Rezultaty wyszukiwania dla: Nomen Omen
Nie jedz tej książki
Wraz z tomem „Zniszcz ten dziennik" i jego niekwestionowanym sukcesem, jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły podobne twory. Nie jestem pewna, jaką nomenklaturę powinnam przyjąć, bowiem nazywanie „Nie jedz tej książki" i jej podobnych „książką" jest dla mnie tak samo adekwatne, jak tytułowanie w ten sposób kolorowanek. Niezależnie jednak od samego nazewnictwa, rzecz znaleźć można w każdej polskiej (i nie tylko) księgarni i już z samego tego powodu należałoby poświęcić jej kilka słów.
O ile „Zniszcz ten dziennik" buduje wrażenie obcowania z tajemnicą i dopiero jego rozwarcie ujawnia odmienność od typowej książki, o tyle w przypadku „Nie jedz tej książki" od samego początku widać, o co chodzi. Poza głównym tytułem front obwoluty tworzą takie hasła, jak „tę książkę tworzysz ty!" albo „wpisz swoje imię". Dodatkowo intensywne barwy czerwieni, żółci i niebieskiego natychmiastowo określają grupę odbiorczą, co w przypadku pierwowzoru bumu nie było tak oczywiste.
Przy pierwszym kontakcie z „Nie jedz tej książki" zastanawiałam się, czy jej autorzy faktycznie nie poproszą mnie o konsumpcję którejś ze stron. W końcu to wszystko już było, a marketing nie przebiera w środkach. A nuż ktoś wpadł na to, żeby z jednej ze stron zrobić cienkiego jak kartka papieru wafelka? Całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Było za to mnóstwo mazania, kolorowania i wyrywania; podpisywania, wypisywania i innych form używania długopisów, ołówków, mazaków i farb.
Nie jestem przekonana do podobnego traktowania książek, nawet jeżeli nie są to „prawdziwe" tomy. Co więcej, mam również pewne wątpliwości, jeżeli chodzi o wpływ na rozwój kreatywności u dziecka podobnych tytułów. Wszystkie zadania, bowiem, nie dość, że bardzo do siebie momentami podobne, wciąż rozgrywają się w pewnych granicach poznawczych. Tą granicą jest materialna warstwa samej książki. W moich oczach jest to raczej wypełnianie zadań i coś odtwórczego. „Nie jedz tej książki" nie zdaje się mówić: zrób coś, rusz głową, zastanów się, znajdź rozwiązanie; a podaje gotową instrukcję działań, które różnicuje jedynie zestaw kredek i kolorystyczne upodobania albo technika rozrywania kartek. W dużej mierze więc wszystko opiera się na przypadku.
Nie twierdzę jednak, że „Nie jedz tej książki" nie przyniesie dzieciakom żadnej frajdy. Ba, jestem pewna, że z ogromną radością poświęcą tej pozycji – tak jak wszystkim jej podobnym – kilka godzin uwagi, które okażą się zbawiennym wytchnieniem dla niejednego rodzica. Jedynym zagrożeniem może okazać się zamykanie kwestii dziecięcego rozwoju we wręczeniu mu podobnych książeczek właśnie. To może być niezły wstęp, swoistego rodzaju próba ośmielenia dziecka do ekspresji, ale artystycznych działań mu nie zastąpi.
Chwilami „Nie jedz tej książki" wydaje się dość niepedagogiczne. Wyklejanie strony papierkami od cukierków może przyczynić się do rodzinnej bitwy o słodkości, chociaż oczywiście nie musi. Można również znaleźć kilka dość dwuznacznych zadań, które sugerują działania w przestrzeni. I to niekonieczne w przestrzeni, z której rodzice byliby zadowoleni. Zmiana wystroju wybranego pokoju nie brzmi chyba najlepiej, prawda?
Mody pojawiają się i znikają. Trudno odmówić swojej pociesze zabawki takiej, jak „Nie jedz tej książki", szczególnie, gdy ma ją już każdy w szkole, a to – niezależnie od ostatecznego wpływu na dziecięcą kreatywność – rzecz dużo lepsza, niż siedzenie przed ekranem komputera czy telewizora. Moja rada? Zanim książka trafi w ręce dziecka, przejrzyjcie ją. A jeżeli wyklejanie stron papierkami od cukierków, gdy dziecko cierpi na cukrzycę, wyda się Wam przesadą, po prostu wyrwijcie tę stronę. Bo czy nie jest napisane „Rób wszystko, co chcesz, tylko jej [książki] nie jedz"?
Nowe "Paranormal Activity" zakończy serię
Film "Paranormal Activity: The Ghost Dimension", którego premiera zapowiadana jest na 23 października 2015 roku, według producenta Jasona Bluma, będzie piątą i ostatnią częścią cyklu. Produkcja ta będzie połączeniem filmu 2D i 3D. Sekwencje nagrane kamerą wideo prezentowane będą w trzech wymiarach.
Paddington
Zima 2015 roku przyniosła ze sobą wiele ciekawych premier. Dwie z nich zaciekawiły mnie szczególnie, gdyż były związane z książkami i znanymi całemu światu historiami. Zalicza się do nich film o misiu Paddingtonie, do którego aż dwa wydawnictwa wypuściły łącznie kilka książeczek. Korzystając z okazji, że film pojawił się w końcu na DVD, postanowiłam dać mu szansę. Lubię czasem odprężyć się przy dobrym kinie familijnym, lecz tutaj nie jestem w pełni pewna, czy „Miś Paddington" mnie pod tym względem usatysfakcjonował.
Na odległym kontynencie, daleko od wszelkiej cywilizacji i smrodu spalin, mieszka mała rodzinka misiów. Dawniej Dziadek i Babcia Misiowie poznali pewnego londyńskiego podróżnika, który poczęstował ich marmoladą i pokazał trochę ludzkich zwyczajów i zachowań. Lata później Dziadkowie przekazują całą wiedzę swojemu małemu podopiecznemu o dźwięcznym imieniu, wymawialnym tylko w misiowym języku (fonetycznie: rrrooooaaaarrrr). Pech chce, że wyspą wstrząsa trzęsienie ziemi, w którym Dziadek Miś ginie. Babcia, widząc utracony dob{jcomments off}{jcomments on}ytek życia i ukochanego, postanawia odejść do Domu Emeryckiego dla Misiów, zaś małego Misia wysłać na wyprawę do Londynu. Ma odnaleźć podróżnika sprzed lat i poprosić o obiecaną gościnę. Pech chce, że niewiele rzeczy idzie po myśli malucha. Po godzinach spędzonych samotnie na stacji, interesuje się nim pewna szalona rodzinka. Niezdolni do mówienia w języku misiowym, nadają mu imię Paddington i zabierają na noc do domu. Okazuje się jednak, że życie w dżungli nie ma zbyt dużo wspólnego z miejskim pędem, a zamiast podróżnika na Paddingtona czeka jego córka, pragnąca zemsty za zhańbienie rodziny.
Na wstępnie przyznam, że historię Misia Paddingtona znałam dotąd w zupełnie innej wersji. Starałam się znaleźć opowieści z dzieciństwa, aby porównać je z historią z filmu, jednak domowe zbiory zawiodły. Jestem za to pewna, że gdyby twórcy zostali przy oryginalnej wersji wydarzeń, całość nabrałaby pewnego magicznego klimatu. Tymczasem nowe przygody Misia są nastawione na życie w nowoczesnym Londynie, wraz z wszelkimi pomysłami na wykorzystanie ludzkich wynalazków jak na przykład...szczoteczka do zębów. Zdradzę, że scenarzysta nie popisał się pomysłowością, bo motyw szczotki jako patyczka do uszu był nie raz wykorzystywany. Brak umiejętności posługiwania się prysznicem również. Można by wymyślić tyle nowych gagów, ale niestety tutaj pozostano przy wszystkich chwytach, które od lat znamy (i, po części, kochamy).
Poza tym wyobrażacie sobie, że widok misia na ulicach Londynu nikogo nie zdziwił? Ja bym przystanęła z zainteresowania i patrzyła, o co chodzi i skąd się misiek wziął na środku miasta. I to do tego na dworcu! Większość normalnych ludzi zadzwoniłaby po straż miejską lub do zoo z pytaniem, czy mają wszystkie zwierzaki na wybiegach. Ale nie Londyńczycy! Ich największym oburzeniem był tekst Henry'ego Browna (tatuśka) do rodzinki: „O, niebezpieczny nieznajomy! Trzymajcie spuszczony wzrok. Tam stoi jakiś misiek, pewnie coś sprzedaje."
Na tle banalnej fabuły zdecydowanie wybiła się gra aktorska. O ile Nicole Kidman była po prostu w porządku i nie zachwyciła mnie za specjalnie swoim występem – może to dlatego, że zwyczajnie uważam jej postać za niedopracowaną –, o tyle całą rodzinkę Brownów uważam za przeuroczą. Dzieciaki były naturalne i dobrze odwzorowały współczesną młodzież w wieku 10-15 lat. Mary – mama i oddana żona – wyszła Sally Hawkins fenomenalnie. Pokochałam ją od pierwszej sceny za bijący na kilometr optymizm i zwariowanie. Za to Hugh Bonneville, wcielający się w rolę Henry'ego, taty Brownów, już tak oswoił mnie z wieloma swoimi wcieleniami, że po pierwszych scenach z jego udziałem wiedziałam, co podaruje widzom tym razem. Do kompletu dołączyła fenomenalna Julie Walters oraz znany i lubiany Jim Broadbent – obydwoje znani z ekranizacji serii powieści J.K. Rowling o młodym adepcie magii – Harrym Potterze. Całości dopełnia występ Bena Whishawa, który podkładał głos pod Paddingtona i niesamowicie odwzorował emocje, który w przypadku takiego zabiegu są niezwykle ważne.
Niemniej film ma też swoje wady. Poza wspomnianą na początku utratą uroku przez uwspółcześnienie historii, kilka elementów zostało zdecydowanie przesadzonych. Akcje postaci Kidman mnie nudziły i sprawiały, że chciałam przewinąć sceny z nią. Również wspominany wyżej brak zdziwienia społeczeństwa na widok miśka był dla mnie absurdalny i mimo że rozumiem, iż „Paddington" to film familijny, mający zauroczyć głównie młodszych odbiorców, tak zrobiona w ten sposób „ucieczka" przed wprowadzeniem hycli i polowania na niewinne zwierzę do filmu wydała mi się brakiem dobrego pomysłu na ominięcie wątku. Chyba że prawdziwym i dla Londynu jest to, co słyszy się o Nowym Jorku – żadnego tamtejszego mieszkańca nic nie może zdziwić, bo widzieli już wszystko.
„Paddington" okazał się przeuroczym filmem familijnym, w sam raz do obejrzenia przez rodziców i młodsze pociechy. Mam ponad dwudziestkę na karku, a bawiłam się naprawdę dobrze, mimo tych kilku absurdów, które zdołały wkraść się między dobre sceny. Polecam seans w sam raz na leniwe letnie wieczory – relaks w gronie rodzinnym gwarantowany.
Robert J. Szmidt zabójcą zombie?
Niedawno na półki polskich księgarń trafiły „Szczury Wrocławia" – niezwykle oryginalna powieść Roberta J. Szmidta, w której ten dobrze znany miłośnikom ambitnej literatury SF autor wykorzystał popkulturowy motyw zombie do sportretowania Wrocławia w roku 1963, kiedy to w mieście panowała epidemia czarnej ospy.
Mały książę
„Mały książkę" spod pióra Antoine'a de Saint-Exupery'ego, już od długiego czasu należy do kanonu klasyki światowej literatury. Po raz pierwszy wydany został w 1943 roku, od tej pory przetłumaczony został na 270 języków i dialektów, a sprzedał się w ponad 140 milionach egzemplarzy.
Nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia ukazało się piękne, nowe wydanie „Małego księcia". Oprócz samej baśni zawiera również obszerny wstęp na temat życia i twórczości autora oraz genezy i fenomenu niezwykłego utworu. Pojawiają się w nim zdjęcia, ilustracje, czy chociażby przykłady okładek z całego świata. Później natomiast zaczyna się, osłonięta twardą oprawą, bogato ilustrowana historia. Obrazki są oryginalne - nie poprawiane, jak w niektórych wydaniach.
Przebywając w 1941 roku szpitalu Antoine de Saint-Exupery czytywał baśnie Andersena. Zapewne już wtedy nosił w sobie swoją własną historię. „Mały książę" to historia o dorastaniu do ważnych spraw - wiernej miłości, przyjaźni, odpowiedzialności. Stawia pytania o sens więzi międzyludzkich, opowiada o samotności. To dzieło ponadczasowe, które pod płaszczem baśni zawiera uniwersalne prawdy, adekwatne dla każdego pokolenia.
Mało znanym faktem jest to, że język polski, zaraz po języku angielskim, był drugim językiem na który przetłumaczono „Małego księcia". Baśń wyjątkowo przypadła do gustu polskim czytelnikom i doczekała się kilkunastu, kolejnych tłumaczeń. W innych krajach książka pojawiła się dopiero parę lat po wojnie.
Chociaż jest to książka skierowana do dorosłych i jej wartość wywodzi się przede wszystkim z tej drugiej, ukrytej warstwy, to jednak dzieci również uwielbiają postać Małego księcia. Chciałyby podróżować z nim wśród gwiazd, poznać niezwykłą Różę, spotykać ciekawe postacie i martwić się wielkimi baobabami. Niejedno dziecko pamięta przez całe życie jak dzięki Antoine de Saint-Exupery nauczyło się w figlarny sposób rysować słonia. O tej baśni nie sposób zapomnieć, niezależnie od wieku w jakim się ją po raz pierwszy poznało.
Oczywiście wspaniałe, ekskluzywne wydanie „Małego księcia" to gratka, którą niejedna osoba zapragnie mieć w swojej kolekcji. Z pewnością nie tylko pięknie będzie prezentowało się na półce, ale również dostarczy wielu ciekawych informacji związanych z historią literatury. Osobiście czuję się oczarowana i bardzo szczęśliwa, że „Mały książę" zagościł również w moim domu.
Podróże w czasie. Archiwum Chronosa
Panuje na świecie dziwny mit, że tylko nastolatki mogą czytać książki o nastolatkach. Gdy swoim zwyczajem nosiłam ze sobą „Podróże w czasie" (właściwie „Podróże w czasie. Archiwum Chronosa" Tom 1) dosłownie wszędzie – by nie marnować żadnej wolnej chwili i czytać, kiedy tylko nadarzy się okazja – książka dostała się na chwilę w rączki kolegi ze studiów. Ten chwycił ją, odwrócił, przeczytał opis i skrzywił się na samo pierwsze zdanie, butnie komentując, że już samo ono, mówiące, że bohaterka ma szesnaście lat, książkę u niego dyskwalifikuje. Tymczasem książki o nastolatkach nie zawsze muszą być wyłącznie dla nastolatek i powieść Rysy Walker jest tego doskonałym przykładem.
W zasadzie zaczyna się już od pierwszego rzutu oka na warstwę materialną książki. Okładka wydaje się wtedy nawet mniej, niż przeciętna. Jakaś klepsydra i mazaje, które kojarzą się z wizualizacjami dźwięków w popularnym programie do odtwarzania muzyki. W centrum obwoluty i na dole – jakieś miasta. Wszystko w tonacji błękitów i czerni z elementami złota. To wszystko wydaje się bez sensu, dopóki nie dotrze do odbiorcy, że rysunek z centrum strony odnosi się do Wystawy Światowej w Chicago z 1893 roku i ma kontrastować z nowoczesnymi wieżowcami niżej. To z pewnością więcej, niż wiedza podstawowa.
Kate ma szesnaście lat i wiedzie normalne, chociaż nie do końca stereotypowo zwyczajne życie. Pomieszkuje wymiennie raz u ojca, raz u mamy, bowiem jej rodzice się rozwiedli. Chodzi do szkoły, spędza czas z przyjaciółką, sprzecza się z rodzicami. Pewnego dnia w jej życiu ponownie pojawia się zamieszanie w postaci dawno niewidzianej babci. Starsza kobieta wkracza w jej życie jak huragan, zapisując Kate w testamencie cały dobytek, proponując wspólne mieszkanie i... informując, że dziewczyna posiada rzadki gen umożliwiający podróże w czasie. I chociaż Kate bardzo nie chciałaby w to uwierzyć, to trzem aspektom tej sprawy zaprzeczyć nie może. Po pierwsze, medalion, który pokazała jej babcia zdecydowanie świeci na niebiesko, chociaż otoczenie twierdzi inaczej. Po drugie, chłopak, który napadł ją w metrze i pocałował, rozpłynął się w powietrzu. Po trzecie, po zakłóceniach czasoprzestrzennych wszystko się zmieniło – jej matka nie istnieje, ojciec ma inną rodzinę, a przyjaciółka należy do sekty. Tylko Kate może przywrócić właściwą linię czasu. Tylko, czy taka linia w ogóle istnieje?
Sama powieść nie posiada typowo rozwijającej się wartkiej akcji. I ta się w „Podróżach w czasie" znajduje, ale zdaje się, że poświęcono jej mniej miejsca, niż całej filozofii czasoprzestrzeni oraz zmieniania jej. Jest to zresztą najmocniejszy punkt tekstu – osadzenie realiów science fiction w świecie rzeczywistym oraz zbudowanie dlań całego szeregu zasad i zależności o wysokim poziomie skomplikowania i niezwykle logicznej konstrukcji. Napięcie buduje tak naprawdę trudne położenie głównej bohaterki. Jest jednak na tyle nieoczywiste, że wymaga wielostronicowych tłumaczeń i częstych analiz ryzyka oraz ewentualnych zysków i strat. Z pewnością nie spodoba się to wszystkim tym, którzy oczekują stereotypowego rozwoju akcji i pędzenia na łeb na szyję.
Nie tylko to zresztą świadczy o tym, że powieść przeznaczona jest (a raczej byłaby, gdyby nie usilne próby autorki jej „stargetowania") dla dojrzalszych czytelników. A być może to jedynie kwestia różnic kulturowych? Rysa Walker odwołuje się do wydarzeń historycznych, które przeciętnemu polskiemu nastolatkowi, a nawet szerzej – przeciętnemu Polakowi – absolutnie nic nie mówią. Autorka opisuje spotkania z różnorodnymi aktywistami i aktywistkami działającymi na rzecz równouprawnienia rasowego czy płciowego. Wykorzystuje przy tym postaci o znaczeniu lokalnym – nazwisko pierwszej kobiety burmistrza w Stanach Zjednoczonych może mówić coś Amerykanom, ale z pewnością nie uczy się o takich postach na zajęciach z historii w polskich, czy nawet europejskich szkołach. Polskie wydanie bogate jest w przypisy, które starają się przybliżyć w kilku zdaniach napływające falami nazwiska, związane z walką o emancypację, ale prawda jest taka, że jedno zdanie, to tak naprawdę żadna wiedza, a i je trudno zapamiętać, gdy szybko przywołane zostaje pięć kolejnych do przyswojenia.
Pojawia się w „Podróżach w czasie" wątek romansowy. A nawet dwa – tajemniczy chłopak podróżujący w czasie (co wyjaśnia się na koniec tomu dopiero) oraz rówieśnik ze szkoły (chociaż z innej linii czasu). Początkowo wydaje się to nawet urocze, jakkolwiek bardzo idealistyczne. Nie mogłam jednak odeprzeć wrażenia, że autorka opisując ten aspekt życia Kate, chciała mieć to jak najszybciej za sobą. Romans składa się z samych punktów przełomowych – poznanie, pierwszy pocałunek, pierwsza randka, wyznanie miłości, gotowość na zbliżenie seksualne (gotowość, a nie samo zbliżenie). Nie poruszyło to we mnie absolutnie żadnej struny, chociaż rozwiązanie finalne jest nawet więcej, niż urocze.
Kreacje bohaterów są raczej przeciętne. Autorka wyraźnie skupiła się na komplikowaniu fabuły i budowaniu szeregu zależności, niż urealnianiu samych jej nośników. Kate jest typowa, a jednocześnie żadna konkretna. Jej babcia wydaje się nieco bardziej realistyczna, zwłaszcza ze swoim absurdalnym przekonaniem o konieczności przestrzegania zasad Chronosa, pomimo tego, że świat chwieje się w posadach. Żałuję, że nie dowiedziałam się więcej o Connorze. Trey, jeden z amantów, to dla mnie postać widmo. O Kiernanie, drugim z amantów, w powieści nie ma zbyt wiele, ale jest zdecydowanie najbardziej tajemniczy i najbardziej zachęcający do bliższego poznania.
Język powieści jest z kolei ponadprzeciętny. Odpowiednio lekki i niewymagający, jak to wypada przy wybranym targecie, ale jednocześnie nienazbyt uproszczony. Niektóre zdania są nawet tak wielokrotnie złożone, że trzeba rozsupływać je, jak bardzo skomplikowany węzeł. Metafory są proste i trafne, wykreowana nomenklatura i formułki brzmią przekonująco. Przez kolejne strony płynie się raczej lekko wiosłując, niż pokładając nadzieje w nurcie zdań i wietrze akcji, ale wciąż jest to lektura przyjemna.
„Podróże w czasie" Rysy Walker zafundowały mi serię zaskoczeń. Skomplikowanie i rozbudowanie fabuły było czymś, czego absolutnie się nie spodziewałam, licząc raczej na lekkie czytadło, które pozwoli mi przypomnieć sobie czasy licealne (lub nawet wcześniejsze). Tymczasem, gdyby zmienić wiek bohaterki, wychodząc naprzeciw malkontentom i trwającym przy stereotypie odpowiedniości wiekowej na linii bohater-czytelnik, z powodzeniem mogłaby być to po prostu literatura science fiction, bez określonej wiekowo grupy docelowej. Pozostaje pogratulować autorce udanego debiutu, oczekiwać na kolejny tom i liczyć, że kolejna seria skierowana zostanie do szerszego grona.
Co lata 70. przyniosły dzisiejszemu kinu Science-Fiction?
Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku
Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.
Konrad Matyś - Za murami
Dziś jest ten dzień. Ostatni dzień zimy, niby już śniegu dawno nie ma, a dla każdego wielkie święto. Myśli czarnowłosego chłopaka krążą wśród jednej rzeczy – wolności, a jeszcze bardziej jej braku. Życie w zamku jest nudne, gigantyczny zamek jest nudny, mury zamkowe są nudne. Zamek jest tak duży, że ciężko spotkać inną osobę, to też jest nudne. Ale najnudniejsze z tego wszystkiego są dwie malutkie rzeczy: to, że
ów czarnowłosy chłopak jest magiem, magów jest mało i nikt ich nie lubi, a w tym zamku jest ich trzydziestu, prawdopodobnie cała populacja magów z kraju i to, że strażników jest około sześciuset. Jest jeszcze wiele nudnych rzeczy, na przykład to, że do końca życia musi siedzieć w tym zamku. Takie prawo, izolacja magów. Życie magów jest nudne. Szczególnie jeśli dany mag ma szczególny talent do języków i ksiąg,
a jednocześnie nienawidzi czytać i rozmawiać, bo uważa, że to nudne.
Dziś mija równo dwadzieścia lat od czasu, gdy tu przybył, albo został zaniesiony, ponieważ roczne dziecko ledwie kilkaset metrów przejdzie. Zasadą tego zamku było, że, gdy mag ma ukończone lat dwadzieścia jeden, może na tydzień, podczas rocznicy wstąpienia, opuścić te nudne mury i poczuć jak to jest być wolnym. Trochę to sztucznie wygląda, bo wychodzi się ciągle pilnowanym, ale jednak jest się wolnym. Przez tydzień oczywiście, gdy mag nie wraca na czas, to trzeba maga szukać, a jak trzeba maga szukać to oznacza tylko jedno. Strażnicy muszą ruszyć swoje tłuste tyłki i wyruszyć na poszukiwania, a to dla nich jest jedna wielka nuda. Magów trzeba trzymać krótko, inaczej staną się zbyt pewni siebie i zachłanni. Jak czegoś chcą – zabraniać, no chyba że przyda się to samemu zakonowi strażników i najważniejsze, z magami dłużej niż minutę nie rozmawiać, jeszcze jakiś urok rzucą, albo w żabę zmienią, a w tych czasach ciężko o piękną księżniczkę, która cmoknie płaza, marząc o księciu z bajki, a nawet jak już cmoknie, to się może niemiło rozczarować, bo zamiast przystojnego księcia, będzie gruby strażnik z piwnym brzuszkiem. Przykro mi, życie jest brutalne.
Wracając do owego nudnego zamku leżącego blisko nudnej wsi, którą przecina nudna rzeka i która umiejscowiona jest w nudnej górskiej dolinie otoczonej pięknymi, ale nudnymi górami. Oczywiście tak twierdzi młody mag Andreas. Tak naprawdę jest to wielki zamek z setką wieży, tysiącem sal oraz korytarzy i milionem komnat. Na terenie zamku znajduje się wielki plac treningowy, a w podziemiach największa na świecie biblioteka, skrywająca nie tylko stare księgi, ale także największe skarby tego świata. Nieopodal zamku jest nie wioska, lecz małe bezimienne miasteczko z kaplicą , rynkiem, a nawet dwoma, targiem i mnóstwem domów oraz sklepów. Wokół bezimiennego miasteczka znajdują się posiadłości ziemskie z mniejszymi lub większymi polami uprawnymi. Z każdej strony dolina otoczona jest pięknymi wysokimi górami, których szczyty giną w chmurach, a gdy niebo jest bezchmurne, można dostrzec ostre zakończenia gór, pokryte nagimi skałami i puchowym sweterkiem ze śniegu. Dostać się tu też nie jest łatwo, nie ma żadnego przesmyku, jest tylko jedna jaskinia z dwoma wyjściami z jednej i drugiej strony, ale żeby nie było tak łatwo w środku są setki korytarzy, które kończą się niekiedy pieczarami z magicznymi stworzeniami, takimi jak: pająki wielkości konia, czy cieniami, wiadomo o nich tylko tyle, że, gdy się je widzi, to zazwyczaj jest ostatnia rzecz, którą się widzi. Można spotkać też smoki, ale to już rzadkość, te gady zostały udomowione. Teraz to powszechne środki transportu. Tutaj jednak smok nie doleci, a to za sprawą tajemniczego zjawiska związanego z tymi górami. Jest w nich coś czego boi się każdy smok.
Na pozór zwykła kraina, a gdy się bliżej przyjrzymy, skrywa tyle tajemnic. W sumie nie ma co się dziwić, w tym świecie jeśli coś nie posiada ukrytej tajemnicy, to najzwyczajniej nie istnieje. Od taka ironia losu, żarcik taki fajniusi. Nikogo nie dziwi, że jak znajdzie się naszyjnik, to on sprowadzi gobliny czy demony na dom znalazcy, albo jedno i drugie, tutaj to noma. Świat nie dający słabym żadnej szansy, a z drugiej strony, jeśli ktoś jest silny, wyniesie go na wyżyny potęgi. Tylko szkoda, że większość osób to umiarkowani ludkowie, ale tak jest od zawsze na tym pięknym świecie.
Nikt nie wie, jakim cudem to tutaj powstało więzienie dla magów, jedyne w kraju. Normalne kraje mają takie miejsca w stolicach lub niedaleko nich. Tutaj nikt magów nie trawi, każdy się nimi brzydzi. Ale po co? To też ludzie, takie same osoby jak inne, też myślą, też żyją, też mogą pracować, nawet wydajniej. Lecz wciąż inni się ich boją, ciągle i zawsze jest jakieś ale. Uprzedzenie do magów jest głęboko zakorzenione u ludzi prostych, ale nawet królowie czy szlachta chcą ich odizolować. Jest jedno wytłumaczenie, bo oni magią mogą zabijać. Coś za coś. Pomoc za jakieś ryzyko, nie ma co się dziwić.
Andreasowi została do przeczekania tylko godzina i przez tydzień będzie wolny. Będzie mógł wreszcie dowiedzieć się, czym jest życie prawdziwego człowieka. Na szczęście ludzie w bezimiennym miasteczku byli inni niż reszta świata. Za każdym razem, gdy ktoś wychodził z zamku, to w miasteczku jest święto. Mag oznacza pomoc i ułatwienia, oczywiście nie zawsze, zależy od maga. Są tacy, którzy prędzej spalą czyjś dom, zamiast ochronić od nieszczęść. Życie, przykro mi. Ale szczerze mówiąc, czego się spodziewać, magowie to też tylko ludzie.
- Znasz zasady. - Kończył mówić swoje nudne przemówienie nudny dowódca straży. - Niesubordynacja jest karana, nawet śmiercią.
- Oczywiście. - czarnowłosy mag ziewnął przeciągle - muszę słuchać o tym od dwóch godzin, wiem juz wszystko.
- To dobrze. - Żołnierz wstał. -Teraz ktoś ciebie odprowadzi do drzwi. Rozumiesz?
Mężczyzna nie czekał na odpowiedź, tylko uniósł swoją już starą rękę wskazując drzwi prowadzące na korytarz. Tam stała już czwórka uzbrojonych po zęby strażników. Od gabinetu odbili w lewo. Przez kamienne mury, było tu jednocześnie zimno i ciepło. Po około stu krokach skręcili w prawo. Nikogo Andreas jeszcze nie zapytał, dlaczego te korytarze są takie kręte, a nie normalne kwadratowe jak wszędzie, tylko wijące się jak węże. To chyba pod nich zamek ma swoją nazwę "żmijowe zamczysko". Jakieś dwieście kroków i kolejny zakręt w prawo. Następne dwa skrzyżowania przeszli prosto. O dziwo nie nudziło go ta wędrówka, ale to ze względu na możliwość opuszczenia zamku, chociaż na tydzień. Kolejne dwa zakręty, w prawo i lewo, a potem ciągle prosto.
Oczom Andreasa zaczęła się ukazywać powoli masywna, sięgająca prawie dziesięciu metrów brama. Lekko pozłacane ozdoby pokrywały całe wrota. Wszystko to robiło piorunujące wrażenie, szczególnie, że całe wrota utrzymane były w realistycznej i mało przesadzonej atmosferze mroku. Nie ma wątpliwości, brama ta została wykonana specjalnie, by wystraszyć słabych magów. Dwóch żołnierzy wspólnymi siłami mozolnie otwierało wrota. Chłopak niepewnym krokiem przekroczył próg zamczyska i znalazł się na niewielkimi dziedzińcu otoczonym z dwóch stron murem, a z jednej zamkiem. Zielona trawa dopiero zaczyna budzić się po śnie zimowym, kwiatów zbyt dużo nie było, drzewa też jeszcze nie były w całej okazałości, gdzieniegdzie brakowało liści, ale na nie jest jeszcze czas. Nawet taki dość ubogi obraz zdołał zachwycić maga i przełamać obraz świata, o jakim słyszał, nie było to nudne i szare miejsce, tylko piękne, pełne uroku i zachwycające , a to wielka różnica. Tylko to zamczysko psuło piękny obraz. Im dalej czarnowłosy oddalał się od swojego więzienia, tym bardziej uświadamiał sobie, że inni się mylą. Gdzie nie spojrzał, widział coś nowego, pięknego i jak dotąd niespotykanego, przynajmniej dla niego. Trawę i kwiaty widział tylko w ogrodzie zamkowym, skromnym i zaniedbanym. Gór w ogóle nigdy nie widział, mury zamku są zbyt wysokie, by cokolwiek zobaczyć. Każdy skrawek ziemi został dokładnie obejrzany i sprawdzony. Niby czytywał o tym wszystkim, a jednak ciągle go to ciekawiło. Było czymś nowym, nieznanym ale... normalnym.
Zachwycanie się przyrodą zajęło magowi co najmniej godzinę bezcennego czasu wolności, ale, gdy skończył, albo na chwile przerwał, postanowił jednak skierować się w stronę ludzi. Rzadko z kimś rozmawiał, czy to przez samotność w zamku, czy przez to, że wmawiał sobie, iż nie potrafi rozmawiać, faktem było, że nie rozmawiał. Po raz pierwszy naprawdę szukał z kimś kontaktu . Chciał poznać ten nowy świat. Wchodząc do miasteczka znów zdziwił się. Nie była to nudna wioska, a tętniące życiem miasteczko, pełne uśmiechniętych ludzi. To wszystko było takie naturalne i niewymuszone, że nawet magowi się udzieliła radosna atmosfera. Ludzie świętowali nadejście wiosny. Wszyscy poubierani kolorowo z wieńcami na głowach i z bukietami suszonych kwiatów w rękach. Niby to takie zwyczajne, a takie niezwykłe. Wszystko było nowe, ciekawe, urzekające. Wszyscy kierowali się w jedną stronę, więc Andreas także tam poszedł. Ulica kończyła się pokaźnych rozmiarów rynkiem, gdzie rozstawiona była drewniana scena, a wokół niej tłumy ludzi. Zaskakujący widok. Andreas jeszcze nigdy nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, nigdy nie widział tylu ludzi.
-O...- tylko tyle się mu wyrwało, więcej nie był w stanie powiedzieć.
Jakiś nieznajomy mężczyzna podbiegł do niego i klepnął po plecach. Czuć było, że jest porządnie podchmielony. Dziwne, że jeszcze chodził. W zamku rzadko mogli spożyć coś mocniejszego, trzeba było spotkać kogoś innego, z tą osobą zakraść się do piwnicy i najważniejsze nie dać się złapać, a o to było ciężko. Po raz pierwszy tak naprawdę chciał robić wszystko, co zwykli ludzie. Od generała dostał trochę złota, wiec poszedł do prowizorycznego baru na powietrzu.
- Jeden raz proszę - wyjął jedną monetę i położył na blacie.
Karczmarz wziął pieniądze i poszedł do beczki z drewnianym kuflem. Pół minuty wlewał złotawą ciecz. Po chwili Andreas już trzymał drugi kufel piwa. Już wiedział, czemu wszyscy byli tu tacy radości. Na scenę weszła kapela. Jacyś pospolici grajkowie nazywający siebie bardami. Ich fenomen polegał na tym, że nigdy nie wchodzili na scenę grać osobom trzeźwym. Po dwóch tańcach mag zakupił kolejny napój. I jeszcze kilka, a potem kolejne. Taniec, kufel, taniec, kufel. A potem pustka, czarna dziura.
***
- Co... się... stało... -młody mag otworzył powieki i natychmiast je zamkną, leżał na polanie, miał podarte ubrania i dziurę w głowie. No i jeszcze ten ból głowy, koszmar na jawie, o ile nie śnił. Powoli i bardzo ostrożnie zaczął się podnosić. Koszula nie miała rzemyka i teraz odsłaniała lekko umięśniony tors, w zamku często mógł ćwiczyć, nie tylko magię, ale też sport. Gdy wstał, rozejrzał się wokół. Nigdzie nie było widać ani wioski, ani zamku. Był na małej półce skalnej, ale gdyby tego było mało, to jeszcze nie wiedział, jak tu się znalazł. W sumie to nie wiedział nawet, ile czasu tutaj jest. Podszedł do granicy półki i spojrzał w dół, w oddali dostrzec można było tylko plamy, które mogły być domami i jedną większą czarno szarą plamę, to chyba zamek. Chłopak wrócił do miejsca, w którym się obudził. Zebrał to, co leżało na trawie. Czyli pusty mieszek. Jeszcze niedawno był pełen ciężkich, złotych, beczących monet, a teraz? Teraz to zwykły szmaciany woreczek. Bezużyteczny zresztą. Chłopak rzucił nim ze złością w krzaki. Chwila namysłu. Dłuższa chwila, bo trwała około dziesięciu minut. Andreas zdołał wymyśleć tylko jedno, że pora wracać. Chwila magii i sterta kamieni ułożyła się w bezpieczny podest, na którym powoli zjechał na dół. Podczas opadania rozglądał się uważnie po okolicy, do zamku nie było bardzo daleko, ale i ten dystans trzeba było przebyć. Skierował się w stronę najbliższej drogi i obrał kurs „Żmijowe zamczysko".
Po drodze mijał grupki wieśniaków.
- Pamiętacie tego maga z dnia wiosny? Porządnie sobie popił! - młody mężczyzna entuzjastycznie relacjonował minione wydarzenia.
Czarnowłosy młodzieniec prychnął.
-To wy nie wiecie? Ktoś uciekł z zamku! To straszne! - kobieta próbowała przekonać swoich znajomych o prawdziwości tych pogłosek.
-No jasne, że uciekł, – szepnął do siebie mag – to chyba proste.
Po jakimś czasie minął trójkę staruszków.
- Zaginęła wnusia mojej przyjaciółki, tragedia! - kobieta, prawdopodobnie najstarsza, użalała się nad kimś.
-Zaginęła- zaśmiał się cicho- Tylko poszła spać, była śmiertelnie zmęczona.
- Okradziono sklep krawiecki Anastazji, od dawna mówiłem jej, że powinna się lepiej pilnować - starszy mężczyzna relacjonował najnowsze wieści.
-Co mnie podkusiło, nie będę więcej pił młodego wina.– uśmiech pojawił się na twarzy Andreasa.
- Podobno w okolicy grasuje morderca, czyżby ktoś z doliny? Ale to jest niedorzeczne -piszczała ostatnia staruszka.
- Zaraz morderca. Nie wszyscy muszą ograniczać się i żyć w zniewoleniu.
Gdy jego podróż dobiegała końca, spotkał jeszcze płaczącą kobietę.
- Moje dzieci! Mój mąż! Mój dom! - łkała przerażona -Mój dobytek!
Kobieta zbielała i upadła. Chłopak poszedł do niej i za pomocą magii skurczył do rozmiarów gołębia.
***
Mężczyzna w eleganckim płaczu podróżnym z kapturem nasuniętym na oczy stanął przy murze zamku i oparł się o niego. Zawsze tu podchodził, codziennie, od dwóch miesięcy. Andreas wyprostował się i odszedł.
-Jeszcze tu wrócę... - szepnął cicho.
- Czas skończyć to, co zacząłem - uśmiechnął się, tym razem mrocznie - Czas być wolnym. może zmienić człowieka, ile złotego ona może zrobić...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kontynuacja kultowego Archiwum X już w lutym!
Długo wyczekiwany powrót najsłynniejszej prawdopodobnie pary agentów FBI stał się faktem. Już 4 lutego w Polsce zadebiutuje 10. sezon kultowego serialu Z Archiwum X w formie... komiksu. Nad scenariuszem pracował Joe Harris (twórca wielu odcinków widowiska telewizyjnego), ilustracje wykonał Michael Walsh, natomiast nad całością pieczę sprawował ojciec X-Files - Chris Carter. Z Archiwum X. Wyznawcy ukażą się nakładem Wydawnictwa SQN.
Mały Książę w nowym wydaniu
Tym razem to dzięki wydawnictwu Nasza Księgarnia ukaże się piękne, nowe wydanie osławionego dzieła Antoine de Saint-Exupéry. Premiera już 14 stycznia!