Rezultaty wyszukiwania dla: Wang Yi
Ostatni dni nowego Paryża
22 stycznia nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka ukaże się kolejna powieść China Mieville'a.
Rok 1941. W ogarniętej wojennym chaosem Marsylii zjawia się Jack Parsons, amerykański inżynier i adept sztuk tajemnych. W kryjówce antynazistowskiej organizacji spotyka członków ruchu oporu, w tym André Bretona, czołowego teoretyka surrealizmu. Podczas dziwnych gier towarzyskich rozgrywanych przez niepokornych dyplomatów, wygnanych rewolucjonistów i awangardowych twórców Parsons za pomocą swego wynalazku odnajduje i gromadzi nadzieję. A jednak wbrew intencjom doprowadza do uwolnienia mocy zrodzonej ze snów i koszmarów, zmieniając losy wojny i świata na zawsze.
Festiwal
„Scena zbrodni przypomina zamalowane płótno - detektyw musi jedynie odczytać podpis autora.” – pisał Michael Capuzzo i zapewne wielu funkcjonariuszy zgodziłoby się z tym stwierdzeniem. Tak, jak nie ma zbrodni doskonałych, tak każde miejsce jej dokonania, a także ciało ofiary, noszą na sobie znaki wskazujące na mordercę. Problem w tym, że czasami są one tak subtelne, że nie sposób jest ich dostrzec, niekiedy też nie potrafimy ich odnaleźć.
Czy taka sytuacja ma właśnie miejsce w przypadku zbrodni popełnionej na terenie warszawskiej Fabryki Likierów i Wódek Gatunkowych? Owa makabryczna sceneria, czyli zrujnowana fabryka w centrum dzielnicy Praga, to – jak się okazuje – najnowsza atrakcja turystyczna miasta. Tu bowiem dwa lata wcześniej miały miejsce makabryczne wydarzenia, nikt jednak nie spodziewał się, że opuszczony budynek znów spłynie krwią. I to dosłownie, bowiem ofiara, którą znajduje grupa turystów, została pozbawiona piersi i warg sromowych, a wszystko wskazuje na to, że sprawca dokonał tego brutalnego okaleczenia jeszcze za życia kobiety. Pozostawił ją nagą, powieszoną głową w dół, by udusiła się własną treścią żołądka. Przybyły na miejsce Szuman i śliczna aspirant Kozak z Centralnego Biura Śledczego rozpoczynają śledztwo, które zaprowadzi ich do podziemia awangardowych artystów, drag queen, w szeregi feministycznych bojówek i na Festiwal Cipki, gdzie królują waleczne feministki. Co jednak to wszystko ma wspólnego z dokonaną zbrodnią?
Przekonamy się o tym dzięki mocnej i mrocznej powieści, opublikowanej nakładem Wydawnictwa W.A.B., pt.: „Festiwal”, będącej drugim tomem cyklu zapoczątkowanego thrillerem „Bastard”. Andrzej Dziurawiec zbiera nas do samego piekła, pokazując najpodlejsze zbrodnie, jakich tylko można dokonać, ale i przestawiając środowisko polskich feministek, homoseksualistów czy dawnych mieszkańców komuny. Nie jest to powieść dla osób nadmiernie wrażliwych, bowiem niezwykle plastyczne opisy okaleczonych ofiar nawet twardych funkcjonariuszy policji przyprawiają o torsje. Z pewnością jest to jednak pozycja dla tych wszystkich, którzy cenią sobie dobrą powieść, której zaletą nie jest może dynamika akcji czy zaskakujące jej zwroty, ale z pewnością jest nią styl autora i kreacja bohaterów.
Dwa lata temu, jednym z głównych bohaterów wydarzeń, był emerytowany już funkcjonariusz Szubert. W jego przypadku ta ostatnia sprawa okazała się być przekleństwem, bowiem jej rezultatem jest utrzymujący się brak kontaktu z ukochaną córką Roksi. Nie potrafiła ona wybaczyć ojcu zaangażowania w pracę oraz faktu, że pociągnęło to za sobą jej rozstanie z ukochanym, który nie mógł uwierzyć, że jego ojciec był mordercą. Irracjonalny gniew, który Roksi czuje sprawił, że oboje cierpią samotnie, nie potrafiąc pokonać bariery, która przed nimi wyrosła. Jedynym pocieszeniem dla Szuberta są chwile spędzone z piękną Havą, choć i one okupione są bólem, bowiem kobieta jest partnerką jego najlepszego przyjaciela. Szubert jeszcze nie wie, że już niedługo samotność będzie jego najmniejszym zmartwieniem...
Ofiara znaleziona w fabryce okazuje się być znaną pisarką, autorką kontrowersyjnych poradników, między innymi na temat obsługi penisa, a także jednym z honorowych gości na festiwalu Waginalia, Sophią Marią de Lamballe. Niestety rzesze feministek nie doczekają się już na De De, bowiem tak brzmiał jej pseudonim artystyczny. Bardziej jednak od dorobku literackiego ofiary interesujący jest niezwykły tatuaż, wykonany w nieużywanym już od ponad tysiąca lat języku gy'yz. Okazuje się, że jest on identyczny jak ten, który miał Adam Wellman, mężczyzna zamordowany dwa lata wcześniej. Co więcej, tatuaż ten przedstawia trzy imiona: Adam, Sophia i .... Hava.
Jak potoczy się ta historia? Co wspólnego mają ze sobą te dwie zbrodnie i czy imię Havy pojawia się tam przypadkowo? Czy to możliwe, żeby chodziło o przyjaciółkę Szuberta? Przekonamy się o tym dzięki lekturze książki, która nie pozwoli nam zasnąć, która daje nam przedsmak zarówno talentu autora, jak i zawiłości ludzkiej psychiki. Mimo iż sporo miejsce zostało poświęcone emocjom bohaterów, iż pojawiają się różny wątki poboczne, które nieco osłabiają tempo akcji i rozpraszają czytelnika, to jednak kolejne, równie makabryczne zbrodnie, szybko przykuwają nasza uwagę. I znów przenosimy się do świata dla nas niezrozumiałego – bo czyż można zgłębić umysł mordercy?
Sherlock
Sherlock Holmes to postać wykreowana przez sir Arthura Conana Doyle’a. Nie ma chyba osoby, która by nie słyszała o tym detektywie obdarzonym nietypową umiejętnością dedukcji, niesamowitą intuicją oraz specyficznym charakterem. Od czasu pierwszego pojawienia się na łamach powieści „Studium w szkarłacie” w 1887 roku, Holmes był bohaterem wielu opowiadań, komiksów, filmów czy gier komputerowych. Dzięki wydawnictwu Granna polski gracz ma również okazję zapoznać się z południowokoreańską grą „Sherlock”. Choć nie jest ona oparta na przygodach Holmes’a, pozwala wcielić się w postać detektywa.
„Sherlock” został wydany przez Granna w ramach nowej serii pt. „Gry z pazurem”. Wszystkie tytuły charakteryzują kompaktowe wymiary pudełka, proste zasady oraz rozgrywka polegająca na wykazaniu się sprytem, blefem i umiejętnością logicznego myślenia.
Strona wizualna
W małym, ale solidnym pudełku znajdziemy 13 kart postaci. Każda z nich związana jest z opowiadaniami Doyle’a. Wśród nich są oczywiście: Sherlock Holmes, jego brat Mycroft, inspektor Hopkins czy doktor Watson. Dodatkowo gra zawiera cztery zasłonki, blok z kartkami do notowania wniosków ze śledztwa oraz krótką, ale rzeczową instrukcję. Autorem ilustracji na kartach i zasłonkach jest Vincent Dutrait. Pasują one do charakteru rozgrywki oraz pozwalają poczuć klimat zasnutego mgłą dziewiętnastowiecznego Londynu. Karty, jak i również zasłonki zostały wykonane solidnie, więc nie powinny po wielu rozgrywkach wyglądać na mocno wyeksploatowane.
Cel i przebieg rozgrywki
„Sherlock” to przede wszystkim gra dedukcyjna. Jej celem jest odgadnięcie kim jest przestępca, którego zasłonięta karta znajduje się na środku stołu. Czas rozgrywki jest krótki i zamyka się w 10-15 minutach w zależności od liczby graczy. Jak przystało na kompaktową grę, zasady są proste i można je wytłumaczyć nowym graczom w kilka minut.
Zabawa w detektywów rozpoczyna się od potasowania kart postaci. Spośród nich losowo oraz tak, aby nikt z graczy jej nie zobaczył wybierana jest jedna. To będzie poszukiwany przestępca. Pozostałe karty rozdajemy po równo wszystkim graczom. Dodatkowo każdy otrzymuje zasłonkę, za którą będzie mógł w tajemnicy przed pozostałymi wyłożyć swoje karty postaci oraz kartę do prowadzenia śledztwa.
Każda z postaci w grze dysponuje unikalnym zestawem atrybutów – znaczników. Ich ilość oraz typ widnieje na kartach. Mając wiedzę ile poszczególnym znaczników występuje na wszystkich kartach w grze, prowadzimy dochodzenie poprzez wykluczanie poszczególnych postaci z kręgu podejrzanych. W swojej turze każda osoba może wykonać jedną z trzech niżej wymienionych akcji, która przybliży do rozwiązania zagadki.
1. Śledztwo – graczy pyta wszystkich pozostałych uczestników o to, czy ich postacie posiadają dany atrybut na kartach. Pozostali zgodnie z prawdą muszą odpowiedzieć bez podawania konkretnej ilości znaczników.
2. Przesłuchanie – gracz pyta jednego wybranego uczestnika, ile ikonek konkretnego atrybutu posiadają sumarycznie jego postacie na kartach.
3. Oskarżenie – gracz głośno typuje przestępcę, którego karta leży na środku stołu. Sprawdza tak, aby reszta uczestników nie poznała tożsamości. Jeśli błędnie rozpozna postać, nadal zakrywa kartę i kończy grę. Jeśli odgadł, oczywiście wygrywa grę.
W prowadzeniu notatek pomocne są arkusze dochodzenia. Na nich mamy podpowiedzi odnośnie do ilości konkretnych atrybutów w grze oraz spis wszystkich postaci wraz ze znacznikami zawartymi na ich kartach. Dodatkowa ściągawka dotycząca możliwych do wykonania akcji widnieje na zasłonkach.
Osobny wariant gry został przygotowany dla rozgrywki dwuosobowej. Na środku stołu zamiast jednej, leżą trzy zakryte karty. Środkowa przedstawia poszukiwanego przestępcę. W związku z tą zmianą inny jest przebieg akcji Śledztwo. Gracz zamiast zadawania pytania wybiera jedną z dwóch kart leżących obok przestępcy i wymienia ją na jedną ze swoich. Taką akcję w sumie można przeprowadzić tylko dwa razy, czyli do czasu aż dwie karty zostaną wymienione.
Wrażenia i podsumowanie
Dużym plusem gry jest prosta mechanika, która jednak wymaga on graczy dedukcji i szybkiego myślenia. Podczas rozgrywki należy być ciągle skupionym oraz śledzić również odpowiedzi na pytania zadawane przez innych graczy. Choć początki są trudne, każdy zapewne wypracuje swój własny sposób na prowadzenie arkusza dochodzenia oraz własną strategię na stopniowe eliminowanie podejrzanych. Czasami warto zaryzykować i wcześniej wytypować przestępcę, choć może nie jesteśmy w 100% pewni. Niejednokrotnie zdarza się, iż pod koniec wszyscy uczestnicy są pewni co do jego tożsamości i o zwycięstwie decyduje kolejność rozgrywki danego gracza. Dlatego również w grze liczy się refleks.
Choć „Sherlock” charakteryzuje się dużą regrywalnością, dla osób których już znudził podstawowy, wyżej opisany wariant gry, autorzy przygotowali wersję zaawansowaną. Dochodzenie jest o wiele trudniejsze i dłuższe.
Podsumowując, jeśli szukacie gry estetycznie wykonanej, w której musicie sporo myśleć, kombinować i dedukować „Shrerlock” jest dla Was. Gra mocno wciąga i angażuje w rozgrywkę wszystkich uczestników. Wszystko to zaserwowane jest w klimacie dziewiętnastowiecznej Anglii. Choć jest to gra nieskomplikowana i prosta, dostarcza wiele dobrej zabawy graczom. Polecam.
Dom z liści
„Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego był jedną z najbardziej wyczekiwanych powieści zeszłego roku, tym bardziej, że data polskiej premiery, była przez Wydawnictwo Mag wielokrotnie przesuwana. Kontrowersyjna pod względem formy, mroczna pod względem treści, czy rzeczywiście warta jest takiej atencji?
To nie jest dla ciebie.
Pisarz o polsko brzmiącym nazwisku jest synem, Tadeusza Zbigniewa Danielewskiego, awangardowego reżysera, który po wojnie w 1948 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jest to o tyle interesujący wątek biograficzny, że ma swoje odbicie w „Domu z liści”. Rodzina Navidsona, podobnie jak rodzina Danielewskich, podporządkowana była projektom filmowym głowy rodziny. Mark opublikował powieść w formie papierowej dopiero w 2000 r., dziesięć lat zabrało autorowi zdobycie wydawcy na swój ekscentryczny projekt.
„Dom z liści” wymaga nietrywialnego wysiłku ze strony czytelnika, aby jego zawartość mogła zostać odczytana. To idealna definicja powieści, a tak naprawdę literatury ergodycznej, czyli takiej, w której „czytelność” zależy od współgrania czytelnika z tekstem i jego decyzji, którą część tekstu przyswoi. Bardzo ciężko przeczytać „Dom z liści” litera po literze, nie opuszczając fragmentów. Dlaczego? Oto odpowiedź....
Rozpocznę nietypowo od formy. Tekst napisany jest co najmniej czterema typami czcionek o różnej wielkości od 6 do 14 pkt., w różnych krojach, jak i kolorach, z przekreśleniami i podkreśleniami. A to dopiero początek. Tekst zapisywany jest tradycyjnie w jednym ciągu, ale również w dwóch kolumnach, zapisywany jest również do góry nogami, w rogu stronicy, ale również u dołu lub u góry, w dodatkowych okienkach, na marginesach, czasem jest to jedno słowo na stronie, czasem trzeba czytać z dołu do góry, ponieważ akurat fragment obrócony jest o 45°, a bywa że nie ma tekstu, tylko jest kropka. Tak, kropka, duża, czarna, albo kilka kropek. Nie można sobie tej ekscentryczność zapisu wyobrazić, a tym bardziej opisać, należy sięgnąć po książkę. „Dom z liści” liczy sobie dokładnie 786 stron, wydana jest w twardej oprawie, więc samo trzymacie tego kolosa o wymiarach 23 cm na 16 cm na 4,5 cm wymaga niezłej krzepy, a jeszcze całe to tomiszcze trzeba wprowadzać w ciągłą rotację podczas lektury. Czemu służą takie graficzno-literowe wyróżnienia? Oto odpowiedź....
Powieść składa się z trzech narracji (powiedzmy). Hmm..., ale która jest pierwsza?! Dobrze, zacznę od tej, która rozpoczyna książkę, czyli od Johnnego Wagabundy. Johnny za sprawą swojego znajomego Lude'a znajduje pracę oraz niezliczone zapiski Zampanò. Historia Johnnego pisana jest Courier New we Wstępie, a potem w formie przypisów. Życie Johnnego zawarte zostało więc „na marginesie” całej historii, tym bardziej, że przypisy jego autorstwa nie dotyczą wyłącznie Zampanò, a przede wszystkim jego trudnego życia. A kim jest Zampanò? To drugi narrator, niewidomy stary człowiek, dziwak, który pozostawia po sobie zaskakującą schedę, a mianowicie pracę analityczną dotyczącą Relacji Navidsona. Ta część narracji obfituje w niebagatelną ilość przypisów naukowych i pseudonaukowych, odsyłaczy bibliograficznych i załącznikowych, a także cytatów i fragmentów z nie istniejących prac. I na koniec ostatnia narracja to tzw. Relacja Navidsona. Jest to film z pogranicza found footage i cinéma-vérité, nakręcony przez Willa Navidsona, znanego fotografa wojennego, który przedstawia jego przeprowadzkę z rodziną do nowego domu. Ta ostatnia narracja ma wpływ na życie wszystkich narratorów, bardzo dogłębny i bezpośredni, nie tylko rodzina Navidsonów przeżywa przerażające chwile w swoim nowym domu, ale ich doświadczenia mają realny wpływ na Zampanò i Wagabundę. A o czym jest film? Oto odpowiedź...
W domu, do którego się przeprowadził Will z Karen i ich dwójką dzieci, Chadem i Daisy, pojawiają się drzwi do pomieszczenia, które początkowo brane jest za garderobę. Z czasem okazuje się, że pomieszczenie to ma niezwykłe właściwości, czasem jest ono małe, a czasem prowadzi w głąb labiryntu. Zawsze jednak panuje tam dotkliwa ciemność.
„Domu z liści” nie można zaspoilerować, jest on wielowymiarowy, wielowątkowy, zagmatwany i nie-czytelny. Określany jest o horrorem, jednak nie jest straszny, przejmujący, mroczny, owszem, ale nie wywołuje dreszczy, przynajmniej u mnie. Czy warto po niego sięgnąć? Tak i nie. Cytując fragment z książki: „Kto czyta zbyt szybko lub zbyt wolno, niczego nie zrozumie”. I to jest najlepsza rada, jaką mógł dać autor. Dla tej powieści trzeba wygospodarować CZAS. Jak już przebrniemy przez pierwsze pięćdziesiąt stron i przyzwyczaimy się do ciągłych dygresji w formie przypisów, odciągania uwagi od głównego wątku, to potem należy czytać tę powieść systematycznie i płynnie, inaczej jej się nie zrozumie. Historia rodziny Navidsonów, ich przyjaciół, tajemnica domu, to nie tylko spooky story, ale przede wszystkim opowieść o relacjach między ludźmi, którzy czasem szukają siebie po omacku w ciemnościach, a czasem gubią się w meandrach życia, jak w labiryncie.
„Dom z liści” nie wiem, czy jest powieścią dla kogokolwiek. Jest trudna w odbiorze, Czyta się ją źle, chyba że się podejdzie do niej ergodycznie i poświęci część tekstu, na rzecz płynniejszej i przyjemniejszej lektury. Opasłe tomiszcze ciąży w ręku, a historię prawdę powiedziawszy można by skrócić do może trzystu stron. Dla mnie „Dom z liści” to przede wszystkim wyrwany kawałek z życia. Tylko dzięki uporowi skończyłam tę książkę i uważam, że każdy podobnie zawzięty czytelnik powinien od autora dostać specjalny dyplom uznania. Jeżeli uważacie, że moja recenzja jest zagmatwana, to nic w porównaniu z książką. Uprzedzam jednak, że jeśli się w tę historię zagłębicie, to będzie ona siedziała w was do ostatniej strony i nie pozwoli sięgnąć po żadną inną.
Czarny manuskrypt
„Człowiek zawsze zostawia ślady. Żaden człowiek nie jest też bez cienia…” - pisał w jednej ze swoich powieści Henning Mankell. Doskonale wiedzą o tym również policjanci prowadzący śledztwa, którzy ze strzępów informacji, fragmentów wspomnień, a nawet mikrośladów są w stanie złożyć spójną historię, opisać przebieg wydarzeń oraz osobę sprawcy. Każde zakończone dochodzenie jest sukcesem - wszak udało się wytropić przestępcę, ale i porażką dla społeczeństwa, którego ów człowiek jest częścią.
Czy w tropieniu przestępcy skuteczny okaże się również radca kryminalny Christian Abell z Prezydium Policji w Marienweder? Pewne jest, że stoi przed nim nie lada wyzwanie, bowiem w mieście Kwidzyn, dotychczas sielskim i spokojnym, dochodzi do serii brutalnych morderstw duchownych. Lokalna społeczność jest tym bardziej wstrząśnięta, że ofiarami są księża z miejscowej parafii pod wezwaniem Świętego Jana Ewangelisty. Zaczynają mnożyć się zarówno domysły, jak i podejrzani, w tym ci, z najwyższych kręgów kwidzyńskiej władzy. O tym, jak potoczy się śledztwo i w jaki sposób Abell da sobie radę nie tylko z opinią publiczną, naciskami ze strony przełożonych, ale i z własną przeszłością, możemy przeczytać w intrygującym kryminalne, rozgrywającym się w latach 30. XX wieku. Do przeszłości przenosi nas Krzysztof Bochus, dziennikarz, publicysta, który „Czarnym manuskryptem” wkracza na rynek wydawniczy z impetem. Opublikowana nakładem wydawnictwa MUZA książka to prawdziwa gratka dla miłośników kryminałów retro, spisków i tajemnic. Nie zawiedzie nawet najbardziej wymagających czytelników tym bardziej, że docenią oni starania autora o osadzenie akcji na rzeczywistym planie, z małymi tylko odstępstwami powodowanymi wymogami fabuły.
Kwidzyn, a właściwie Marienwerder, staje się sceną tragicznych wydarzeń - brutalne zabójstwo księdza Gerharda Platzecka, staje się pierwszym aktem bestialstwa, niestety nie ostatnim. Wszystko wskazuje na to, że wielebny był przed śmiercią torturowany, a pisemna wiadomość umieszczona w jego ustach „Piekło jest domem nieczystych” może wskazywać na religijnego fanatyka, wymierzającego karę za grzechy. Biorąc pod uwagę upodobanie księdza nie tylko do historii zamku w Marienburgu, ale i mężatek, jest to jeden z możliwych tropów. Wkrótce po śmierci Platzecka, miastem wstrząsa kolejna śmierć duchownego. Tym razem ofiarą jest ksiądz Albrecht Weber, którego zmasakrowane zwłoki odnaleziono w … łóżku miejscowej prostytutki. Mimo iż tym razem Abell nie znalazł w ustach denata żadnego przesłania, to zostało ono wymalowane krwią nieszczęśnika na ścianie. Co łączy te dwa morderstwa oprócz faktu, że zmarli byli księżmi i wiedli niezbyt wstrzemięźliwe życie?
Na to pytanie usilnie stara się znaleźć odpowiedź Abell, choć nie będzie to łatwe. Pierwszym podejrzanym jest bowiem członek miejscowej elity i szef dużej partii, doktor Erwin Naun, z którym niebezpiecznie jest wchodzić w konflikt. Radca kryminalny przekonuje się o tym na własnej skórze, kiedy to zostaje zaatakowany podczas capstrzyku na zamku i tylko przypadek oraz przytomność umysłu jego współpracownika ratuje go od niechybnej śmierci. Wraz z Abellem zgłębiamy zagadkę morderstw, która tak naprawdę jest tylko wierzchołkiem tajemnic, z którymi zmierzy się radca. Co skrywa zatem Hoeness, miejscowy proboszcz, do czego służą mu sekretne pomieszczenia i labirynt korytarzy pod plebanią, a także co wspólnego z wydarzeniami ma historia św. Doroty i Hermanna von Salzy, mistrza krzyżackiego z XIII wieku, dowiemy się z lektury książki „Czarny manuskrypt”, która staje się nie tylko pasjonującą łamigłówką, ale – być może – pretekstem, by zaplanować wakacyjny wypoczynek w pobliżu Malborka.
Krzysztof Bochus wciąga nas w grę, której zakończenie jest wielką niewiadomą, zaś w bieżące wydarzenia i kryminalną historię wplecione są też wątki osobiste dotyczące Abella. I choć trudno żywić do radnego sympatię, to swoją bezkompromisowością i analitycznym umysłem budzi podziw, podobnie jak docenić należy niezwykłą umiejętność autora, w zakresie kreowania fabuły. Jeśli do mocnych stron powieści dodamy jeszcze mroczną atmosferę tajemnicy, działania NSDAP, nienawiść wobec Żydów i Polaków oraz mrzonki dotyczące odbudowy III Rzeszy, otrzymujemy wciągającą lekturę, od której nie można się oderwać.
Wywiad z Jakubem Ćwiekiem
Na spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem w Empiku w łódzkiej Manufakturze przychodzę niemal spóźniona. Poza brakiem wolnych krzeseł nie mam się jednak czym martwić, bo – jak pocieszają mnie zebrani, kiedy w panice próbuję wydostać się z szalika – „Kuba zawsze się spóźnia". Chwilę później żartuje już z tego także prowadzący. Przytulam się do skrawka miejsca między filarem a regałem i czekam. Ludzi wciąż przybywa.
Niebiańska podróż feniksa #01
Mang z gatunku Yaoi powstało bardzo wiele, większość z nich jednak cechują postacie o słabych charakterach i nudna, oscylująca jedynie wokół romansu, fabuła. „Niebiańska podróż feniksa" to przyjemna odmiana od tej nagminnie powtarzającej się reguły. Tu mamy fantastykę, przygodę i próbującego walczyć o swoje – nie ważne jakim kosztem - bohatera.
Feng Ming ratuje dziecko przed śmiercią, ale odważywszy się na ten bohaterski czyn, sam zostaje potrącony przez samochód. Okazuje się jednak, że ojciec chłopczyka był medium. Przenosi umierającego bohatera do niezwykłego państwa XI Rei. Uszczęśliwiony Feng Ming budzi się w ciele księcia. Rzeczywistość jednak wcale nie jest piękna i kolorowa. Władzę absolutną w zagrożonym z niemal każdej strony wojną państwie sprawuje regent, który nie tylko planuje, żeby tak pozostało, ale również ma ochotę na książęce ciało.
Komiks pod względem graficznym dopracowany został w każdym, najmniejszym nawet, szczególe. Mamy w nim piękne stroje, szczegółowo ukazane wnętrza i oczywiście postacie – do zakochania. Narysowany został naprawdę ślicznie i choćby z tego względu warto po niego sięgnąć. Oprócz czarno-białych obrazków zawiera również parę kolorowych ilustracji, co dodaje mu jeszcze więcej uroku. Również samo wydanie jest starannie dopracowane oraz po prostu ładne. Do tego, jak na przeciętną mangę, tomik jest dość gruby, więc może nie aż takie straszne będzie czekanie na kolejną część.
Fabularnie komiks jest dość schematyczny. Akcja jednak toczy się w nim w przyjemnym tempie, a dobry pomysł - zarówno magicznej podróży, jak i późniejszych rzeczy dziejących się w państwie - poprawia nieco sytuację. Także bohaterowie zostali przedstawieni w dość przyjemny sposób, a miłą odmianą od podobnych pozycji jest fakt, że Feng Ming posiada nieco charakteru i nie podda się zbyt łatwo w swojej prywatnej walce.
Dla nieuświadomionych – yaoi to gatunek mangi i anime, w którym głównym elementem fabuły są związki męsko-męskie. Pozycje z gatunku yaoi zawierają opisy zarówno scen emocjonalnych, jak i erotycznych. Tak więc komiks polecam wszystkim fanom tej niewielkiej, literackiej dziedziny oraz tym, którzy przygodę z takimi pozycjami chcieliby zacząć. Ostrzegam jednak przed nim wszystkich tych, którzy sięgnąć po mangę mieliby czystym przypadkiem, a potem oburzać się z powodu zawartości.
Podsumowując, mangę szybko i przyjemnie się czyta. Jest wciągająca i ładnie narysowana. Jestem niezmiernie ciekawa czy Feng Nong zaskoczy w następnych tomach czytelników jakimiś ciekawymi zwrotami w barwnie okraszonej i ślicznie zilustrowanej fabule. Z niecierpliwością czekam na kolejną część.
Retrowizja odc. 4 - "Nosferatu" (1922)
Miło mi, że znów tu jesteście żeby przeczytać kolejny odcinek Retrowizji. Tych, którzy już mieli okazję czytać jeden z odcinków, instruować nie trzeba, ale mam nadzieję, że czytają to również nowi czytelnicy. Należy im się słowo wyjaśnienia, czym mam przyjemność zajmować się w tych tekstach. Otóż dotyczą one starych, a ostatnio właściwie bardzo starych filmów science-fiction, fantasy oraz horrorów. Czemu tak? A czemu nie! Nowości w kinie pod dostatkiem, a myślę, że czasem warto zrobić parę kroków wstecz, bo z odległości lepiej widać wszystkie nawiązania i wpływy. Z resztą stali czytelnicy dobrze wiedzą, że przykładam do tego sporą wagę.
Retrowizja odc. 2 - "Metropolis" (1927)
Witam Was z drugim odcinku cyklu „Retrowizja". Ci, którzy czytali mój poprzedni tekst już wiedzą o co chodzi, a tym, którzy trafili na ten tu po raz pierwszy wyjaśniam – mam zamiar pisać dla Was kilka słów od siebie na temat starych, a czasami bardzo starych filmów S-F, fantasy. Co jakiś czas zdarzy się też horror. Redaktorzy „Secretum" dwoją się i troją, by przekazywać Wam jak najświeższe informacje ze świata filmu, a ja odnoszę się do może już nieco zakurzonego archiwum. Tak jak napisałem dzieła, które mam zamiar tutaj opisywać są stare lub bardzo stare. „Podróż na księżyc" z odcinka pierwszego i dzisiejsze „Metropolis" kwalifikują się do tej drugiej kategorii.