Kiedy wyczekiwany autor wchodzi, daje się słyszeć podniecone szepty. Niektórym oczy lśnią tak drapieżnie, że przez chwilę zastanawiam się nad ewakuacją. Pisarz odmawia przeciągania rozpoczęcia spotkania, kiedy organizatorzy proponują chwilę odpoczynku i od razu zajmuje przeznaczone dla Niego miejsce.
Zanim Kuba odpowiada na wszystkie pytania, podpisuje wszystkie z podsuniętych książek i obejmuje wszystkie ramiona pełnym otwartości gestem, ustawiając się do pamiątkowych fotografii, mijają trzy godziny.
Okazuje się, że zaplanowana rozmowa wyparowała gdzieś z Jego grafiku, „ale to nic, czas się znajdzie". Proponuję kawę i obiecuję streścić się z pytaniami (nie wyszło).
To, co uderza mnie od samego początku, to kontakt wzrokowy. Wiem, że powtarza te historie po raz setny, że odpowiada na bardzo podobne pytania każdego dnia, a jednak nie ucieka wzrokiem, szukając czegoś bardziej zajmującego. Kłóci się to nieco z obrazem wypalonym w moim umyśle, z fankami o lśniących drapieżnie oczach i powtarzanym „Kuba zawsze się spóźnia".
Kiedy odbieramy zamówione kawy, włączam dyktafon.
A. G.: To dla Ciebie bardzo ważny rok. Rok, w którym kończy się (czy też przemienia) pewien etap Twojej twórczości, reprezentowany między innymi przez „Chłopców". Zdaje się, że odchodzisz nieco od dotychczasowej stylistyki, rozszerzając zainteresowania o elementy bardziej rzeczywiste. Projekt „Przez stany POPświadomości" jest raczej związany z kulturą w sensie teoretycznym. Skąd bierzesz na to wszystko czas?
J. Ć. To był ważny rok przede wszystkim dlatego, że jest to dziesięciolecie i bardzo próbowałem je ograć. Te dziesięć lat rzeczywiście było bardzo burzliwe. W różnym rozumieniu – pozytywnie i negatywnie. Ale doprowadziło mnie do takiego momentu, w którym mogę powiedzieć: „okej, nie boję się zaczynać projektów skrajnie innych tak bardzo, jak bałem się jeszcze jakiś czas temu". Te projekty były dla mnie zablokowane, zamknięte, dlatego, że to jeszcze nie był czas, żeby się za nie zabierać. Czułem po prostu, że coś w nich spieprzę. Teraz jestem w tej chwili, kiedy mogę zacząć opowiadać inaczej. Przez te dziesięć lat zamknąłem dwa duże, ważne cykle, tylko jeden jest wciąż otwarty, ale on może być otwarty – mówię o „Dreszczu". Jest jeszcze parę rzeczy, które powinienem podomykać, ale generalnie właściwie zaczynam z czystą kartą. O tyle fajnie, że już z innego levelu. Jestem rozpoznawalny, mam gdzieś grupę czytelników, którzy są cały czas przy mnie i myślę, że ufają mi na tyle, że możemy teraz wspólnie poeksperymentować. I stąd właśnie pomysł książki podróżniczej, stąd pomysł kreacji świata, który nadal jest fantastyką, ale tej fantastyki jakby w nim mniej – mówię o „Grimm City", które teraz powstaje –, gdzie po raz pierwszy konstruuję nowy świat. Dotąd nigdy nie konstruowałem światów.
A. G. Z tego, co pamiętam, to powiedziałeś w jednym z wywiadów, że pisarz nie jest w stanie stworzyć świata oderwanego od rzeczywistości; stworzyć czegoś bez zakotwiczenia w kulturze.
J. Ć.: Oczywiście, natomiast czasami człowiek przyjmuje po prostu inną rzeczywistość. Nie zbudujesz świata od nowa, ale możesz poprowadzić nową rzeczywistość, w której zmieniasz nazwy właściwie wszystkiego, redefiniujesz wszystko; gdzie znika ci masa słów i zostają zastąpione czymś innym; gdzie geneza pewnych elementów rzeczywistości jest zupełnie inna. Ja się w tym zawsze gubiłem, nigdy nie byłem na tyle uporządkowany, żeby skonstruować coś takiego. Zresztą nigdy mnie nie ciągnęło. Teraz nagle zauważyłem, że mogę – może jeszcze nie na poziomie całego świata – zająć się takim właśnie konstruktem. Miastem, które będzie istniało w świecie, którego wcześniej nie było. To jest coś, co wymagało tego, czego nigdy wcześniej nie miałem, czyli poukładania. Zaczynam się układać.
A. G.: „Grimm City" – tytuł od razu nasuwa skojarzenia z całkiem popularnym serialem „Grimm". Na ile powieść będzie do niego podobna w mechanice związku z Grimmami, takiej podstawowej kwestii przejawiania się wykreowanej przez braci rzeczywistości baśniowej?
J. Ć.: Nie, w ogóle, prawie w ogóle. Wszystko, co jest związane z baśniami – oprócz puszczania oka do czytelnika w postaci nazwisk i tym podobnych rzeczy – znajduje się w sferze religii. Z baśni braci Grimm zrobiłem religię, oczywiście w odpowiedni sposób odmienioną. Wszystko, co się wydarzyło w tych baśniach, to dla tego świata bardzo, bardzo zamierzchła przeszłość, którą bohaterowie traktują jako podania religijne. Wierzą w nią, jak w przypowieści i konstruują sobie postać bajarza oraz jego – użyjmy tego określenia z braku innych w tej chwili – ewangelistów Jakuba i Wilhelma. Nie posługuję się tymi postaciami, nie odbudowuję ich na nowo. To po prostu świat, który miał Grimmów dawno w swej podstawie, a teraz z tego wyrósł. To wielkie miasto zbudowane na skale, która bardzo osobliwie przypomina skamieniałego olbrzyma. Miasto, które żyje z wydobycia dziwnej substancji podobnej do ropy, bo wiadomo, że jeżeli olbrzym miał serce z węgla, to cóż mogło płynąć w jego żyłach? Samo miasto działa normalnie, w zasadzie bez elementów magicznych, a jeżeli już, to pojawiają się bardzo rzadko i są traktowane zupełnie naturalnie. Nie chcę ożywiać postaci, zrobić czegoś takiego, jak już się bardzo często – zresztą także u mnie – zdarzało, że „o, teraz będzie akcent taki, że go nie zrozumiesz, mój drogi czytelniku, jeżeli nie znasz kontekstu". Tu ten kontekst nie ma znaczenia. „Grimm City" jest bardziej oparte na historii Ameryki lat 30., okresie kształtowania się światka przestępczego i tego typu elementu, niźli Grimmów samych w sobie.
A. G.: To rozwiałeś moje wątpliwości!
J. Ć.: <śmiech> Aczkolwiek ten pierwszy projekt, który miałem robić dawno temu, dziesięć lat temu mniej więcej, był bliski temu, o czym opowiadasz. Chociaż bardziej niż serialowi „Grimm", cyklowi komiksów „Baśnie". Ale zupełnie od tego odszedłem.
A. G.: Kiedy dowidziałam się o projekcie „Przez stany POPświadomości", pomimo informacji zawartych na stronach, nie do końca rozumiałam, co zamierzasz zrobić. W niektórych filmikach mówiłeś, że autor, w którymś momencie musi otrzymać pytanie „skąd bierzesz pomysł?", a autorzy nie chcą na nie odpowiadać, bo tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Wspomniałeś, że ta trasa ma udzielić odpowiedzi na to, skąd biorą się ów pomysły. Moja pierwsza myśl – zamierzasz badać miejskie legendy i odkrywać inspiracje u ich źródła. Później okazało się, że ma to być książka podróżnicza. Z opowiadaniami. Książka podróżnicza z opowiadaniami. Przyznaję, że jestem trochę zagubiona.
J. Ć. Podam Ci przykład. Pojechaliśmy do Nowego Jorku, a w Nowym Jorku za parę dni miała być wizyta papieska. Miał przyjechać papież Franciszek, więc były już wszystkie gadżety, a cały Central Park zastawiono już barierkami – wszystko przygotowane pod wizytę papieża Franciszka. W jednym z punktów naszej, nazwijmy to pielgrzymki, była „The Dakota Building", czyli miejsce gdzie zginął Lennon, ale też, które służyło jako ekspozycja dla Romana Polańskiego i „Dziecka Rosemary". To było miejsce, w którym urodził się diabeł. I na przyjazd papieża je zasłonięto. Dlaczego? Czy naprawdę z powodu remontu? Bum! Nagle zaczyna w głowie pracować jeden, drugi, trzeci trybik! I w ten sposób powstają opowiadania. Jadąc tutaj, dumałem nad tym opowiadaniem i zrodziło mi się pierwsze zdanie: Tak naprawdę stowarzyszenie prawdziwych wyznawców szatana w Nowym Jorku nie miało wciąż swojego tajnego znaku. Mniej więcej tak. Od tego zaczyna się cała historyjka, całe opowiadanie. Jeździliśmy w miejsca, które są jakoś nasycone popkulturą, które mają w sobie kilka znaczeń. Z jednej strony to zwykły budynek, z drugiej strony jest to budynek, w którym zginął Lennon. Z trzeciej jest to budynek, w którym mieszkali Judy Garland, Boris Karloff, czy wspomniany Lennon, a teraz mieszka Harlan Coben. Miejsce, gdzie urodził się diabeł. To splecenie się światów, tego popkulturowego, który znamy wszyscy i tego, który tam jest rzeczywistym, to takie pole magiczne, w którym kłębią się historie, w którym cały czas coś się tli. Przyjedziesz tam i jeżeli masz otwarty umysł, coś dostaniesz. Schody Rocky'ego mają to samo. To są schody. Zwykłe. Ale widzisz masę ludzi, którzy ustawiają się na dole i zaczynają wbiegać po tych schodach albo skakać na górze. Gdzie jeszcze dzieje się coś takiego, na schodach do jakiego muzeum? Słuchaj, wędrowaliśmy w deszczu, w ulewie nadchodzącego huraganu, czterdzieści minut w jedną stronę, żeby zobaczyć schody z „Egzorcysty", zwykłe schody! Tylko wystąpiły w filmie „Egzorcysta"! Już się zakodowały w naszej pamięci w taki a nie inny sposób. Uczucie, kiedy tam jesteś, jest zupełnie inne. Jeżeli ustawisz sobie wrażliwość na popkulturową, na troszeczkę inny tryb, doświadczysz czegoś takiego, czego doświadcza, nie wiem, ogarnięty turysta we wszystkich tych miejscach, do których turyści zazwyczaj zmierzają. Chcesz być przy wieży Eiffle'a, chcesz zobaczyć piramidy. Dlaczego? Dlatego, że kryje się za nimi jakaś historia. Możesz jej nawet nie znać. Ta historyjka jest osadzona gdzieś w rzeczywistości, ale osadzona w rzeczywistości a prawdziwa to nigdy nie jest to samo. Te nasze historie też są osadzone w rzeczywistości, nie muszą być prawdzie.
A. G.: Opowiadanie to tylko jedna z części projektu. Drugą nazwałabym krajoznawczą...
J. Ć.: Ależ to jest cały proces! Do niego właśnie chcemy dojść!
A. G.: Zastanawiam się teraz nad jednym. Co Ty, jako Polak – turysta, odwiedzający Stany raz czy dwa razy do roku możesz... Wiesz, nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale żeby poznać tak wielki kraj...
J. Ć.: Ja nie chcę robić książki o Stanach Zjednoczonych, broń Boże.
A. G.: Ale ich popkulturowych aspektach...
J. Ć.: Chcę zrobić książkę o popkulturowych aspektach dla Polaka. Z jednej strony rzeczywiście można powiedzieć, że urodziłem się tutaj, po raz pierwszy pojechałem tam trzy lata temu, więc cóż mógłbym wiedzieć. Ale z drugiej strony od takiego grzdyla chłonę przede wszystkim kulturę amerykańską. Wszyscy ją chłoniemy. To, co możesz dostać tam, to nagle zacząć rozumieć kontekst, dostać jego kawałeczki. Uważam, że najważniejszą rzeczą w książkach podróżniczych jest zachłyśnięcie się podróżą. To nie jest podręcznik, to nie jest poradnik „zrób to, tamto, siamto" albo encyklopedia. Nie. To jest zachłyśnięcie się podróżą. Wszystkie te elementy, które odkryliśmy, które przegrzebaliśmy, które przetestowaliśmy tam na miejscu, które porównaliśmy – to, co mieliśmy w wyobrażeniu z rzeczywistością – przekazujemy dalej, po to – i to jest nasz główny cel – żeby niektóre rzeczy wyjaśnić i, przede wszystkim, żeby ta popkultura znowu w nas wszystkich zahuczała. Żebyśmy mogli powiedzieć: hej, słuchajcie, ta magia rzeczywiście tam jest, to rzeczywiście jest ojczyzna opowieści, to rzeczywiście jest miejsce, w którym kogokolwiek nie zaczepisz, będzie chciał ci opowiedzieć COŚ. Każdy ma historię, tam się historiami handluje. Ludzie kupują twoją życzliwość historią. Niesamowite wrażenie. Niby współczesny kraj, poniekąd stolica świata, a z drugiej strony, jest tam cały czas, biorący się z początków, pierwotny, prymitywny handel wymienny.
A. G.: Zastanawiam się, czy to, co zrobiłeś nie zostało już zrobione przez Amerykanów. Rocky, „Banshee", wszystkie reprezentacje popkultury, które lubisz i cenisz – czy one nie zostały już w ten oraz na wiele innych sposobów, omówione przez Amerykanów? Co nowego Ty możesz zaproponować – perspektywę Polaka, który od dzieciństwa chłonął zagraniczną popkulturę? Co ona wnosi do tematu, czego Amerykanin nie mógłby zobaczyć, pokazać, doświadczyć?
J. Ć.: Filtrowania przez siebie. Widzisz, Amerykanin nie zrobi kompleksowego badania swojej popkultury, jeżeli nie robi jej naukowo, bo on w niej cały czas żyje i ma świadomość, że to jest za duże, więc weźmie fragment i przedstawi to swoim ludziom, którzy też są osadzeni w tym kontekście. Niespecjalnie będzie w stanie opowiadać o amerykańskiej popkulturze odbiorcy, który się w niej nie wychował, ponieważ dla niego to jest coś, co on ma od zawsze. Nie wie już nawet, co jest kontekstem zrozumiałym, a co niezrozumiałym. Obserwowałem to, spędzając czas z Kevinem Whitelockiem właśnie w Stanach, kiedy oglądaliśmy telewizję, „Family Guya". On zaśmiewał się w momentach, których my kompletnie nie rozumieliśmy, chociaż bawi nas ten serial. I on mówi: „A słuchajcie, bo w latach 70. była taka reklama". I tak dalej. Każdy Amerykanin, który urodzi się w odpowiednim momencie o tym wie. A tym, którzy są za młodzi już nie warto tego mówić, bo dostają taką dawkę nowej popkultury, że już za późno. Natomiast my... W tej grupie miałem ludzi naprawdę popkulturowo bardzo mocnych, Radek chociażby, czy miażdżący nas wszystkich Bartek Czartoryski. Bartek jest z tej niewielkiej – myślę, że jest ich z pięciu, sześciu w Polsce – grupy ludzi, którzy mają ten poziom wiedzy, że ja jestem przy nich malutki, pomimo tego, że wciąż to wszystko w jakiś sposób chłonę. Drugim był nasz, powiedzmy, patron medialny, czyli Dzika Banda i za nią stoi Robert Ziębiński (no i to jest właśnie drugi taki koleś jak Bartek). Poza tym wszyscy jesteśmy mocni popkulturowo i mamy, o czym mówić. To nie jest tak, że bierzemy sobie za cel przedstawienie Polakom amerykańskiej popkultury jako takiej, ale wyjaśnienie skąd u nas wzięła się ta zajawka. Chcemy zrobić to przez takie opowiadanie „hej, słuchajcie, było fajnie, złapaliśmy to, a teraz wam wyjaśnimy, dlaczego w ogóle pojechaliśmy w to miejsce".
A. G.: Chodzi o rodzaj impresji, jak rozumiem?
J. Ć.: Trochę tak. Przynajmniej moja część książki, bo nie mogę jeszcze opowiadać o pozostałych, ponieważ nie wiem jeszcze jak one będą wyglądały. Dałem pewne ogólne wytyczne i bardzo dużą autonomię współtwórcom, ale moja część będzie jednoczesną podróżą przez Stany – czyli te parę tysięcy kilometrów, które zrobiliśmy wschodnim wybrzeżem – i moją świadomość. Przez to, skąd to się wzięło, dlaczego koniecznie w to miejsce chciałem trafić, dlaczego piszczałem jak mała dziewczynka będąc w tym i tym punkcie, bo i takie momenty się zdarzały.
A. G.: Powiedz mi – ależ uczepiłam się tego tematu – jeżeli Amerykanin wziąłby twoją książkę do ręki, to myślisz, że uświadomiłby sobie coś nowego; czy to spojrzenie na popkulturę nie byłoby dla niego nowe?
J. Ć.: Nie wiem, nie mam pojęcia. Dopóki nie będę miał tej książki gotowej, dopóki nie będę widział jej ostatecznego szlifu, to nie wiem, czy rzeczywiście jesteśmy w stanie pokazać nowe oblicze popkultury czy też spojrzenie na nią, dla kogoś, kto w niej mieszka. Mam wrażenie, że tak. I znowu odwołam się do Kevina, który jest bardzo mocno w tej kulturze osadzony, także świadomie. Kiedy rozmawiam z nim o moich wrażeniach, czy o wydarzeniach związanych z Comic-Conem i o tym, jak przeżywam niektóre postaci i dlaczego, to czasami zdarza się, że mówi „wiesz, nie myślałem o tym w ten sposób". Być może więc uda się nam złapać coś takiego, ale nie stawiamy sobie tego za cel. Będziemy się starali zrobić to najuczciwiej, najszerzej jak tylko potrafimy, więc jest nadzieja, że rzeczywiście mogłoby to wywołać jakąś reakcję, ale jest to książka przeznaczona na rynek polski. Przynajmniej ta podróżnicza, bo z opowiadaniami... Opowiadania mam nadzieję napisać w taki sposób, żeby Amerykanin mógł je potraktować po prostu jak opowiadania, a nie skupiać się na błędach historyczno-geograficzno-kulturowo-obyczajowych.
A. G.: Jechaliście kamperem, było Was trochę, osobowości zebrały się raczej silne z tego, co obserwowałam. Nie dochodziło do spięć między wami?
J. Ć.: Nie, wiesz co? Ja bardzo starannie selekcjonowałem ludzi. Wszystkich ich znałem, chociaż osobno i wiedziałem, gdzie są granice. Jak robiliśmy Rock'n'Read i jeździliśmy kamperem po Polsce, to kojarzyłem ludzi, ale nie wszystkich znałem. Miałem świadomość, że robimy coś razem, że to są ludzie, których chciałbym poznać – a to jest chyba jedna z najlepszych form testów dla nowych ludzi, czyli spędzić z nimi dużo czasu na małej przestrzeni –, ale tu to wyglądało zupełnie inaczej. Po pierwsze, dlatego że nie mieliśmy aż takiego natłoku osobowości, bardzo mocnych i ukształtowanych. Poza tym, przy Rock'n'Readzie było tak, że bardzo wiele rzeczy toczyło się wokół mnie, jako, że była to moja trasa promocyjna, więc wszystkie rzeczy działy się wokół mojej książki. Tutaj z kolei mieliśmy do zrobienia projekt, który owszem, wymyśliłem ja, ale od pewnego momentu przestał być moim projektem. Bardzo szybko zaangażowała się w to Agata Krajewska, czyli Kreska i zaczęła nad tym mocno i intensywnie pracować; bardzo duży wkład miał też Bartek, który pojawił się nagle i mówi „ej, to ja mogę załatwić to, mogę załatwić tamto". Dzięki temu, że Bartek przyjaźni się z Jackiem Ketchumem mogliśmy spędzić z nim trochę czasu i pogadać.
A. G.: Jack Ketchum naprawdę przesiaduje cały czas w tym samym lokalu?
J. Ć.: Tak, każdego dnia o siedemnastej. Kiedy dowiedział się, że jedziemy do Bangor, mówi: „słuchajcie mamy umowę ze Stephenem, więc niespecjalnie mogę go prosić o to, żeby się z wami spotkał, ale mogę wam załatwić coś, co nie jest dostępne dla nikogo, czyli zwiedzanie jego biura". I rzeczywiście byliśmy w biurze, do którego nie mają dostępu fani. Siedzieliśmy przy jego biurku i mogliśmy sobie zobaczyć te wszystkie pamiątki, które ma. Absolutnie niesamowite przeżycie. I to są takie elementy, z którymi Bartek przychodził i mówił „słuchaj, w zasadzie stamtąd mamy niedaleko do studia Tromy",elementy, których nie było w pierwotnym planie, które nagle nam doskoczyły, dlatego że włączył się w to i zaangażował Bartek ze swoimi kontaktami. Ale są też te elementy codzienności, kiedy szlag cię trafia na jakieś drobiazgi i tutaj oczywiście, że pojawiały się zgrzyty. Kiedy program bierze w łeb, bo cała ekipa musi wziąć prysznic, bo nie może wytrzymać jednego dnia bez. Kiedy nagle się okazuje, że wszyscy jesteśmy gotowi do startu, ale nie, palacze muszą zapalić ostatniego papierosa. I tak dalej, i tak dalej. Albo: okej nie możemy wjechać samochodem do miasta, bo mamy ograniczenie, jeżeli chodzi o wjeżdżanie do centrum jakiegokolwiek w zasadzie większego miasta kamperem, więc trzeba się jakoś podzielić i ustawić i tak dalej. Tych problemów było trochę. Były też takie poważniejsze, ale polegały na tym, że ktoś sobie poprzeklinał albo wyszedł na zewnątrz i pokrzyczał. Rzadko trzeba nam było mediatora, który załatwiał to na szybko. Ale żaden nie trwał dłużej niż parę godzin. No wiesz, mocne osobowości mocnymi osobowościami, ale wiemy dokładnie po co tam jesteśmy, że spełniamy marzenia, robimy poważną robotę, żeby móc spełniać te marzenia dalej i dłużej i owszem, możemy się wkurzać, ale jednak gdybyśmy to wysypali przez jakąś durnotę, byłoby głupio.
A. G.: Bohaterowie „Chłopców" są odważnymi twardzielami i pchają się z pięściami wszędzie, nawet jak wiedzą, że dostaną łomot; nawet, kiedy wiedzą, że przegrają. Okazuje się, że w Was także jest coś z Chłopców. Wiem, że nie baliście się wchodzić do tych, tak zwanych, zakazanych dzielnic.
J. Ć.: Baaaliśmy się.
A.G.: Okej, nikt nie jest nieustraszony, ale przecież odwaga to przełamywanie strachu, a nie jego brak. Więc? Wchodziliście tam i...
J. Ć.: Powiem ci tak. Zaczęło się w ogóle od tego, że jak byliśmy w Nowym Jorku, gdzie spędzaliśmy trzy dni, ja na szybko szukałem hotelu. Ten, który się udało znaleźć był na Jamaice. Lambert, czyli nasz drugi kierowca, który nam do teamu dołączył w sumie przypadkowo, w sensie bardzo chciał z nami jechać – co w pełni rozumiem oczywiście –, a że zjeździliśmy z Lambertem kawał kraju i byliśmy tu i tam, to wiedziałem, że jest bardzo dobrym kierowcą i że się przyda. Drugi kierowca jest zawsze potrzebny. No w każdym razie Lambert się „zaczekinował" w hotelu i zaraz potem odezwał się bodajże Wojtek Orliński z informacją „słuchajcie, jesteście w strasznie niebezpiecznej dzielnicy, nie wychodźcie po zmroku". No i nie ukrywam, że chyba wszystkich nas zafiksowało w tym momencie, że no kurde, mamy problem, tak? No i potem przełamaliśmy się raz, żeby pojechać autobusem, przełamało nas chyba pięć dolarów taniej za przejazd, więc od „łeba", więc stwierdziliśmy, że chyba jednak spróbujemy. Ale mam wrażenie, że – mi przynajmniej – ten jeden przejazd, kiedy nic się właściwie nie wydarzyło, kiedy widzieliśmy matki z dziećmi jeżdżące nocnym autobusem i tak dalej, uświadomił to jak bardzo wieloma stereotypami żyjemy, jak bardzo wkodowane mamy internetowe postrzeganie statystyk o przestępczości. Łaziłem po takich dziwacznych dzielnicach w większości miast europejskich, po takich, po których generalnie chodzić nie wolno i nigdy nie miałem z tym większego problemu i nagle mnie zafiksowało przez jeden komentarz Wojtka. Pomyślałem: „hej, coś jest nie tak, bądź sobą, a nie rób takich durnot". Od tamtej pory rzeczywiście, zarówno z Bartkiem jak i z Agatą stwierdzaliśmy „Idziemy!". Nie ma dyskusji, nie będziemy się przejmować. Baltimore jest tego przykładem czy chociażby ta dzielnica, gdzie w Philadelphii znajduje się ten park z owocami, gdzie Rocky'emu rzucają jabłko, kiedy biegnie – on też ma bardzo, bardzo wysoki wskaźnik przestępczości, nie powinno się tam pojawiać później. My tam trafiliśmy i potem nie mieliśmy jak wrócić. Weszliśmy do jakiegoś autobusu, no i wynikiem pewnych okoliczności okazało się, że nikt z nas nie ma żadnych drobnych, a tam albo drobne albo karta. Zaczęliśmy rozmawiać z kierowcą, a on mówi: „nie jesteście stąd, prawda?" No nie jesteśmy. „Słuchajcie, to wsiądziecie w tamten autobus, a tu macie... ile was jest? Siedem osób, macie tyle biletów, proszę bardzo". W niebezpiecznej dzielnicy, w Philadelphii dostaliśmy siedem biletów za darmo, bo facet stwierdził „Hej, nie jesteście stąd"!
A. G.: Pamiętam ze śledzenia fanpage'a akcji, że bardzo to przeżywaliście.
J. Ć.: Tak, bo słuchaj, najbardziej nieżyczliwa osoba, jaką spotkaliśmy w całych Stanach, to była osoba, która nadal nie jest nieżyczliwa, tylko to był facet – właściciel sklepu, gdzie kręcone było Banshee –który jak powiedzieliśmy, że chcielibyśmy zrobić zdjęcia, to powiedział nam: „jasne, 35 dolców". Nie był niemiły, ale był najmniej miły ze wszystkich, których spotkaliśmy, czyli to, co by się u nas wydarzyło za każdym razem, my tam traktowaliśmy jako przejaw bycia niemiłym w jakiś sposób. To powinno wyznaczać standard pewien. Wszyscy ludzie, których spotykaliśmy – wiesz, nie przedstawialiśmy się, że jesteśmy z Polski i robimy projekt, nie, tylko po prostu zagadywaliśmy – mówili „przepraszam, nie mogę" albo „już, jasne, mam chwilę, to możemy posiedzieć". Jedna pani specjalnie pożegnała jakichś znajomych, bo chciała nam coś lepiej wytłumaczyć.
A. G.: A co z takimi rzeczami, jak wieczne klaksony? Czytałam w którejś relacji Radzia... swoją drogą zdziwiło mnie, że tylko On pisał.
J. Ć.: Po to tam był. Radziu był po to, żeby pisać na żywo.
A. G.: Tak, jasne, tylko spodziewałam się formy impresji od wszystkich. Nie mówię, że codziennie, ale np. Twoi fani mogli czuć się w jakiś sposób zawiedzeni. Jeżeli dobrze kojarzę był tam tylko jeden Twój wtręt.
J. Ć.: Tak, dlatego że... Po to wzięliśmy Radzia przede wszystkim, żeby Radzio – on wie, jak– robił relacje, na ile się dało, na żywo. Stwierdzaliśmy też, że bardzo wiele rzeczy musielibyśmy powtarzać w każdej z naszych relacji albo ewentualnie wyszukiwać elementów, których Radziu nie ujął. Jeżeli w ekipie, to w ogóle bardzo ważna rzecz, jest ktoś, kto coś robi dobrze, to, po co to powielać. Było nam to potrzebne w przypadku kierowców oczywiście, ale poza tym nie. Nawet Patryk, który przez jakiś czas robił zdjęcia, chociaż takie raczej „heja, tu jesteśmy, cyknij mi fotę" niż artystyczne, stwierdził w pewnym momencie „będę robił wideo, od zdjęć jest Kreska". I rzeczywiście, tak to wyglądało. Zrobił część zdjęć, ale przede wszystkim gros zdjęć, które są nam potrzebne do projektu, robiła Kreska.
A. G.: Skoro już w przy tym jesteśmy, to... Co z Radziem? Czy przeżył dietę cukrową? A może, tak jak się odgrażał, dostał cukrzycy? Wszyscy próbowaliście tych smakołyków, czy tylko On?
J. Ć.: Cały początkowy koncept popfestiwalu zaczął się od tego, że najpierw ja stwierdziłem, że chcę jeszcze raz pojechać do Stanów, ale już po to, by zabrać się za książkę; a kiedy zacząłem rozmawiać z Kreską na ten temat, to rozmawiając wpadłem na pomysł: Fajnie byłoby zabrać Radzia do Stanów. Dlaczego? Ponieważ Radziu fantastycznie opowiada, nigdy tam nie był i po prostu musimy wymyślić coś, żeby go tam wyciągnąć. Spotkałem się z Radziem i zaczynam mu tłumaczyć, jaka będzie jego rola, czego tak naprawdę będziemy od niego wymagać i oczekiwać, a Radziu zgadzał się na absolutnie wszystko, czując, że to nie ma szans wypalić, no bo „bez sensu". Tylko, że jak ja się zabieram za jakiś projekt, to mam tylu fajnych ludzi wokoło, że to wychodzi, więc kiedy wyszło, było już po słowie. Większość tych produktów, które on testował ja jadłem już wcześniej, np. Twinkies i wymyśliłem, żeby on też zjadł, dlatego, że – po obejrzeniu „Zombieland", czy „Ghostbusters" – zobaczyłem, że jest Twinkies, i uznałem, że muszę spróbować Twinkies! Kevin, który się mną wtedy opiekował, mówi: „Możemy kupić Twinkies, ale nie będziesz tego chciał". Ja mówię: nie, nie ma problemu! Wpadamy do sklepu, biorę duże pudełko, a on mówi: „nie, weź takie pakowane po dwa". No to wziąłem te zestawy po dwa, ale mówię: stary, przecież tu jest wszystko, co ja lubię – jest biszkoptowe ciastko, jest krem, uwielbiam takie rzeczy! „To spróbuj". Zjadłem pół i stwierdziłem: nigdy więcej. A jak się Radziu pojawił w projekcie, powiedziałem: wiesz, czego musisz spróbować? Twinkies!
Większość produktów testowaliśmy wszyscy. Czasami było: „jakie to jest ohydne, nigdy więcej tego nie zjem", ale później jakimś dziwnym trafem cała paczka, np. Twinkiesów zniknęła, czyli ktoś to jednak jadł. Tak się po prostu przekonywaliśmy do tego. Ale Radziu rzeczywiście miał już trochę dosyć.
A. G.: Było to trochę widać, z odcinka na odcinek.
J. Ć.: Niektóre rzeczy Radziu chciał zrobić sam. Chciał przetestować Buda Lighta, chciał sprawdzić, czy Joey Tribbiani rzeczywiście miał rację z mlekiem, że można wypić w 10 sekund cały jego galon – to był jego pomysł. Natomiast, niektóre rzeczy... A! I lukrecja. Lukrecja, to też jest jego pomysł, no bo Stephen King i trzeba to było jakoś ograć. Ja z kolei wymyślałem jeszcze S'moresy, żeby je przetestować (no i oczywiście mogłem tam statystować). A Kreska wymyśliła te całe Slushy. Każdy z nas miał jakiś akcent. Ale wybieraliśmy te rzeczy, które robią się w jakiś sposób kultowe. Co do Radzia, to wiem, że tak: Radzio przeżył. Później, jak został zabrany na obiad, to pierwszą knajpą, do której trafił po powrocie była knajpa wegetariańska albo nawet wegańska. I podobno nawet modlił się do tych warzyw zanim zaczął je jeść. W Stanach mięso jest tańsze od warzyw.
A. G.: Są jakieś rzeczy, które zaskoczyły Cię dopiero przy tym wyjeździe do Stanów?
J. Ć.: Wiesz co, zaskakuje mnie, jakie to wszystko jest tam stare. Wszystkie elementy, które są w jakiś sposób, nie powiem, upiększone do filmów, spolaryzowane do filmów, tam są po prostu stare i brudne. Mają ślady nieustannej eksploatacji, którą właściwie nie ma czasu, żeby się zająć. Moje pierwsze wrażenie, wtedy trzy lata temu, gdy jechaliśmy autobusem – zwłaszcza jak mijaliśmy budki autostradowe – było takie, że to są nasze autostrady za trzydzieści lat. My mamy takie śliczne, nowe, fajne budki i ładnie odnowione szlabany. Tam już widzisz takie zniszczone, niemal postapo, nie? Ludzie siedzą w nich przy otwartych drzwiach, bo jest tam gorąco i nie będą się przecież dusić. To wszystko daje takie właśnie wrażenie starości. Drugie to... ja przez bardzo długi czas, właściwie teraz aż do „Stanów POPświadomości" miałem wrażenie, że ta uprzejmość i sympatia są podszyte strachem, że to jest coś takiego na zasadzie, że jeżeli się do ciebie uśmiechnę albo powiem „cześć", to ty mnie już nie zaatakujesz. Bo, jeżeli np. ktoś na ciebie patrzy i ty też patrzysz na kogoś wystarczająco długo, to zareaguje. W sensie odezwie się i powie „cześć", nie powie „co się gapisz", tylko „Hej, cześć!". Więcej, Bartek Czartoryski miał taką sytuację z Robertem Downeyem Juniorem na Comic-Conie, kiedy on siedział w lobby a Robert właśnie wychodził ze swoim ochroniarzem. Bartek patrzy na Downeya Juniora, a kiedy ten wyłapał ten wzrok mówi: „Hey, how are you?". Ja to samo miałem z Genem Simmonsem z Kissów. Wiesz, stoisz na taką małą odległość i nie ma czasu, żeby złapać autograf, nie wolno w tym momencie, no bo jest ochrona, oni gdzieś idą. Na Comic-Conie uczysz się tego szanować, że mijasz gwiazdy na pół metra, możesz z nimi zagadać, możesz się przywitać, ale nie ma czasu na zdjęcia czy autograf i ty powinieneś to uszanować. I to jest coś, czego kiedyś kompletnie nie miałem, w sensie „będę się wpychał, bo to jest pamiątka", ale teraz wiem, że „spoko, właśnie go spotkałem, być może kiedyś będzie chwila, żeby z nim pogadać". Poza tym przybiłem piątkę z Quentinem Tarantino. Bum! Nie było czasu, żeby robić zdjęcia, ale staliśmy w boksie dla prasy i Bartek wpadł na pomysł, że będziemy im przybijać piątki. Jemu się udało jeszcze z Kurtem Russelem, mi nie tym razem. To rzeczywiście jest kraj możliwości, wiesz? Na zasadzie – amerykański sen, który cały czas wałkujemy i wałkujemy i tak naprawdę bardzo rzadko potrafimy zrozumieć. Wspomniany Wojtek Orliński napisał „Ameryka nie istnieje" (świetna książka skądinąd), pokazując, w niej że jedno z drugim już dawno nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, że nie ma już Rout 666, tych innych rzeczy, które są wciąż utarte w świadomości. Tak naprawdę – albo nigdy nie istniały, albo zupełnie inaczej wyglądały. Ale to nie ma znaczenia, to są pewne symboliki, dla tego, co Amerykanie chcieli sobie skonstruować. Amerykański sen nie polega na tym, że wszyscy dostaną to, czego potrzebują. Tylko, że zawsze istnieje szansa, że wespniesz się przez całą tę drogę od pucybuta do milionera. I tak, być może milion osób zdechnie w rynsztoku, ale tam jest szansa, że spośród tego miliona jedna czy dwie wejdą na sam szczyt i, że to możesz być ty. To taka loteria. Amerykański sen jest zawsze taką loterią, w której nagle się okazuje, że wszystko może się spełnić.
A. G.: Chętnie dopytałabym jeszcze o te Stany, bo bardzo ciekawie opowiadasz, ale w tym roku wydarzyło się jeszcze sporo innych rzeczy, o których warto porozmawiać...
J. Ć.: <śmiech> Całą książkę będę miał o tym, więc się nie martw!
A. G.: Na pewno przeczytam. Muszę zapytać o „Chłopców", których niedawno zakończyłeś. Na początku są, może i brutalną i wulgarną, ale jednak w pewnym sensie bajką. Atmosfera tej historii jest sympatyczna pomimo swojej ironiczności i zaczepności, odbiera się ją i jej bohaterów na zasadzie „gdybym miał jaja, to zachowywałbym się podobnie". Z czasem historia staje się coraz bardziej mroczna, a poruszane problemy: dojrzewania, dorosłości, kwintesencji „bycia dzieckiem", stają się poważniejsze. Z radosnej nuty „hej, jestem wiecznym dzieckiem!" powstaje „dlaczego jestem wiecznym dzieckiem? Czy to mój wybór? Czy na takiego mnie wychowano?". Czy to ma jakiś związek z tym, jaki byłeś, kiedy zaczynałeś „Chłopców" oraz tym, kiedy ich kończyłeś?
J. Ć.: Ja się chyba niewiele zmieniłem w tym czasie. Ten cały przekręt, że daję historię wybuchową, przygodową, która nagle przeradza się w taką, a nie inną, mroczną i nostalgiczną był zaplanowany od samego początku. Chciałem wywołać ten szok, który wywołała część trzecia. Oczywiście, że są pewne zmiany, które gdzieś tam wyszły, jak możliwość poznania środowiska motocyklowego. W ogóle miałem możliwość poznania kilku niezwykłych, fantastycznych osób, które wpłynęły na moje życie.
Zawsze się uśmiechałem, kiedy w recenzjach pojawiały się zarzuty o szowinizm bohaterów, o to jak są traktowane laski. Zawsze mnie to bawiło, ponieważ do dzisiaj uważam, że tak naprawdę to jest książka o dwóch kobietach i jednym mężczyźnie. Że to cykl o Dzwoneczku, w pewnym momencie o Wendy i o Kędziorze. Cała trójka przechodzi bardzo poważne przemiany. To są osoby, które mogą wpłynąć albo na siebie, albo właśnie na wiecznych chłopców. Podejmują świadome wybory. Stalówka, kiedy go poznajemy, jest już w zasadzie w jakiś sposób dorosły. Reszta do ostatniej chwili pozostaje dzieciakami. Dzwoneczek zbudowała sobie bezpieczny świat, który runął i wtedy nagle okazało się, że nie można działać w podobny sposób. U Wendy następuje ta gigantyczna przemiana –od bardzo skrzywdzonej dziewczyny do osoby świadomej i wpływającej na innych. Przecież to ona zauważa pewne rzeczy, które później wychodzą. Myślę sobie, że ta perspektywa, którą ja miałem od początku, że pójdę sobie w kierunku tych postaci – Dzwoneczka, Wendy i Stalówki – jest, celowo zresztą, niezauważalna w pierwszej chwili. Stąd wrażenie, że nastąpiła bardzo poważna zmiana na przykład u autora. Założenie było takie, że ja w pewnym momencie po prostu skupię się na tym, co jest dla mnie istotne, ale najpierw muszę nadbudować świat, najpierw muszę zbudować całe to gadanie pod iluzję. Iluzja opiera się na gadaniu, gadaniu, gadaniu, gadaniu, gadaniu, odwróceniu uwagi, szybki trick i... tadam! I trochę tutaj o to chodziło. Tak samo finał, który niektórych zaskakuje tym, że nie jest hiperwybuchowy; że nie ma tam wielkiego, wielkiego, wielkiego bum. To jest tak, jak kiedy pierwszy raz oglądałem „Szósty zmysł". W „Szóstym zmyśle" na samym końcu jest wolta i w pierwszej chwili większość uważanych widzów, jakich znam, miało odruch: „czy jestem w stanie wskazać przynajmniej dwa albo trzy błędy u Shyamalana? Nie". Drugi raz oglądasz ten film po to, żeby zobaczyć, jaka to jest misterna konstrukcja, jaki to jest cwany zabieg, kiedy reżyser tak pracuje sjużetem, żeby fabuła zbudowała się zupełnie inaczej w jego świadomości i w świadomości widza. Natomiast, kiedy ogląda się ten film za trzecim razem, jest to zupełnie inna opowieść. Opowieść o lękach, opowieść o strachu, w której coraz bardziej łapiemy, jak się ten strach oswaja. I to jest właściwa opowieść, dlatego uważam ten film za niezwykły i dlatego to jest jedna z moich inspiracji.
A. G.: Swoją drogą, jeżeli chodzi o Shyamalana, to zadziwia mnie, że można zrobić równie doskonały film, a później spartolić następne.
J. Ć.: On zrobił dwa doskonałe filmy. Ale tylko jeden jest tak uniwersalny. „Szósty zmysł" jest uniwersalny bardzo mocno, natomiast to, co on robi w „Niezniszczalnym" jest nieprawdopodobną dekonstrukcją bohatera. Tylko, że my – to jest właśnie ten element amerykańskiej popkultury –, my nie mamy wkodowowanego superherosa aż tak mocno. Oczywiście wiemy, kim jest Batman, kim jest Supermen, ale nie mamy tego, czym żyje Szklany Człowiek w tej opowieści, a on robi świetną dekonstrukcję superbohatera i w fantastyczny sposób o tym opowiada. Byłem strasznie zawiedziony, tym, co się działo później z Shyamalanem, ale ostatnio zrobił taki bardzo prościutki, film grozy – „Wizyta". Świeżo przez kina przeszedł. Bardzo malutki, kameralny film w zasadzie, z czwórką głównych bohaterów. O dwójce dzieciaków, którzy jadą do dziadków, których nigdy w życiu nie widzieli. I kręcą film dla swojej matki z tego pobytu, więc całość jest kręcone kamerą z ręki, coś jak „Blair Witch Project" chociażby. Bardzo fajnie pomyślany, w detalach świetny. Widać tam rzeczywiście starego Shyamalana, jeszcze zanim się pogubił. Nie jest to oczywiście genialny film jak tamte dwa, ale przynajmniej pokazuje, że jak facet nie próbuje robić wielkiego widowiska, to nadal ma coś do powiedzenia.
A. G.: Wracając do „Chłopców" i Piotrusia Pana, bo znowu zboczyliśmy z tematu, mówiłeś wcześniej na spotkaniu, że nie jest to postać do końca pozytywna, tylko nie dostrzega się tego na pierwszy rzut oka. A czy nie jest też trochę tak, że w „Chłopcach" Piotruś nie jest z kolei postacią tak do końca negatywną?
J. Ć.: Nie sądzę, żeby ktokolwiek był. Oczywiście, że jeżeli bawimy się w takie historie jak „Dreszcz", gdzie przedstawiamy karykatury postaci – tam zresztą cały szok, który wychodzi, opiera się na tym, że mamy karykatury, karykatury, karykatury i nagle zderzenie z żywym człowiekiem, które jest tam bardzo poważnym problemem –, mogę sobie pozwolić na Cieniasza czy Faceboga, którzy są karykaturalnie źli. Chociaż akurat w przypadku Faceboga...
Yuri'ego Drabenta znam od zawsze, czyli od dziesięciu lat, ale pracowałem z nim przez kawał czasu. Wiem, jak to całe jego show wygląda i niejednokrotnie byłem pod wrażeniem i stwierdziłem, że muszę go kiedyś umieścić w swoich książkach. On się świetnie przy tym bawi, chociaż jego babcia podobno chce mnie zabić albo tylko chciała a to ja czegoś nie zrozumiałem. W każdym razie on, Facebóg, jest taką bardzo negatywną postacią.
Natomiast, jeżeli bierzemy jakąś historię na serio, to jest ważnym dla autora, żeby miał świadomość, że każda postać ma swoje racje. Że ma jakąś motywację. To nie jest tak, że „hej, będę zły i będę robić złe rzeczy", a – „ja robię coś, dlaczegoś, po coś". Piotruś jest gościem, który chce się bawić; jest gościem, który pewne rzeczy instynktownie traktuje jako nie w porządku albo jako takie, które mu się nie podobają. Kiedy po raz pierwszy spotyka się z Wendy –wtedy, kiedy Wendy jeszcze nie jest Wendy – widzi sytuację z przemocą, która nie wydaje mu się fair. Pomijając już naszą moralność, pomijając jak my na to patrzymy, on widzi „hej, to jest nie fair, co się tutaj dzieje, to wykracza poza granice zabawy". W związku z tym reaguje, chociaż reaguje po swojemu.
Jest mnóstwo rzeczy, które mamy wkodowane jako tematy tabu, tylko dlatego, że nie pasują nam kulturowo. Piotruś taki właśnie jest. To, co mówiłem dzisiaj na spotkaniu jest bardzo poważnym uproszczeniem. To nie jest zła postać. To jest postać, która zawiera mnóstwo – w naszym rozumieniu – złych cech, ale jest ukształtowana w zupełnie innym świecie, w zupełnie innej rzeczywistości, w okolicznościach, które dla nas są nie do pojęcia. I z naszego punktu widzenia jest to zła istota. Ale starałem się ją przedstawiać w taki sposób, żebyśmy mogli zobaczyć jej racje. To jest tak, jak pytanie o to, czy można napisać fajną książkę o kanibalach. Taką, gdzie kanibale będą fajnymi ludźmi. Można?
A. G.: Myślę, że można. Po „Łaskawych" Littella, chyba wszystko jest możliwe.
J. Ć.: Kiedyś Jack Ketchum zrobił taki świetny numer. Napisał trzy części świetnego cyklu o kanibalach – „Poza sezonem". Kiedy czytaliśmy pierwszy tom, byliśmy przerażeni tą rodzinką. To było obrzydliwe i mocno nami wstrząsnęło. Kiedy czytaliśmy drugi, zmieniła się troszeczkę perspektywa. Po czym, w trzeciej, przeciwstawił rodzince kanibali zbrodniarza z naszej kultury, o ile dobrze pamiętam jakiegoś psychopatycznego pedofila. Przeciwstawił takie cechy, w których obie strony wypadają bardzo negatywnie. Ale zawsze trzeba się opowiedzieć po którejś stronie, nie da się nie opowiedzieć. Po której stronie się opowiesz, jeżeli masz do wyboru tylko zło albo inne zło? Próbuję analizować. Okej, a z innego punktu widzenia, gdyby przybrać czyjąś inną perspektywę w tej sytuacji, gdybym się urodził w innych okolicznościach, w innym miejscu, to kim mógłbym być. Kto jest gorszy?
A. G.: Robi wrażenie. Wiem, że Dzwoneczek to combo różnych postaci, które spotkałeś w prawdziwym życiu, a co z resztą?
J. Ć.: Wszyscy są jakąś kombinacją postaci istniejących i nieistniejących (w sensie ze świata popkultury), ale i ludzi, których spotkałem. Myślę, że to jest właśnie najfajniejsza zabawa, jeżeli chodzi o splatanie i konstruowanie postaci. Czasami zdarza się tak, że masz człowieka, który idealnie pasuje do opowieści. Czasami bierzesz człowieka, próbujesz wyobrazić sobie, że urodził się w trochę innym miejscu, w trochę innych czasach, albo, że jest 30-40 lat starszy, albo ileś lat młodszy. To jakby się wtedy zachowywał i tak dalej. Twoje wyobrażenie człowieka, daje taki a nie inny efekt. Bruzda jest kimś takim. Istnieje naprawdę. W sensie, człowiek, którym Bruzda miał być, pomijając pewne rzeczy – na przykład kluczową, czyli tę całą przemianę na samym początku i powód tej przemiany, czyli uderzenie Dzwoneczka – to są elementy, które ja sobie wymyśliłem, bo potrzebne mi były do fabuły. Ale jest ogromna ilość cech, który ten człowiek ma, które finalnie znalazły się u Matta, a później u Bruzdy. On zresztą bardzo mocno się tym przejął, bo przy całej kreacji tej postaci, nagle następuje ta rzecz, która dla niego jest tabu, czyli uderzenie kobiety. I bardzo mocno się przejął, że widzi siebie tak przedstawionego.
Ale jeżeli chodzi o głównych bohaterów, staram się nie opierać na kimś bezpośrednio. Teraz eksperymentuję z czymś takim. Nowy bohater, człowiek, którego ja znam, z którym się przyjaźnię; którego życiorys zmieniam i dostosowuję, przekształcam, ale rzeczywiście wykorzystuję przecież elementy konkretnego życiorysu, konkretnego człowieka. Więcej nawet, bo kiedy będzie opisywany, będzie wyglądał dokładnie tak, jak wyglądał ten człowiek naprawdę. Po raz pierwszy będę mógł zabrać swojego bohatera na spotkanie autorskie <śmiech>.
A. G.: Pytałam o to, bo wydaje mi się, że Loki z „Kłamcy" jest trochę taki, jakim Ty byś chciał być.
J. Ć.: Czyli taki trochę Mary Sue, co? <śmiech>. Nie. Wiesz, to jest raczej tak, że ja zawsze lubiłem takie postaci. Lubiłem Bruce'a Willisa, który tłukąc się ze wszystkimi, zawsze ma czas na żart. U niego te żarty w przeciwieństwie do wielu innych autorów wychodzą bardzo naturalnie. To była nowa jakość w ogóle. Ten facet rzucał bon moty po to, żeby wyciszyć samego siebie, żeby pocieszyć samego siebie, żeby zagadać do samego siebie. Ewidentnie było widać tę naturalność w jego ruchach, dlatego „Szklana pułapka" jest tak genialnym filmem. Później zdarzało się to różnie. Fantastyczny był również w „Ostatnim skaucie". Dokładnie ten sam sposób postępowania, kiedy cynizm jest jego tarczą albo jakąś taką apteczką, żeby mógł działać. Zawsze lubiłem tę postać.
Zawsze lubiłem też Jokera, bo to jest postać, która niezależnie od tego, jak jest przedstawiana i gdzie jest przedstawiana – jeżeli tylko podejść do niej poważnie – ma mnóstwo twarzy, mnóstwo oblicz, ale za każdym razem ma w sobie próbę zawładnięcia światem przy pomocy sztuczki, tricku, zagrywki.
A. G.: Czyli lubisz trickstera.
J. Ć.: Tak, tak, tak! Uwielbiam tricksterów! W każdej właściwie mitologii, jeżeli tylko są przedstawieni wiarygodnie i uczciwie. Uwielbiam Barona Samedi'ego. Najsłabszego trickstera ma mimo wszystko Biblia, bo w Biblii jest nim Jakub, ale tak naprawdę większość numerów odwala za niego mama, co jest trochę bez sensu. Uwielbiam wszystkie te tricki, żarty; to, jak możesz się sprytem i pewnym dziwnym poczuciem humoru wykpić właściwie ze wszystkiego; albo czasami stwierdzić, że najważniejsza jest dobra zabawa. „Będę miał przez to przerąbane, ale coś tam zrobię" – za dzieciaka, było to jedno z moich podstawowych sformułowań, których używałem, kiedy chłopaki mówili „no, chodź" – „Będę miał przez to przerąbane". I szedłem. A potem przeczytałem – pomijając już wszystkie perturbacje jak to się stało, że Loki i tak dalej – jeszcze raz całą historyjkę z Baldurem i jego śmiercią oraz o całym tym numerze, który on tam wykonał. Mam świadomość, że nie musiał tego robić. Wiedział, że będzie miał przez to tak przewalone, że to jest rzecz nieprawdopodobna, ale zrobił to, bo „będzie z tego zabawa".
A. G.: Ostatnie pytanie, podsumowujące naszą rozmowę i Twoje zapowiedzi. Co czeka Twoich czytelników w najbliższym czasie?
J. Ć.: Po pierwsze zaczynamy z periodykiem. „Bangarang! Magazine" ma się pojawić w grudniu, jeżeli się uda (projekt już ruszył - komentarz redakcji). A jeżeli nie, to od stycznia i wtedy będzie się cyklicznie pojawiał miesiąc w miesiąc. Pierwszą książką, która się ukaże będzie „Grimm City" właśnie, jeszcze nie mam opracowanego podtytułu, na razie nad tym pracuję, próbuję znaleźć ładne sformułowanie dla angielskiego „crane wolff", bo tego chcę nawiązać, ale my nie mamy takiego określenia, więc wciąż szukam i kombinuję. Następnie trudno powiedzieć, bo to się muszę wydawniczo dogadać, czy pojawi się trzeci „Dreszcz", który w zasadzie jest na ukończeniu, czy „Stany POPświadomości". Bardzo by mi zależało, żeby „Stany POPświadomości" pojawiły się tak, jak teraz pojawiali się „Chłopcy", czyli najpóźniej w okolicy Targów Krakowskich. I to najprawdopodobniej będą dwie książki. Jedna książka, która będzie podróżniczą i druga, która będzie zbiorem opowiadań, bo nie wciśniemy tego w jedną. To byłoby wielkie, wielkie tomiszcze, zwłaszcza, że w tej chwili walczymy także o ilość stron na fotoalbum. To nie mają być zdjęcia „a tu byliśmy, a tutaj coś tam". Kreska została poproszona i strasznie się na to ucieszyła, żeby przy pomocy swoich zdjęć i króciutkich opisów zbudować własną historię. I nad czymś takim teraz pracuje i walczymy o to, żeby tych zdjęć było w tej książce jak najwięcej. Więc na pewno byłoby to bardzo grube tomiszcze.
Tyle!
A. G.: Dzięki wielkie za rozmowę i powodzenia w realizacji wszystkich założonych projektów!
Godzina robi się późna, a jakaś pani wymęczonym głosem, odbijającym się echem od ogromnych przestrzeni wiecznie niezaspokojonych żądz konsumenckich, ogłasza nadchodzące zamknięcie centrum. Tymczasem przed Kubą jeszcze długa droga do domu. A następnego dnia... kolejne spotkanie z fanami.