każdym razem do tyłu. Smok, nie przyzwyczajony do walki z równym przeciwnikiem, broczył krwią z coraz większej ilości niewielkich ran i skaleczeń. W końcu, wycieńczony, opadł na ziemię. Jay przygotował się do skoku, wyraźnie planując zakończyć tą walkę śmiercią przeciwnika. Emi przymknęła oczy, z wysiłkiem utrzymując się na nogach.

- Jay, nie zabijaj go! – wrzasnęła resztkami sił. – Jeżeli go zabijesz, nigdy w życiu się już do ciebie nie odezwę! – dodała pierwszy argument, który przyszedł jej do głowy.

Wilk warknął nieprzyjaźnie, ale ustąpił. Stanął nad przeciwnikiem, jeżąc sierść i czekał. Pierwszy swoją ludzką postać przybrał Hikaru, dopiero potem zrobił to on sam. Emi osunęła się na trawę, Damien, z pobladłą twarzą oparł się o drzewo. To kosztowało ich zbyt wiele. Smok usiadł, podtrzymując się na rękach. Jego twarz była teraz pełną wściekłości maską.

- Jak śmiesz się wtrącać? – syknął rozeźlony bezpośrednio do Damiena. – Mam takie samo prawo zabijać jak ty!

- Nie moich przyjaciół – odpowiedział mu z trudem blondyn.

- Taaak? – zadrwił Hikaru. – To może opowiedz im o dziewczynie, którą zamordowałeś z zimną krwią? Bo ona chyba była ich przyjaciółką – odezwał się z podłą satysfakcją w głosie. – Z twojego umysłu wyczytałem nawet jej imię. Nazywała się Ana – rzucił z czającym się w spojrzeniu okrucieństwem, wpatrując się bezpośrednio, w błękitne oczy Damiena.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To było dziwne uczucie, taka pustka, kiedy wie się, że się przegrało. Damien ze stoickim spokojem obserwował pytające, niedowierzające twarze Emi i Jaya.

- Zabiłeś ją? – z ust dziewczyny padło cichutkie, nieuniknione pytanie. Damien poczuł się teraz bardziej zmęczony niż kiedykolwiek dotąd. Niechętnie skinął głową. – Dlaczego? – nie mogła zrozumieć Emi.

To jednak nie miało znaczenia, jej żal, jej łzy w oczach, nie mogły konkurować ze wściekłym spojrzeniem Jaya.

- Ty padalcu! – warknął czarnoskrzydły. – Przez cały ten czas miałem cię za przyjaciela, a ty... ty chciałeś mojej śmierci!

- Nie, to nie tak... – spróbował bez przekonania Damien, ale nigdy nie dane było mu dokończyć.

Szary wilk o bursztynowych oczach, rzucił się na niego, przygważdżając blondyna do ziemi. Damien nie zamierzał się bronić, bo to wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Leżał rozciągnięty pod drzewem, na trawie i czekał na zbliżającą się śmierć. Nagle wilk zaskowyczał. Stanął w płomieniach. Sturlał się z chłopaka i zaczął tarzać w trawie.

- Andre, przestań! Przestań! – krzyczała już Emi, do wyłaniającego się z lasu brata.

Ogień zgasł, a wilk zerwał się z trawy wściekle warcząc. Hikaru, mimo, że brudny i podrapany, a na twarzy jeszcze bledszy niż zwykle, wyraźnie bawił się zaistniałą sytuacją.

- On nie chciał skrzywdzić Jaya – wyjaśnił Andre, patrząc tylko na swoją siostrę. – Wymyślił po prostu durny sposób na to, żeby go chronić.

- Bo przecież on tak baaaardzooo go kocha – dodał rozbawionym głosem smok. – No cóż, pech chciał, że czarnoskrzydły woli dziewczyny – roześmiał się mrużąc szmaragdowe oczy.

Jay przybrał swoją ludzką postać i gapił się jak ogłuszony na przyjaciela. Kiedy tamten spojrzał mu w oczy, wzdrygnął się mimowolnie. Damien poczuł jak wszystko w nim drży. Na twarz starał się przybrać wyćwiczoną przez lata, obojętną maskę, ale zwyczajnie nie potrafił. Zaczął żałować, że Jay nie rzucił mu się od razu do gardła, bo gdyby to zrobił, on teraz byłby martwy, a oprócz śmierci, pragnął jedynie zapaść się pod ziemię. Emi, odrobinę chwiejnie wstając z trawy, podeszła do czarnoskrzydłego, wplatając mu się pod ramię. Jay natychmiast zignorował całe otoczenie, po prostu przytulając ją do siebie, jakby wszystko inne nie istniało. Damien nie potrafił tego dłużej wytrzymać. Przybrał postać białego tygrysa i nie zwracając na nic więcej uwagi, popędził przez las.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Znajdowali się w jednej z nieużywanych, pałacowych komnat. Jay niespokojnie chodził po pokoju. Emi skonsternowana wpatrywała się w niego już od dłuższego czasu.

- Przestań wreszcie – zażądała, nie mogąc już dłużej wytrzymać.

Chłopak zatrzymał się, spojrzał na nią, a potem jakby opadł z sił.

- Nienawidzę go – oznajmił. – Nienawidzę!

- Wcale nie – stwierdziła dziewczyna podchodząc do niego bliżej. Przytulił ją mocno do siebie. – Jest twoim przyjacielem – wyjaśniła. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się martwił, kiedy dowiedział się, w jaki sposób cię ukarano. Chyba spodziewał się, że zabijając Anę i zrzucając na ciebie odpowiedzialność za jej morderstwo, po prostu nas rozdzieli.

- Dlaczego w ogóle chciał to zrobić? – bursztynowe oczy Jaya płonęły.

Emi spuściła wzrok.

- Nasi rodzice zaplanowali nasz ślub – mruknęła cichutko. – Wszystko wskazywało na to, że w żaden sposób nie damy rady go uniknąć.

Jay warknął nieprzyjaźnie.

- Widziałem, że jest zazdrosny, ale przez cały czas myślałem, że ten skurwiel zakochany jest w tobie!

Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona.

- We mnie? – nie mogła powstrzymać się od leciutkiego uśmiechu. – To ty nie wiedziałeś, że Damien jest gejem?

- Nie miałem pojęcia – przyznał szczerze Jay.

Westchnęła, a on przytulił ją do siebie jeszcze mocniej.

- Co nie zmienia faktu, że i tak nie potrafię mu tego wybaczyć.

- Ja też nie – niechętnie przytaknął jej Jay.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Robert Lander, do tej pory najlepszy przyjaciel Andre, nienawidził teraz czarodzieja z całego serca. Och, udawał, że jest zadowolony z przebiegu wydarzeń, bo co innego mu pozostawało? Wielka bitwa, współpraca z Illi'andin, przejęcie szkoły. Tylko dlaczego, skoro po swojej stronie mięli smoka, nie pozabijali od razu tych wszystkich przeklętych szumowin? No tak, Andre wytłumaczył mu ich szansę, tą samą, którą wraz z Damienem Hayazakim przedstawił przed Illi'andin. Jego mała, spłoszona siostrzyczka – najchętniej wyplułby to słowo – wcale nie była człowiekiem. I mimo, że jej matką była czarodziejką, zgwałconą przez jedną z tych bestii, ona sama pozostawała w jakiś sposób, żeńską wersją arystokratów Illi'andin. Najzabawniejsze było to, że teraz wszyscy o tym wiedzieli – wszyscy, tylko nie ona sama. Teraz, kiedy zobaczył przeklętą dziewuchę, kiedy samotnie zmierzała w kierunku lasu, bez zastanowienia postanowił udać się za nią, w nadziei, że znajdzie jakiś sposób, żeby się jej pozbyć, raz na zawszę.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi stała nad krawędzią głębokiego, skalistego wąwozu, w którym spalono wszystkie ciała, składając hołd umarłym. Zastanawiała się czy było to lepsze od praw, jakimi rządził się sojusz. Zmuszanie młodych dziewcząt do małżeństw, z rozbestwionymi, pozwalającymi sobie na wszystko chłopakami, nie było niczym dobrym, tak samo jak narkotyki, które podawano Illi'andin, ale czy równoważyło tą całą śmierć? Nie potrafiła jednak tak szczerze, do końca żałować, bo dzięki bitwie, dzięki zdobyciu szkoły, właśnie dzięki tej całej śmierci, żył Jay. Był tutaj i nikt, nigdy więcej, nie zabroni im bycia razem. W pewnym momencie coś poruszyło się między szarymi cieniami drzew. Dziewczyna odwróciła się zaskoczona, w samą porę, by zobaczyć błysk stali. Poczuła jak chłód rozlewa się po całym jej ciele, kiedy w jej brzuch wbił się wąski sztylet.

- Giń suko! – usłyszała znajomy, ale tym razem pełen nienawiści, głos Roberta.

Chłopak jednak nie zdążył wyciągnąć sztyletu, żeby pchnąć jeszcze raz, bo w tym właśnie momencie, rzucił się w jego kierunku, olbrzymi, biały cień. Tygrys przewrócił czarodzieja na trawę, a potem obaj stoczyli się z krawędzi wąwozu. Emi poczuła jak odpływa. Ból był nie do zniesienia. Osunęła się na trawę, by po chwili stracić przytomność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

- Nic jej nie będzie? – spanikowanym głosem dopytywał się Andre.

- Zamknij się, albo wyjdź – usłyszała ostry głos czarnoskrzydłego.

Z trudem uniosła powieki. Poczuła szorstką rękę Jaya, która łagodnym gestem odgarnęła jej włosy ze spoconego czoła. Zobaczyła ulgę w jego bursztynowych oczach.

- Jay... – wyszeptała cicho, a potem nagle coś sobie przypomniała. – Damien, co z Damienem? Gdyby nie on, pewnie już bym nie żyła...

Czarnoskrzydły skrzywił się odrobinę, ale nic nie odpowiedział. Andre podszedł i usiadł po drugiej stronie siostry.

- Razem z Robertem wpadł do wąwozu – wyjaśnił. – Prawdopodobnie by się zabił, gdyby nie twój smok. Otworzył jakiś portal, do którego obydwaj wpadli. Potem sam w niego zanurkował i wrócił razem z Damienem. Roberta więcej nie widzieliśmy. I dobrze, bo inaczej sam bym go zabił – powiedział poważnym głosem.

- O ile zdążyłbyś zrobić to przede mną - warknął ponuro Jay.

- Więc gdzie oni są teraz? – spytała odsłaniając kołdrę i patrząc na swój zupełnie zdrowy, nawet nie zadraśnięty brzuch.

Jay i Andre wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia, jakby bali się reakcji dziewczyny. Po dłuższej chwili milczenia odezwał się jej brat.

- Hikaru odpoczywa w twoim pokoju. Wyleczenie twojej rany mocno go wyczerpało – wyjaśnił.

- A Damien? – nie zamierzała przestać się dopytywać.

- Damiena nie ma – oznajmił twardo Jay. – Zostawił list.

- List? – nie zrozumiała dziewczyna.

- Uznał, że lepiej będzie, jeżeli na jakiś czas się usunie – wyjaśnił niechętnie Andre.

- Uciekł jak tchórz – sprecyzował czarnoskrzydły.

Andre zmierzył go nieprzyjemnym wzrokiem, ale to przemilczał. Nagle Emi coś jeszcze przyszło do głowy.

- Dlaczego Robert próbował mnie zabić? Co by mu to dało? – spytała niespokojnie.

Znowu odpowiedziało jej ponure milczenie. Tym razem przerwał je Jay.

- Ponieważ jesteś jedną z nas – odezwał się patrząc jej w oczy. – Jesteś Illi'andin.

Stwierdzenie to wydało się Emi tak absurdalne, że miała ochotę parsknąć śmiechem. Oni się jednak nie śmiali. Mówili całkiem poważnie. A potem było już tylko gorzej. Andre opowiedział siostrze historię, jak jeden z arystokratów zgwałcił jej matkę. Opowiedział też o tym, jak dla dobra sojuszu, zatuszowano całą sprawę. Dziewczyna tak mocno zacisnęła usta, że stały się teraz wąską, białą linią.

- Wiedziałeś o tym? – spytała Andre. – Obydwaj wiedzieliście?

Jej brat przecząco pokręcił głową.

- Ja wiedziałem, ale Jay dowiedział się dopiero dzisiaj, ponieważ Damien wspomniał o tym w liście.

- Czy moglibyście wyjść? – poprosiła, nie zwracając uwagi na to, że znajdowali się w pokoju Andre. – Chciałabym zostać sama.

Niechętnie skinęli głowami.

- Kocham cię – szepnął na pożegnanie Jay, pochylając się i całując skroń dziewczyny. -

Nie obchodzi mnie kim jesteś. Kimkolwiek byś nie była, ja i tak zawsze będę cię kochał.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Wypchany plecak ciążył Andre coraz bardziej. Ciążyło mu również to, że stąd odchodzi. Po cichu i ukradkiem, jak włamywacz.

- Znajdziesz go? – podskoczył zaskoczony, na dźwięk znajomego głosu.

Odwrócił się, by stanąć twarzą twarz, z opartym o pień drzewa Jayem.

- Nie wiem ile zajmie mi to czasu, ale znajdę, a potem wrócimy tutaj. Razem.

Czarnoskrzydły skinął głową. Uśmiechnął się ponuro.

- Mam nadzieję, że szybko go przekonasz. Jest moim przyjacielem. Cokolwiek by myślał czy zrobił. Poza tym uratował Emi. To dzięki niemu żyje. Przekonaj go, żeby wrócił.

- Przekonam – oświadczył Andre, któremu zrobiło się trochę lepiej. – Powiedz jej, że ją kocham.

- Przekażę – mruknął czarnoskrzydły.

Potem, kiedy nie było już nic do powiedzenia, Andre odwrócił się i odszedł, a Jay stał jeszcze chwilę, wpatrując się w jego, oddalającą się, samotną sylwetkę.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi leżała na trawie, wtulając się w ramiona Jaya. Milczeli, skupieni na własnych myślach. W końcu dziewczyna nie wytrzymała. Oparła się na łokciu, pochylając nad chłopakiem, by miękko pocałować go w usta.

- Co teraz będzie się działo? – spytała.

- Nic – oznajmił. – My zachowany swoje treningi, a wy powinniście zachować lekcje magii. Jeżeli chcemy dalej walczyć o swoje, mogą się nam wkrótce przydać.

- Czy myślisz, że kiedyś ludzie oswoją się z Illi'andin? Będziemy potrafili żyć w pokoju?

Jay spojrzał jej prosto w oczy.

- Jeżeli kiedykolwiek się to uda, to jestem pewien, że stanie się to w tej właśnie szkole.

Dziewczyna westchnęła. Z powrotem opadła na trawę.

- Kocham cię – mruknęła cicho, wtulając się mocno w jego ramię.

- No widzisz? – wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu, jego bursztynowe oczy błyszczały. – Jeżeli nam się udało, to czemu miałoby się nie udać innym?

- Jay! – powiedziała z nutką nagany w głosie.

Roześmiał się.

- Ja też cię kocham – przyznał, wiedząc, że to właśnie taką odpowiedź pragnęła usłyszeć.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Leżał w białej pościeli, wpatrując się w ozdobione niebieskimi kwiatami, drewniane meble i zastanawiał się co on właściwie tu robi? Bitwa się zakończyła, a oni wygrali, na Dareshii nie został już ani jeden dorosły czarodziej czy Illi'andin. Wszyscy ci, którzy złożyli broń, zostali pokojowo przeprowadzeni przez portale. Reszta po prostu zginęła, a ich ciała spalono w leśnym wąwozie. Co prawda w szkole na nowo utworzyły się dwa obozy – czarna wieża dla Illi'andin i biały pałac dla czarodziejów, a młodzi ludzie podchodzili do siebie nawzajem jak pies do jeża, ale wyraźnie widać było wzajemny podziw obu stron, dla wykazanej podczas bitwy odwagi i nieśmiałe próby kontaktów, zwłaszcza między czarodziejkami, a chłopakami Illi'andin. Z pewnością go już nie potrzebowali, więc dlaczego tu jeszcze był? Hikaru przeciągnął się, a potem syknął z bólu. Pierwszy raz w życiu odczuwał negatywne skutki walki i wyczerpania leczeniem. Zazwyczaj po prostu nikt nie miał z nim szans, a pomagać nie miał komu, bo nie litował się nad innymi. Więc co się zmieniło? Może to, że tak naprawdę nie chciał tego sukinsyna zabić... może bał się ujrzeć nienawiść w karmelowych oczach... a może... Jego rozważania przerwał hałas otwierających się drzwi.

- Cześć – Emi wśliznęła się do środka i usiadła obok niego na łóżku. W dłoniach trzymała parujący kubek. – Przyniosłam ci kakao – uśmiechnęła się łagodnie – pamiętam twój rozmarzony wyraz twarzy, kiedy wspominałeś o słodyczach – wyjaśniła.

Smok usiadł, dziwiąc się w jakim stopniu może kogoś boleć jego własne ciało. Pieprzony wilk! Czemu dał mu się tak pogryźć?

- Dzięki – mruknął, zastanawiając się czy w ogóle powinien coś powiedzieć.

Dziewczyna podciągnęła nogi, opierając się tuż przy nim o ścianę, w końcu to było jej własne łóżko...

- Namieszałeś – westchnęła zasmucona.

- Wiem – przyznał czując się dziwnie skonsternowany.

Nie tego się po niej spodziewał. Powinna powiedzieć, że go nienawidzi, robić mu wyrzuty, rzucić się na niego z pięściami czy cokolwiek takiego, ale nie. Ona siedziała tutaj, wpatrując się w swoje kolana i czekała na jego wyjaśnienia. Wyjaśnienia, których nie było. Chciał ją zabrać na czerwoną planetę, albo gdziekolwiek indziej, w końcu była mu to winna. Nienawidziłaby go, a on by się dobrze bawił, robiąc jej na złość. Coś go jednak powstrzymywało i na to „coś" był bardziej wkurzony niż na całą tą głupią planetę, czarodziejów, rasę Illi'andin i samego siebie.

- Co teraz zrobisz? – zapytała.

- Będę tak samo nieznośny jak do tej pory – odpowiedział szczerze.

Coś w nim drgnęło, kiedy obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- To znaczy, że z nami zostajesz?

Mimo, że wcześniej nie miał jasno sprecyzowanych planów, to teraz wiedział, że tak. Przecież tych głupich dzieciaków trzeba było pilnować, bo inaczej gotowi pozabijać się nawzajem. Nie będąc pewnym własnego głosu, po prostu skinął głową. Emi pisnęła. Oplotła ramionami jego szyję, delikatnie pocałowała go w policzek. Potem jednak odsunęła się gwałtownie.

- Obiecaj, że nawet nie spróbujesz zabić któregokolwiek z moich przyjaciół – zażądała.

Smok prychnął, ale ponownie skinął głowa.

- Obiecuję – westchnął, zastanawiając się, jak teraz będzie wyglądało jego nowe, ciekawsze życie.

The End

Słowniczek:

Wairudo – dziki

Hayazaki – wczesny kwiat

Senshi – żołnierz

Hikaru – zbyt jasny

Fukkura – puszek

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 21 maj 2012 09:11

Katedra heretyczki

"Zabijcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich."

Pamiętne słowa papieskiego legata, będące de facto rozkazem rzezi mieszkańców Beziers, miasta zamieszkałego zarówno przez katolików, jak i heretyków, zapoczątkowały krwawą krucjatę przeciwko katarom - wspólnocie religijnej, która w XIII wieku szczególnie prężnie rozwijała się na terenie południowej Francji.

Fabuła powieści "Katedra heretyczki" osadzona jest w tym właśnie burzliwym okresie średniowiecza i koncentruje się wokół dramatycznych losów kilkorga bohaterów: dumnej i obdarzonej błyskotliwą inteligencją królowej Blanki Kastylijskiej, hrabiego Szampanii, trubadura Tybalda, będącego jednocześnie zdrajcą, jak i obsesyjnym wielbicielem swej pani, hrabiego Tuluzy, Rajmunda, ekskomunikowanego za tolerowanie katarów na swych ziemiach oraz Klary, zaufanej dwórki królowej, tytułowej heretyczki.

Głównych bohaterów poznajemy w dramatycznych okolicznościach; Klara, nieślubna córka hrabiego Tuluzy, w drodze do Paryża zostaje napadnięta przez oddział krzyżowców. Ranną dziewczynę ratują członkowie wspólnoty katarów, jednak wciąż grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Podczas ataku krzyżowców na zamieszkałe przez heretyków miasto Marmande, zostaje cudem ocalona przez jednego z najeźdźców. Okazuje się nim hrabia Szampanii, podobnie jak Klara wychowanek i protegowany królowej Blanki, w którym dziewczyna skrycie się podkochuje.

Po powrocie na królewski dwór Klara nie potrafi zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach, jakich była świadkiem podczas rzezi w Marmande. Szukając ukojenia często chodzi na plac budowy katedry Notre-Dame, gdzie pewnego razu spotyka młodego człowieka, który wywiera na niej wielkie wrażenie. Felicjan wprowadza Klarę do wspólnoty katarów, gdzie dziewczyna odzyskuje wewnętrzną równowagę i spokój ducha.

Tymczasem w kraju nasilają się prześladowania heretyków; Klarze coraz trudniej utrzymać swój sekret przed otoczeniem, zwłaszcza przed królową. Na dwór docierają niepokojące informacje - wracający ze zwycięskiej krucjaty król Ludwik zostaje podstępnie otruty. Następca tronu jest jeszcze dzieckiem, co próbują wykorzystać do własnych celów chciwi baronowie oraz angielski król bagatelizując osobę królowej. Blanka będzie musiała użyć całej swej inteligencji i zmysłu dyplomatycznego, by zażegnać grożące koronie niebezpieczeństwo.

Powieść Martiny Kempff wzbudziła we mnie ambiwalentne uczucia. Moja wielka radość, że wreszcie trafiłam na ciekawie zapowiadającą się książkę osadzoną w czasach, które od lat nieodmienne budzą moją fascynację, została przygaszona przez kilka mankamentów, które kazały mi spojrzeć krytycznym okiem na "Katedrę heretyczki".

Moje wątpliwości budzi głównie konstrukcja powieści. Początkowo zdawać by się mogło, że tłem fabuły jest konflikt religijny pomiędzy katolikami a katarami znajdujący ujście w fali prześladowań i krucjat, zaś główną bohaterką - Klara, odnajdująca się w heretyckiej wspólnocie. W pewnym momencie tło powieści niespodziewanie się poszerza, a wojna religijna staje się tylko jednym z aspektów polityki korony francuskiej i to właśnie jej złożoność próbuje oddać autorka. Dotychczasowa heroina chowa się w cień przed prawdziwą bohaterką powieści - królową Blanką. W posłowiu możemy wyczytać, że początkowo książka miała traktować wyłącznie o Blance Kastylijskiej (wtedy siłą rzeczy kwestia katarów byłaby zaledwie kolejnym wątkiem powieści), jednak chęć ukazania tych burzliwych czasów z różnych punktów widzenia skłoniły autorkę do wprowadzenia drugiej głównej bohaterki. Poczynione zmiany wypadły dość nieudolnie, gdyż sugerują skupienie się na tematyce heretyków i postaci Klary, podczas gdy w dalszej części autorka realizuje swoje pierwotne zamierzenie. Niekonsekwencja ta jest widoczna - fabuła sprawia wrażenie nie do końca przemyślanej i dopracowanej.

Można by zarzucić autorce również to, że nadmiernie rozbudowane, barwne, obfitujące w wydarzenia tło historyczno - obyczajowe przytłacza fabułę, jednak w tym przypadku dokładność i szczegółowość jest niezbędna dla jej zrozumienia. Liczne wtręty odnoszące się się do politycznych zawiłości spowalniały co prawda akcję i zakłócały narrację, jednak można się do nich przyzwyczaić i należy je docenić, gdyż tylko dzięki temu odnajdujemy się w toku fabuły i orientujemy w jej meandrach. Jak na powieść historyczną przystało, książka oparta jest na dobrze udokumentowanych faktach zgrabnie ujętych w jej ramy.

Mnogość wydarzeń historycznych, ich zawiłość i złożoność mogłaby przytłaczać, a nawet rozsadzić ramy powieści, gdyby nie narzucająca się siłą rzeczy pewna skrótowość i powierzchowność w potraktowaniu tematu - nieodzowna, jeśli chce się zamknąć fabułę na niecałych czterystu stronach, pozostać w zgodzie z prawdą historyczną i zaprezentować ją w najbardziej zrozumiały i atrakcyjny sposób. Efekt kompromisu, jaki udało się osiągnąć autorce, jest całkiem zadowalający.

Zaletą książki Kempff jest czytelne ukazanie złożoności sytuacji politycznej Francji w tym okresie - dzięki zaprezentowaniu kilku różnych punktów widzenia: heretyczki Klary, której rola wraz z rozwojem fabuły staje się coraz bardziej marginalna, a jej postać - bezbarwna i nieciekawa, oraz bohaterów grających w powieści pierwsze skrzypce: Blanki Kastylijskiej, hrabiego Tuluzy i trubadura Tybalda, choć trzeba przyznać, że i oni świecą blaskiem odbitym od osobowości królowej. Niemniej jednak są to bohaterowie wyraziści, wewnętrznie skomplikowani i niejednoznaczni moralnie; autorka z powodzeniem oddała całą złożoność ich natury, dosłownie przywróciła do życia te dawno zapomniane postaci. Szczególnie intryguje postać królowej Francji - jednej z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych władczyń tamtej epoki, cenionej nie tylko ze względu na niezwykłą urodę, ale również przymioty ducha i charakteru. Jej inteligencja, mądrość i dalekowzroczność budziły szacunek, a jej samej zapewniły niepodzielne rządy aż do śmierci, bez udziału rady koronnej, a nawet samego króla, jej syna Ludwika. To robi wrażenie, prawda?

Kolejnym atutem, a zarazem swoistą ciekawostką są wierzenia katarów i realia codziennego życia tej wspólnoty religijnej, tak szczegółowo zaprezentowane na kartach książki. Paradoksalnie, wiedzę tę autorka czerpała głównie z protokołów inkwizycyjnych z procesów "bonnes hommes"; sami katarzy nie pozostawili po sobie żadnych pisemnych świadectw. Moim zdaniem jest to jeden z bardziej interesujących elementów powieści, w dodatku wpleciony w fabułę w wyjątkowo atrakcyjny sposób.

Reasumując, pomimo kilku niedociągnięć, "Katedra heretyczki" jest zdecydowanie lekturą godną uwagi. Nie jest to może porywająca, ale z pewnością dynamiczna, intrygująca i wielowymiarowa opowieść o dramatycznych ludzkich losach, tragicznych wyborach i odwiecznym konflikcie pomiędzy miłością a władzą w barwnej scenerii francuskiego średniowiecza.

Serdecznie polecam!

Dział: Książki
wtorek, 29 maj 2012 08:01

Życie, które znaliśmy

Dziś pierwszy dzień końca świata. Koniec nadszedł szybko i brutalnie – spowodowało go z wielkim hukiem jedno wydarzenie, ale potem wszystko umiera już powoli, stopniowo. Natomiast ludzie... ludzie robią wszystko, by przetrwać.

Z początku powieść jest wręcz nudnawa. Toczy się zwyczajne, niespecjalnie ciekawe życie, co gorsza, opisane z punktu widzenia szesnastolatki. Wszystko jednak zmienia się w momencie, gdy asteroida uderza w księżyc. Nikt się nie spodziewał, jak bardzo to wydarzenie może być katastrofalne w skutkach. Olbrzymie fale powodziowe zalewają kontynenty, wybuchają wulkany, zmienia się klimat całej planety. Tajemnicze choroby zaczynają gnębić ludzkość. Brak jedzenia, brak wody pitnej, brak paliwa, mroźne dni w środku lata. To wszystko stało się teraz codziennością każdego człowieka. Do tego dochodzą rabunki, porwania, czarny rynek i nieuczciwość. Każdy troszczy się jedynie o siebie i własną rodzinę.

Muszę szczerze przyznać, że książka jest przerażająca – przede wszystkim dlatego, że nie brakuje jej realizmu. Wszystkie opisane przez autorkę rzeczy (no może poza samym wybiciem księżyca z orbity) mieszczą się w granicach ludzkiej wyobraźni. Napięcie w fabule narasta stopniowo, milimetr po milimetrze. Fakty i zdarzenia logicznie wynikają jedne z drugich. Ludzie ustalili niepisane zasady, których starają się trzymać i żyją z myślą, by przetrwać jak najdłużej. Gdyby jeszcze dodać do powieści jakieś niesamowite i paraliżujące wręcz poświęcenie, spokojnie można by porównać ją do jednego z dzieł Stephena Kinga (autorka próbowała nawet takiego zabiegu, aczkolwiek nie wywołała tym takiego efektu, jak ów znany pisarz, ponieważ nie zabiła swojej bohaterki, a jej poświęcenie nie poszło na marne).

Historia przedstawiona jest w formie pamiętnika, który prowadzi główna bohaterka - Miranda. Tekst stworzony został w bardzo przystępnej formie. Książkę czyta się naprawdę łatwo i lekko, a cała groza sytuacji przedstawiona jest jako codzienność, na dodatek w taki sposób, że nie da się o niej nie myśleć. Uważam, że to bardzo ciekawy, a przede wszystkim udany zabieg w przypadku tego typu katastroficznej książki. Znacznie bardziej działa na wyobraźnię, niż zwykły opis, a fakty wydają się być przedstawione z pierwszej ręki.

Każdy na koniec świata reaguje inaczej, ale matka Mirandy należy do tych zaradnych osób. Zaopatrzyła najbliższych w spore zapasy (nie tylko jedzenia, ale i ciepłych ubrań, koców oraz lekarstw). Dla niej najważniejsza jest rodzina i to właśnie te więzi przede wszystkim przedstawiła autorka. Rodzeństwo dba o siebie nawzajem, a ich matka gotowa jest na wszelakie poświęcenia – włącznie z głodzeniem się dla ich dobra. To coś, czego nie odbierze im nawet katastrofa na skalę globalną.

Susan Beth Pfeffer nie jest już osobą najmłodszą, a tworząc swoją powieść, nie kierowała się modą ani popularnymi obecnie nurtami i chwała jej za to. Dzięki temu na rynek trafiło coś naprawdę oryginalnego - książka, która nie jest powieleniem przyprawiających już momentami o mdłości wzorców. Pisarka pochodzi z Nowego Jorku i upodobała sobie tworzenie powieści młodzieżowych. Inspiracją dla trylogii „Ocaleni" był film „Meteor".

Książka wywarła na mnie duże wrażenie i czytałam ją przez większą część nocy. Początek mnie nie zachęcił, dlatego powieść dość długo przeleżała na półce, ale naprawdę warto przez niego przebrnąć. Z przyjemnością zabiorę się za kolejne części trylogii, a miłośnikom historii katastroficznych, post apokaliptycznej wizji świata czy filmów takich jak „Pojutrze", pozycję tę gorąco polecam.

Dział: Książki