grudzień 03, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Ram V

piątek, 10 lipiec 2015 14:04

Legenda o Sally Jones

„Ta opowieść ma swój początek w tropikalną burzową noc przed stu laty. Wtedy to, głęboko w afrykańskiej dżungli, urodziła się gorylica. Tamtej nocy nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc. Dlatego nestor stada wywróżył, że małpę dotknie w przyszłości wiele nieszczęść". [1]

Tak, tak - znowu bajka, tylko tym razem trochę odmienna od tych, które dotychczas czytałam. Mniej baśniowa i „łagodna", a przecież do takich lubię najbardziej wracać. Czemu więc akurat „Legenda o Sally Jones"? Uwielbiam legendy, to w jaki sposób są snute, jak fascynują i zawarty w nich morał. Czy Jakob Wegelius sprostał temu zadaniu?

Przepowiednia nestora stada okazała się prawdziwa, pewnego dnia małpa została złapana przez łowców zwierząt i sprzedana tureckiemu kupcowi, który uważał iż będzie ona idealnym prezentem dla przyszłej narzeczonej. Pragnąc oszczędzić na transporcie do Stambułu przebiera ją z niemowlę i przewozi pod fałszywym imieniem Sally Jones. Tak zaczyna się przygoda gorylicy, która wiele zobaczy i przeżyje. Co takiego przeżyje? O tym przekonajcie się sami...

Czasami pierwsze wrażenie bywa bardzo mylne, tak właśnie było ze mną i tym razem. Początkowo poczułam lekki zawód tym co zastałam po otworzeniu książeczki, ale z czasem zaczęłam doceniać zarówno historię, jak i oprawę graficzną. Jakob Wegelius poprzez opowieść o dość burzliwym życiu gorylicy mówi o zagubieniu, samotności i potrzebie przyjaźni, poczuciu, że komuś na nas zależy, że ktoś nas kocha. Gorylica poczuła smak zdrady, odrzucenia, wykorzystania, przemocy, ale za każdym razem udawało się jej iść do przodu. Autor wspaniale poradził sobie z przedstawieniem legendy, można odnieść wrażenie jakby z nami przebywał jakiś starszy człowiek i ją opowiadał.

Co może zachwycić czytelników, przynajmniej starszych, bo młodszy skupi się bardziej na dalszych aspektach, to bardzo ładna twarda okładka z płóciennym szytym grzbietem oraz niestandardowy ale poręczny format książki. Dalej jest jeszcze lepiej, duży druk, tekst w ramkach i na każdej stronie ilustracje Jacoba Wegeliusa. Rysunki dość specyficzne, realistyczne z całą masą szczegółów. Idealnie współgrają z tekstem i mogę nawet rzec, że go uzupełniają ukazując detale, których zabrakło w treści.

Przyznaję, że dopiero po jakimś czasie od zakończenia zaczęłam dostrzegać plusy powieści. Jest napisana prostym i przystępnym językiem, który bez problemu przyswoi sobie czytelnik. Osobiście książeczkę przeczytałam bardzo szybko i z dość dużym zainteresowaniem. Uważam jednak, że dzieci w wieku 6+ (w moim odczuciu pozycja jest bardziej dla pociech 7-8+) spędzą przy niej czas pełen wrażeń, tym bardziej, że znajduje się w niej mnóstwo przygód i wywołuje współczucie oraz sympatię do gorylicy. Co ważniejsze książka niesie sobą uniwersalne przesłanie oraz przekazuje wiedzę o świecie i zwierzętach.

Reasumując, oczywiście polecam. Książeczka jest dopracowana i przemyślana, myślę, że oprócz zajęcia dziecka losami małpy dodatkowo pozwala przyswoić trochę wiedzy na różne tematy. Oraz może być wstępem do rozmowy o niektórych zachowaniach czy też uczuciach.

[1] Jakob Wegelius, „Legenda o Sally Jones", s. 5

Dział: Książki
czwartek, 09 lipiec 2015 22:57

X Dni Jakuba Wędrowycza

Lubelskie Stowarzyszenie Fantastyki "Cytadela Syriusza" ma zaszczyt zaprosić na X edycję Dni Jakuba Wędrowycza, która odbędzie się 17-19 lipca 2015 roku.

Dział: Konwenty
czwartek, 09 lipiec 2015 16:29

Sny bogów i potworów

Tego lata wydawnictwo AMBER zrobiło czytelnikom wspaniałą niespodziankę i wydało trzecią część intrygującej trylogii o serafinach i chimerach. Co prawda finałowa część została rozbita na dwie mniejsze, ale myślę, że za cenę poznania zakończenia tej historii można przymknąć na to oko.

Akcja powieści zaczyna się w momencie, w którym skończyła się część druga. Wielowiekowa wojna między serafinami a chimerami wchodzi w nowy etap.

Nowy Imperator, szalony Jael pragnie większej władzy nad światem. Chcąc zdobyć skuteczniejszą broń, wraz ze swoją armią udaje się do świata ludzi, a wydane tam przez niego oświadczenie budzi panikę w naszym świecie.

Tymczasem zbuntowani Bastardzi zawierają sojusz z pozostałymi przy życiu chimerami. Wszystko to oczywiście dzieje się za sprawą Karou i Akivy, którzy nauczeni doświadczeniem, postanawiają skierować swoje działania na zupełnie inne tory. Wykorzystując fakt, że obie strony są już mocno wyczerpane wojną, proponują połączenie sił przeciwko Jaelowi, w którym upatrują źródło wszelkiego zła, jakiego doznali.

W części trzeciej autorka znowu poszerza perspektywę fabularną i trudno nie docenić jej konsekwencji. Wojna zbliża się wielkimi krokami i wiadomo, że już nic tego nie zmieni, zanim jednak dojdzie do ostatecznego starcia, czytelnik ma szansę przyjrzeć się, jak przegrupowują się siły i jak to wszystko wpłynie na świat ludzi. Obserwujemy więc reakcje ludzi na przybycie aniołów i widzimy dosłownie paletę zachowań. Jedni wpadają w panikę, inni w ekstazę, jeszcze inni przybierają pozę żyj i użyj, natomiast władze traktują to jak inwazję obcych i próbują rozwiązać problem od strony badań naukowych.

Bardzo realistycznie przedstawiono rodzące się porozumienie między dwiema rasami, które w obliczu wspólnego zagrożenia musiały się zjednoczyć. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie pewien podstęp Karou, która jako wskrzesicielka, mogła w ciałach liczących się wśród chimer żołnierzy, umieścić przyjazne sobie dusze. Mimo to serafini i chimery, przez bardzo długi czas uczą się wspólnej egzystencji. Na przeszkodzie stoi tu nie tylko inność, ale też dzieląca ich długa i krwawa historia. Wielu z nich ma na rękach krew współbraci przeciwników, trudno zatem uniknąć drobnych złośliwości, zaczepek, a nawet poważnych prób samosądu. Na ziemiach Kirinów, gdzie schronią się niedobitki, będzie aż kipieć. Bohaterowie będą się mierzyć z uprzedzeniami, wyrzutami sumienia, które wcześniej lub później nadejdą, goryczą i bólem straty oraz nadzieją, że być może to co robią, otworzy im lub przyszłym pokoleniom zupełnie inny świat nienaznaczony wojną i krwią. Dzięki temu lepiej poznamy dumną i wyniosłą Liraz, dzielnego i wrażliwego Ziriego, a także głębię uczuć Karou i Akivy.

Finałowa część została także wzbogacona o nowych bohaterów, z którymi idą nowe wątki. Poznajemy Elizę, na co dzień zwykłą doktorantkę, od dzieciństwa dręczoną koszmarami o potworach; tajemniczego Morgana, który z pewnością nie jest tym, za kogo się podaje oraz młodziutką królową Stelian, pobratymców Akivy. Z pewnością te osoby wywrą duży wpływ na losy finałowego starcia.

Powieść czyta się naprawdę przyjemnie i choć póki co aż tak wiele się nie dzieje, bo część wątków musiała się przecież zawiązać, to i tak trudno się od lektury oderwać. Jestem bardzo ciekawa, co też zaserwuje czytelnikom prawdziwy finał, którego premiera już niebawem. Czekam niecierpliwie.

Dział: Książki
środa, 08 lipiec 2015 08:36

Dni krwi i światła gwiazd

Lektura Córki dymu i kości była dla mnie bardzo przyjemna, dlatego niemal od razu zabrałam się za czytanie części drugiej. Nie bardzo jednak wiedziałam, czego się spodziewać.

W tomie pierwszym finał historii zaowocował rozstaniem głównych bohaterów. Ona dowiedziała się prawdy na temat swojego pochodzenia i odzyskała brakujące wspomnienia, on wyznał jej, co strasznego zrobił. W jakim kierunku może pójść fabuła, po takim zwrocie akcji i co może czytelnikowi zaoferować? Drugi tom zawsze jest pewnym wyzwaniem, bo rośnie poprzeczka i wymagania odbiorców. Jak z tym zadaniem poradziła sobie Laini Taylor?

W tomie drugim drogi Karou i Akivy rozeszły się, co według mnie było bardzo dobrym posunięciem. Po pierwsze, pozwoliło to uniknąć nieustannego maglowania tematu wielkiego uczucia łączącego bohaterów, po drugie, poszerzyło perspektywę. Mówiąc krótko, wydarzenia tomu drugiego przybliżają czytelnikowi kulisy wielowiekowej wojny miedzy serafinami a chimerami.
Obie strony są zdeterminowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dlatego uciekają się do coraz bardziej drastycznych i brutalnych metod walki. Wojna zaczyna przypominać podjazdówkę, a zostawiane dla przeciwnika wiadomości polegają na wymyślnym mordowaniu niewinnych cywilów. Oprócz tego wśród obu ras widać coraz większe zmęczenie walką.

Chimery borykają się z brakiem żołnierzy, a ich jedynym atutem jest wskrzesiciel, który za pomocą pradawnej magii przywraca wojowników do życia, w sumie tylko po to, by ponownie ginęli. Widać też, że tak naprawdę już nie wiedzą, o co walczą. Niemal wszyscy potracili rodziny i bliskich, a teraz ich codzienność polega na ślepym wypełnianiu planu Białego Wilka, który, jak się niebawem okaże, nie ma pomysłu na to, co będzie się działo po wojnie. Bo przecież kiedyś musi się ona skończyć.

Podobnie jest u serafinów. Akivę i jego rodzeństwo ogarnia coraz większe zwątpienie w Imperatora, któremu ciągle mało wojen i kolejnych podbojów. Rosnące w liczbę ofiary cywilne mówią same za siebie. Czy naprawdę nie ma innej możliwości, jak tylko ciągłe mordowanie się w imię zadawnionych waśni, o których młode pokolenie nie ma zielonego pojęcia?

Kaoru w roli wskrzesicielki ogląda wojnę z zupełnie nowej dla niej strony. Nie tylko dokładniej poznaje swoich pobratymców, zaczyna też rozumieć, że wojna zamiast środkiem do osiągnięcia celu, już dawno stała się sposobem na życie. Bohaterka jest tym faktem przerażona, tym bardziej, że pławiący się w glorii chwały Thiago Biały Wilk bez mrugnięcia okiem posyła swoich ludzi na śmierć, bo jest tak przepełniony nienawiścią i uprzedzeniami, że o zakończeniu działań, czy jakichkolwiek rokowaniach, nawet nie chce słyszeć.

Akiva wraz z rodzeństwem podejmuje działania, które mogą zmienić przyszłość nie tylko wszystkich Bastardów, ale całej rasy serafinów. Kierowany miłością do odrodzonej Madrigal, rozwiązanie konfliktu zaczyna postrzegać nie w starciu zbrojnym, ale w czymś zupełnie innym.
Czy starania bohaterów przyniosą pożądany skutek? To się dopiero okaże, gołym okiem jednak widać, że proces już się zaczął i nie będzie powrotu do tego, co było.

Przyznam, że takie pokierowanie fabułą bardzo mi się podobało. Wątek romansowy jest tu jedynie tłem i niekiedy umila i nieco ociepla atmosferę. Odrobina miłości i czystego, bezinteresownego uczucia w brudnym świecie przemocy i wojny jest czymś naprawdę pięknym. Ważniejsze jest jednak pokazanie strasznego oblicza wojny i tego, jak nakręca się spirala nienawiści, angażując w konflikt plemiona, które do tej pory żyły spokojnie na uboczu i o wojnie w ogóle nie miały pojęcia.

Powieść, która pozornie wydawała mi się kolejnym paranormalnym romansem okazała się dojrzałą i magiczną opowieścią z głębokim przesłaniem. Jej finał zostawia mnie w jeszcze większej niepewności niż część pierwsza. Czy wojna kiedyś się skończy? A jeśli tak, co powstanie na zgliszczach dawnego życia? Czy dwie nienawidzące się rasy mogą konflikt zakończyć wspólnie?

Z obawą, ale i wielką ciekawością sięgam po pierwszą połowę finału, a wszystkim, którzy z serią jeszcze swojej przygody nie zaczęli, serdecznie ją polecam. Naprawdę warto!


Druga recenzja - Katarzyna Chojecka

Pamiętacie, jak na końcu „Romea i Julii" Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej?[...] Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... - Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. – Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. I spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi.

Zakończenie pierwszej części cyklu o niebieskowłosej Karou, ludzkiej dziewczynie o duszy chimery, stanowiło ogromny szok dla większości czytelników. „Dni krwi i światła gwiazd" to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Dziewczynie dymu i kości" i już od pierwszych stron gwarantuje emocjonalny roller coaster.

Karou zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Zuzana, jej najlepsza przyjaciółka, jako jedyna łącząca dziewczynę ze światem ludzi, martwi się, że spotkało ją coś strasznego. Nie myli się, Karou wprawdzie nie zginęła, jednak po dotarciu do miasta chimer, w którym pozostawiła wszystkich bliskich, znalazła jedynie spalone ruiny. Rozpacz i nienawiść do aniołów, które zniszczyły wszystko, co kochała, sprawiają, że dziewczyna sprzymierza się z dotychczasowym wrogiem, Białym Wilkiem. Jednocześnie Akiwa, który doprowadził do upadku miasta chimer, nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zdaje sobie sprawę, że nieodwracalnie stracił miłość i zaufanie Karou, postanawia jednak choć częściowo odpokutować za swoje czyny i powstrzymać serafińskiego Imperatora przed dalszym pogromem chimer.

Lekturę „Dni krwi i światła gwiazd" rozpoczęłam z niecierpliwością i dużym zainteresowaniem. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka poprowadzi dalej tę historię i czy nie potraktuje zbyt lekko czynu, jakiego dopuścił się Akiwa. Bądź co bądź pierwszy tom cyklu wpisywał się w kanon gatunku paranormal romance, choć od razu należy zaznaczyć, że na tle wielu powieści z tej kategorii, wyraźnie wyróżniał się głębszym przesłaniem i oryginalnością. Autorzy licznych książek tego typu przyzwyczaili nas do tego, że historia romansu głównych bohaterów jest motywem przewodnim powieści i nic innego właściwie się nie liczy – ich miłość wszystko zwycięża i wszystko wybacza. Istniało więc ryzyko, że i Laini Taylor pójdzie nieco na skróty i doprowadzi do ponownego, szybkiego pogodzenia się Karou i jej anielskiego kochanka. Na szczęście tak się nie stało. Drugi tom cyklu „Córka dymu i kości" to nie jest słodka opowieść o miłości, to przede wszystkim historia brutalnej wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone.

W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem akcja powieści toczy się przede wszystkim w alternatywnym świecie zamieszkałym przez chimery i anioły. Z jednej strony imperium stworzone przez serafinów nasuwało mi skojarzenia z Cesarstwem Rzymskim, które systematycznie, bezlitośnie podbijało kolejne krainy i w którym także panowało niewolnictwo. Z drugiej strony, opisy ataków aniołów na bezbronne chimery-cywilów, zabijanie kobiet, dzieci i starców, ponieważ także są „wrogami", a co gorsze mogą wspierać powstańców, przywodziło na myśl konflikty na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Z pewnością łatwiej jest pisać o fantastycznych stworzeniach, nie opowiadając się otwarcie po żadnej ze stron, które walczą w realnym świecie. Wydźwięk powieści jest jednak jasny i klarowny – wojna to zło, a zemsta rzadko kiedy doprowadza do zakończenia konfliktu; wręcz przeciwnie - nakręca jedynie spiralę nienawiści. Jedynym rozwiązaniem jest zaprzestanie walk, czy to jednak możliwe, gdy każda ze stron straciła kogoś z rodziny? Czy można wybaczyć doprowadzenie do śmierci najbliższych?

Wydanie „Córki dymu i kości" zachwyciło mnie okładką. Tej magii zabrakło mi jednak w oprawie drugiego tomu, która nie przyciąga tak wzroku i brak jej tego „czegoś". Dziwi mnie także ujawnianie w opisie książki wydarzeń, które mają miejsce dopiero w końcowych rozdziałach i właściwie nie mają większego wpływu na fabułę drugiego tomu cyklu.

„Dni krwi i światła gwiazd" to książka, która w każdym w zbudzi wiele emocji i skłoni do przemyśleń; trudno przejść koło niej obojętnie. Jest to opowieść o wojnie, miłości i nadziei, która przecież umiera ostatnia. To porywająca kontynuacja, a otwarte zakończenie sugeruje dużą porcję wrażeń w kolejnym tomie cyklu, którego już z niecierpliwością wypatruję.

 

Dział: Książki
wtorek, 07 lipiec 2015 16:40

Kraina Jutra

Świat zmierza do nieuchronnej zagłady, czyż nie? Topniejące lodowce, wycinane lasy, zanieczyszczenie gleb i powietrza, skażenia radioaktywne, pożary oraz ginące gatunki. Jesteśmy odpowiedzialni za degenerację natury, za jej powolną agonię. Przez swoją pazerność, chciwość i samolubność. A gdyby tak zebrać wizjonerów? Wolnych od ideologii pieniądza, nieskażonych polityką i pragnieniem posiadania więcej? Gdyby stworzyć im świat i poddać go eksperymentowi, gromadząc w nim tylko patrzących dalej? Czy to cokolwiek mogłoby zmienić? „Kraina jutra" w reżyserii Brada Birda stara się odpowiedzieć na to pytanie.

Casey Newton (Britt Robertson) to inteligentna dziewczyna o usposobieniu optymistki z misją naprawy świata. Od dziecka marzy o międzygwiezdnych podróżach, więc gdy rozbierają platformę NASA, na której pracował jej ojciec, wykorzystując swój intelekt, sabotuje prace firmy rozbiórkowej. W takiej sytuacji zauważa ją Athena (Raffey Cassidy), która wierząc, że dziewczyna zdolna jest ocalić świat, wręcza jej przepustkę do Krainy Jutra. Nie tłumaczy jednak jak działa magiczna przypinka, która, gdy tylko Casey ją dotyka, pokazuje zaawansowany technologicznie świat. Próbując odkryć tajemnicę przedmiotu, trafia na Franka Walkera (George Clooney), zgorzkniałego wygnańca. Czy, gdy Casey pozna prawdę będzie gotowa stanąć do walki? Czy „lepsze jutro" to coś więcej, niż puste powiedzenie?

Seans (jedyny w repertuarze), na który udałam się do kina, był niestety opatrzony dubbingiem, na co nie zwróciłam uwagi, gdy odbierałam bilet. Co ciekawe jednak znalazło się na nim więcej osób, niż podczas seansu „Terminatora Genysis" raptem dzień po premierze hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Było to pierwsze z zaskoczeń, jakie zaserwowała mi „Kraina jutra". Kolejnym okazał się fakt, że od samego początku obraz reprezentował naprawdę wysoką jakość kina familijnego.

Film otwiera wielka tajemnica. Oto Frank Walker wygłasza przemówienie – do kogo? – o kondycji świata. Tonem zgorzkniałego czarnowidza opowiada o zagrożeniach. W słowo wchodzi mu, co rusz Casey Newton, ukazując zasadniczą różnicę między bohaterami – dziewczyna jest pełną werwy optymistką i z tej perspektywy chciałaby historię „Krainy Jutra" ukazać. To typowy dla kina familijnego kontrastowy duet bolesnej dojrzałości i świadomości zagrożeń oraz hurrahipicznej postawy, że wszystko można osiągnąć lub naprawić. I chociaż słowne przepychanki zaczynają szybko irytować, bo bohaterowie nie zdradzają zasadniczego powodu swoich rozważań, to już tutaj rodzi się w widzu zainteresowanie. Odliczanie zegara, historia młodego Walkera, a później jakby drugi początek i dopiero śledzenie głównego wątku historii. Odkładanie ostatecznego rozpoczęcia robi swoje i budzi chorobliwą potrzebę rozwiązania zagadki.

Problem w tym, że film bazuje na tej zagadce niemal do samego końca i ostatecznie nie daje solidnego wytłumaczenia problemu. Zdaje się, że brakuje mu kulminacyjnego punktu. Napięcie rośnie, akcja toczy się wartko, a potem jakby nagle się kończy. Nie zmienia to jednak faktu, że całość śledzi się płynnie, bez spoglądania na zegarek i z zaangażowaniem. Szkoda tylko, że nie sposób opędzić się od wrażenia, że „Kraina jutra" to jedynie rozbuchany wstęp do jakiejś opowieści, a nie sama opowieść.

Oczywiście można mieć pewne uwagi do scenariusza. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, zwracając uwagę, że jest zań odpowiedzialny między innymi Damon Lindelof, który pokazał już chaotyczność swoich wizji w takich produkcjach, jak „Prometeusz" czy „Kowboje i obcy". Jako kino familijne historia jednak się broni. Pytania o sensowność niektórych zwrotów akcji, mechanizmów czy działań bohaterów urodzą się zapewne jedynie w umyśle dojrzałego odbiorcy. Młodsi widzowie powinni śledzić fabułę z rosnącym napięciem i zainteresowaniem.

Z ekranu płynie wiele mądrych lekcji dotyczących nie tyle konieczności ochrony świata – czego należałoby się spodziewać po postawie Walkera –, ale istoty wiary w „lepsze jutro". Obraz stawia na pochwałę optymizmu i radosnego spoglądania w przyszłość. Czas, który nadejdzie ma należeć do wizjonerów, do aktywistów, do ludzi, którym się chce; do tych, którzy nie podążają utartymi ścieżkami, a wyznaczają nowe. To także pochwała uczuć wyższych i odpowiedzialności za wywoływane emocje. Historia pierwszej miłosnej relacji jest chyba najbardziej rozczulającą wersją młodzieńczego romansu, jaki znam.

Zatrzymam się tutaj na chwilę, bo wydaje mi się to nader istotne. George Clooney poza faktem, że gra rolę okrutnego pesymisty, wciela się także w skrzywdzonego chłopca, który wciąż rozpamiętuje swój miłosny zawód. Nagle na jego drodze staje obiekt młodzieńczych westchnień. I dzieje się coś magicznego, bo dziewczynka nie postarzała się ani o dzień. Widz śledzi wyraźne, choć zacierające się ślady, uczucia między pięćdziesięciolatkiem i jedenastolatką, ale wszystko jest tak subtelne i zdystansowane, że nie da się zarzucić tej relacji niesmacznego charakteru i przesady. Jest w tym coś magicznego, iż całość opiera się na przeszłych emocjach, chociaż może pomaga świadomość charakteru jestestwa dziewczynki.

Skoro już przy George'u Clooney'u jesteśmy. To nie jego aura gwiazdy świeci najjaśniej. Brawa za najlepszą rolę nie należą się także Britt Robertson, jakkolwiek oboje dobrze czują się w skórach powierzonych im postaci. Najlepiej wypada jednak Raffey Cassidy, która jest już kolejną aktorką magnetyzującą nieludzkim bohaterem – androidem.

„Kraina Jutra" doskonale sprawdza się także jako młodzieżowe widowisko, chociaż można mieć spory żal do twórców, że zdecydowali się jedynie na popisy komputerową technologią w warstwie krajobrazowej. Sama akcja toczy się w ogromnych, niemal pustych przestrzeniach, które chociaż noszą znamiona nowoczesności, to już żadnego wrażenia nie robią. Te braki jak dla mnie rekompensuje warstwa muzyczna, która wyraźnie czerpie z klasyki kina familijnego i przygodowego.

W „Krainie Jutra" znaleźć można wartką akcję, szczyptę dowcipu i wyraźnie – choć bez przesady – nakreślonych bohaterów. Warstwa wizualna chwilami robi naprawdę dobre wrażenie, a o oprawie muzycznej nie sposób powiedzieć złego słowa. Nawet polski dubbing nie wypada najgorzej. Myślę, że warto obejrzeć ten film w kinie, więc jeżeli pragniecie uciec na chwilę od upałów i być może zastanowić się nad własnym podejściem do życia, lećcie po bilety. Pamiętajcie, tylko wizjonerzy mają wstęp do „Krainy Jutra", więc zanim zaczniecie szukać w kieszeniach wejściowej przypinki, zajrzyjcie w głąb siebie.

Dział: Filmy
wtorek, 07 lipiec 2015 08:33

Jurassic World

Dzień przed seansem zrobiłam sobie mały maraton z dinozaurami, żeby przypomnieć sobie dotychczasową trylogię i mieć bardziej „prawidłowy" odbiór. Nigdy nie żywiłam do „Jurassic Parku" i jego kontynuacji jakiegoś szczególnego sentymentu, ani nie mogłabym go nazwać serią dla mnie w jakikolwiek sposób ważną. Nie byłam dzieckiem lat 90., które ruszał w jakikolwiek sposób pradawny świat czy dzieło Spielberga w ogóle (właściwie nawet mój stosunek do E.T. jest dość... obojętny; Mad Max, o, to co innego), przez co nie wymagałam od „Jurassic World" zbyt wiele. Nie będę kłamać – dla mnie wystarczającym powodem do obejrzenia filmu stał się Chris Pratt w skórzanej kamizelce. Czy coś oprócz tego udało się się twórcom? Czy to tylko popłuczyny po trylogii, którą kochały miliony?

Rok 2015, Kostaryka. Od wydarzeń w Parku Jurajskim minęły 22 lata. Teraz wyspa Isla Nublar działa w końcu jako park rozrywki, w którym żyją przywrócone do życia, za pomocą klonowania, dinozaury. Jednak naukowcom oraz inwestorom to nie wystarcza – aby sprowadzić większe grono odwiedzających, tworzą nowy gatunek, hybrydę wielu różnych gatunków. Ta śmiercionośna bestia jest połączeniem najgroźniejszych i największych drapieżników, jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie. Jej siła i inteligencja okazują się tak potężne, że ucieka ze swojego wybiegu. A w parku znajduje się 22 tysiące ludzi, w tym siostrzeńcy pani kierownik Claire Dearing (Bryce Dallas Howard). Tylko jeden specjalista, który zna zachowanie dinozaurów od podszewki może pomóc – były wojskowy Owen Grady (Chris Pratt). Rozpoczyna się szaleńcza pogoń za stworem, który zabija wszystko, co spotka na swojej drodze.

Zaznaczę to na początku, aby nie było wątpliwości – „Jurassic World" to film na wskroś wtóry. Jednak biorąc pod uwagę, że nawet trzecią część serii można określić tym mianem, było to bardzo prawdopodobne, że produkcja Colina Trevorrowa będzie bazować na tych samych elementach. Cykl o parku z dinozaurami został stworzony na zasadzie schematu (w którym ważną rolę odgrywał Jeff Goldblum, a potem postacie naznaczone jego cechami), który powiela każdy z czterech filmów, więc mniej więcej wiadomo było, czego fabularnie można się spodziewać. Ba, nawet zwroty akcji były dość oczywiste.

Pomimo, że to obraz wtóry, nie mogę zaprzeczyć, że całkiem nieźle się na nim bawiłam. To czyste kino rozrywkowe, które sprawdza się na początek wakacji i nie można od niego wymagać niczego więcej. Seria o „Parku Jurajskim" zawsze stawiała wyłącznie na rozrywkę – na przywoływanie dziecięcych marzeń, fascynację dinozaurami, która była pewnym etapem w życiu wielu ludzi. Pierwsza część była pewnym novum – niektóre możliwości realizatorskie stały za tym, że w 1993 roku pojawiła się szansa nakręcenia widowiskowego, jak na tamte czasy, filmu o dinozaurach. Jednak teraz, gdy co tydzień możemy zobaczyć jak zostaje zniszczony Nowy Jork, czy modne od niedawna Los Angeles, jak podróżujemy po fikcyjnych planetach i alternatywnych światach, jak oglądamy film, którego cała akcja rozgrywa się w kosmosie, opowieść o pradawnych stworzeniach po prostu nie szokuje. Wręcz wydaje się być tematem zdezawuowanym.

„Jurassic World" został naszpikowany nawiązaniami do pierwszej części serii. Od tak zwykłych elementów jak koszulka, którą nosi jeden z pracowników parku z logo z pierwotnego Parku Jurajskiego, przez podróż samochodem, którym jeździł Alan Grant, po odnalezienie pamiętnego noktowizora, którym bawiły się wnuki Johna Hammonda. A to tylko fragment góry lodowej.

Z głównego znawcy dinozaurów uczyniono prawdziwego twardziela. Owen Grady przypomina nieco swoim strojem skrzyżowanie Hana Solo z Indianem Jonsem, czyli jeszcze nie siwego Harrisona Forda. Scena, w której jako samiec alfa idzie na polowanie z raptorami, aby pozbyć się tego głównego złego jest tak popkulturowa, jak tylko można sobie wyobrazić (tym bardziej, gdy gra go Chris Pratt jadący na motocyklu). Główna kobieca bohaterka, Claire, jest kobietą sukcesu, która widzi tylko statystyki odwiedzin parku i chce widzieć sumę, którą udało jej się zarobić dla właściciela parku rozrywki. Gdy rozpoczyna się szaleńcza pogoń za dinozaurem (a niekiedy przed dinozaurem) kobieta przemierza lasy, patoki i strumyki w... białym kostiumie i szpilkach. Gdzieś tak w połowie filmu zrzuca górę kostiumu, pod którą kryje się top podkreślający jej wdzięki (a jest co podkreślać), co nie umyka uwadze kamery. Jednak w szpilkach wytrzyma do końca, co sprawia, że jej obuwie stają się pewną osią produkcji. No cóż, czy się to komuś podoba, czy nie, „Jurassic World" to film dość seksistowski i rzuca się to w oczy już po kilkunastu minutach.

Wcielający się w samca alfa Chris Pratt jest bezbłędny jak zawsze, choć w tej kwestii jestem o wiele bardziej subiektywna niż w pozostałych. Jessica Chastain ma siostrę bliźniaczkę, którą okazała się być Bryce Dallas Howard, a Vincent D'Onofrio powoli staje się naczelnym czarnym charakterem Hollywood. Znalazło się i miejsce dla Jake Johnsona, którego postać ma przede wszystkim bawić, a na końcu ratuje całą sytuację (żeby nie było, że wszystko zależy od twardziela), i dla Omara Sy'a, który ma nas utwierdzać w przekonaniu, że Owen Grady to dobry chłop, a dinozaury mają uczucia.

Ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa naprawdę zasługuje na uznanie i postawiłabym ją wyżej niż efekty specjalne. W tej sferze twórcy starali się być w miarę widowiskowi, lecz oddawać hołd poprzednim częściom serii, gdy możliwości były mocno ograniczone.

Rozumiem, że miłośnikom Spielberga, którzy „wychowali się" na pierwszej czy drugiej części serii film może się nie podobać. Jednak patrząc z perspektywy widza, który skierował swoje potrzeby wyłącznie na rozrywkę, było całkiem nieźle – tym bardziej, że twórcom udało się utrzymać odpowiedni poziom napięcia (mimo, że wiemy co się wydarzy). „Jurassic World" nie zapisze się wielkimi literami na kartach kina blockbusterowego, lecz dla niektórych okaże się niezłą rozrywką na początek lata.

Dział: Filmy
wtorek, 07 lipiec 2015 08:14

Zobacz jak Ant-Man zdobywa kostium

Scott Lang (w tej roli Paul Rudd) to zawodowy oszust. Za sprawą niezwykłego kostiumu zostaje Ant-Manem. Zyskuje nadludzką siłę oraz zdolność do zmniejszania się do rozmiarów mrówki.  Wraz ze swoim mentorem planuje skok, który ma zapobiec globalnej katastrofie. W klipie, który wczoraj pojawił się w sieci, możecie zobaczyć jak Scott zdobywa tajemniczy kostium.

Dział: Kino
sobota, 04 lipiec 2015 14:34

Ściema

Patryk Chromy jest młodym dziennikarzem śledczym, który na zlecenie naczelnego wraca do sprawy sprzed 28 lat. Wówczas nieznany sprawca skatował na śmierć chłopaka na przystanku tramwajowym. I choć podejrzenie padło na czterech funkcjonariuszy ZOMO, to sprawę skrzętnie wyciszono, odkładając na półkę. Chromy rusza tropem dawnej zbrodni, depcząc po piętach sprawcy. Ale czy na pewno nie musi martwić się o własne bezpieczeństwo...?

Tradycyjnie tym, co najpierw przyciągnęło mój wzrok, była okładka. Dużo zieleni, tajemniczy właz i lekki mrok. Bardzo dobra mieszanka. Może opis nie do końca nastawiał mnie optymistycznie, ale i tak zdecydowałam, że muszę poznać tę historię. I mogę rzec, że niczego nie żałuję.

W większości książek, które przeczytałam dziennikarz nigdy nie był określany inaczej jak "gryzipiórek". Chyba, że ktoś może pochwalić się większą fantazją w wymyślaniu oryginalnych i nie do końca pozytywnych nazw na ów zawód. Zapewne każdy z Was natknął się na historie, gdzie dziennikarze byli niezwykle ciekawscy, wredni, przebiegli, sprzedajni i plątali się po miejscu zbrodni, przeszkadzając. Ładne stereotypy nam się utrwalają, co? Otóż Patryk Chromy wydaje się być zupełnie inny- za wszelką cenę stara się oddać tekst "w terminie", ma przecież rachunki do zapłacenia. Śledząc każdy jego krok zauważamy, jak skrupulatnie podchodzi do zadania, sprawdzając każdy trop czy przepytując każdą osobę, choćby związek między nią a zamordowanym przed laty Robertem Niemczykiem był minimalny.

Ściema to nie tylko zapis śledztwa, przeprowadzonego przez młodego dziennikarza. To również krótkie, jednostronne rozdzialiki o pewnym mężczyźnie. Niewiele się z nich dowiadujemy- tajemniczy jegomość na pewno należy do grupy bezdomnych, zapijających smutki osób, ale jaki jest jego udział w sprawie? Tego dowiadujemy się dopiero po pewnym czasie. I choć wydawałoby się, że ta sprawa jest zaledwie pyłkiem w kryminalnym świecie, to zbyt wiele osób przez nią ucierpiało- zamordowany Robert, jego bliscy. Osoby, które wówczas podjęły się odnalezienia winowajców zostały albo skutecznie uciszone, albo... znikały bez śladu.

Morderstwo sprzed lat, ZOMO, dziennikarz na tropie afery- to przed rozpoczęciem przygody ze Ściemą może wydawać się bardzo nudnym połączeniem. Nie dajcie się jednak zwieść, historia naprawdę mocno wciąga, a średnie gabaryty książki (280 stron to dla wytrawnego czytelnika zaledwie kilka godzin czytania) umożliwiają "połknięcie jej na raz". Patryk Chromy drąży temat, który od lat powinien już zostać pogrzebany. Nie spodziewa się, że ta przedawniona sprawa może spędzać sen z powiek tylu osobom- nie tylko wciąż pozostającym na wolności sprawcy bądź sprawcom.

Zakładam, że gdy tylko ktoś usłyszy "ZOMO", od razu przed oczami stają mu tzw."karczki", ubezpieczone w pałki, kaski i błogosławieństwo wyższych władz państwowych. Mogą bez strachu wyżywać się na "buntownikach", często też na niewinnych obywatelach. Przecież i tak wszystko ujdzie im na sucho... To straszne, że być może tak wielu winowajców w mundurach może cieszyć się z niezasłużonej wolności. A kim byli? Mężczyznami lubiącymi kogoś pobić ot, tak, dla zasady. Kimś, kto w ten sposób mógł uniknąć wojska, dostając przy tym całkiem niezłe pieniądze. Osobami "ponad prawem". Taki obraz tych "stojących na straży pokoju funkcjonariuszy" jawi nam się po przeczytaniu książki.

Ściema posiada swój indywidualny klimat tego rodzaju tajemniczości, który łączy się tylko z nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. To również obraz tego, na jakich zasadach działa świat- jeśli ma się odpowiednie "plecy", zna się właściwe osoby, wtedy nie trzeba martwić się głupim mandatem czy ludzkim życiem. Jak najbardziej zachęcam do przeczytania.

Dział: Książki
czwartek, 02 lipiec 2015 17:11

Terminator: Genisys

„Jesteś reliktem" – te słowa nie raz i nie dwa padają ze srebrnego ekranu podczas seansu „Terminator: Genisys" w reżyserii Alana Taylora. Wypowiadają je chyba wszyscy najważniejsi bohaterowie produkcji. I niestety coś w tym jest. Nie chodzi nawet o to, że dzień po premierze siedziałam w kinowej sali jedynie z piątką innych, samotnych widzów – żadnych grup przyjaciół, czy nawet fanowskich duetów. Nie mam także na myśli tego, że głównego pogromcę zła i występku gra facet z niemal siedemdziesiątką na karku. Na tle gamy zwiastunów filmów science fiction, które zaserwowano nielicznym obecnym przed seansem, „Terminator: Genisys" wygląda jednak jak odgrzewany kotlet, któremu wydaje się, że jest dorodnym kogutem, chociaż tam i ówdzie wyraźnie się przesuszył i nie do przełknięcia.

Mamy rok 2029. Rebelianci pod wodzą Johna Connora (Jason Clarke) realizują właśnie ostatnią fazę planu, który ma zapewnić światu wyzwolenie. Jeszcze tylko atak na dwa punkty i ziemię znowu będą kontrolować ludzie. Jednak wszystko wymyka się spod kontroli, gdy Skynet wciela w życie plan B. Podczas, gdy ludzie walczą z niedobitkami maszyn, system wysyła w przeszłość terminatora, który ma za zadanie zamordować matkę Connora, Sarę (Emilia Clarke). Chcą raz jeszcze przechylić szalę zwycięstwa na stronę ludzi, w pogoń za zabójczą maszyną rusza prawa ręka przywódcy rebeliantów - Kyle Reese (Jai Courtney). Jednak w 1997 roku zamiast spotkać przerażoną, potrzebującą pomocy kelnerkę, mężczyzna trafia na wyszkoloną przez Popsa (Arnold Schwarzenegger) – terminatora starej daty – trafia na świadomą i gotową stanąć do walki kobietę. Czy wspólnymi siłami uda im się wreszcie ocalić świat przed Skynetem?

Przysięgam, że słyszałam jak garstka zebranych na sali kinowej mężczyzn naprzemiennie ziewała. Mi także kilka razy się zdarzyło. A to głównie za sprawą dziwacznej konstrukcji najnowszego „Terminatora". Niemal cały wstęp to pompatyczna, motywacyjna przemowa z offu, opatrzona kadrami walki lub szykowania się do walki, przerwana jedynie na krótką i absurdalną wymianę zdań. Później trochę samej strzelanki, pompatyczna mowa i znowu strzelanka. Sinusoida przegadania i miernej rozróby. No właśnie, gdyby ta rozróba była bardziej... „rozróbowa"?

Przez cały film bohaterowie strzelają do postaci, której kule nie są w stanie skrzywdzić. Naprawdę. Co więcej, doskonale rozumieją, że typowa broń nijak nie pomoże im ocalić świata przed podobnym zagrożeniem. Ale kto by się przejmował, gdy magazynek pełny, a palce na spuście karabinu aż świerzbią? Poza standardowymi seriami z maszynówki do walki wykorzystywane są elementy otoczenia o nietypowych właściwościach – gdy terminator się na nie przewróci zostają doszczętnie zniszczone, ale gdy oberwie nimi w głowę, to traci połowę mechanicznej czaszki. Magia kina!

Film został wyraźnie stworzony z myślą o odbiorcy nastoletnim, co widać w komiksowych, bezkrwawych pojedynkach, absurdalnie długich lotach na ścianę po kopniakach z półobrotu i naprawdę znikomej ilości brutalności, co jest śmieszne, skoro walka toczy się na śmierć i życie. Swoistym wabikiem na młodego odbiorcę miała być też pewnie nagość, zwłaszcza Emilii Clark, jednak familijność produkcji ograniczyła ją do cieni i nagich łopatek – chłopcy, zawiedziecie się. Chyba, że koncept był inny, ale naprawdę nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla rozbierania się postaci. Podróże w czasie tak czy siak są niemożliwe, więc można by zaszaleć i uznać, że wędrowanie do przeszłości jest możliwe w ubraniu. Przynajmniej wtedy nie byłoby problemu ze znikającymi między ujęciami spodniami.

„Terminator: Genysis" ma sporo dziur logicznych. Dlaczego Skynet w pierwszym odruchu wysłał za Sarą Connor najstarszego i najmniej śmiercionośnego ze swoich androidów? Dlaczego motyw zmiany przyszłości przez przeszłość działa w odniesieniu do Reese'a, ale dla Johna Connora nie ma już znaczenia? Dlaczego androidy raz mogą podróżować w czasie, a innym razem okazuje się, że zniszczy je siła elektromagnetyczna? Dlaczego w ogóle Skynet czekał z zamordowaniem Sary Connor do podbramkowej sytuacji, zamiast zrobić to na początku ataków rebeliantów?

Jak na niezobowiązującą łupankę, „Terminator: Genysis" wypada wyjątkowo mało widowiskowo. Początkowo nawet mi się to podobało. Magia efektów specjalnych tej produkcji nie tkwiła w supernowoczesnych pistoletach, które jednocześnie podpalały, zamrażały i zmuszały obiekt do wybuchu oraz roztopienia; a w subtelnym rozwoju substancji, płynności i detalach. Jednak fabuła i dialogi dostosowane były do obrazu z dynamiczną akcją i seriami wybuchów, a nie na gadanie i bezsensowne wymiany karabinowych serii do i tak niemożliwego do rozstrzelania przeciwnika.

Jedynym plusem najnowszego „Terminatora" wydaje się jego największy relikt – Arnold Schwarzenegger. Fantastycznie było zobaczyć jego odmłodzoną wersję, śledzić proces starzenia się na ekranie oraz obserwować walkę dwóch wcieleń. Cały dowcip, jaki można w tym obrazie znaleźć skupia się wokół Schwarzeneggera – wszystkie inne żarty są pozbawione finezji i, przede wszystkim, zdolności do wywołania śmiechu. Aktor rozczulił mnie niezwykłym do siebie dystansem, bo nie sposób nie zauważyć i nie połączyć ze sobą problemów starzejącej się postaci filmowej i jej odtwórcy.

Emilia Clarke mnie do siebie nie przekonała, ale i tak wypadła o niebo lepiej od Jai'a Courtney'a, który powinien stanąć przed jakimś aktorskim sądem i zostać skazanym za absolutny brak charyzmy. Najlepiej, poza autoironicznym Schwarzeneggerem, wypadł Jason Clarke. Aktor nie miał może szczególnie skomplikowanej i rozbudowanej roli, ale w przeciwieństwie do Courtney'a, którego podejrzewam o posiadanie jakichś nieprzyjemnych informacji z Hollywood i szantażowanie nimi producentów, miał w sobie coś magnetycznego.

Były chwile, gdy miałam wrażenie, że nie rozchodzi się w „Terminatorze" o świat, a o miłość dwojga młodych ludzi, którzy nie powinni być razem. Męskie kino zapachniało nagle paranormalnym romansem. To, w połączeniu z wyraźnym obniżeniem minimalnego wieku potencjalnego odbiorcy filmu, sprawiło, że zagubiłam się nieco targetowo. Dla kogo w końcu jest to produkcja? Dla nastolatków, z których znaczna część nie rajcuje się już rolą z zamierzchłej przeszłości siedemdziesięcioletniego aktora? A może powinien być to obraz dla fanów pierwowzoru? Powiem jedno – wśród tych pięciu samotnych mężczyzn, których spotkałam na kinowej Sali, wszyscy byli starsi ode mnie. I jestem pewna, że liczyli na coś zupełnie innego.

Dział: Filmy
środa, 01 lipiec 2015 23:57

Z jednym wyjątkiem

Z jednym wyjątkiem to już czwarty tom przygód policjantów z Lipowa. Przyznać trzeba, że Katarzyna Puzyńska ma niesamowite tempo pisarskie. Motylek ukazał się w zeszłym roku, a już zapowiadany jest piąty tom serii. Co najważniejsze, nie cierpi na tym jakość prozy Katarzyny Puzyńskiej. Każdą z czterech części polecić można bez mrugnięcia okiem wszystkim fanom kryminału. A o czym jest wydane niedawno Z jednym wyjątkiem?

W Lipowie nadchodzi wiosna. W życiu mieszkańców czas wielkich zmian. Zwłaszcza dla Daniela Podgórskiego, który zamierza wreszcie oświadczyć się Weronice Nowakowskiej. Nim zdąży to uczynić w sąsiadującej z Lipowem kolonii Żabie Doły zostaje zamordowana pewna kwiaciarka. Okoliczności śmierci są nietypowe. Przy ciele denatki stoi szachownica z rozpoczętą partią gry a na jej ciele został wytatuowany trudny do odczytania napis. Dodatkowo wszystko wydaje się powiązane z historią sprzed ponad stu sześćdziesięciu lat. Śledztwo prowadzą policjanci z Lipowa wspomagani przez nowego prokuratora i niezawodną, ale trochę dziwaczną Klementynę Kopp.

Z jednym wyjątkiem czyta się z zapartym tchem. Bohaterowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Poznajemy kolejnych mieszkańców Lipowa. Ich sekrety, ciemne sprawki i powiązania. Wszyscy oni tworzą doskonale funkcjonującą, pulsującą życiem społeczność. I za to autorce należą się wyrazy uznania. Obok zbudowania niesamowitej intrygi, trzymającej czytelnika w uścisku niepewności, doskonale odwzorowała niewielką zbiorowość. Z jej wszystkimi zaletami ale także przywarami i wadami. Każda z postaci jest wyjątkowa, autentyczna, posiada własne cele i dążenia, i co najważniejsze, nie żyje w próżni. Widać, że autorka jest doskonałą obserwatorką życia i dobrym psychologiem (taki zresztą jest zawód Katarzyny Puzyńskiej), ale co najważniejsze doskonale wykorzystuje swój talent na potrzeby powieści.

Z jednym wyjątkiem to podobnie jak poprzednie części cyklu kryminał z dobrze zarysowanym tłem społeczno-obyczajowym. Mamy więc morderstwo, śledztwo, pojawiające się co chwilę nowe wątki i kolejnych podejrzanych. To też lubię u Puzyńskiej. Autorka ma dar do snucia intryg. Wszyscy wydają się winni, mają coś na sumieniu. Kręcą, utrudniają sprawę, nie mówią całej prawdy a często wręcz kłamią w żywe oczy. Ale! Kto z nas jest bez winy? Klementyna wraz z Danielem Podgórskim i resztą ekipy dokopie się do wszystkiego.

Począwszy od Motylka każda powieść Kasi Puzyńskiej działa jak magnes. Można popaść w uzależnienie od czytania kryminałów. Pochłania się je z tą samą ciekawością, z tą samą przyjemnością. A z tomu na tom jest tylko lepiej! Jesteśmy już zżyci z bohaterami. To już nasi starzy znajomi. Klementyna Kopp, z nieodłączną butelką Coca-Coli, sympatyczny Daniel Podgórski czy Weronika Nowakowska. Wszyscy oni sprawiają, że chętnie sięgamy po kolejne tomy. I może nawet z czasem doczekamy się ekranizacji. Bo cykl ma duży potencjał i miło byłoby go zobaczyć na dużym, albo małym ekranie. Oczywiście w roli Daniela Podgórskiego Leszek Lichota. Na pozostałe postaci też mam swoje typy, ale nie będę podpowiadać filmowcom. 

Powieść pozwoliła na kilka godzin (albo dni, bo książka ma ponad siedemset stron) zapomnieć o otaczającym świecie. Wciągnęła bez reszty i mimo swojej objętości mam wrażenie, że i tak skończyła się za szybko. Dodam tylko, że końcówka niesamowicie mnie zaintrygowała. Na szczęście w przygotowaniu jest już kolejny tom cyklu Utopce, więc chyba nie będę musiał czekać długo. Polecam fanom kryminału i po prostu dobrej literatury. Tym, którzy sięgali już po książki autorki nie muszę. Na pewno nie odpuszczą sobie kolejnego spotkania z policjantami z Lipowa.

Dział: Książki