Rezultaty wyszukiwania dla: Star Wars
Gizmos - premiera
Premiera Gizmos
Gizmos wydawnictwa Portal Games na licencji CMON debiutuje 21 listopada 2018!
Gizmos to sprytna gra wykorzystująca mechanikę budowania silniczka. Używać będziesz do tego energii w formie kulek pobieranych ze specjalnego podajnika. Zasilą one różne twoje wynalazki, generując punkty zwycięstwa. Dzięki nim prześcigniesz konkurencję w wyścigu o miano największego wynalazcy wystawy naukowej! W każdej kolejnej rozgrywce w Gizmos możesz konstruować zupełnie nowe maszyny, aby sprawdzić, jak bardzo szalone kombinacje możesz uzyskać!
Targi Gra i Zabawa - Festiwal Gramy
JEST CO ROBIĆ!
Kultowe gry, kreatywne zabawy, widowiskowi cosplayerzy, emocjonujące mistrzostwa, turnieje i konkursy. W sobotę 24 listopada w AMBEREXPO ruszają 7. Targi GRA I ZABAWA i 17. Trójmiejskie Spotkania z Grami Planszowymi FESTIWAL GRAMY. Swoją ofertę zaprezentują najbardziej liczący
się na polskim rynku producenci i dystrybutorzy gier i zabawek.
JEST W CO I O CO GRAĆ!
Sercem imprezy tradycyjnie będzie GRALNIA, gdzie można grać i testować ponad 2 tysiące gier: planszówek familijnych, imprezowych, strategicznych, science fiction, przygodowych, logicznych i karcianych. Do grania zapraszamy wszystkich - rodziny, przyjaciół, znajomych i nieznajomych. Chętni mogą wziąć udział w licznych turniejach - obowiązują wcześniejsze zapisy w WYPOŻYCZALNI. Na laureatów czekają super nagrody!
Proxima
Czy można dostawać wciąż kolejne szanse i popełniać identyczne błędy, znając konsekwencje swoich działań? Ludzie nie zawsze wyciągają wnioski z podjętych przez siebie kroków. Krocząc wciąż tą samą, wydeptaną ścieżką nie zastanawiają się nad możliwością zboczenia z kursu i obrania innej mniej oczywistej drogi. Pytanie ile jeszcze szans jesteśmy w stanie ot, tak wyrzucić do kosza i poddać się przed rozpoczęciem rozgrywki?
XXVII wiek. Ludzkość zamieszkuje coraz większe połacie przestrzeni kosmicznej, której przestrzeń wydaje się nieskończona. Kolejna z zamieszkałych przez nas planet powoli dąży do upadku, jaki spotkał Ziemię. Trawiące planetę wojny zmuszają mieszkańców do poszukiwań kolejnej przyjaznej przystani. To właśnie tak jawi się Proxima Centauri, wystarczy wyruszyć na nią z misją zasiedlającą i stworzyć na niej kolonie, mającą być nowym początkiem. Tyle że nikt za bardzo nie pali się do pomysłu zamieszkania na planecie, która jest niczym niebezpieczne, nieznane nikomu pustkowie. Wyprawa nie należy do tych przyjemnych, o czym wkrótce przekona się Yuri Jones i tysiąc innych kolonistów. Czy Proxima stanie się nowym Edenem i rozwiąże problem przeludnienia? Czy jej ciemna, spowita wieczną ciemnością strona nie okaże się niebezpieczna?
Nie myślałam, że tak szybko sięgnę po powieść z kosmosem w tle. Nie wiedziałam, że znów przepadnę w świecie tak realnym i prawdopodobnym, że aż przerażającym. Myślicie, że znacie wszystkie odpowiedzi, a kosmos nie stanowi dla was tajemnicy, sięgnijcie po Proximę.
Od pierwszych stron uderzy w was klimat powieści, w którym można wyczuć tajemnice, niepokój i realność. Choć fabuła została osadzona w odległej przyszłości to schemat, jaki został w niej rozrysowany, przerażająco przypomina nasze dzisiejsze działania, wszelkie próby poszukiwań nowych sposobów na nowe miejsca kolonizacji i usprawnianie techniki, a to wszystko pomieszane z konfliktami i wojnami trawiącymi ludzkie organizmy.
Do tej pory Stephen Baxter był częścią pisarskiego duetu tworzonego z już nieżyjącym Terrym Pratchett'em. Seria Długa Ziemia okazała się wrotami do dalszej pracy, tym razem bez mistrza. O dziwo Baxter nie tylko poradził sobie sam, a wręcz zadziwia warsztatem i pomysłem na fabułę.
Proxima podkreśla to, co w naszym zachowaniu złe, niepotrzebne i bezmyślne. Czas rozgrywania się akcji powieści jest dość odległy, a błędy i złe decyzje jakby te same. Baxter pokazuje czytelnikowi, że ludzkość wciąż będzie popełniać masę błędów, które będą prowadzić do zagłady bez względu na planetę, z której ludzie będą korzystać.
Yuri większość swojego życia był za hibernowany, teraz budzi się w koloni na Marsie i choć ma wrażenie, że to wciąż ta sama przeludniona Ziemia rzeczywistość jest całkiem inna. Jego i pozostałych „ochotników” można by porównać do mieszanki ciemnych typków zasilających więzienia. Nie mając wyjścia, będą musieli podjąć wyzwanie, które ma przynieść ratunek ludzkości, dając im w zamian pustkę, niebezpieczeństwo, trud i samotność.
Taka zbieranina jakże niedoskonałych osobników sprawia, że powieść nabiera innego wymiaru. To nie przesłodzona i bardziej wiarygodna opcja kolonizacji. Dzięki temu zróżnicowaniu całość pochłania się zaskakująco szybko. Poza kolonizacją powieść ta zawiera również część naukową, jednak nie ma się czego bać, gdyż nie jest to, nie zrozumiały naukowy „bełkot”, a całość napisano przystępnie i lekko.
Baxter stworzył powieść, która może nie jest mocno wybitna, jednak wyróżnia się dość mocno na tle powieść tego typu. Czytelnikowi zostaje przedstawiona wizja przyszłości, która nie jawi się kolorowo, jednak skrywa przesłanie, które długo nie da wam zapomnieć o powieści i zasieje w was ziarenko niepewności. Lekka i przystępnie napisana książka o możliwej wizji przyszłości i zakamarkach ludzkiej natury, która wciąga i jednocześnie nie przytłacza naukowym żargonem to świetny kąsek dla fanów science fiction.
Gizmos
Zbliża się Wielka Wystawa Naukowa!
Jesteście najbardziej błyskotliwymi wynalazcami swojego pokolenia, starającymi się stworzyć w przydomowych warsztatach najbardziej pomysłowe i efektywne machiny. Czy będziesz potrafił ujarzmić
różne formy energii i zbudować najlepszą kombinację machin, aby wyjść z tej rywalizacji zwycięsko i zdobyć nagrodę za pierwsze miejsce.
Paradoks
Dokładnie rok temu Fabryka Słów wydała pierwszy tom nowej trylogii Charlie Fletchera „Nadzór”, która okazała się całkiem przyjemną lekturą. Akcja umiejscowiona została w Londynie i Anglii wiktoriańskiej, a jej bohaterowie należący do Wolnego Bractwa do spraw Regulacji i Nadzoru Enigmatycznych Sytuacji Krytycznych i Ponadnaturalnych Obyczajów zmagali się z wieloma przeciwnościami losu. Co więcej Charlie Fletcher zmyślnie podsycając emocje, jak stary wyga, zakończył opowiadanie historii w takim memencie, że nie było po prostu możliwości, nie sięgnąć po kolejny tom.
„Paradoks” rozpoczyna się dokładnie w miejscu i czasie zakończenia fabuły tomu pierwszego. Charlie i Lucy trafili do terminu Nadzoru, jako nowy narybek i nadzieja na uzupełnienie Ręki, Sharp i panna Falk pogubili się w świecie luster, a Tamplebane nie odpuszcza i nadal knuje przeciw Nadzorowi. Wszystko jednak w tomie drugim nabiera tempa i rumieńców. Pod nieobecność pana Sharpa, który zaginął w lustrzanym świecie w poszukiwani ręki Sary, do siedziby na Wellclose Square dociera stara znajoma, Cait Sean ná Gaolaire, vanatrix, czyli nielicencjonowana łowczyni głów. Charlie trafia pod opiekę Hodge’a i Jeda, a Kowal ma oko na Lucy, której nie potrafi zaufać ze wzajemnością. Tamplebane planuje przy wsparciu synów, zemstę na Nadzorze, a Kowal czuje w kościach, że święci się coś niedobrego. Sara i Sharp w niepokojącym świecie luster spotykają lustrzaków i niejeden raz popadną w tarapaty, a i wiele tajemnic dzięki temu odkryją. A to jeszcze nie wszystko, Amos spotyka Zmorę, niestabilną psychicznie obdarzoną darem kobietę, z którą połączy go dziwna przyjaźń, równie dziwna, co niebezpieczna, tym bardziej, że zaprowadzi go ku drzwiom Mountfellona. A przecież poza światem Nadzoru są jeszcze przecież Sluagh, alpy, podmieńce i jeden przeuroczy golem.
W wywiadzie, jaki udzielił autor dla Secretum.pl określił swoją trylogię, cytując z resztą swoją żonę, jako wczesnowiktoriańskich X-Menów, a że z żonami nie należy się spierać, przyznajemy pani Fletcher całkowitą rację. Pomimo że rzeczywiście książka ma dużo ze współczesnej popkultury, to jednak nie byłaby ona tak wciągająco fantastyczna, gdyby nie bardzo dobry warsztat pisarski Charliego Fletchera. Autor stworzył świat bardzo bogaty zarówno w indywidualne postacie, które tworzą Bractwo, jak i wiktoriańską rzeczywistość na pograniczu dwóch światów; tego realnego i magicznego- mrocznego. Akcja całej powieści naszpikowana jest świetnymi, nie tyle zwrotami akcji, co twistami, są tak subtelnie przewrotne, że aż widzi się kpiarski uśmieszek autora.
„Paradoks” jest po prostu fantastycznie skonstruowany i z ogromną przyjemnością powróciłam do świata Nadzoru. Niestety autor pozostawia czytelnika w zawieszeniu, z jeszcze większym pragnieniem kontynuacji przygód Sary, Sharpa, Kowala, Kucharki, Hodge’a, Cait, Lucy, Charliego, Amosa i całej reszty, niż po pierwszym tomie. Teraz trzeba uzbroić się w cierpliwość i liczyć na „The Remnant”, tylko tyle pozostało.
Han Solo: Gwiezdne wojny - historie
Kiedy zapowiedziano “Hana Solo” na forum światowym aż zawrzało. Ten film zanim jeszcze powstał miał wielu przeciwników, zapowiadano wielką klapę i grzmiano, że świętości ruszać się nie powinno. Han Solo to wszak postać kultowa, wielbiona, ale ma już swoją twarz i to nie byle jaką, bo samego Harrisona Forda. Sama, przyznaję się do bycia jego wielką fanką. Fordowy Han Solo, Indiana Jones, czy Porucznik Deckard... tak, to są właśnie filmy z mojego dzieciństwa, mówiąc brzydko “zajeżdżane” na starym jak dinozaury VHSie. Choć kasety już kolor potrafiły gubić, choć muzyka bardziej grzmiała niż brzmiała.... to do dziś mogę cytować z pamięci większość dialogów z tych pozycji. Dlatego tak trudno było mi nawet przyzwyczaić się i w ogóle znieść koncepcję, że ktoś może śmieć Harrisona zastąpić i próbować być nowym Hanem. Usiadłam więc do tego filmu przyznaję, że z jakimś wewnętrznym oporem i bardzo sceptycznie, nie spodziewając się za wiele.
Dawno dawno temu w odległej galaktyce żył sobie młody awanturnik, który marzył by zostać pilotem i mieć swój własny statek, aby wyrwać się ze swojego marnego życia i zwiedzić ze swoją dziewczyną galaktykę. Brzmi jak banał, ale to są Gwiezdne Wojny - im się takie rzeczy wybacza. Uciec udaje się tylko jemu, jego ukochana pozostaje na planecie, a Han obiecuje sobie i wszystkim widzom, że po nią wróci i ją uratuje. Los jak to los oczywiście młodemu średnio sprzyja i trafia nasz biedak na front, ale nie jako pilot, ino jako mięso armatnie, by szerzyć pokój w wykonaniu Imperium. Tam w przytulnej, ale lekko błotnej dziurze, poznaje Chewbaccę i tak rodzi się wielka przyjaźń, utrwalona późniejszą cudowną sceną ze wspólnym prysznicem... Tak. Ten film choćby dla tej sceny jest wart obejrzenia.
“Han Solo” to tak naprawdę nieprzerwana akcja, pościgi i wyścigi z czasem. To też potwierdzenie teorii, że jak ma coś się nie udać, to się oczywiście nie uda i to jeszcze z takim przytupem i pierdut, że ojej. W polskich kinach, jak wiadomo był puszczany z dubbingiem, więc choćby to już sugeruje dla jakiego widza jest on między innymi skierowany. Ale, bynajmniej film nie jest, ani słodki ani cukierkowy. Reżyser Ron Howard zdecydował się pokazać nam tę ciemną stronę galaktyki - brudne zakamarki ulic, gdzie żyją zmuszane do kradzieży dzieci, niewolnicze kopalnie, czy mafijny półświatek, gdzie karą za nie wykonanie zadania jest wbicie czegoś ostrego w coś miękkiego, często kilkakrotnie. To na pewno działa na plus tej produkcji.
Kolejną sprawą zapewne jest obsada. Absolutnie przyznaję, że Donald Glover grający Lando Calrissiana przyćmił prawie całą resztę ekipy z jednym wyjątkiem... Paul Bettany pojawiający się na ekranie AŻ dwa razy kradnie moim zdaniem cały film dla siebie. Z resztą ten aktor cudownie odnajduje się w rolach mniej lub bardziej czarujących psychopatów, a Dryden Vos - gangster i przywódca Szkarłatnego Świtu, to postać jakby stworzona idealnie pod niego. Do tego dodajmy jeszcze Woody’ego Harrelsona i epizodyczną Thandie Newton i naprawdę jest co oglądać no i na czym oko zawiesić - Emilia Clarke. Jedynie grający Hana Solo Alden Ehrenreich... Choć to nie jest Harrison Ford to widać, że jego następca, choć chronologicznie trzeba by go nazwać paradoksalnie poprzednikiem, naprawdę się stara naśladować pierwowzór i mniej lub bardziej mu to wychodzi. Ale doceniam.
Film obejrzałam dwukrotnie, raz z napisami raz z dubbingiem i przyznaję, że to nie jest złe kino akcji. Może nie bawiłam się na nim tak dobrze jak na “Ostatnim Jedi” gdzie przechichotałam i przesmarkałam prawie cały film, ale jednak warto było na niego poświęcić te kilka godzin życia. Zapewne będę też do niego co pewien czas wracać. Bo, drogie Panie, bądźmy szczere... większość z nas ma słabość do niegrzecznych, ale za razem czarujących chłopców. Takich, co to w oczy zajrzą głęboko, by dostrzec naszą duszę, a przy okazji zwiną zegarek z ręki. Takim jesteśmy w stanie wybaczyć wiele, za takimi polecimy i na kraniec galaktyki w te słynne 11 parseków. I dla takich właśnie zasiadamy w kinie czy przed telewizorem... nawet jeżeli nie są Harrisonem Fordem.
- Kocham Cię
- Wiem.
Rick i Morty, tom 1
Wydawnictwo Egmont rozpoczyna wydawanie humorystycznej, bestsellerowej serii komiksów Rick and Morty o zdarzeniach z życia pewnej dość nietypowej rodziny. To pełne absurdu, czarnego humoru i zaskakujących zwrotów akcji historie oparte o serial animowany o tym samym tytule. Słynnych bohaterów stworzyli Dan Harmon i Justin Roiland. Pierwszy tom w kolekcji trafił do sprzedaży 17 października br., do końca roku ukaże się jeszcze jeden album. W przygotowaniu kolejne tomy.
Alyssa i czary
Nie jestem ogromną fanką „Alicji w Krainie Czarów” i nie znam tej książki na pamięć jak niektórzy moi znajomi. Uwielbiam jednak zabawę z literacką tradycją i właśnie dlatego z ogromnymi nadziejami sięgnęłam po „Alyssę i czary” autorstwa A. G. Howard. Zielono-czerwona okładka, trochę niepokojąca i bez tandetnego mroku, tylko zwiększa oczekiwania wobec tekstu, który, jak głosi zapowiedź, ma opowiadać o losach współczesnej Alicji.
Alyssa Gardner jest zwykłą nastolatką. A właściwie byłaby, gdyby nie fakt, że od dzieciństwa słyszy głosy owadów i roślin. Z wiekiem urojenia przybierają na sile i Alyssa obawia się, że skończy jak jej matka, zamknięta w zakładzie psychiatrycznym i ze stale zwiększanymi dawkami leków uspokajających. Jej strach wydaje się rozumieć tylko najlepszy przyjaciel, Jeb, lecz i on ostatnio zachowuje się dziwnie i bardziej niż Alyssa obchodzi go jej szkolna rywalka. Dziewczyna czuje się osamotniona, a na dodatek podczas jednej z wizyt u matki dokonuje odkrycia: nie dość, że naprawdę jest potomkinią pierwowzoru Alicji z Krainy Czarów, to jeszcze może odmienić losy rodziny, naprawiając błędy prapraprababki. Na szali jest jej własne zdrowie psychiczne oraz życie ukochanej, wyniszczonej chorobą matki, więc Alyssa bez wahania rusza do innego świata, by zmienić bieg historii. Towarzyszy jej Jeb, ale czy dwoje nastolatków jest w stanie zrobić to, czego nie dokonała jedna z najbardziej znanych bohaterek literackich?
„Alyssa i czary” miała być powieścią inteligentnie łączącą zabawę klasyką z typowymi cechami literatury young adult. Tylko że moim zdaniem nie do końca to autorce wyszło. Owszem, współczesna Kraina Czarów jest odpowiednio mroczna, absurdalna i rządzona pokrętną logiką, a będący przewodnikiem po niej Morpheus, wypada znakomicie niejednoznacznie. To, co z początku irytujące bezsensowne, okazuje się rozsądnie wyjaśnione, a i język opisu Krainy Czarów łączy tajemniczość, mrok i slang młodzieżowy. Jednak o ile ta część eksperymentu się udała, o tyle mam ogromne zastrzeżenia do samej postaci Alyssy i jej codziennego życia. Główna bohaterka jest zwyczajnie nudna i pozbawiona charakteru – niemalże nie kreuje wydarzeń, tylko daje się nieść ich biegowi, nie ma interesujących przemyśleń, a gdybym miała ją opisać, mogłabym wspomnieć chyba tylko o niebieskich dredach. Notabene, obraz bohaterki, jaki kreuje Howard, nijak nie pasuje do portretu na okładce, a szkoda. W każdym razie Alyssie trudno kibicować, bo mimo że autorka stara się ukazać ją jako postać nieprzeciętną, to owa nieprzeciętność sprowadza się do deklaracji, które nie znajdują pokrycia w działaniach i myślach bohaterki. Życie Alyssy w realnym świecie opiera się natomiast na wykorzystaniu kilku klisz: dziewczyny-kumpelki, półsieroty zaniedbanej przez zajętego ojca, szkolnych rywalek, z których jedna jest protagonistką, a ta druga jest zła ponieważ jest zła... Najgorszą kliszą zaś jest przedstawienie szpitala psychiatrycznego, który ewidentnie wycięto z dziewiętnastego wieku i wklejono w dwudziesty pierwszy. Lekarze-sadyści, końskie dawki leków uspokajających, jako odpowiedź na wszystko, elektrowstrząsy. Licentia poetica istnieje i ma się dobrze, ale powielanie tej szkodliwej kliszy, zwłaszcza w powieści młodzieżowej – która z definicji ma kształtować młode umysły – może mieć opłakane skutki dla czytelników, którzy potrzebują pomocy psychiatrycznej, a po lekturze będą się jej bali. Autorka wyraźnie nie pomyślała o konsekwencjach i wybrała utarty schemat, dzięki któremu mogła popchnąć naprzód wydarzenia. To chyba największy zgrzyt w warstwie fabularnej.
Problematyczne jest też tłumaczenie. Z jednej strony chylę czoła przed poradzeniem sobie z językiem „Alicji w Krainie Czarów”, nawiązaniem do tradycji polskich przekładów tego dzieła i jednoczesnym własnym udziałem w postaci udanych tłumaczeń pojęć i nazw wprowadzonych przez samą Howard. Z drugiej strony – tłumaczący „Alyssę i czary” Janusz Maćczak potknął się na o wiele prostszych do przetłumaczenia fragmentach. Cała „realistyczna” część książki cierpi na zbytnią pretensjonalność języka, poza tym pojawiają się dziwne kalki z angielskiego, na przykład gdy w chwili złości główna bohaterka krzyczy... „Gówno!”.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i autorka, i tłumacz, i zespół redakcyjny, tak bardzo starali się dopracować część książki ściśle związaną z dziełem Lewisa Carrolla, że na resztę tekstu nie wystarczyło już czasu i mocy przerobowych. A szkoda. Mogło być bardzo dobrze, jest tak sobie. Zagorzali fani „Alicji w Krainie Czarów” mogą czuć się usatysfakcjonowani, reszta czyta na własną odpowiedzialność. „Alyssa i czary” nie jest książką fatalną, ale pozostaje po niej niedosyt i rozczarowanie.
Immersja
“Immersja” Erica Pol zapowiadała się nieźle. Ponad 500 stron opowieści o przyszłości, w której technika ułatwia życie w stopniu rozleniwiającym i wizja świata gier, gdzie ci na wskroś rozpieszczeni ludzie trafiają w świat kultury minojskiej i mierzą się ze światem starożytnym. Prawda, że marzenie dla wielbicieli fantastyki. Z nadzieją na solidny kawał literatury, nie mogłam doczekać się mojego egzemplarza. I właśnie to oczekiwanie spotęgowało moje rozczarowanie całością.
Książka jest po prostu nudna. Opowieść, która zapowiadała się na historię doskonałą, brutalnie mówiąc - zieje nudą. Nadmiar opisów postaci, krajobrazów, bez absolutnie większego uzasadnienia dla całości, starożytna feministka - wojowniczka, para lesbijek i rozterki kogo bohater kocha bardziej - zupełnie żywą partnerkę, czy też wirtualnego awatara innej kobiety, sprawiło, że już po stu stronach lektury miałam ochotę odłożyć książkę na półkę i obserwować, czy za lat parę sięgną po nią moje córki i czy doczytają. Gdy w okolicach strony dwusetnej akcja zaczęła się rozkręcać, nie było już szansy na uratowanie wrażenia. Nie porwały ani czasy antyczne, w których toczy się gra, ani intrygi czasów współczesnych bohaterom. Z poczucia obowiązku dobrnęłam do końca. Z pełną świadomością, że po część drugą nie sięgnę.
Szkoda. Być może to po prostu książka adresowana do młodszych czytelników. A może po prostu autor starał się za bardzo. Bo naprawdę nie można zarzucić autorowi braków w warsztacie. Piękna polszczyzna, dbałość o dobór słów, szacunek do słowa pisanego i czytelnika. Tyle tylko, że często tak już bywa, że mniej znaczy więcej. Wystarczyło podkręcić tempo, ukrócić opisy i ... byłoby naprawdę nieźle.
Star Wars. Phasma
Jako zdeklarowany fan Gwiezdnych Wojen z lekkim przerażeniem stwierdzam, że jakoś nigdy nie miałam tyle samozaparcia, by przebijać się przez tę całą literaturę zatwierdzoną przez kanon. Kilka pozycji przeczytałam - m.in wyśmienite “Cienie Imperium” Steve’a Perry’ego, ale przyznaję się, że te z grubsza licząc 11 parseków pozycji, mnie po prostu przeraża i zawsze odkładam to na “kiedy indziej - może na emeryturze”. Jednak “Phasmie” Delilah S. Dawson po prostu nie mogłam się oprzeć, ponieważ tytułowa bohaterka jest jedną z najbardziej tajemniczych postaci, jakie pojawiły się w ostatnich ekranizacjach. Oczekiwałam po tej pozycji wyjaśnienia zagadki Kapitan i trzeba przyznać, że moja ciekawość została całkowicie zaspokojona, a na samą Phasmę, już nigdy nie spojrzę z jakąkolwiek sympatią i całkowicie jestem wstanie zrozumieć Finna nienawiść do niej .
Sama powieść ma konstrukcje szkatułkową i o historii oraz losach Phasmy dowiadujemy się z drugiej, lekko torturowanej, ręki Vi Moradi, szpiega Ruchu Oporu. Kapitan Kardynał, zazdrosny o Phasmę - pomimo że sam wiedział, ile ma z nią wspólnego - czuł się doskonalszym dziełem nieżyjącego Brendola Huxa. Phasma nie tylko odebrała mu połowę jego pracy i przejęła szkolenie starszych rekrutów, ale co chyba najważniejsze, zastąpiła go na miejscu Osobistego Strażnika Brendola, którego Kardynał uważał prawie za ojca i wielbił ponad wszystko. Kiedy w jego ręce wpada Vi, przesłuchuje ją w tajemnicy, aby dowiedzieć się o Phasmie brudnych sekretów i pozbyć się jej na zawsze z szeregów Najwyższego Porządku. Bo trzeba przyznać, że Kardynał, jak mało kto, wierzy w Najwyższy Porządek i jego “ideały”, a Phasmę traktuje jak nowotwór, którego należy się jak najszybciej pozbyć. To czego dowiadujemy się o Pani Kapitan, do czego jest zdolna i w jaki sposób zdobyła swoją słynną chromowaną zbroję, sprawia, że na pewno nie jest to osoba, z którą poszłabym na kawę i ploteczki :) Niemniej na pewno jest fascynująca, choć nie chciałabym ją spotkać w ciemnej uliczce. Jej konsekwencja w docieraniu do celu po stosach trupów na pewno robi wrażenie. Trudno tu też mówić o jakieś przemianie samej Phasmy... ta kobieta zawsze wiedziała czego chce i do czego dąży, wszelkimi sposobami. Na pewno należy jej się bać... a sama lektura “Phasmy” potwierdza to tylko w 100%.
Już w “Przebudzeniu Mocy” mieliśmy okazję się przekonać dzięki wspomnianemu przeze mnie wcześniej Finnowi, że pod hełmem i zbroją szturmowca jest prawdziwa istota ludzka, która ma swoją historię, swoje poglądy i marzenia. I właśnie postać Kardynała, który pomimo lat propagandy i prania mózgu nadal zachował w sercu zwykłą ludzką przyzwoitość, jest chyba najważniejsza w całej tej opowieści zwłaszcza w opozycji do samej Phasmy. Na pewno z przyjemnością dowiedziałabym się o jego dalszych losach i o tym czy jego postrzeganie Najwyższego Porządku przejdzie przemianę czy nadal pozostanie tym słodkim naiwniakiem. Naprawdę szkoda by było takiej fajnej postaci, bo jest świetnie wykreowana i daje wiele fabularnych możliwości. Najważniejsze jest, by zawsze pamiętać, że nikogo nie wolno lekceważyć zwłaszcza osób zdesperowanych i zdolnych do największych poświęceń w imię “idei”.
“Phasma” na pewno odchodzi lekko od świata, jaki miałam dotychczas możliwość zakosztować, dzięki Gwiezdnym Wojnom. Rodzinna planeta Phasmy, to nie sterylna piękna połać ziemi, ale miejsce, gdzie, by przeżyć ludzie są zdolni do wielkich poświęceń i zapomnienia o przyzwoitości. Gdzie mięso to po prostu mięso, które można zjeść, a ludzie nie giną od sterylnych blasterów bez krwi i na miejscu. Gdzie każda kropla wody jest na wagę złota i szkoda jej nawet na łzy. Przeżycie ponad wszystko - ponad sentymenty i tematy tabu. I gdzie, podobnie jak w Australii, wszystko chce Cię zabić.
Książkę można bez problemu polecić nie tylko wielkim fanom Gwiezdnych Wojen, choć tych jak sądzę nie trzeba będzie zachęcać, ale także i tym, którym tak jak mnie zafascynowała postać tej silnej tajemniczej kobiety. Jej historia, choć trochę sztampowa, nie odbiega jakościowo od żadnej innej i bez problemu można czytać “Phasmę” osobno nie sięgając po jakieś inne pozycje z tej serii. Jest to bardzo ciekawie i dobrze napisany “One Shot”, choć osobiście liczę na więcej - głównie ze względu na postać Kardynała. Co ciekawe to pierwsza wydana w Polsce książka tej autorki, a przeglądając jej dorobek stwierdzam, że z przyjemnością przeczytałabym też i inne pozycje.