październik 03, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Ram V

poniedziałek, 04 sierpień 2014 21:37

Marek Ścieszek - Cmentarna opowieść

Wyraźny chrzęst wyrwał z otępienia postać, kryjącą się w cieniu muru, tuż obok cmentarnej bramy. Sprawił, że w lśniących w mroku oczach pojawił się błysk czujności, dłonie zaś mocniej zacisnęły się na trzonku grabi. Wychyliwszy się poza pas ciemności, postać przybrała wygląd przygarbionego mężczyzny. Człowiek ów zerknął ostrożnie pomiędzy żelaznymi prętami spajającymi bramę w całość, ale nie dojrzał nikogo. Drogę spowijał srebrny blask księżyca. Mimo nocy, doskonale widoczne były toporne bryły okolicznych budynków oraz jaśniejąca srebrzyście asfaltowa wstęga – pusta i cicha jak daleko sięgał ludzki wzrok. Mimo to mężczyzna nie pozwolił się zwieść. Dźwięk sprzed kilku sekund rozbrzmiał naprawdę.
Czyżby? Może to tylko wyobraźnia, zamroczona wypitym tego dnia alkoholem, sprawiła, że usłyszał coś, co w rzeczywistości nie miało miejsca?

Pewnie tak się właśnie miały sprawy.
Mężczyzna powoli się wycofał i przywarł plecami do zimnego kamiennego muru. Westchnął. Zamknął oczy. Chwilę później znów je otworzył. Czoło, naznaczone doświadczeniem wielu przeżytych lat, przeorała głęboka bruzda zdumienia.
Właściwie co on tu robił? Dlaczego, jak kto głupi, z grabiami w garści przywlókł się na cmentarz, nie bacząc na zimny jesienny wiatr? Dlaczego opuścił ciepłą knajpkę, zostawiając na stole kufel z niedopitym piwem?

Mężczyzna spojrzał w rozgwieżdżone, jedynie tu i ówdzie spowite ciemnymi chmurami niebo. Zerknął lękliwie na setki kształtów za plecami, po czym opuścił głowę i zobaczył trzymane w dłoniach grabie. Pamięć natychmiast zadziałała, czoło wygładziło się. No tak.
– Sukinsyny! – warknął, plując słodką od trunków o wielu smakach śliną.
Nie przyszedł tu bez powodu. I nie odejdzie, dopóki nie dokończy tego, co sobie zaplanował.
– Nędzne, parszywe sukinsyny! Pokażę wam, kto tu rządzi.
Parka łobuzów, smarków ledwie podrosłych na tyle, aby w sklepie móc kupić fajki. Właściwie, czym im się naraził? Cóż takiego powiedział? Zaledwie po kilkudziesięciu minutach nie potrafił już sobie przypomnieć. Chyba nic, co by było warte aż tak wielkiego hałasu, wrzasków, gróźb mordobicia. Pamięcią sięgał jedynie do tego etapu rozróby, kiedy go przepędzali. O tak, to zapamiętał dokładnie. Wygnali go z ciepłej, wygodnej knajpki. Zagrozili, że lepiej, aby więcej się tam nie pojawiał bo skończy się to dla niego bardzo paskudnie.
No cóż. Ma dla obu przykrą wiadomość. Zobaczą go! Tylko, że to nie dla niego dzisiejsza noc skończy się paskudnie. Jezu Chryste, nie dla niego!
Mężczyzna bojowo potrząsnął grabiami.
– Ja tu rządzę – wymamrotał pod nosem. – To moja wieś.
Póki co, nie wiedział jeszcze, co im zrobi. Może wyskoczy z nagła kiedy będą przechodzić po drugiej strony bramy – a że miał na oku jedyną drogę, którą będą zmuszeni wracać, było bardziej niż pewne, że się pojawią – i kilkoma celnymi uderzeniami wybije im z łbów brak szacunku do starszych? A może...
Wargi mężczyzny wykrzywił radosny grymas.
Może wystarczy, że bardzo powoli otworzy bramę – jest stara i już teraz może sobie wyobrazić dźwięk, jaki wydobędzie się z zawiasów – wyskoczy na drogę i zacznie krzesać grabiami skry na asfalcie. Skrzyp zawiasów, ciemna sylwetka wyłaniająca się bez ostrzeżenia zza bramy cmentarza, snop iskier, wszystko to powinno napędzić szczeniakom nielichego pietra. O słodki Jezu, chyba właśnie tak uczyni!
Przenikliwy dźwięk sprawił, że mężczyzna w jednej chwili zamarł w kamienny obelisk. Metaliczny, chrzęszczący, w istocie przypominał echo czyichś kroków, ale coś w nim było cholernie nie w porządku. Nie rozbrzmiał zza bramy, lecz z głębi cmentarza, gdzieś spoza przyczajonego mężczyzny.
Paniczna trwoga podniosła resztki włosów na doświadczonej wieloma latami głowie właściciela grabi. Lęk irracjonalny, bo przecież, będąc jeszcze dzieckiem, mężczyzna przestał wierzyć w duchy, wampiry i czarownice. Cholera, już jako siedmioletni smarkacz nie dawał wiary usiłującym przekonać go rodzicom, że prezenty pod choinką zostawia Święty Mikołaj, zaś wymianą pochowanych pod poduszką mleczaków na pieniądze trudni się niejaka wróżka Zębatka. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i wlepił spojrzenie w ciemność, wzbogaconą widokiem łatwo rozpoznawalnych kształtów. Patrzył długo, jednak pomiędzy rzędami grobowców nie dostrzegł najlżejszego ruchu.
A jednak coś się tam musiało kryć, wydając co jakiś czas znajomo brzmiące dźwięki. Mężczyzna wiedział doskonale, w czym rzecz. Taki odgłos mogły wydawać wyłącznie ludzkie stopy, stawiane ostrożnie na wysypanej gęstym grysem alejce.

Nagłe podejrzenie rozszerzyło źrenice przytulonego do muru człowieka. Jeżeli dwójka wspomnianych łobuzów śledziła go po wyjściu z knajpy? Jeżeli widzieli jak wraca do domu, potem przekrada się ciemnymi uliczkami w kierunku cmentarza, uzbrojony w grabie i niebezpieczny? I jeżeli nie on ich, lecz oni jego osaczali właśnie od tyłu, usiłując zakończyć, co zaczęli pośród stolików, dymiących popielniczek i nie opróżnionych kufli z piwem?
Uczucie głębokie jak szyb kopalni zalało umysł mężczyzny. Była to okropna, rozgrzewająca krew do stanu wrzenia wściekłość.
– Sukinsyny – wydyszał po raz kolejny, zgrzytając zębami. – Niedoczekanie wasze.
Przestrzeń pomiędzy murem a rzędem najbliższych mogił stanowił blisko pięciometrowej szerokości, podświetlony blaskiem miesiąca, pas przystrzyżonej trawy. Jednak wzdłuż samego muru zalegał cień. Można było, kryjąc się przed niepowołanymi oczyma, obejść cały cmentarz dookoła, odbywając trwający około kwadransa spacer. Mężczyzna począł się skradać, zataczając się z lekka, utrzymując jednak stabilność dzięki grabiom, którymi się podpierał. Pomimo piwnego szumu pomiędzy uszami, szelesty od strony grobów zadziwiały go wyrazistością. Jeśli do tej pory miał wątpliwości, teraz się ich wyzbył.
Pomiędzy starym grobowcem a świeżo postawionym drewnianym krzyżem ktoś stał. Czarny kształt – bez wątpienia ludzki.
Mężczyzna przywarł do pnia rosnącej przy murze lipy. Zamrugał powiekami i sapnął w poirytowaniu. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą ktoś stał, teraz nikogo nie było. Ale chrzęst kroków docierał do niego nieprzerwanie, o tak. Prócz tego metaliczne postukiwanie. Łotry. Bawili się jego kosztem, stukając czymś w marmur.
Wściekłość pęczniała w mężczyźnie, niczym gotowana we wrzątku kasza. Czuł, że jeśli nie zaczerpnie kilku głębokich oddechów, nie uspokoi bicia serca, najprawdopodobniej za chwilę wybiegnie na środek cmentarza i zacznie walić grabiami, nie bacząc w co, byle bić. Odetchnął raz i drugi, tłumiąc w sobie chęć radosnego omłotu.
Wznowił krok. Po to jedynie, aby już po kilku metrach ponownie się zatrzymać.
Pośród rzędów mijanych mogił dostrzegł dziwną nieregularność. W srebrnej księżycowej poświacie coś zakłócało wizualny rytm pomników, kalało równość odstępów. Trudno jednak było mężczyźnie określić, na czym miałoby polegać dostrzeżone zakłócenie.
Mógł zrzucić to na karb niepełnej sprawności wszystkich zmysłów. Mógł. Nie uczynił tego jednak. Chwilę pomedytował, kołysząc się na drżących nogach. Nie dostrzegłszy nikogo, postanowił opuścić bezpieczny cień przy murze.

Chyłkiem, pochylony nieco, mężczyzna przebiegł kilka metrów dzielących go od pierwszego rzędu nagrobków. Przystanął. Tutaj, pośród marmurowego lasu płyt i krzyży, zawładnął nim dziwny niepokój. Niezwykły, bo przecież cóż mogło tu człowieka spotkać? A jednak mężczyzna nie potrafił pozbyć się drżenia. Mrucząc pod nosem, obrał azymut na widoczną nieco wyraźniej, mimo to wciąż stanowiącą dlań zagadkę, nieregularność.
Rozpraszały go rozsiane po całym cmentarzu światełka płonących zniczy – symbolu ludzkiej pamięci. Światła pogłębiały nierealność sytuacji, w jakiej mimowolny tropiciel się znalazł. Idąc odwracał wzrok od zniczy, starał się również nie patrzeć na napisy, aby przypadkiem nie spojrzeć na któryś z licznych medalionów. Trudno by mu było zachować pozór pewności siebie pod spojrzeniem oczu ludzi, którzy odeszli. Widok upiornie bladych lic najprawdopodobniej by sprawił, że mężczyzna zwiałby stąd nie bacząc już na nic.
Od celu dzieliło go ledwie dziesięć, do piętnastu kroków, gdy tuż obok, nie dalej jak metr na prawo rozbrzmiał, niczym wystrzał z karabinu, nagły dźwięk. Serce mężczyzny wykonało gwałtowny podskok i uwięzło w gardle. Z ust wydarł się bezwiedny jęk przerażenia. Grabie zakreśliły zamaszysty łuk i z hałasem zdolnym wskrzesić umarłego uderzyły w nagrobny marmur, odtrącając spory fragment.
Mężczyzna spojrzał w dół, ku przywiędłym pelargoniom oraz zniczom. Dopiero kiedy zobaczył źródło hałasu sprzed kilku sekund, zrozumiał. Parsknął przerażonym śmiechem. Obok, na czarnej marmurowej płycie, kopcąc z lekka, żarzył się knot znicza. Sam znicz spoczywał na boku, pęknięty, martwy jak ciało tego, dla którego nieśmiertelnej duszy go postawiono.
– To tylko znicz – mruknął mężczyzna, kiedy już minęła wesołość. – Eksplodował. Stąd brzęk.
Niewiele brakowało, by zapomniał o przyczynie, która go zaprowadziła w towarzystwo śpiących snem wiecznym. Podjął ostrożny marsz, mimo wszystko wciąż drżąc. Strachy sprzed minuty miały dobrą stronę – mężczyzna dałby łeb urwać teściowej, że w ciągu kilku strasznych sekund wytrzeźwiał.
Doskonale, że tak się stało, bo trzeźwość była mu potrzebna do tego, aby należycie ocenić czego ledwie kilka kroków później stał się mimowolnym świadkiem.
Nieregularności pośród grobowców niestety nie wyśnił. Nie była to wizja jego udręczonej alkoholem imaginacji. Arytmię cmentarnego porządku stanowiła przechylona na bok płyta nagrobna, zwały rozrzuconej ziemi oraz czarna dziura wykopana bezpośrednio w miejscu, w którym powinien znajdować się kopiec. Dziura była nieduża, w zasadzie całkiem mała, ale i tak zdumiewająco realna. Nie istniały najmniejsze wątpliwości, w jakim celu została wydrążona.
Mężczyzna stał jak urzeczony, nie potrafiąc uwierzyć, że postrzega właściwie. Że nie śni. Jego głos, kiedy rozbrzmiał pośród zwykłych cmentarnych dźwięków, drżał jak w febrze:
– Co tu się, do jasnej cholery, wyprawia?
Dziwne pytanie, uświadomił sobie. To oni, para opryszków. Wiedząc, że na nich czeka, zbezcześcili czyjś grób. Być może po to, aby winę zrzucić na niego, a może chcąc go przestraszyć. No cóż. Jeśli sądzili, że tak łatwo jest wywołać w nim strach, byli w grubym błędzie. Za chwilę im to wyjaśni, długo i dokładnie. A kiedy się zmęczy, odsapnie i zacznie wyjaśnianie od początku.
Palce prawej dłoni silniej zacisnęły się na trzonku grabi. Mężczyzna rozejrzał się, starając się wypatrzyć jakiekolwiek oznaki ruchu. Słyszał ich doskonale. Szuranie dochodziło z kilku stron jednocześnie; mogło to oznaczać, że przeciwników było więcej.
To nic. Poradzi sobie z wszystkimi. Będzie wyłapywał ich po kolei i trzonkiem od grabi wytrzepywał z durnych łbów kretyńskie, bezbożne pomysły profanowania miejsc spoczynku tych, którzy odeszli.
Złość sprawiła, że oddech mężczyzny począł się rwać. W źrenicach coś się skrzyło złowrogo.
– Hej, gnoje! – wrzasnął strasznym głosem. – Gdzie jesteście? Pokażcie się!
W odpowiedzi dobiegł go dość głośny chrzęst. Mężczyzna drgnął gwałtownie. Kątem oka dostrzegł ruch. W jednej chwili podjął decyzję. Ruszył biegiem pomiędzy grobami, grabie trzymając jak najwyżej, aby nie walić nimi o marmurowe krzyże i płyty. Biegł aż się zasapał, wówczas stanął, ciężko dysząc.
Szumiało mu w głowie. Czuł dziwne oszołomienie. Przyzwyczajony do picia, ale nieprzyzwyczajony do wysiłku, bardzo szybko się zmęczył. Teraz sam mógłby się stać celem ataku – osłabiony, trzęsący się ze zmęczenia, czujący jak serce huczy głośno w piersiach. Identycznie mogłaby dudnić ziemia, zrzucana łopatami na wieko trumny.
Porównanie sprawiło, że wstrząsnął nim dreszcz.
– Gnoje – zamruczał pod nosem, oddychając ciężko. – Nędzne sukinsyny.
Coś kazało mu zerknąć nieco w bok. Mężczyzna spojrzał i wstrzymał oddech, zaś serce na kilka sekund wstrzymało mozolną wieloletnią pracę.
Skubańcy, zrobili to samo z więcej niż jednym grobowcem. Musiało ich być naprawdę wielu. Może nawet dziesięciu złośliwych, robiących sobie z niego żarty szczeniaków. Dwojgu chyba nie udałoby się niemal pod samym bokiem przeciwnika zsunąć ciężkie płyty i wykopać tak głębokie doły. Może powinien dać sobie spokój, dopóki jeszcze nie poszli na całość? Dwóch, nawet czterech nędznych gnoi, nie stanowiło dlań większego problemu, ale z całą gromadą wolał nie zadzierać.
Nie zwlekając, mężczyzna ruszył w kierunku widniejącej nieco ponad sto metrów od niego bramy, rzucając tylko co jakiś czas nerwowe spojrzenia na boki. Wciąż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie był tu sam, że dobiegające go nieprzerwanie z kilkunastu kierunków chrzęsty nie brały się znikąd. Teraz bojowy nastrój opuścił go, niczym powietrze przebitą dętkę. Zdecydowanie zamarzył o jak najrychlejszym dotarciu do ulicy, skąd do domu miał już rzut beretem.
Kiedy do bramy pozostawało niespełna pięćdziesiąt metrów, mężczyzna przyspieszył. Chrzęsty przybrały na sile. Zwiększył prędkość również z innego powodu. Od pewnego czasu zaczął dostrzegać poruszające się cienie. W rzeczy samej, przeciwników nie było dwóch, ani nawet pięciu. Rozglądając się w pośpiechu, mężczyzna zdołał naliczyć blisko tuzin poruszających się ciemnych sylwetek. Pieprzeni gówniarze! O tej porze powinni już dawno spać, a nie wałęsać się po cmentarzach niczym zgraja pokutujących dusz.
Wielu zachowywało się dziwnie. Bardzo dziwnie. Zdawali się nawet go nie zauważać, snując się jedynie pomiędzy grobami. Przypominali mocno spóźnionych wiernych, odwiedzających miejsca spoczynku zmarłych. Tylko, że do pierwszego listopada brakowało jeszcze półtora miesiąca, a i pora zdecydowanie nie sprzyjała odwiedzinom.
Kilka cieni wyraźnie kierowało się w stronę mężczyzny, widać to było jak na dłoni. Czynili to jednak bez przekonania, jak gdyby nie zależało im na dogonieniu go. Zamierzał skorzystać z ich opieszałości. Teraz już niemal biegł.

Mimo wszystko zdumiewała go ich mnogość. Ilu mogło być? Ciemne sylwetki dostrzegał niemal wszędzie, wałęsające się jak cmentarz długi i szeroki, zdające się nawet w tej swojej nieporadności obijać o grobowce. Czy naprawdę chciało im się aż tak fatygować dla jednego przeciwnika?
Coś mu w tym wszystkim diabelnie nie pasowało. Dla czystego spokoju lepiej stąd zniknąć, dopóki istnieje po temu nadzieja.
Mężczyzna zerknął w dół, na puste dłonie. Grabie. Gdzieś po drodze musiał je zgubić. Ha! Mała strata. Rano wróci i poszuka zguby. Teraz nie było na to czasu.
Wybiegł z ostatniego rzędu grobowców na alejkę. Od bramy dzieliło go nie więcej, jak siedem, osiem metrów. Była lekko uchylona. Wystarczyło podbiec i prześlizgnąć się pomiędzy żelaznymi prętami a murem. Niewielki wysiłek. A jednak coś nakazało mężczyźnie zatrzymać się na samym progu do wolności. Była to wyłaniająca się z cienia muru ludzka postać.
Kołysząc się jakby również miał już nieco w czubie, nieznajomy stanął zaledwie cztery metry od skamieniałego mężczyzny. Jego twarz nikła w mroku. Przyczynę mogła stanowić noc, cień muru i lipy, ale również pochylona do przodu głowa nieznajomego. Mężczyzna obejrzał się. Pozostali zbliżali się zewsząd pomiędzy kwaterami, nadal nie wykazując woli pośpiechu. Mimo to mężczyzna zdawał sobie sprawę, że na hasło tego obok bramy, dotarliby doń w ciągu cholernie krótkiego czasu. Krótszego, niż ten, potrzebny mężczyźnie na powalenie przeciwnika i ucieczkę na ulicę.
Mężczyzna chrząknął niepewnie.
– Słuchaj, człowieku – rzucił pojednawczo. – Nic do was nie mam.
Postać ani drgnęła. Nie otrzymawszy odpowiedzi, mężczyzna próbował dalej:
– Jeżeli w czymś was uraziłem, mogę przeprosić.
Utrzymująca się cisza wzmogła nerwowość. Ponownie spojrzał przez ramię. Tamci byli coraz bliżej – ciemne sylwetki na tle lasu krzyży i nagrobnych płyt.
– Wypijmy na zgodę, co? Postawię ci piwo. Cholera, postawię wam wszystkim. Każdemu z was.
Upiorne kołysanie się przeciwnika było jedyną odpowiedzią. Mężczyzna stęknął rozpaczliwie. Gdyby chociaż miał grabie.
Za jego plecami rozległ się przeciągły zgrzyt. Odwrócił się w sam raz, aby zobaczyć jak jedna z płyt, bez pomocy którejkolwiek z pobliskich ludzkich sylwetek, przechyla się na bok, zgrzytając okropnie marmurem trącym o marmur. Szeroko otwarte w zdumieniu oczy mężczyzny rejestrowały wszystko: osuwającą się siłą bezwładu płytę, osypujący się na boki stos nagiej ziemi, wreszcie...
– Jezu Chryste... – Głos, który wydarł się z jego ust był zaledwie chrapliwym szeptem.
Wprost z grobowego kopca, wraz z kolejną porcją czarnej ziemi, wyłaziło coś, co trudno było nazwać człowiekiem. Pierwsza pojawiła się ręka aż do łokcia, za nią druga, potem, kolejno: głowa, tułów i reszta ciała. W nie do końca pustych oczodołach odbijał się księżyc.
Owładnięty nieprzemożną grozą, mężczyzna obserwował istotę, która wypełznąwszy wreszcie z kwatery, rozejrzała się, by zaraz potem dołączyć do osaczającej go z upiorną powolnością reszty. Najgorsze było to, że w księżycowym blasku zaczęły się wyłaniać ich wykrzywione, niekompletne oblicza.
W ciągu jednej dziesiątej sekundy mężczyzna przestał się łudzić, że w najgorszym przypadku czekać go będzie solidne lanie.
Zawył przerażony, gdy na ramieniu spoczęły czyjeś palce. Z jego członków zdjęta została blokada. Łokciem odepchnął zagradzającą mu drogę do bramy istotę. Tuż obok twarzy zatrzasnęły się ze szczękiem nieosłonięte wargami zęby, prosto w usta zionął mu śmierdzący rozkładem powiew. Szok sięgnął dna, gdy mężczyzna przekonał się, że dłoń przeciwnika, choć się wyłożył jak długi na ziemi, nadal spoczywała na jego ramieniu. Strącił ją z obrzydzeniem.

Wykrzywione, obciągnięte skrawkami gnijących resztek skóry czaszki; oczodoły wypełnione przelewającą się przez krawędzie mazią; smutne pozostałości odzienia, nie skrywające już za wiele; smród niemożliwy do zniesienia. Świadczący tym okropieństwom mężczyzna krzyczał nieprzerwanie, cofając się krok za krokiem, nadal niezdolny do ucieczki.
Wyminął tyłem pełznącego niezbornie po ziemi, usiłującego uchwycić go za kostki nóg potwora. Odwrócił się w najmniej odpowiednim momencie, zderzając się z niedomkniętą bramą. Runął do tyłu, wprost na kłapiącego zębami stwora. Wycie przerodziło się w nieludzki skrzek.
Tuż nad nim, niczym plejada ohydnych gwiazd, zakłębiły się dotknięte rozkładem oblicza. Drapieżnie wyciągnęły się łapska, w wielu przypadkach pozbawione kilku palców, zaś we wszystkich – kawałków ciała. Niektóre czaszki otaczało wystarczająco dużo materii niegdyś stanowiącej ludzkie ciało, aby mężczyzna mógł rozpoznać rysy – te były najstraszniejsze. Tym bardziej przerażające, że w dwóch pochylających się coraz niżej, zgrzytających zębami istotach, udało mu się rozpoznać ludzi znanych mu do niedawna.
Potem przestało się liczyć cokolwiek.
Pierwszych wgryzających się weń szczęk już nie czuł – krańcowe przerażenie litościwie odebrało mu zdolność pojmowania, co się z nim dzieje.
Ostatnia świadoma myśl, jak ostatnie tchnienie wiatru na rozpalonym czole. Jakże dziecinna i jakże nierealna:
Gdybym tylko miał grabie.

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 04 sierpień 2014 21:27

Wywiad z Conorem Kostickiem

1. (ProZak) I had an opportunity to read and review your literary debut, "Epic", and I'd like to ask you: where the idea for such a story, which also opens the trilogy came from?

(Miałem przyjemność czytać i recenzować Pana literacki debiut, „Epic" i w związku z tym chciałbym spytać, skąd wziął się pomysł na taką historię, która rozpoczyna całą trylogię?)

ConorKostickI was reading an economics article about how online games were generating characters that sold for as much as $2,000 on eBay. The journalist said that if you add up all the trades, the total was over $40bn dollars. That triggered a thought in my mind that I found every exciting. What if we lived in a world where all of us had to play online for our real income and social status? What would happen in such a world? I decided it would evolve in a way that became very unjust and that this would provide the core drama of the story. The fact that I'd played a lot of these games and seen cliques of 'elite' players form that tended to bully and show off to newer players gave me some idea of how the story would feel, emotionally speaking.

Dział: Wywiady

Piotr Kulpa: Pan na Wisiołach. Krzyk mandragory

Druga część cyklu o demonicznej wiosce zamieszkałej przez starców; dalsze losy rodziny mieszczuchów, którzy odważyli się rozpocząć życie z dala od cywilizacji.

Pętla wokół Smutów zaciska się. Kto jest temu winien, pytają. Odpowiedzi coraz bardziej ich od siebie oddalają i dezorientują. Magda traci zaufanie do męża. Czaruś buntuje się przeciw rodzicom i ucieka z domu. Tymoteusz w obawie przed wyjawieniem mrocznej tajemnicy rezygnuje z możliwości uleczenia syna. Ta kropla przepełnia czarę goryczy. Po wypadku Tymka w szopie nic nie będzie takie samo. W zamian za uratowanie życia Smuta staje się zakładnikiem Bargieła, który  za pomocą mandragory realizuje swój szatański plan.  Tymczasem rodziną Smutów  interesują się agenci CBA, co jeszcze bardziej komplikuje niełatwą sytuację Tymoteusza. Uwięziony w ciele Cygana, rozdarty między żoną a demonicą, narażony na wrogość mieszkańców wioski, próbuje nade wszystko ratować syna, który całkowicie zagubił się w lawinie krwawych wydarzeń…

Dział: Patronaty
poniedziałek, 21 lipiec 2014 10:12

Marcin Mortka - Wieczór przed egzekucją

Drzwi tawerny uchyliły się i do środka wtargnął lodowaty powiew.

– A szlag by cię... – odwrócił się stary Gunwhale z gniewnym grymasem, ale nie dokończył.

Starczyło bowiem rzucić okiem na przybysza, by wiedzieć, że dość już wycierpiał i nie zasłużył sobie na obelgi. W świetle nielicznych łuczyw i świec widać było, jak drżącymi z zimna dłońmi usiłuje ściągnąć przemoczony płaszcz, a w miejscu, gdzie stoi, tworzy się kałuża. Jego twarz przesłaniało szerokie rondo kapelusza, również ociekające wodą, lecz Gunwhale i tak nie miał w zwyczaju gapić się na ludzi.

– Pewnie całą drogę pieszo z Plymouth przeszedł – burknął Timbers.

Gunwhale spojrzał na starego cieślę okrętowego spode łba.

– Twoja sprawa, Timbers? – burknął. – Od kiedy interesują cię sprawy innych?

Każdy, kto regularnie przesiadywał w „Bows", starej karczmie leżącej kilka mil za Plymouth, dobrze wiedział, że nie wypada zbyt bacznie przyglądać się goszczącym tu ludziom. Wielu z nich było uczciwymi marynarzami ze statków wielorybniczych bądź którejś z Kompanii, chcącymi w spokoju pogadać ze znajomkami, ale zdarzali się przemytnicy, korsarze, dezerterzy i inni charakternicy, niechętnie stąpający w świetle dziennym po bruku Plymouth. Wielu z nich wykazywało osobliwą alergię na nazbyt długie bądź nazbyt badawcze spojrzenia.

Cieśla odsłonił pieńki zgniłych zębów, jakby miał zamiar warknąć jakąś ripostę, ale się powstrzymał. Przez chwilę przyglądał się przybyszowi, który zatrzymał się przy kominku, gdzie grzało się już kilku innych przemokniętych nieszczęśników, a potem ujął kufel i opróżnił go do dna.

– Gadał mi jeden znajomek, że osądzili już Doggsa – burknął. – Jutro z rana rozstrzelać go mają. Zarzutów było co niemiara.

– No, to się szybko uwinęli – uśmiechnął się sardonicznie Gunwhale i zaczął ubijać tytoń w fajce. – Nie wiem, czy jest coś, co wychodzi admiralicji lepiej od sądów wojennych. Co, kumotrzy?

Timbers wydął wargi, jakby Gunwhale powiedział najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem, śpiący na blacie ławy Pike zachrapał głośnie, tylko młody Swifty wpatrywał się w starego żeglarza wielkimi oczami.

– M-m-mówisz o k-k-k...k-kapitanie Doggsie? – wyjąkał. – T-t-tym z „Venus"?

– Tymże samym.

Gunwhale pokiwał głową i rozpalił fajkę. Kłęby dymu zakryły na moment pomarszczoną twarz starego żeglarza.

– No i doigrał się, czarci syn. Dostał za swoje.

– Mmmówią, że ok-k-k...okrutnik był.

Swifty pochwycił za kufel i przytulił go do piersi, jakby ze strachem.

– Bo tak też było.

***

Na śródokręciu, pomostach i pokładzie rufowym HMS „Venus" zapanowała martwa cisza. Słowa Regulaminu Wojennego odczytanego przed chwilą grobowym głosem już dawno uleciały wraz z wiatrem i marynarze fregaty myśleli tylko o wyroku wydanym przed chwilą przez kapitana. Z niezdrową fascynacją przyglądali się, jak pomocnicy bosmana wloką szlochającego, jęczącego cicho Grieavesa i przywiązują go do gretingu, a sam bosman, pan Monroe, z namaszczeniem wyciąga kota o dziewięciu ogonach z rypsowego worka.

– Zasłużył sobie, padalec – bąknął ktoś z wachty sterburty.

– Za samą źle podwiązaną reję powinien dziesięć uderzeń zaliczyć – mruknął jego kolega. – A do tego jeszcze chlanie i bójka z Matthewsem.

– I wbił marszpikel w burtę.

– Cisza na pokładzie! – krzyknął wysokim głosem pierwszy oficer Hutchinson.

Marynarze posłusznie umilkli. Niektórzy pobledli, inni przygryzali wargi lub kręcili z niedowierzaniem głowami, jeszcze inni szeptali modlitwy, ale wszyscy co do jednego wpatrywali się w bosmana. Monroe zaś westchnął ciężko i machnął w powietrzu batem. Kot o dziewięciu ogonach – bawełniany sznur przemyślnie rozpleciony na dziewięć cieńszych – przeciął ze świstem powietrze i spadł na plecy skazańca.

Wrzask uderzył pod szare, skłębione chmury.

Bosman oblizał wargi, wziął zamach i uderzył znów, z całej siły. Na plecach Grieavesa wykwitła pajęczyna krwawych kresek, gęstsza z każdym uderzeniem. Monroe tłukł jak oszalały, tłum marynarzy wzdragał się, w oddali krzyczały przerażone mewy.

Nikt nawet nie spojrzał na kamienną twarz kapitana Doggsa.

***

Timbers zajrzał w głąb kufla, jakby nie mógł się nadziwić, że ten nadal jest pusty, a kiedy znów spojrzał na Gunwhale'a, jego małe, załzawione oczka zalśniły złością.

– Czarci syn! – parsknął. – Gówno wiesz, a mielesz ozorem kiej prorok. Brakuje tylko, byś łapskami zaczął machać! Nie słuchaj tego piernika, Swifty!

– A co? – Gunwhale zacisnął pięści, aż zachrzęściły. – Ty niby wiesz lepiej?

– A żebyś wiedział! – Timbers skrzyżował ramiona na piersi. – Tenże sam znajomek, co mi o skazaniu Doggsa powiedział, służy na „Venus" w podwachcie bezanu. I prawdę zna, bo wszystko widział na własne oczy. A ty, Swifty – wycelował paluchem w młodziana, który wpatrywał się szeroko otwartymi oczami to w jednego, to w drugiego marynarza – nie słuchaj gadaniny starych bab. Cokolwiek ci powiedzą, spytaj się: „Jakże to?".

– Jakże to? – powtórzył Swifty.

– Nie na głos! – zżymał się stary cieśla. – W duchu się spytaj, przygłupie. Zresztą, nieważne. Było inaczej, Gunwhale.

– Chcesz powiedzieć, że nie zaćwiczono Grieavesa z jego winy?

– Nie.

***

Drzwi do kajuty kapitańskiej skrzypnęły cicho. Doggs ostrożnie uniósł pióro i wsunął je do kałamarza, a potem spojrzał na nowo przybyłego.

– Za pańskim pozwoleniem – bąknął bosman Monroe. – Życzył pan sobie mnie widzieć.

Doggs nie odpowiedział. Rozparł się wygodniej na fotelu i przekrzywił lekko głowę, niczym wilk przyglądający się ofierze. Szczupłe dłonie o wąskich palcach splótł na blacie biurka. Nic, absolutnie nic w jego postawie i zachowaniu nie wskazywało na przeżywane emocje, w przeciwieństwie do bosmana, który przeciągającą się ciszę znosił z każdą chwilą coraz gorzej.

– Kawał z was chłopa, bosmanie – wycedził w końcu kapitan.

– Dz-z... Dziękuję – bąknął Monroe, nie wiedząc, jak zareagować na nieoczekiwane słowa Doggsa.

– Mało brakowało, a byście Grieavesa na paski rozwłóczyli – ciągnął dowódca jadowitym głosem. – Pokłóceni jesteście, panie Monroe? Bluźnił wam? Matce waszej urągał? Na żonę się połasił?

– N-n-nie – wyjąkał pobladły Monroe.

– No to czegoście chłopaka jak szkapę oćwiczyli?

Doggs wsparł się o blat biurka, jakby chciał poderwać się i skoczyć na bosmana.

– W blokadzie pływamy – kontynuował – ludzi brak w załodze, a wy dobrego marynarza...

– Marszpikel wbił! I z Matthewsem...

– Toteż wymierzyłem karę, Monroe! Stosowną! Dziesięć uderzeń, po których miał sobie pokrzyczeć, przemyśleć sprawę i zerwać się z rana na pański pieprzony gwizdek! Co wam przyszło do głowy, by go tak chłostać? Mało brakowało, a byście mu serce batem wydarli! Co was, do cholery, opętało, Monroe?

Kapitan aż drżał z tłumionej z trudem wściekłości, a mimo to mówił coraz ciszej, jakby był świadom, że nad jego głową, na pokładzie rufowym czuwają sternik, oficer wachtowy, przynajmniej jeden midszypmen i podoficer nawigacyjny, zwykłych członków załogi nie licząc. Monroe zaś wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał łzy.

– Kazali mnie! – wyszlochał.

– Kto? – sapnął dowódca. – Kto wam kazał?

Wyszeptana odpowiedź zlała się w jedno z krzykiem na pokładzie:

– Żagiel na horyzoncie!

***

– Otóż to – pokiwał siwym łbem Gunwhale. – Takiś, kurwa, mądry, Timbers, tyle żeś świata zwiedził, z tyloma mądrymi ludźmi żeś gadał, a dalej widzisz to, co chcesz widzieć i wiesz to, co chcesz wiedzieć.

– Co znowu wygadujesz?

Cieśla zmarszczył krzaczaste brwi. Swifty patrzył to na jednego, to na drugiego, a jego oczy, choć zdawało się to niemożliwe, nadal stawały się coraz większe.

– Wszyscy wiedzą, co to był za żagiel, Timbers – wycedził Gunwhale. – A właściwie nie żagiel, tylko żagle. Slup „Antilope" uzbrojony w czternaście dział i bryg „Mistral" z dziesięcioma. Wszyscy to wiedzą, ba, w „Gazette" nawet o tym pisali.

– Proszę, w „Gazette" pisali – prychnął Timbers. – I kto to mówi? Stary Gunwhale, który ledwie nazwę własnej krypy umie przesylabizować! I tak dobrze, że wiesz, od której zacząć.

– Możesz sobie drwić – upierał się Gunwhale, całkiem zapomniawszy o wygasłej już fajce. – Pół Anglii gada o tym żałosnym starciu. Na litość boską, takie pryzy przepuścić...

***

Rufę „Mistrala" spowiły dymy prochowe, natychmiast rozegnane ostrym, morskim wichrem. Odpalony z rozpaczą pocisk chybił haniebnie – plusnął w fale kilkanaście sążni przed dziobnicą „Venus", podobnie jak kilka wcześniejszych. Bryg znakomicie żeglował półwiatrem, rozpiąwszy imponującą jak na tak mały okręt piramidę żagli, ale nie był w stanie umknąć dumnej fregacie ryjącej jego niewielki kilwater.

Huknęła dziobowa pościgówka. Kula wybiła dziurę w fokmarslu francuskiego brygu, na dziobie i śródokręciu poniosły się wiwaty. Doggs jednakże nie zaszczycił uciekiniera ani jednym spojrzeniem. Przyjrzał się uważnie żaglom i zbadał napięcie sztagu.

– Dwa rumby w prawo – rzucił.

– Aye, sir, dwa rumby w prawo! – zawołał podoficer nawigacyjny.

„Venus", której bukszpryt mierzył dokładnie w rufę „Mistrala", zaczęła odpadać, nie tracąc przy tym prędkości. Kapitan podniósł do oka lunetę i śledził coraz dalszy „Antilope".

– Panie Hutchinson, proszę poinstruować kanonierów, by załadowali działa kartaczami i łańcuchami – powiedział bez emocji. – Niech celują w żagle i w takielunek.

– Tak jest, sir.

Upłynęło pięć minut. Fregata z hukiem cięła fale, wyprzedzając „Mistrala". Jej burta znalazła się niemalże na wysokości burty francuskiego okręciku, na którego pokładzie zapanowało zamieszanie.

– Prawa burta gotowa, sir.

– Ognia – rzekł Doggs spokojnie, jakby wznosił toast.

– Ognia!

Furty działowe otwarły się z suchym trzaskiem, z ciemności pokładu działowego wyjrzały paszcze armat. Jako pierwsza wypaliła dziobowa pościgówka, a potem strzelały kolejne armaty, spowijając pokład kłębami gryzącego dymu prochowego. Łańcuchy masakrowały płótno żaglowe, cięły takielunek, wstrząsały rejami, szlachtowały każdego marynarza, który odważył się wyjrzeć z kryjówki. Gdy dym się rozwiał, oczom żeglarzy z „Venus" ukazała się opuszczająca się powoli bandera napoleońskiej Francji.

Na pokładzie rozległy się wiwaty.

– Czy zechce pan wydać polecenie opuszczenia łodzi? – spytał nerwowo Hutchinson, przełykając ślinę.

– Nie – odparł Doggs – nie zechcę. Kurs południowo-południowy zachód! – dodał i znów wycelował lunetę w znikający na horyzoncie slup.

***

– Bo ty korsarz jesteś i w Royal Navy nigdy nie pływałeś – pokręcił łbem Timbers. – Czy ty myślisz, że chłopakom admirała wolno się za pryzami uganiać, do cholery? Doggs zmiótł brygowi takielunek i rzucił się w pościg za slupem, okrętem większym i groźniejszym, a wszystko po to, by Bonniemu kolejny ząbek wybić! Czemu tak trudno ci to zrozumieć?

– Ano trudno – Gunwhale wyszczerzył pożółkłe zęby – bo wbrew temu, co gadasz, służyłem w Navy. I to całe dwa lata, zanim udało mi się zwiać z „Resolution". Dobrze wiem, że admiralskie chłopaki w dupie mają służbę dla kraju, a za pryzami uganiają się równie ochoczo jak my. Tym bardziej, że muszą się potem z owym admirałem podzielić zyskiem!

– Tedy co suponujesz? – Wydął wargi Timbers. – Nie dość, że okrutnik, to jeszcze tchórz? Bo się bał fregatę na bryg poprowadzić? Ech, bredzisz, Gunwhale, bredzisz. Ejże, Bobby, nalej nam jeszcze po kufelku!

– Pan gospodarz mówili, co by wam nie dolewać, póki za poprzednie nie zapłacicie – powiedział cicho Bobby, ciemnooki chłopak o jasnych, kręcących się włosach, dziwnie niepasujący do zatęchłej, ciemnej izby pełnej zakazanych gąb.

– Widziałeś skąpiradło? – Timbers uniósł brwi. – Pomyśleć, że ambrozję z Buckingham cichcem wyniesioną serwuje, a to przecież zwykłe piwo i to jeszcze psimi szczynami chrzczone. Hej, zaraz! – spojrzał baczniej na chłopaka. – Może i mi się co nieco w starym łbie poprzestawiało, Bobby, ale czy ty aby nie służyłeś na „Venus"?

– Tak – bąknął chłopak, oblewając się rumieńcem.

– Tedy rzeknij nam coś o kapitanie Doggsie. Okrutnik on czy nie?

***

Peter Doggs nie przepadał za zamkniętymi pomieszczeniami, a zwłaszcza takimi, które cuchnęły niedomytą krwią, strachem i cierpieniem. Mimo to wszedł do szpitalika, skinął doktorowi Abramsowi, który na jego widok niezgrabnie podniósł się z koi, i podszedł do Grieavesa. Leżący na brzuchu marynarz był przytomny, lecz jego oczy błyszczały gorączką.

– Co słychać, Grieaves? – zapytał cicho kapitan.

Jego wzrok przesuwał się po zakrwawionych bandażach pokrywających całe plecy żeglarza.

– Nic takiego, sir – wyszeptał tamten. – Oberwało się i tyle. Marynarska dola.

– Warto było?

– Warto. – W oczach marynarza błysnęła stal.

– Warto? – zdziwił się kapitan. – O ile dobrze pamiętam, zebrałeś w skórę za źle podwiązaną reję i bijatykę z Matthewsem.

– Matthews sam spieprzył robotę, sir, a potem powiedział wachtowemu, że to moja sprawka. Słyszał to Tommy z ekipy pana bosmana, no i mi powiedział, bo powinowaci jesteśmy. Skułem więc Matthewsowi mordę, ale...

– Aleś się nie domyślił, że coś więcej jest na rzeczy.

– A jest? – udał zdziwienie marynarz, choć twarz wykrzywił mu spazm bólu.

– Rzeknij no mi, Grieaves – kapitan przybliżył swą twarz i zniżył głos do szeptu – czyście kiedyś zadarli z porucznikiem Hutchinsonem?

***

– I co żeś jeszcze wyczytał w „Gazette", Gunwhale? – zapytał szyderczo Timbers po tym, jak Bobby przyniósł im nowe kufle. – Że kapitan Doggs zadkiem swoim frymarczył? Że się w kobiece fatałaszki przebierał?

– Stul pysk – warknął stary korsarz. – Ile Bobby pływał na „Venus", co? Dwa miesiące? Trzy? Dobrze sobie Doggsa zapamiętał? W porządku, może i Doggs w istocie ma dobre serce. Jedno w końcu drugiemu nie przeczy.

Timbers już chciał zapytać, co właściwie czemu nie przeczy, gdy Pike niespodziewanie poderwał głowę z blatu stołu i wyrzucił z siebie kilka bełkotliwych słów po kornijsku, spoglądając przy tym na swoich kamratów z przerażeniem. Swifty odsunął się od niego gwałtownie, mało z ławy nie zleciał.

– Spokojnie, Pike, spokojne – powiedział Gunwhale pojednawczym tonem i podsunął kompanowi kufel z piwem. – Łyknij sobie, to dojdziesz do siebie.

– I mów po angielsku, na litość boską – dorzucił Timbers. – Nikt już tu twej czarciej mowy nie rozumie.

Pike złapał za kufel i przez chwilę pił łapczywie, a potem otarł usta rękawem i stwierdził:

– Gadają, że Doggs z diabłem miał pakt... Że Złemu służy.

Gunwhale uzmysłowił sobie, że w „Bows" niespodziewanie zapadła cisza. Ludzie morza zgromadzeni przy sąsiednich stołach oraz przy kominku wpatrywali się teraz w nich z mieszaniną fascynacji i przestrachu.

– Gówno tam – powiedział powoli stary korsarz, nabijając fajkę drżącymi nie wiedzieć czemu dłońmi. – Czterdzieści i osiem lat po morzach pływam, a nigdym nie spotkał takiego kapitana, co to by się z Szatanem zwąchał. Chyba, że ów Szatan gadałby po francusku.

***

Kula z pościgówki „Venus" wpadła do wody dobrych kilkadziesiąt sążni za rufą „Antilope". Slup odpowiedział równie niecelnym strzałem i w chwilę później zniknął za wysoką, poszarpaną skałą. Nawigator Spencer stojący tuż obok Doggsa zaklął bezsilnie i pokręcił głową.

Kapitan z trudem utrzymywał spokój. Jednak choć wpatrywał się w skałę z nienawiścią, kolejną komendę wypowiedział głosem opanowanym, niemalże beztroskim.

– Cała załoga do zwrotu przez dziób! Panie Spencer, kurs północno-wschodni. Panie Monroe, czy zakończy pan wreszcie zakładanie nowego fokmarsla, czy mam może panu pomóc osobiście?

– Panie kapitanie – pierwszy oficer, w przeciwieństwie do swego dowódcy, w sztuce panowania nad sobą miał jeszcze wiele do zrobienia. Jego głos drżał, a na bladych policzkach pojawiły się niezdrowe rumieńce. – Czy to oznacza, że wracamy na pełne morze?

– Nigdy nie wątpiłem w pański talent nawigacyjny, panie Hutchinson.

– Czy potrafi mi pan wytłumaczyć powody, dla których rezygnuje pan z pogoni za łatwym pryzem? Czy w ogóle istnieją jakieś powody poza pańskim brakiem...

– No, proszę, panie Hutchinson – zachęcił go Doggs pozornie łagodnym głosem, choć jego oczy były zimne jak stal. – Niech pan dokończy. Czego mi brakuje?

– „Venus" żegluje półwiatrem o wiele lepiej od tego slupa! – wykrztusił pierwszy oficer. – Wystarczyłby kwadrans, a...

– A znaleźlibyśmy się w sytuacji bez wyjścia – przerwał mu ostro kapitan. – Wystarczyłby rzut oka na mapę tego wybrzeża, a wiedziałby pan, że ta skała wyznacza wejście do bardzo wąskiego kanału La Rapelle prowadzącego do przystani o tej samej nazwie, strzeżonej przez fort o tej samej nazwie. Doprawdy, nie posądzam Francuzów o życzliwość, ale wygląda na to, że urządzili to wszystko tak, by łatwiej było owo miejsce zapamiętać.

Mówił coraz głośniej, jakby chciał, by jego słowa dotarły do jak największej liczby ludzi. Marynarze i podoficerowie na pokładzie rufowym zaś desperacko udawali, że niczego nie słyszą.

– W ciągu kwadransa, który raczył pan wymienić, zapewne dogonilibyśmy „Antilope" – ciągnął Doggs. – Następnie jednakże musielibyśmy się odwołać do pańskich magicznych zdolności, Hutchinson, bo nikt nie jest w stanie zawrócić fregaty w tak wąskim kanale, zwłaszcza przy tym wietrze i przy ogniu z fortu. Czy chciałby pan o coś zapytać, Hutchinson?

– Nie, sir.

– Dobrze. Panie Spencer, po zakończeniu zwrotu proszę wziąć kurs na „Mistrala".

***

Ktoś podszedł do czwórki weteranów, klepnął wystraszonego Swifty'ego w plecy i usadowił się obok Timbersa, który usłużnie usunął się, stukając drewnianą nogą. Obcy wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił ją na stole z cichym stuknięciem. W świetle świecy widzieli krwistoczerwony kolor wina.

– Dajcie sobie spokój z tymi szczynami – powiedział cicho. – Napijcie się czegoś lepszego.

– To zaszczyt, drogi panie – odezwał się Gunwhale, który jako pierwszy odzyskał rezon. – Wińsko zapewne zacne. Jednakże nie wydaje mi się, byśmy się poznali.

Nie była to do końca prawda. Wiedział już, że mają przed sobą przemoczonego nieznajomego, który wszedł do karczmy na chwilę przed tym, jak rozpoczęli rozmowę na temat Doggsa. Zdążył się już nieco osuszyć, ale włosy miał poskręcane od wilgoci, a dłonie nadal mu drżały.

– Mam na imię Peter – rzekł – co powinno na razie wystarczyć. Zaciekawiła mnie wasza rozmowa, chłopaki, i postanowiłem się przysiąść. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu.

Urzeczeni czerwoną zawartością, żeglarze bynajmniej nie oponowali. Przybysz sprawnie odkorkował butelkę i gestem przywołał Bobby'ego.

– Chłopcze, bądź taki dobry i przynieś kilka szklaneczek – rzucił cichym głosem. – Albo poczekaj, pójdę z tobą. Muszę zamienić kilka słów z gospodarzem.

Załapał rumieniącego się chłopaka za ramię i powlókł go do lady, szepcząc mu coś do ucha. Gdy wrócił, był niemalże rozpromieniony.

– A więc dobrze – rzekł, nalewając wino. – Panie Gunwhale, prawiliście, jakoby kapitan Doggs zgadał się z Francuzami.

– No, a jak to inaczej wyjaśnić? – wzruszył ramionami stary korsarz. – Doggs najpierw wypuścił z rąk „Mistrala", a potem pozwolił uciec „Antilope". Nic dziwnego, że stanie przed sądem, jak nie zdradę, to przynajmniej za nieudolność.

– Jestem pewien, że ktoś zarzucił Doggsowi to samo – uśmiechnął się nieprzyjemnie nieznajomy. – I poznał prawdę.

***

– Martwię się o was, Hutchinson – rzekł wolno Doggs.

Byli sami w wielkiej kajucie kapitańskiej „Venus". Dowódca siedział za biurkiem, wbijając wzrok w stojącego przed nim pierwszego oficera, który na przemian bladł i czerwieniał.

– Nie rozumiem, sir – wykrztusił.

– O, właśnie z tego powodu się o was martwię. Wy niczego nie rozumiecie, Hutchinson, a już tym bardziej życia na morzu. Morze, jak widzisz – wskazał dłonią fale za szerokimi oknami rufowymi – to żywioł absolutnie obojętny. Człowiek jest tu tylko gościem i może zdziałać tylko tyle, na ile morze mu pozwoli.

– Jeśli chcecie, kapitanie, wytłumaczyć tym swą nieudolność...

– Kolejną rzeczą, której ni cholery nie pojmujecie, Hutchinson, jest wojna. Jako dowódca Royal Navy mam za zadanie niszczyć żeglugę wroga najlepiej, jak potrafię. Dlatego też postanowiłem spróbować zniszczyć zarówno „Mistrala", jak i „Antilope". Unieruchomiłem pierwszy okręt z zamiarem zajęcia go później, a potem pognałem za drugim. Nadążacie?

Łagodny ton Doggsa stał w sprzeczności z jego lodowatym spojrzeniem. Hutchinson zaś aż wił się z wściekłości, którą tłumił z największym trudem.

– Ale i tak go nie dogoniliście! – parsknął. – Czemu więc nie...

– Nie dogoniliśmy „Antilope" tylko dlatego, że nagły podmuch wiatru wydarł fokmarsel z liklin. Fokmarsel to ten żagiel na pierwszym maszcie. Slup idealnie wykorzystał chwilę i odskoczył na dobrą milę. Bez wątpienia jego przewaga była wyższa, gdybyśmy zatrzymali się, by spuścić na wodę łodzie i zająć „Mistrala". Wracamy tu, zechce pan zauważyć, Hutchinson, do zagadnienia morza jako materii obojętnej.

– Wracamy tu do kwestii pana jako oficera niekompetentnego i impertynenckiego – warknął młodzieniec. – Gdyby zgodził się pan spuścić łodzie na burtę, udałoby się zająć chociaż „Mistrala". A tak nie mamy ani slupa, ani brygu, za to ścigają nas dwie francuskie fregaty, które w tym czasie przyszły brygowi na pomoc!

Jego drżący palec wskazał dwa żagle na horyzoncie, doskonale widoczne przez okno rufowe.

– To ci los! – Doggs udał zadumę. – Bo kolejną rzeczą, której pan nie rozumie, jest to, że nasz wróg ma czelność pływać swobodnie po morzu, a także pojawiać się w miejscach, których z nami nie uzgadniał.

– Pańska impertynencja, Doggs, nie ma granic!

– Zgadza się. Mierzyć się z nią może jedynie pańska chciwość, Hutchinson. Doskonale wiem, o co panu chodzi – oczy Doggsa zwęziły się do dwóch szparek. – Gdybyś pan zszedł z załogą abordażową do łodzi i zajął „Mistrala", a potem dopłynął na nim do Anglii – co byłoby dość realne, pod warunkiem, że zostawiłby pan dowodzenie majtkom – zostałby pan automatycznie mianowany dowódcą jednostki nieklasyfikowanej. Po niespełna roku stażu porucznika! A tymczasem pański dowódca, któremu jak na złość zachciało się walczyć o kraj i króla, bezczelnie zniweczył pańskie plany.

– Jest pan parszywym kłamcą! – Głos Hutchinsona się załamał. – I na jedno może pan liczyć. Gdy dotrzemy do Anglii, oskarżę pana o brak kompetencji, zdradę i zachowanie niegodne dżentelmena oraz oficera Royal Navy. Zostanie pan postawiony przed sądem wojennym, a z uwagi na fakt, iż mam rozległe kontakty w parlamencie i admiralicji, wyroku może być pan pewien.

– Aha – rzekł po chwili Doggs. – I jak rozumiem, nic pana od tej decyzji nie odwiedzie?

– Nie – uśmiechnął się mściwie pierwszy oficer.

– Rozumiem i pochwalam – stwierdził Doggs.

A potem wstał i z całej siły rąbnął Hutchinsona pięścią w twarz.

***

– A skąd te wasze rewelacje, panie Peter? – spytał Gunwhale, lecz wyborny smak wina natychmiast zmazał podejrzliwość z jego oblicza.

– Ludzie zaczynają gadać – Tamten wzruszył ramionami. – Ponoć Doggs nawet nie starał się zachować ciszy, a sami dobrze wiecie, że wszelkie rozmowy w kajucie kapitańskiej dobrze słychać z pokładu rufowego. Zresztą, grzmotnął tego młodego nie raz, a kilkakrotnie. Głuchy by usłyszał, tyle że ludzie z początku bali się gadać.

– I wcale się nie dziwię – mruknął Timbers. – Wydaje mi się, że to jadowita żmija, ów Hutchinson. Oby go szlag trafił!

– Trudno się nie zgodzić – uśmiechnął się ponuro nieznajomy, ale w jego oku pojawił się nieznany, złowrogi błysk. – Zresztą, skoro już tak sobie miło gawędzimy, przyszło mi do głowy, by zaproponować wam pewną robotę.

Rozejrzał się po karczmie, w której na nowo zapanował gwar. Nikt już nie zwracał na nich uwagi.

– Sęk w tym, dobry panie, że my już mamy przydział – rzekł Timbers. – Czekamy, aż kapitan Worst wyrychtuje „Ladybird". A co do innej roboty... Zważcie, panie, że mnie Fortuna zabrała nogę, Gunwhale'owi ramię, Pike zdążył zgłupieć do szczętu, a Swifty jeszcze nie dał rady zmądrzeć.

– Nadacie się idealnie, tym bardziej, że dużo od was nie chcę. A kto wzgardzi dwoma gwineami na łebka?

– Trzema – odruchowo rzekł Gunwhale.

– Trzema. Posłuchajcie tedy. Niedługo przybędzie tu pewien oficer marynarki. Zapewne nie będzie nosił munduru, ale poznacie, że to oficer.

– Werbować będzie? – Swifty otworzył szeroko oczy.

Pike zabełkotał coś po kornijsku.

– Z pressgangiem przybędzie? Do Navy werbować?

– Nie. A w każdym razie jeszcze nie. Będzie szukał Bobby'ego.

– Bobby'ego?

– Tak, tego chłopaka, co wam szczyny dolewa. Będzie pytał tu i ówdzie, oszczędźcie mu więc trudu i powiedzcie, że Bobby siedzi w pokoju numer trzy.

– Czy chłopak rzeczywiście tam będzie?

– Tak, ale razem ze mną. Gdy oficer się tam uda, ruszcie za nim. Na pewno nie będzie sam i będę wam wdzięczny, jeśli to zmienicie. Poczekajcie, aż ze środka dobiegnie łomot i do dzieła.

– I to wszystko? – spytał Gunwhale z pirackim błyskiem w oku.

– Prawie – odparł Peter. – Przynajmniej dla was, panie Gunwhale – dodał, patrząc na jego hak.

***

Najpierw rozległo się ciche, niemalże dyskretne stukanie, a potem drgnęła klamka.

– Bobby? – spytał zachrypniętym głosem Hutchinson, wkradając się do pokoju. – Bobby, jesteś tu?

W świetle samotnej świecy widać było, że chłopak trzęsie się jak osika. Patrzył na przybysza szeroko otwartymi oczami i szczękał zębami tak mocno, że nie był w stanie wykrztusić słowa. Jego wzrok co chwila umykał w bok do kąta za drzwiami, ale Hutchinson nawet tego nie zauważył. Oblizał wargi i cicho zamknął za sobą drzwi.

– Niepotrzebnie uciekałeś z „Venus", chłopcze. Powinieneś był się domyślić, że cię znajdę – wyszeptał.

Zaskrzypiała podłoga, gdy podchodził coraz bliżej.

– Przecież ci obiecywałem.

Po policzkach chłopca płynęły łzy. Hutchinson ściągnął rękawiczkę i pogładził go po posklejanych włosach.

– Źle cię tu traktują, co? – szeptał chrapliwie. – Brudny jesteś, spocony, ubrany w jakieś szmaty. Zabiorę cię stąd do miejsca, gdzie będziesz żył jak królewicz. Być może nawet wybaczę ci, że ode mnie uciekłeś.

Ciszę przerwał szczęk odciąganego kurka pistoletu.

– On nie uciekł – powiedział cicho Doggs, który wygodnie siedział na zydelku za drzwiami i mierzył w Hutchinsona z pistoletu. – Spójrz tylko na niego, Hutchinson. Jest przerażony tak bardzo, że dezercja w ogóle nie przyszłaby mu do głowy. To Grieaves go namówił, jego wuj, jak się okazało. Ba, namówił! Niemalże siłą z „Venus" ściągnął, gdy zawitaliśmy do Plymouth.

– Co ty tu robisz? – Hutchinson pobladł jak trup. – Przecież jutro masz stanąć przed plutonem egzekucyjnym!

– Ano mam. – Doggs pokiwał głową. – I stanę. Jednakże szkoda by było, bym wcześniej nie załatwił kilku spraw. Sporo się na twój temat dowiedziałem od Grieavesa, potem wyciągnąłem kilka własnych wniosków i postanowiłem, że zaaranżuję to spotkanie.

– Zaaranżuję?

– A jak myślisz, kto wysłał do ciebie list z informacją, że Bobby pracuje w „Bows"? – Doggs skrzywił się paskudnie. – Opatrzność?

– A więc postanowiłeś zastawić na mnie pułapkę, tak? – Hutchinson opanował się już na tyle, by mówić z szyderstwem w głosie. – I ukarać mnie?

– Nie będę cię karał, Hutchinson. Tym zajmie się Bóg. Od wieków zajmuje się łajdakami, sodomitami i szubrawcami, będzie doskonale wiedział, co z tobą zrobić. Ja cię tylko chciałem do niego jak najszybciej posłać.

– Mam ludzi na zewnątrz! – Głos pierwszego oficera „Venus" zadrżał.

– Wiem. Gunwhale! Timbers! – ryknął Doggs, odłożył pistolet i rzucił się na Hutchinsona.

Bobby uskoczył z wrzaskiem w kąt. Krzesło, na którym przed chwilą siedział, pękło z trzaskiem, Hutchinson runął na podłogę, przygnieciony ciałem Doggsa. Chciał się poderwać, ale kapitan złapał go za szyję, ścisnął z całej siły i rąbnął kilkakrotnie potylicą o podłogę. Odpowiedziały mu łoskot i stłumione przekleństwa za drzwiami.

– Sodomito cholerny! – syczał. – Mydłku ty! Gnido skurwysyńska! Własnego dowódcę podpierdolić chciałeś, tak? Żeby takich chłopców jak Bobby już we własnej kajucie kapitańskiej obmacywać? Ty łajdaku!

Hutchinson zdołał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Doggsa, zebrał wszystkie siły i zerwał uścisk, a potem wywinął się jak wąż i rzucił prosto do kąta, w którym leżał pistolet. Złapał go, obrócił się, nacisnął spust. Nie było wystrzału.

– Nienabity! – wyjaśnił Doggs.

Z rozpędu kopnął Hutchinsona w podbródek. Mężczyzna padł na ścianę.

– Bobby, otwórz okno – polecił mu kapitan, a sam złapał półprzytomnego pierwszego oficera pod ramię. – Wśród wielu rzeczy, których nie rozumiesz – dodał – jest potęga ludzkiej nienawiści.

I wypchnął Hutchinsona przez okno.

***

Deszcz ustał jakąś godzinę temu i kopanie wilgotnej ziemi przychodziło bez większej trudności. Mimo to zasapany Timbers spojrzał z niechęcią na coraz większy dół i splunął.

– Pierdolę – oznajmił. – Jużem się narobił. Starczy jak na trzy gwinee.

Ani Pike, ani Swifty, mokrzy od potu, zawzięci, nie zwrócili na niego uwagi, tak więc kuternoga wygramolił się z dołu i pokusztykał do Gunwhale'a oraz Petera, którzy stali kilka kroków dalej, tuż przy ciałach.

– Zauważył ktoś bijatykę, jak myślicie? – spytał przybysz.

Jego twarz zakrywał cień rzucany przez rondo kapelusza.

– W „Bows"? – Gunwhale udał zdziwienie i pyknął z fajki. – Gdybyście, panie, trupa na dół znieśli, to może ktoś by zauważył.

– Wtedy trzeba by powiedzieć, że to oficer z Navy – sapnął cieśla. – Ludzie momentalnie by oślepli. Mogę was o co spytać?

Przybysz ani razu nie okazał wobec nich wyższości, ale obaj starzy żeglarze instynktownie wyczuwali u niego autorytet przynależny ludziom wyższej rangi.

– Możecie.

– Czemu was Bobby po rękach całował, kiedyśmy wychodzili, panie?

– To długa historia. – Nieznajomy zasznurował usta. – Może Bobby wam ją kiedyś opowie. Zakopcie ich porządnie, chłopaki. Dziękuję za pomoc i do zobaczenia. Ja muszę już ruszać, do Plymouth kawał drogi pieszo.

– Chcecie do Plymouth pieszo dojść? – zdziwił się Timbers. – A na jaką cholerę? Nie lepiej wam się w „Bows" przespać i z rana ruszyć?

– Nie, nie mam czasu. O świcie mają mnie rozstrzelać. Głupio się spóźnić na własną egzekucję.

– Wyście kapitan Doggs? Peter Doggs? – wyjąkał zaskoczony Gunwhale, a Timbers jedynie rozdziawił usta.

Nieznajomy uśmiechnął się lekko, pozdrowił ich gestem i wyruszył w drogę.

Dział: Opowiadania
piątek, 20 czerwiec 2014 11:19

Zombiaki

Powstały z grobów. Ruszyły chwiejnym krokiem. Sforsowały bramę cmentarza. Zmierzają w stronę centrum miasta atakując i zarażając po kolei zaskoczonych ludzi. Powiększają swoje szeregi. Przed nimi ostatnie pięć przecznic. Nie zważają na pułapki i opór. Zostało mało czasu. Już niedługo świta. Barykada jest coraz bliżej. Muszą pokonać ostatnią ostoję mieszkańców. Muszą zaspokoić swój apetyt. Zombie...

Wywodzące się z wierzeń wyznawców voodoo zombie - żywe trupy, dopiero za sprawą George'a Romero i jego filmu "Noc żywych trupów" w latach 60-tych na stałe wkroczyły do masowej kultury. Do umarlaków spragnionych świeżej krwi i ludzkiego mięsa nawiązywały liczne filmy, gry komputerowe, komiksy, ostatnimi czasy seriale. Warto pamiętać również o teledysku "Thriller" Michaela Jacksona z 1983 roku.

Tematem zombie nie pogardziły również gry planszowe czy karciane. Na zagranicznym rynku ukazało się kilka ciekawych pozycji m.in. "Zombies!!!" czy karcianka Munchkina - "Munchkin Zombies".

Warto jednak spojrzeć na naszą rodzimą produkcję, która z humorem podchodzi do tematu - "Zombiaki". Gra karciana autorstwa Ignacego Trzewiczka po raz pierwszy została wydana w 2003 roku przez Wydawnictwo Portal. W marcu tego roku ukazało się trzecie poprawione i rozszerzone wydanie gry, które postaram się Wam przybliżyć.

Kieszonkowe pudełko zawiera dwie talie po 40 kart dla każdej strony (zombie i ludzie), 5 kart przecznic oraz krótką ale rzeczową instrukcję. Karty każdego z graczy dzielą się na karty akcji i planszy. Do pełni zadowolenia z gry możemy jedynie potrzebować znaczników obrażeń. Jednak za nie spokojnie posłużyć nam mogą groszowe monety, ołówek i kartka papieru czy zwykłe kości do gry.

Zasady gry nie są skomplikowane. Można nauczyć się ich po jednokrotnym przeczytaniu instrukcji czy jednej próbnej partii. W skrócie gracz rozgrywający zombiakami ma ograniczony czas aby sforsować barykadę ludzi z tury na turę zbliżając się do niej, zaś gracz rozgrywający ludźmi używa wszelkich możliwych sposobów, aby obronić się przez hordą żądnych mięsa umarlaków.

Obszar gry składa się z 5 przecznic (wyznaczonych przez karty Przecznic) i trzech torów. Stanowi on drogę jaką muszą pokonać zombie ruszając z cmentarza w stronę barykady. Na początku każdej tury zombiaki obowiązkowo przesuwają się o jedną przecznicę do przodu, mając do dyspozycji trzy tory. Każda strona dociągając co turę kartę zaopatrza się w te, które można położyć na planszy lub inne, które mają specjalne akcje. I tak po stronie umarlaków oprócz zombie z różnymi poziomami wytrzymałości mamy np. kartę Człowiek, którego możemy wykorzystać jako żywą tarczę, Ugryzienie, która pozwala zamienić człowieka w żywego trupa, kartę Masa, dzięki której można połączyć dwóch zombiaków w jednego silniejszego, Terror, dzięki której możemy przyblokować grającego Ludźmi, tak aby mógł zagrać tylko jedną kartę.

Talia Ludzi również zawiera ciekawe karty, które potrafią uprzykrzyć umarlakom ich nędzna egzystencję. Oprócz kart Strzałów o różnych mocach, znajdziemy w niej m.in. Auto, które pozostawione w obszarze gry a następnie zdetonowane zadaje obrażenia wszystkim dookoła, 220V z urwanego drutu wysokiego napięcia, które razi Zombiaków na danych torze, Krew, która umożliwia zmianę toru dla poruszającego się przeciwnika. Ponad to jest szereg murów, zapór i dziur, które potrafią przyblokować hordę nieumarłych.

Gra trwa do momentu, aż któryś z zombie przejdzie przez pięć przecznic i stanie na barykadzie ludzi (wygrywa gracz grający Zombiakami), lub gdy w talii umarlaków zostanie tylko karta Świt, będąca na samym spodzie (wtedy wygrywają Ludzie). Średni czas gry to ok. 30 minut.

Zaletą gry Zombiaki jest duża dawka humoru, z jaką spotkamy się na każdym kroku. Każda karta oprócz opisu działania zawiera śmieszny opis fabularny. Na karcie Dziura przeczytamy "Zemsta polskich drogowców", na karcie Człowiek - "I nie zawaham się go użyć!", na karcie Miotacz - "Palenie szkodzi zdrowiu". Ponad to kolejnym plusem są grafiki w komiksowym stylu Paweła Miedźwińskiego na kartach. Wszystkie trzymają wysoki poziom i cieszą oko.

W 2010 roku ukazał się sequel gry pt. Zombiaki 2: Atak na Moskwę, którego akcja dzieje się na ulicach Moskwy. Trzecie wydanie Zombiaków zostało dostosowane do tej kontynuacji, łącząc talie, możemy zagrać w cztery osoby. Jest to bardzo dobre posunięcie, gdyż ograniczona tylko do dwóch osób rozgrywka czasami odbierana była za wadę.

Oczywiście nie istnieje gra bez wad, więc także i w tym przypadku możemy na nie się natknąć. Niektórym graczom może przeszkadzać nierówny poziom trudności po dwóch stronach rozgrywki. Czasami zdarza się, że zombie mają łatwiej i statystycznie częściej wygrywają. Oczywiście można do tego podejść z przymrużeniem oka, jeśli gracze nie nastawiają się na typową strategiczną rozgrywkę, a grę traktują tylko jako zabawę.

Podsumowując, za 30zł do naszych rąk trafia gra karciana, którą spokojnie można uznać za jeden z lepszych produktów stworzonych przez polskich graczy dla europejskich graczy (Zombiaki trafiły również na rynek niemiecki). Dzięki prostocie zasad i humorystycznemu podejściu do tematu, jest to pozycja w którą możemy zagrać z dziewczyną lub kumplem, będącymi na bakier z karciankami. Obowiązkiem każdego lubiącego tematykę zombie powinno być zagranie w "Zombiaki".

Dział: Gry bez prądu
piątek, 20 czerwiec 2014 11:16

CardioAlarm!

Szpital to nie tylko miejsce, w którym leczy się ludzi. W szpitalach bardzo często prowadzone są projekty i badania naukowe mające na celu zrewolucjonizowanie dzisiejszej medycyny. Właśnie w takim ośrodku rozgrywa się akcja gry karcianej wyd. Granna "CardioAlarm!".

Do szpitala, w którym prowadzone są prace nad sztucznym sercem, włamują się niezidentyfikowani agenci. Z tajnym projektem próbują opuścić mury placówki medycznej, przedzierając się przez gąszcz pomieszczeń. Na drodze staje im jednak ordynator wraz ze swoimi pracownikami, który musi uniemożliwić wydostanie się przestępcom z budynku.

Gra "CardioAlarm!" powstała w ramach programu "TikTak. Jestem na Tak!", który na celu ma pozyskanie środków na budowę protez serca dla dzieci realizowaną przez Fundację Rozwoju Kardiochirurgii im. prof. Zbigniewa Religi. Część dochodów ze sprzedaży gry trafia na konto tejże organizacji.

Grę "CardioAlarm!" otrzymujemy zapakowaną w solidne tekturowe pudełko. W środku znaleźć można w sumie 110 kart (80 kart Agentów oraz 30 kart Ordynatora), żeton startowy z wizerunkiem prof. Zbigniewa Religi, wkładkę edukacyjną nt. serca i postaci zmarłego profesora oraz płytę DVD "Blisko serca". Instrukcja dołączona do gry jest krótka, przejrzysta i w bardzo czytelny sposób przedstawia proste zasady gry. Autorem świetnych i humorystycznych ilustracji na kartach i w instrukcji jest Michał Śledziu Śledziński, znany rysownik i scenarzysta komiksowy.

Gra przeznaczona jest dla 3-5 osób. Średni czas rozgrywki 3-osobowej wynosi 20-30minut. Wykorzystuje ona mechanizm znany z Domina. Dzięki temu proste zasady można przedstawić nowym graczom dosłownie w kilka minut.

Spośród graczy jeden zostaje ordynatorem, pozostali są tajnymi agentami. Agenci w swoich turach kolejno dokładają lub ciągną nowe karty pomieszczeń szpitala. Dokładając karty kierują się zasadami znanymi z Domina, czyli jedna część karty musi pasować kolorem do poprzedniej. W ten sposób tworzą pomieszczenia szpitalne, będące ich drogą ucieczki z budynku. W talii Agentów znajdują się również karty trzykolorowe umożliwiające budowanie rozwidlenia oraz specjalne karty akcji.

W tym czasie gracz będący ordynatorem utrudnia Agentom wydostanie się z pomieszczeń szpitalnych. Nie obowiązują go tury i w każdej chwili może z ręki zagrać kartę z pracownikiem, blokując drogę ucieczki. Odpowiedni pracownik może zablokować przyporządkowane mu pomieszczenie będące na krańcu szpitala (czyli ostatnią kartę w układzie). Np. Chirurg blokuje salę operacyjną, Kucharka kuchnię, a Pielęgniarka gabinet zabiegowy. Do tak zablokowanego pomieszczenia, Agenci nie mogą już dołożyć kolejnej karty, chyba że zastosują jedną ze specjalnych akcji - Zwolnienie z pracy (usuwa pracownika z pomieszczenia) lub Otwarcie (otwiera zamknięty przez ordynatora oddział).

Runda kończy się, kiedy Ordynator zablokuje wszystkie drogi ucieczki - zamknie układ kart lub skończy się którakolwiek z talii. Następnie następuje podliczenie wyłożonych na stół kart pomieszczeń szpitalnych. Ich liczba oznacza punkty karne Ordynatora. W następnej rundzie kolejny gracz zostaje nowym Ordynatorem. Gra ostatecznie kończy się po tylu rundach, ilu graczy bierze udział w rozgrywce. Wygrywa gracz, który będzie miał najmniej punktów karnych.

Możliwy jest również prostszy i jeszcze szybszy tryb rozgrywki. W tym wariancie wystarczy z talii Agentów usunąć karty Otwarcie, zaś z talii Ordynatora - Zamknięcie oddziału.

Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że gracz będący Ordynatorem ma ułatwione zadanie - nie obowiązują go tury i w każdej chwili może zagrywać karty. Jednak należy zwrócić uwagę na to, że może on mieć jednocześnie tylko 3 karty na ręce. Jeśli jakaś mu nie podpasuje, może on wymienić ją na inną ze swojej talii. To jednak przybliża go błyskawicznie do końca rundy, gdyż wyczerpuje szybko swoją talię.

"CardioAlarm!" to zdecydowanie gra rodzinna. Dzieci będą się doskonale przy niej bawiły, jednocześnie dzięki dołączonej wkładce edukacyjnej poznają kilka ciekawostek na temat budowy ludzkiego serca. Również będziemy mogli otworzyć je na poważne problemy zdrowotne ich rówieśników. Na DVD znajdują dwa filmy przybliżające postać prof. Zbigniewa Religi oraz budowę sztucznego serca dla chorych dzieci.

Ze względu na swoją dynamikę, karcianka doskonale nada się na imprezy. W takim przypadku proponuję jednak rozgrywkę w min. 4 osoby. Jest wtedy więcej frajdy, zabawy i jednocześnie wydłuży się czas całej partii.

Podsumowując, "CardioAlarm!" choć korzysta ze znanej mechaniki klasycznego Domina, jest grą dobrze przemyślaną i zrównoważoną. Rozgrywka niesie ze sobą wiele zabawy i wymusza od gracza umiejętności sprytu i kombinowania. Dodatkowym atutem są świetne ilustracje Śledzia. Ja osobiście po kilku partiach w gronie 3 i 4-osobowym znaczących minusów nie znalazłem. A nawet jeśli jakieś by się trafiły, warto zainwestować te 50zł mając na uwadze szczytny cel, na jaki trafiły by wydane przez nas pieniądze.

Dział: Gry bez prądu
piątek, 20 czerwiec 2014 11:06

Arkana Miłości Edycja Premium

Kto z Was nie miał nigdy ochoty na urozmaicenie intymnych relacji z ukochaną osobą? Czy na drodze nie stawały przypadkiem: brak pomysłu, odwagi czy nawet strach przed reakcją drugiej osoby? Gra wstępna nie zawsze musi się ograniczać do pocałunków, czy być bardzo krótka. Warto poświęcić więcej czasu na nią, budować powoli napięcie i zabrać bliską nam osobę w niezwykłą erotyczną podróż, a przez to stać się oryginalnym i wyjątkowym w oczach partnera/partnerki.

Co może nam w tym pomóc? Odpowiedź jest prosta - karty. Zapewne wielu z Was próbowało zabawy w ,,Rozbieranego Pokera, ,,Prawdę czy wyzwanie" lub ,,Flirt towarzyski". Polecam znacznie bardziej wysublimowaną rozgrywkę, która łączy wszystkie wyżej wymienione w jedną całość i dodaje znacznie więcej niż moglibyście się spodziewać. Proponuję rozpalić namiętność z grą karcianą "Arkana Miłości", dostępnej jako Edycja Premium.

"Arkana Miłości" to gra zaprojektowana przez Kamila Matuszaka i Mateusza Pronobisa, z wydawnictwa Let's Play, którzy na swoim koncie mają również planszową grę "Labyrinth: The Paths of Destiny". Karcianka skierowania jest do par lub ewentualnie małych, zaprzyjaźnionych grup.
W Edycji Premium znajdziemy wszystkie dotychczasowe części, które możemy traktować jako osobne wydania lub łączyć je ze sobą oraz specjalne gadżety urozmaicające rozgrywkę.

Czarne, kartonowe opakowanie Edycji Premium w sumie zawiera:
• grę karcianą "Arkana Miłości" - 2 edycja
• grę karcianą "Arkana Miłości: Dominacja"
• dodatek do talii podstawowej - "Arkana Miłości: Kochankowie"
• opaskę na oczy
• kajdanki
• zapachowe świeczki
• prezerwatywę smakową
• wibrator Lady Finger
• czerwone pióro
• planszę do gry
• kostkę i dwa pionki
• instrukcje

"Arkana Miłości" w drugiej edycji zawiera 63 karty tworzące talię podstawową. Każda z nich oprawiona jest seksownym zdjęciem - aktem oraz ciekawym cytatem znanego pisarza. Autorami klimatycznych zdjęć są znani fotografowie, m.in. Sergiusz Mitin (jego zdjęcia publikowane były w czasopiśmie Playboy), Mateusz Polański czy Sylwia Kopaniarz. Ponadto na karcie znajdziemy oznaczenia określające siłę erotyczną karty, czyli jej przydatność do gry w zależności od doboru towarzystwa. Karty zawierające dwa lub trzy znaczniki przeznaczone są raczej tylko do gry z ukochaną osobą. Chyba, że lubimy mocne i odważne wyzwania w większym gronie.

W grze mamy kilka głównych typów kart. Są nimi Arkany - rozbierają przeciwnika, Wyzwania -stawiają przeciwnika przed konkretnymi zadaniami, Akcje - wprowadzają pieszczoty do gry, Akcje specjalne - wprowadzają większą dynamikę w grze, Kontrakcje - negują zagrane Wyzwania lub Akcje. Dodatek "Kochankowie" wprowadza 24 nowe karty, w tym nowy typ Atuty - działające do końca gry i wpływające na rozgrywkę. Druga część "Arkan Miłości" - "Dominancja" to kolejne 64 karty, wśród nich nowy typ Podstępy, które można łączyć z Akcjami.

W uproszczeniu, rozgrywka w grze "Arkana Miłości" polega na zagrywaniu z ręki kart, które swoimi działaniami mają nas zbliżyć do przeciwnika, zaś ostatecznie pozbawić go ubrań. Gra kończy się w momencie doprowadzenia do pełnego negliżu ,,przeciwnika" a nieoficjalnie ...no właśnie...to wszystko zależy od Was. Jeśli poniosą Was emocje, rozgrywkę możecie zakończyć w każdej chwili.
Sam przebieg gry jest bardzo prosty. Zaczynamy z pięcioma kartami na ręce i mniej więcej taką samą ilością ubrań na sobie. Na przemian każdy gracz wykonuje trzy akcje, zagrywając odpowiednie karty. Zawsze na początku swojej kolejki musimy mieć początkową liczbę kart, czyli następne kolejki zaczynamy od dobrania brakującej ilości. Karty Kontrakcji możemy wykładać w dowolnym momencie jako kontrę na Akcję lub Wyzwanie przeciwnika.

W grze występują przeróżne Akcje i Wyzwania oddziałujące nie tylko bezpośrednio na przeciwnika, ale również na inne karty, np. dobranie nowych kart lub odrzucenie kart z talii przeciwnika.
Wśród kart oddziałujących na przeciwnika, są takie, które powoli i namiętnie nas rozbudzą, np. patrzenie głęboko w oczy przeciwnikowi, opowiadanie erotycznych historyjek, masaż karku. Są Akcje i Wyzwania odważniejsze, wkraczające już w sferę intymności, typu lizanie szyi, ssanie sutków, masowanie piersi. W końcu są karty w dodatku Kochankowie czy drugiej części Dominacja, wprowadzające gadżety typu wibrator lub kajdanki i wynoszące rozgrywkę na wyżyny erotyki z nutą drapieżności i dominacji.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie: od poleceń romantycznych, jak na przykład: "wybrana osoba kładzie się na drugiej osobie i słucha bicia serca", do pikantnych pełnych erotyzmu poleceń: ,,Wybrana osoba skuwa kajdankami drugą osobę i wymyśla dla niej wyzwanie..." W tej grze nie ma wygranych i przegranych, bo wszyscy są w dobrym nastroju. Jedynym mankamentem jest to, że ciężko doprowadzić grę do końca. Działa to jednak na plus, bo długo się nie nudzi i chętnie się do niej wraca.

Czas na wrażenia. W "Arkany Miłości" grałem tylko ze swoją narzeczoną. Nasze odczucia co do samej formy są bardzo pozytywne. Dzięki grze, w cudowny sposób można było urozmaicić przyjemnie spędzany czas ze sobą. Dodatkowo gra dała nam impuls do małego eksperymentowania.

Pamiętacie jak to było na początku...? Te ,,motyle w brzuchu", pozytywne uniesienia. Jeżeli pragniecie odkryć w sobie nieznane dotąd obszary erotycznych fantazji, urozmaicić grę wstępną lub wprowadzić dużą dawkę pikanterii w związku, zachęcam do wypróbowania gry. Z tak wysublimowanymi gadżetami nie ma mowy o nudzie zwłaszcza w jesienne wieczory.

Dział: Gry bez prądu
piątek, 20 czerwiec 2014 10:48

7 smoków

Smoki od zawsze budziły wiele skrajnych emocji wśród ludzi. Te mityczne i potężne stwory, bohaterowie legend i biblijnych opowieści u jednych wywoływały lęk i przerażenie, zaś u drugich fascynacje ich magicznością. W dzisiejszych czasach mamy swoistą modę na smoki. Pojawiają się one w wielu książkach czy filmach fantasy, wreszcie w grach komputerowych czy planszowych. Na kanwie tej popularności Andrew Looney, Amerykanin mający na swoim koncie kilkadziesiąt różnych tytułów, stworzył grę karcianą pt. "7 smoków". W Polsce ukazała się ona dzięki wydawnictwu specjalizującemu się w familijnych tytułach - G3. Przeznaczona ona jest dla 2 do 5 graczy, a jedna partia trwa około pół godziny.

Zawartość

Zestaw "7 smoków" zapakowany jest w poręczne, małe i wytrzymałe pudełko (znane już z wcześniejszych wydań G3, np. "Trucizny", "Kameleona" czy "Rekinów biznesu"). Znajdziemy w nim 51 kart z wizerunkami smoków, których autorem jest Larry Elmore (znany ilustrator serii "Dungeons & Dragons" czy "Dragonlance"). Na kartach tych zostało umieszczonych od 1 do 4 mitycznych stworzeń w różnych układach kolorystycznych, albowiem w grze występuje pięć kolorów smoków: czerwone, żółte, niebieskie, zielone i czarne. W pudełku znajdziemy również 15 kart akcji, które wprowadzają dynamikę w rozgrywce oraz urozmaicają przebieg każdej tury. Zestaw uzupełniają: pięć kart celu, karta smoka srebrnego, będąca kartą startową oraz karta smoka tęczowego, będąca tzw. jokerem. Wszystkie karty prezentują się naprawdę bardzo ładnie, wyglądają imponująco i trwale.

Na dołączonej krótkiej instrukcji przejrzyście wyjaśnione są zasady oraz przebieg rozgrywki opatrzony przykładami.

Cel gry

W grze występuje pięć głównych rodzajów smoków, umieszczonych w różnych kombinacjach ilościowych i kolorystycznych na kartach. Celem każdego gracza, który wciela się w smoczego jeźdźca, jest zgromadzenie siedmiu smoków tego samego rodzaju (zgodnego z kartą celu), układając odpowiednio karty, tak aby pasowały kolorami do siebie. Przykładowy układ kart na stole doskonale prezentuje załączone poniżej zdjęcie (widać również obszar tworzący przez siedem zielonych smoków).

Zasady i przebieg rozgrywki

Zasady gry są bardzo proste. Można je wytłumaczyć dosłownie w kilka minut. Tak jak wcześniej wspominałem karty smoków należy układać tak, aby ze sobą pasowały kolorystycznie. Należy przestrzegać przy tym zasady, że łączyć można ze sobą razem tylko dłuższe lub krótsze boki kart.

Karta celu wyznacza nam jakiego koloru smoki będziemy zbierać. Karty akcji wprowadzają nie tylko pewnie urozmaicenie, ale również zamieszanie w trakcie rozgrywki, gdyż możemy zamienić np. karty celów wszystkim graczom, przez co kończący się plan uzbierania siedmiu smoków może nagle lgnąć w gruzach.

Grę zaczynamy od rozdzielenia kart celów od kart smoków i akcji. Te ostatnie tworzą zakryty stos gry, z którego rozdajemy losowo trzy karty każdemu graczowi. Dodatkowo każdy losuje kartę celu (przy mniejszej ilości graczy niż pięciu, pozostałe karty celów rozdawane są wirtualnym graczom i leżą zakryte na stole).

Po przygotowaniu do gry, każdy gracz powinien mieć w ręce trzy karty oraz jedną kartę celu zakrytą przed sobą (można ją zobaczyć w każdej chwili, aby sobie przypomnieć jakiego rodzaju smoki będziemy zbierać, ale nie można jej pokazywać innym graczom). Karta srebrnego smoka jest kartą startową i do niej dokładamy na początku swoje karty.

Grę rozpoczyna najstarszy z graczy, zaś następnie rozgrywka toczy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W każdej turze wykonuje się dwie czynności: dobranie karty z zakrytego stosu oraz zagranie karty z ręki. Przy zagraniu karty z ręki są dwie możliwości. Można dołożyć zgodnie z ogólnymi zasadami kartę smoka na planszy. Wystarczy, aby przynajmniej jeden ze smoków pasował kolorystycznie do przedstawionych smoków na karcie na stole.

Drugą możliwością jest zagranie karty akcji z ręki. W ten sposób możemy np. zabrać ze stołu wybraną przez siebie kartę i umieścić w innym miejscu, zamienić karty celów wszystkim graczom (w tym wariancie wliczają się wirtualni gracze), wymienić wszystkie swoje karty na ręce z kartami przeciwnika itd. Dodatkowym atutem kart akcji jest zmiana koloru srebrnego smoka. Wykładając na niego odpowiednią kartę, możemy zamienić go w wskazany przez kartę akcji rodzaj.

Gra kończy się natychmiast, kiedy dany gracz uzbiera w jednym ciągu siedem smoków tego samego rodzaju. Nawet jeśli to nie będzie jego tura. Bardzo często zdarza, że przypadkiem dokładając swoją kartę tworzymy inny ciąg kolorystyczny, który akurat jest celem przeciwnika.

Wrażenia

"7 smoków" to gra bardzo łatwa i przyjemna jednocześnie. Może nie jest karcianką wymagającą od gracza zdolności strategicznych i charakteryzuje się bardzo dużą losowością, jednak w trakcie rozgrywki ważną rolę odgrywają emocje, a głównie umiejętność ich maskowania. Bardzo często trzeba wprowadzać w błąd przeciwnika, aby nie zorientował się jaką mamy kartę celu. Nie możemy za szybko tworzyć spójnej grupy naszych smoków na stole, gdyż szybko zwrócimy na siebie uwagę. Nigdy nie możemy być do końca pewni zwycięstwa. W każdej chwili inny gracz może nas pozbawić karty celu, przez co praktycznie zaczynamy zbieranie siedmiu smoków od początku. Podobnie, kiedy ktoś przełoży nam kartę smoka w inne miejsce na stole. Ponownie trzeba zacząć szybko opracowywać nową strategię.

Podsumowanie

Należy wziąć pod uwagę, że gra nie jest "odkrywcza", nie wnosi powiewu świeżości. Mechanika jest bardzo uniwersalna. Równie dobrze smoki można było zamienić innymi postaciami i grało by się tak samo. Wbrew zamierzeniom autora, ciężko wczuć się w postać jeźdźcy smoków. Nie jest to więc pozycja, która przypadnie do gustu starym wyjadaczom gier planszowych. Dla nich będzie ona jedynie tzw. chwillerem czyli przerywnikiem, choć na rynku dostępnych jest wiele ciekawszych takich szybkich pozycji.

"7 smoków" jednak jako gra familijną, idealnie nadaje się do wciągnięcia najmłodszych w świat fantasy i przygodę z grami karcianymi czy planszowymi. Dobrze spisuje się w większym, rodzinnym gronie. Prostota zasad, towarzyszące rozgrywce emocje, płynność oraz nieprzewidywalność punktuje. Dodatkowym atutem gry jest jej wykonanie, szczególnie piękne ilustracje smoków. Oceniając grę pod tym kątem, spokojnie mogę uznać ją za dobrą pozycję.

Ocena: 6,5/10

Za egzemplarz dziękujemy polskiemu dystrybutorowi G3.

Dział: Gry bez prądu
niedziela, 15 czerwiec 2014 15:54

Graffiti inspirowane Star Wars: niesamowite!

Graffiti zazwyczaj cieszy oko. Graffiti jest często sztuką. Ale rysunki tworzone na murach, czy ścianach są często niedoceniane ze względu na warunki, w jakich powstają (czyli nielegalnie). Autor / autorzy tych rysunków pozostali anonimowi. Nie wiadomo, czy są one stworzone legalnie, oficjalnie, czy też nie. Mimo wszystko trzeba jednak przyznać, że poniższe grafitti ukazujące kultowych bohaterów równie kultowego filmu Gwiezdne Wojny są po prostu nieziemskie. Ich twórców z pewnością nie można nazwać amatorami.

Dział: Miszmasz
niedziela, 15 czerwiec 2014 15:52

Niesamowite papierowe płatki śniegu Star Wars

Tak się złożyło, że zima w tym roku zaspała. A skoro natura poskąpiła nam białych płatków śniegu, możemy zrobić je sami - i to nie byle jakie! Pewien Amerykanin (a któżby inny ;)) zamieścił na swoim blogu próbki swojej śniegowej twórczości wraz z diagramami do ściągnięcia w formacie pdf dla każdego, kto sam ma ochotę spróbować. Tak więc do dzieła!

Dział: Miszmasz