listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Łukasz

Poniżej prezentujemy listę opowiadań, które zostały zgłoszone do udziału w Konkursie na Fantastyczne Opowiadanie, oraz opublikowane w dziale Opowiadania na Secretum. Lista została ułożona w kolejności publikowania tekstów na Secretum.

Dział: Zakończone
sobota, 21 marzec 2015 17:45

Marcin Gryglik - Dziewczyna z Fejsa

Nieznana dziewczyna zaprosiła Marka do znajomych na Facebooku. Jej nazwisko - Justyna Kozak - nic mu nie mówiło. Twarz dziewczyny była mu zupełnie obca. Ale była to bardzo ładna twarz. Okrągła, z dużymi oczami i wydatnymi ustami. Czerń i biel zdjęcia podkreślała ciemny kolor włosów i biel skóry. Z oczu dziewczyny płynęły dwie czerwone, nieco prześwitujące smugi. Jak krwawe, wodniste łzy, będące jednak dziełem photoshopa.
Marek sprawdził jej profil. Żadnych wspólnych znajomych. W ogóle nie było widać, ilu ma znajomych. Dwadzieścia trzy lata. Żadnych informacji o związkach. Studentka socjologii. Ulubione filmy: "Casablanca", "Przeminęło z wiatrem", "Egzorcysta", "Paranormal Activity", "Pulp FIction", "Melancholia". Muzyka: Franz Ferdinand, Beck, Digital Tree (o tym ostatnim zespole Marek nie słyszał, obiecał sobie, że sprawdzi później). Telewizja: "Breaking Bad", "Dexter". Książki: Stephen King, Łukasz Orbitowski. Innymi słowy - zestaw zainteresowań fajnej, inteligentnej dziewczyny, takiej, z która można nie tylko pójść do łóżka, ale nawet i pogadać, kiedy jest już po wszystkim.
Marek uśmiechnął się do własnych myśli. Przewinął profil do góry i jeszcze raz powiększył zdjęcie profilowe - jedyne, jakie było. Położył laptop na łóżku i położył się na bok, wspierając głowę na dłoni. Wpatrywał się w zdjęcie dziewczyny.
Kim jesteś, Justyno Kozak? Kim jesteś, ty cholernie fascynująca piękności?
I jak to się stało, że trafiła na profil Marka? Już nawet nie chodzi o to, że jest zjebem bez pracy. Nie chodzi nawet o zdjęcie profilowe, na którym, jak na każdym zresztą zdjęciu, wygląda jak szczeniak udający dorosłego psa, w tych swoich Ray-banach w czarnej oprawie i z rudą brodą. Ale mniejsza z tym. Jak ona trafiła na jego profil, skoro zupełnie nic ich nie łączyło? Dobra, filmy i seriale lubili te same, ale to nic nie znaczyło. Marek nigdy nie komentował na żadnych fanpage'ach ani pod artykułami. Starał się być niewidoczny. Jak na niego trafiła?
Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Marek usiadł po turecku i wziął laptopa na kolana. Kliknął na ikonkę „Wiadomość".
„Cześć, znamy się skądś?"
Chwila zastanowienia. I pisał dalej.
„Zupełnie Cię nie kojarzę, co jest dziwne, bo pamięć mam dobrą, zwłaszcza do pięknych dziewczyn."
Wysłał. Zaklął w myślach. Ten tekst o pamięci do pięknych dziewczyn był bardzo słaby. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Dziewczyna wyśmieje go i grzecznie spławi. Cóż, przynajmniej nie będzie sobie wyrzucał, że nie próbował.
Sprawdził pocztę. Nic. Przejrzał oferty pracy dla redaktorów i copywriterów. Nic nowego. Albo nie interesujące, albo próbował i go nie chcieli. Sprawdził stan konta. Szybko obliczył, na ile mu starczy oszczędności. Trochę się uspokoił.
Wszedł na Facebooka. Nowa wiadomość. Od Andrzeja.
„siema"
„Cześć."
„piwko?"
Marek wyobraził sobie, że jest z ludźmi w pubie, sączy piwo, a sytuacja zmusza go do interakcji z innymi. Spojrzał za okno i poczuł ulgę na widok sypiącego śniegu.
„Przepraszam, ale ostatnio trochę choruję. Nie chcę ludzi zarażać".
Andrzej coś pisał, ale Marek nie zwrócił na to uwagi. Dostał nową wiadomość. Od Justyny.
„to miło :) palec mi się omsknął podczas przeszukiwania fejsa :) sorry"
„Spoko, mi też się to czasami zdarza."
„:)"
I nic więcej. Marek zaczął się denerwować.
Pisz coś, durniu, inaczej ją stracisz!
„Fajne zdjęcie."
Cisza. Nic. Zero odpowiedzi. A w końcu: „dzięki "
Palce Marka rwały się, żeby napisać coś w stylu „Jeśli się narzucam, to przepraszam" albo po prostu pożegnać się. Nie. Tego nie mógł napisać. Nie mógł się poddać.
Splótł ręce na piersi i czekał na ciąg dalszy. Nie trwało to długo.
„starałam się, by pokazywało prawdziwą mnie"
„Płaczesz krwią jak LeChiffre z Bonda?"
„hahaha. nie"
„To co?"
„a czemu mam ci wszystko mówić, co? sam się domyśl :p"
„OK."
Znów przyjrzał się jej zdjęciu profilowemu. Potem zaczął pisać. Powoli, ważąc każde słowo. Czuł się jak saper na polu minowym. Ale kiedy wcisnął ENTER, miał wrażenie, że napisał całkiem dobrze.
„Uważam, że jesteś inteligentną dziewczyną ze skłonnością do sarkazmu i ironii. W dzisiejszych czasach każdy dureń ogłasza, jaki to jest ironiczny i sarkastyczny. U Ciebie to prawdziwa broń, twój język jest jak brzytwa. Ale sarkazm to reakcja obronna. W głębi duszy jesteś osobą bardzo poważną, może nawet w pewnym sensie smutną."
Wysłał i dodał: „Nie wiem dlaczego, ale tak mi się wydaje".
Przedłużająca się cisza. Czyżby jednak rozbrajanie pola minowego poszło nie tak dobrze, jak to się wydawało?
Wreszcie odpowiedź: „znasz się na ludziach"
„Dzięki."
„jesteś psychologiem?"
„Copywriterem. Tzn. teraz szukam pracy, ale ogólnie tym się zajmuję. Robię w słowach."
„:)"
I nic więcej. A więc piłeczka znów była po jego stronie.
„Twoja kolej. Powiedz coś o mnie."
„heh, no nie wiem"
„No, dalej. Studiujesz przecież socjologię. Ciekawe, jak znasz się na ludziach ;)"
Brak odpowiedzi. Po chwili w okienku czatu pojawiła się ikonka, że Justyna coś pisze. Marek czekał, czekał, wreszcie się doczekał:
„myślę, że jesteś samotnym, nieco introwertycznym mężczyzną. mieszkasz na Ursynowie w kawalerce 25mkw. nie masz nawet TV, unikasz ludzi. nie masz biurka, leżysz z laptopem na łóżku. i chyba tylko laptop gości w twoim łóżku ostatnio ;)"
Wszystko się zgadzało. Wszystko.
„Bardzo dobrze znasz się na ludziach ;)"
Kurwa mać, pomyślał. Co tu jest grane?
Justyna: „:)"
No tak... Kamerka internetowa wmontowana nad ekranem laptopa. Marek słyszał, że mogą one zostać wykorzystane do szpiegowania ludzi. W sieci zawsze starał się być ostrożny. Widocznie starał się za mało. Wstał i poszedł do kuchni. Znalazł nożyczki i taśmę klejącą. Taśma była przezroczysta, ale kawałek papieru powinien temu zaradzić. Wrócił do laptopa i zakleił obiektyw internetowej kamery.
„zaklejenie kamerki nic nie pomoże"
To już nie było śmieszne.
Marek rozejrzał się po pokoju. Za oknem ściemniało się, w przez ścianę wirującego śniegu widać było światła zapalone w mieszkaniach bloku naprzeciwko. Podszedł do okna i zsunął rolety. W pokoju zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Marek włączył światło i wrócił do laptopa.
Justyna: „dalej cię widzę :)"
Marek przełknął ślinę. Kiedy pisał, drżały mu palce.
„Skąd piszesz?"
„jestem przed twoimi drzwiami"
Dzwonek do drzwi.
Marek czuł, jak krew płynąca w jego żyłach zmienia się w malutkie kostki lodu. Jeszcze trochę, a oszalałe serce wyskoczy mu z klatki piersiowej.
„no otwieraj, dłużej stać nie będę :)"
Marek wstał z łóżka i stanął przed wejściem do przedpokoju. Spojrzał na drzwi do mieszkania, ten portal między światem a jego prywatnością i ekscentrycznością, które uwielbiał bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. Zaczął iść. Miał do przejścia raptem dwa metry, ale zdawało mu się, że idzie z Zakopanego na Hel. Gdy znalazł się przy drzwiach, powoli odsunął zasuwkę zasłaniającą wizjer. Nachylił się do judasza.
Przed mieszkaniem stała sąsiadka. Krępa, po pięćdziesiątce, typ polskiej kury domowej. Czasami mijali się na klatce.
Marek oparł się o ścianę. Wypuścił całe powietrze z płuc. Miał ochotę paść na podłogę i śmiać się histerycznie. Wtedy rozległ się drugi dzwonek. Marek otworzył drzwi.
- Dzień dobry. Ma sąsiad sól pożyczyć?
- Nie. – Powiedział Marek i zamknął sąsiadce drzwi przed nosem.
Stał i nasłuchiwał. Sąsiadka najpierw prychnęła, potem poszła do drugiego mieszkania. Zadzwoniła, odczekała chwilę. W końcu druga sąsiadka otwarła jej drzwi. Obie kobiety pogadały, potem pożegnały się i wróciły do swoich mieszkań.
Odetchnął. Jezu, to co właściwie było? Jakaś dziwna akcja. Z tyłu głowy zaświtało mu, że zachował się jak cham. Trudno. Potem przeprosi.
Wrócił do pokoju. Spojrzał na laptop. Sama myśl o powrocie na Facebooka wywoływała w nim mdłości. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Patrzył, jak woda bulgocze w częściowo przezroczystym czajniku elektrycznym. Powoli się uspokajał. Zalał herbatę wrzątkiem. Poczekał, aż ostygnie. Posmakował. Wypełniające go gorąco podziałało kojąco.
To była najdziwniejsza rozmowa, jaką przeprowadził na Facebooku. Właściwie, to była chyba najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła mu się w życiu. Może i Marek miał nudne życie, ale od dzisiaj już nie będzie na to narzekał.
Spojrzał na telefon. Dwudziesta. Plan na resztę dnia – obejrzeć jakiś film i położyć się spać. Ale najpierw spokojnie wypije herbatę i coś poczyta. Potem wyłączy fejsa, nawet nie będzie patrzył, co ta dziwka do niego pisze. Po prostu zamknie kartę z Facebookiem i poszuka jakiegoś dobrego filmu w Internecie. Nawet niekoniecznie musi być dobry. Oby tylko zabrał mu czas.
Następną godzinę spędził siedząc na podłodze, oparty plecami o łóżko. Tak jak postanowił, pił herbatę i czytał „Cząstki elementarne" Houllebecqa. Czytał ją czwarty czy piąty raz. Zakończył lekturę wraz z herbatą. Wstał, poszedł do kuchni i wstawił kubek do zlewu. Książkę odłożył na półkę i poszedł do łazienki. Wysikał się, spuścił wodę, zaczął myć ręce. Skupiony był na swoich dłoniach. Potem spojrzał w lustro.
W odbiciu, między drzwiami do łazienki a framugą, widać było dziewczynę. Była blada, miała czarne włosy, a wodniste krwawe łzy leniwie wypełzały z oczu na policzki.
Marek odwrócił się. W drzwiach nie było nikogo.
Kurwa, co się ze mną dzieje? Przewidzenia? Na pewno tak. Przewidzenia. Przez te nerwy. Po takiej dziwnej akcji, kto by nie miał?
Wszedł na łóżko. Wziął laptop na kolana.
„dobre z tym dzwonkiem, co? :)"
Kursor przesunął się w prawy górny róg ekranu.
„czekaj"
„Co?"
„zmieniłam fotkę profilową. ocenisz?"
Marek omal nie wyrzucił laptopa przez okno. Uspokoił się jednak i wszedł na profil Justyny. Nowe zdjęcie, podobnie jak poprzednie, było czarnobiałe, ale obejmowało również ramiona Justyny. Były odsłonięte i można było zauważyć ciemne plamy na białej skórze. Włosy Justyny były rozczochrane, zlepione w grube strąki. Wyglądały jak wyrastające z głowy macki. Albo węże. Oczy były całkowicie czarne, bez białek. Nos krótki, zadarty, trochę jak uświni. Ostre zęby były odsłonięte w czymś w rodzaju uśmiechu. Ale tylko górny rząd. Na zdjęciu Justyna nie miała dolnej szczęki. Długi język zwisał swobodnie przez całą długość szyi. Marek przyjrzał się dobrze. Tak, widział dobrze. Język Justyny zakończony był brzytwą. Była skierowana ostrą stroną do góry, tak że cięłaby podczas lizania.
„i jak? trafiłeś z tą brzytwą ;)"
„Ktoś tu się musiał napracować przy photoshopie."
„to nie photoshop"
„Charakteryzacja?"
„ja naprawdę tak wyglądam"
Wzrok Marka przeskakiwał ze zdjęcia na ostatni komunikat i z powrotem. Co za pojebana laska. Totalnie popierdolona dziwka. Tak. Popierdolona dziwka. Ale myśli to za mało. Potrzebował czegoś mocniejszego.
- Jesteś popierdoloną dziwką – powiedział wolno i wyraźnie. Czuł, że wypowiadając swoją myśl jakoś ją uprawomocnia.
„:( czemu tak brzydko o mnie mówisz? po prostu mi się podobasz. takie ciacho z ciebie. mogłabym cię całego wylizać hihihi"
Znów przesunął kursor w kierunku krzyżyka w górnym rogu ekranu. Zawahał się, gdy zobaczył wiadomość Justyny:
„NAWET NIE PRÓBUJ"
Spróbował. Facebook zniknął. Marek miał przed sobą tylko pulpit z tapetą przedstawiającą jakąś mroczną abstrakcję.
Pukanie do drzwi. Krótkie i stanowcze. Marek odstawił laptop na bok i usiadł na łóżku. Spojrzał w stronę drzwi.
Pukanie. Natarczywe i zdecydowane. Tak puka komornik albo policja. Albo mocno wkurzony sąsiad.
Wstał. Drzwi, zwykłe, najzwyklejsze w świecie, teraz wyglądały jak zrobiony ze sklejki symbol nieuchronnej konieczności. Ruszył w ich stronę. Powoli. Parkiet skrzypiał mu pod stopami. Ręce zwilgotniały od potu. Serce w jego piersi szalało jak naćpana blachara na parkiecie wiejskiej dyskoteki. Nadludzkim wysiłkiem zmusił się do spowolnienia oddechu.
Stanął przed drzwiami. Odsunął zasuwę wizjera. Nachylił się do niego powoli i ostrożnie, jakby to była jakaś pułapka. Czuł, że lada moment, a z judasza wysunie się kolec albo pazur, który przez oko dostanie się do mózgu i położy Marka trupem.
Wyjrzał na klatkę schodową. Pusto.
- Marek.
Powiedziało to kilkanaście głosów naraz. Grubych, cienkich, męskich, kobiecych, nieludzkich. Wszystkie wydobywały się z jednego gardła i wszystkie dochodziły zza pleców Marka.
Odwrócił się powoli. Na drugim końcu korytarzyka stała Justyna. Wyglądała tak, jak na swoim zdjęciu profilowym.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

Fabryka Gier Historycznych jeszcze w marcu tego roku wystartuje z kampanią crowdfundingową gry „Odbudowa Warszawy 1945-1980". Dziś na stronie wydawnictwa pojawiła się oficjalna zapowiedź i potwierdzenie tej informacji. „Odbudowa Warszawy 1945-1980" to gra Piotra Grzymisławskiego i Łukasza Szopki – będzie to ich planszowy debiut. Jak najszybciej i najtrafniej opisać „Odbudowę"?

Dział: Bez prądu
sobota, 03 styczeń 2015 21:19

Łukasz Dyduch - Łgarze, kłamcy i oszuści

I

Pogoda była piękna. Letnie słońce skąpało w swych promieniach całą dolinę. Wiał subtelny wiaterek, który wprawiał liście w delikatny, uspokajający szum. Zdawałoby się, że w taki dzień nikt nie może być smutny ani zły. A jednak. Wzdłuż ruczaju jechał jeździec, którego średnio polityczne słownictwo skutecznie zagłuszało spokojny plusk rzeki i śpiew ptaków.
- O bezczelności. Co za niewdzięcznicy. Jak mogli mnie posądzić o łgarstwo? Przecież to było dla ich dobra. Kapcany i kiepy. Żyli sobie w błogiej nieświadomości, niczym się nie przejmowali. Gnuśne gbury. Po co mieli wiedzieć? Żeby się denerwować? Szelmy i szuje. To, że trochę nagiąłem prawdę i nie dopowiedziałem kilku faktów to nie znaczy, że od razu kłamałem.
Tak to biadoląc, samotny jeździec jechał w górę rzeki, by dotrzeć do źródła i wykąpać się w nim. Skazany na banicję musiał zrezygnować z miejskich wygód i pomimo wrodzonego zamiłowania do owych, musiał skorzystać z bardziej naturalnych sposobów dbania o higienę.
Jezioro było duże i krystalicznie czyste. Ukryte między komyszami i trzcinami stanowiło schronienie oraz wodopój dla wielu leśnych zwierząt. Stojąc w wodzie po kostki Oran doglądał pijącego konia i drapał go za uchem. Wierzchowiec chciwie chlipał i z zadowoleniem przebierał w miejscu kopytami. Oran, przyzwyczajony i przygotowany do wiecznej tułaczki napełnił wodą skórzany bidon i zaczął przymierzać się do roznegliżowania oraz kąpieli, gdy nagle wiatr przygnał do jego uszu pewne dźwięki. Oran stanął jak wryty. Szybko się rozejrzał. Jezioro było niewidoczne i oddalone od duktu. Teraz dopiero zauważył, jak wiele błędów popełnił. Przecież takie rozlewiska są ulubionym terenem łowieckim topielców i nimf wodnych. Nie mając lepszego pomysły, Oran wskoczył na konia. Wtedy zasięg jego wzroku znacznie się poszerzył i zobaczył, że jego prawej, za pasmem trzcin i wydmą stoją trzy inne wierzchowce. Uspokoił się. To tylko ludzie i...
- Na bogów to kobiety – zdusił krzyk radości w gardle.
Jego oczom ukazały się sylwetki kąpiących się beztrosko dwóch młódek. Oran po raz pierwszy przekonał się, że marzenia się spełniają. I choć młodzieniec wzrok miał dobry, to jednak tafla wody skutecznie skrywała kobiece powaby, czym srogo podpadła junakowi. Oran szybko podzielił kobiety na złotowłosą i kruczoczarną. Obydwie pluskały się i cieszyły swym towarzystwem. Oran wychylał się jak mógł, lecz nie mógł dostrzec żadnych szczegółów. W końcu stanął na kulbace i całkowicie absorbując uwagę cudnym widokiem, począł czekać aż kobiety wyjdą z wody i wtedy okażą mu się w całej swej okazałości. Tak zachwycił się swym pomysłem, że znów zapomniał o środkach ostrożności. I kiedy w końcu zaczął się zastanawiać, dlaczego kąpią się dwie niewiasty, a na brzegu czekały trzy wierzchowce, było już za późno.
Gdy coś zmiotło go z konia i wylądował twarzą w wodzie, natychmiast odzyskał rozum. Nie tracąc czasu odbił się od ziemi niczym sprężyna i stanął na równe nogi. Prawą ręką już sięgnął po swój jatagan, z którym nigdy się nie rozstawał. Zamierzał rzucić się na napastnika, gdy nagle jego oczom ukazała się niska, korpulentna i stara kobieta. Stała spokojnie celując w Orana dębowym kijaszkiem. Młodzieniec schował oręż, gdyż wiedział, że siłą nic nie zdziała. Kobieta, wnosząc po szatach była kapłanką.
- Czy jaśnie pani nie mogła poprosić mnie o zejście z konia, a nie od razu ciskać mi w plecy jakimś tam czarem – zaczął butnie Oran
- Zbereźnie podglądałeś dwie adeptki, nie mogłam zareagować inaczej na takiż bezczelny akt lubieżności – nie dała się sprowokować stara kapłanka – i to nie był jakiś tam czar, tylko nieszkodliwa pięść wiatru.
Oran nieznacznie się uśmiechnął:
- Pani pozwoli, że się oddalę, jeśli można.
- Nie można – zaperzyła się kobieta – czy nie wstyd ci, że podglądałeś przyszłe kapłanki, służki i oblubienice bogów. Czy nie masz mi nic do powiedzenia? Nie wyniesiesz żadnych wniosków?
- Hmmmmmm – Oran wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu – mam coś do powiedzenia. Mam też jeden wniosek. Od teraz będę głosił wszem i wobec, że najgrzeczniejsze i najpowabniejsze adeptki służą w.... – tu Oran zawiesił głos.
- No właśnie, z jakimż monastyrem mam przyjemność – spytał.
Tym razem to kapłanka się uśmiechnęła i to o wiele bardziej jadowicie i złośliwie, niż Oran.
- Z chramem Kwitnącej Wiśni.
Orana przeszył dreszcz przerażenia. Zdusił w gardle szpetne przekleństwo.
- Na tyle przyjaznych, spokojnych i przede wszystkim bezbronnych klasztorów, ja musiałem trafić akurat na Kwitnące Wiśnie. Co za chędożony pech.
- Widzę po twej minie, mości młodzieńcze, że doszły cię słuchy o mądrości, sprawiedliwości i potędze naszego chramu.
- A jakże – ukłonił się grzecznie młodzieniec – wasza sława szybsza jest od najżwawszych umyślnych i obiegła już cały kraj.
- W takim razie nie muszę cię specjalnie przekonywać, byś nie stawiał oporu i udał się ze mną – spytała zadowolona z siebie kapłanka.
Oran przypomniał sobie opowieść przyjaciela o jednej z klątw rzuconych przez kapłankę Kwitnącej Wiśni i instynktownie pomacał się po kroczu.
- Nie, nie musisz pani – odrzekł pokornie.
- Wspaniale – kobieta schowała różdżkę – w takim razie proszę za mną mości podglądaczu.
Oran klął pod nosem, biadolił i przeklinał gnuśny los.
- Co mówisz – odwróciła się kobieta?
- Sławię twą wyrozumiałość – odpowiedział bez zastanowienia Oran.
Kapłanka szła dalej, widocznie uwierzywszy słowom młodzieńca.

II

W normalnych warunkach młodzieniec byłby zachwycony tak zacnym i przy okazji powabnym towarzystwem. Świeciło słońce, ptaki śpiewały a powietrze pachniało wrzosem. Jednak teraz nie zważał na tak dogodne warunki do amorów. Trzy kobiety jechały wokół Orana. Czarnowłosa adeptka jechała z przodu, złotowłosa z tyłu, zaś stara kapłanka stąpała obok przymusowego towarzysza.
- Żbiku, ty zdrajco, dlaczego mnie nie ostrzegłeś – rzekł Oran po czym pacnął swego gniadosza w ucho.
- Daj spokój bogu ducha winnemu zwierzęciu – perorowała kobieta – nim się do ciebie zbliżyłam, rzuciłam na niego zaklęcie otępiające. Nie mógł mnie wyczuć.
- No, szelmo masz szczęście - młodzieniec poklepał Żbika po szyi. Ten, mając jeszcze w sercu wcześniejszego szturchańca, nie zareagował na pieszczotę.
- Mości rozpustniku, nie wnikam, co skłoniło cię to zbrodni, którą zhańbiłeś dwie moje podopieczne – zaczęła nagle kapłanka - nie chcę też wiedzieć, czy oczy twe ujrzały widok, który miał być przed męskim okiem zatajony po wsze czasy. Tak czy inaczej powinna cię dosięgnąć kara.
Oran rozglądał się na boki. Zaczął pocić się i denerwować. Wiedział, że nawet jeśli zdoła uciec, co zresztą nie byłoby zbyt trudną procedurą, to gniew kapłanek dosięgnie go tak czy inaczej. Przeciw tak złośliwemu rodzajowi białej magii i takim talentem czarodziejskim, jakim dysponowały wszystkie kapłanki chramu Kwitnącej Wiśni nie śmiał występować. Pozostawało mu iść jedynie na układy i liczyć na swe zdolności krasomówcze.
- W normalnych warunkach właśnie podążalibyśmy do naszego chramu, gdzie spotkałaby cię, mości lubieżniku odpowiednia pokuta. Jednakże czuję się trochę winna, gdyż niepotrzebnie pozwalałam tym dwóm adeptkom na tak mało ostrożne zachowanie, co zaowocowało wystawieniem cię, mości wszeteczniku na pokuszenie. Dlatego mam dla ciebie wspaniałomyślną propozycję.
- Słucham z najwyższą uwagą – Oran dostrzegł szansę na wykręcenie się z odpowiedzialności.
- Możesz zmazać swe przewinienie chwilową służbą chramowi – rzekła kapłanka patrząc w stronę młodego lasu brzozowego, który właśnie mijali.
- A na czym ta chwilowa – tu Oran podkreślił ostatnie słowo – służba miałaby polegać?
Kapłanka nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok i przyglądała się mijanym brzozą. Młodzieniec, nie ważąc się na ponaglenie starej kobiety oddał się fantazją. Jego wyobraźnia podsunęła mu myśl, jakież to usługi może chwilowo oddawać samotnym, włóczących się większość czasu po lesie, widzącym mężczyzn jedynie kilka razy do roku młodym i żywiołowym adeptkom. Oblała go chwilowa błogość. Spojrzał na czarnowłosą dziewczynę jadącą z przodu. A właściwie spojrzał na jej figurę. Następnie odwrócił się i spotkał hardy wzrok zielonych, skrzących się oczu, które bardzo ładnie komponowały się ze złotymi włosami. Nie ośmielił się spojrzeć niżej i obiecując, że otaksuje złotowłosą przy innej okazji, znów spojrzał na kapłankę. Myśl o rozkosznych usługach szybko wróciła. Jednak tym razem kobieta nie pozwoliła jej bujnie zakwitnąć.
- Twe zadanie będzie proste. Będziesz towarzyszył jednej z mych adeptek w wypełnianiu jej misji.
- Niegodnym takiego zaufania – zląkł się Oran.
- Godnyś, mości zbereźniku, gdyż od tego zależy twój los. I jestem pewna, że użyjesz całej swej mocy i sprytu, by go poprawić. Bo na chwilę aktualną nawet prawo boskie pozwali mi cię ukarać. Jeśli spiszesz się, zmażesz swe winy. Jeśli zaś zawiedziesz, konsekwencje będą wysoce nieprzyjemne. Dlatego ufam ci, gdyż pomoc nam leży w twym egoistycznym interesie.
- Twa mądrość ustępuje jedynie twej urodzie, o pani – ukłonił się Oran, który nabierał coraz większej estymy to starej kapłanki.
- Widzę, że rozumiemy się we wszystkich płaszczyznach – rzekła kobieta po czym krzyknęła:
- Kina! Binka! Z koni! Czas na popas i naradę.
Dwie młode kobiety zeskoczył z koni i udał się w stronę brzóz. Jęły przygotowywać wierzchowce do odpoczynku. Ponadto zaczęły przyrządzać strawę. Przy tym nie uraczyły Orana ani jednym spojrzeniem, czy to życzliwym, czy to wrogim. Młodzieniec zaczął krzątać się i szukać gałęzi na małe ognisko. Zauważył, że lepiej znosił trudy podróży niż kobiety. Ich kości ogonowe, nieprzywykłe do kulbaki zmuszały niebogi do popasania na stojąco. Oran wyciągnął hubkę i zaczął udawać, że stara się wykrzesać ogień. W rzeczywistości jednak oglądał się za adeptkami, które właśnie zajęta się chwilową rozmową. Były równego wzrostu, jednak na tym kończyły się ich podobieństwa. Czarnowłosa miała ciemniejszą karnację, brązowe oczy i pełne usta. Złotowłosa zaś miała oczy zielone, bladą cerę usianą delikatnie piegami i wąskie usta. Skrzętnie kryjąca kobiece atuty szata chramu pozwalała Oranowi jedynie na dostrzeżenie, że atutem czarnowłosej jest jej biust, zaś złotowłosa mogła pochwalić się nienagannymi nogami i zgrabną pupą.
- Mości podglądaczu – usłyszał nagle głos nad swym uchem.
Młodzieniec tak się wystraszył, że uderzył krzesiwem w swój kciuk.
- Ała, co za... - zmitygował się szybko i miast rzucić kilka przekleństw odpowiedział:
- Słucham, pani?
- Gdy uporasz się z rozpaleniem ognia, upieczemy kilka plastrów mięsa, zaparzymy nasz wywar i zapoznam cię z mym planem. Także proszę o pośpiech w tworzeniu ogniska.
- Ale pani jest kapłanką. Przecież rozpalenie ognia to dla pani jedno machniecie różdżką. Dlaczego nie użyje pani swej mocy – spytał podejrzliwie Oran.
- Używanie magii na każde fanaberie i kaprysy doprowadziłoby świat do zagłady. Magia to nie zabawka ani służebnica. Jeżeli istnieje możliwość wykonania czegoś bez jej pomocy, nie używamy jej. Takie wyręczanie się magią nie tylko może zakłócić jej delikatną harmonię i równowagę, ale także doprowadzą do gnuśnienia i rozleniwiania się ludzi. Dlatego nie rozpalę ognia za ciebie, mości wałkoniu.
- Rozumiem – przełknął kolejną pyszną lekcję kapłanki i zaczął, tym razem naprawdę, pocierać krzesiwo.
Po zjedzeniu chleba, bobu, soczewicy i smażonego mięsa, kapłanka wzięła łyk mleka, po czym zwróciła się do młodzieńca.
- Mości głodomorze – zaczęła.
Oran westchnął i zaczął zastanawiać się iloma jeszcze epitetami uraczy go kapłanka. Ta zaś kontynuowała.
- Będę się streszczać. Jedziemy na coroczną naradę przedstawicieli okolicznych chramów. Ja muszę tam jechać, a Binka i Kina to moje towarzyszki podróży. Jednak przejeżdżając przez wieś... hmmmmm - tu kapłanka się zatrzymała – nie pamiętam jej nazwy, ale to nieistotne. Przejeżdżając przez wieś, dowiedziałam się, że od niedawna jest ona nękana przez jakoweś magiczne stworzenie. Jako, że wieś ta płaci nam pewne składki i że żyjemy z ludnością w pokojowych i partnerskich stosunkach, obiecałam pomoc. Natychmiastową pomoc, gdyż stwór ten jest podobno bardzo niebezpieczny.
Kobieta zrobiła krótką pauzę, po czym kontynuowała:
- Sama nie mogę się z tym problemem uporać, gdyż śpieszno mi w drogę. Adeptek też nie zostawię chłopom na pomoc, gdyż nie godzi się mi samej podróżować.
- Oran zerwał się na równe nogi i z przerażeniem spytał kapłankę:
- Chyba nie wymagacie ode mnie, że stawię czoła jakiejś okolicznej bestii?
- Spokojnie, mości tchórzliwcze – kobieta uspokoiła go ruchem dłoni – moja propozycja brzmi następująco. Jedna adeptka pojedzie ze mną na naradę, a druga zostanie tutaj wraz z tobą i razem macie za zadanie pomóc chłopom.
Młodzieniec usiadł nieco uspokojony i zaczął ponownie słuchać kobiety. Spojrzał jeszcze na obie adeptki. Spodziewał się min świadczących o rozgoryczeniu faktem, że jedną z nich ominie narada i będzie skazana na walkę z magicznym stworzeniem u boku jakiegoś pierwszego lepszego młodzieniaszka. Jakże się zdziwił. Na obu młodziutkich, niewieścich twarzach bezbłędnie rozpoznał ciekawość i niecierpliwość.
- Licz się z tym, że będziesz musiał bezwzględnie wykonywać rozkazy adeptki, której będziesz pomagać. Pamiętaj także, że w twym własnym interesie leży to, bo zadanie zostało wykonane, a adeptka była z ciebie zadowolona.
Młodzieniec pokiwał twierdząco głową.
- Nie muszę ci oczywiście naświetlać, co cię spotka, mości pomagierze, jeśli zadanie nie zostanie wykonane z twej winy, jeśli z premedytacją odmówisz pomocy albo jeśli jakakolwiek zła przygoda spotka moją adeptkę.
- Obejdzie się, pani.
- Dobrze. A więc wszystko jasne. Jeśli wam się uda, możesz iść wolno, twa wina zostanie zmyta. A teraz najważniejsze.
Kapłanka wstała. Wstały także adeptki.
- A więc czas w drogę. Pojedzie ze mną.....
Oran zdziwił się, że czas jego zadania nastał tak szybko. Przyjrzał się dziewczyną. Teraz, gdy patrzała na nie kapłanka, dobrze maskowały swe emocje. Jednak nie aż tak dobrze, by Oran nie rozpoznał w nich napięcie. Młodzieniec także był ciekaw decyzji starej kobiety. Trzymał kciuki i żądał satysfakcji od gnuśnego losu, który od rana tak brutalnie z niego kpi. Pragnął, by została z nim złotowłosa.
- Niech będzie tak – zaczęła kapłanka – Binka, jedziesz ze mną. Kina, ty zostajesz z mości łapserdakiem i uporacie się razem z tym miejscowym problemem.
Teraz Oran nie miał wątpliwości. Czarnowłosa spochmurniała a złotowłosa lekko się uśmiechnęła.
- To dobrze rokuje – ucieszył się w duchu Oran – widać obie chciały bliżej mnie poznać i ze mną zostać. Ha, moja aparycja po raz kolejny mi pomogła. No i zostaje ze mną ta ładniejsza. Wreszcie jakaś uśmiech losu
Pożegnanie nie trwało długo. Stara kapłanka dawała Kinie ostatnie rady i pouczenia, Binka zaś zajmowała się podziałem prowiantu. Nim Oran się obejrzał już został sam na sam z Kiną. Okulbaczyli wierzchowce i ruszyli na południe.

III

Jechali obok się, ale nie zamienili ze sobą ani słowa. Krępujące milczenie przerwał Oran:
- Kino, dokąd zmierzamy? Kapłanka nie pamiętała nazwy miasta, ale po twej minie widzę, że znasz kierunek.
- Dobrze widzisz – odpowiedziała dość życzliwie Kina – lecz nim odpowiem, przedstaw się młodzieńcze. Moje imię nie jest już tajemnicą, a ja wolałabym zwracać się to ciebie zgodnie z wolą twych rodzicieli.
- Jestem Oran – zaśmiał się junak.
- Dobrze – rzekła Kina – a teraz przybliż się nieco, Oranie.
Młodzieniec ochoczo i bez zastanowienia wykonał rozkaz.
Chllllllast.
- Ała, za co?
- Za to, że mnie podglądałeś.
- Prawie spadłem z konia.
- Ciesz się, że tak mało. Gdybym miała pewność, że coś wtedy widziałeś, na tym by się nie skończyło.
- A skąd wiesz, że nic nie widziałem – Oran zaryzykował złośliwość.
- Gdybyś coś widział, to kapłanka nie potraktowałaby cię tak ulgowo. A teraz skończmy temat. Odpowiadając na twe wcześniejsze pytanie, to jedziemy do Dębówek.
Oran przez chwilę pomyślał i skojarzył przerażające fakty.
- Dębówki? Jedziemy do Dębówek? No to mamy przes... znaczy mamy ciężki orzech do zgryzienia.
- Dlaczego tak sądzisz – zainteresowała się Kina.
- Nie słyszałaś nigdy o Dębówkach. Nie doszła do waszych uszu ich sławna legenda.
Kina lekko się zawstydziła:
- No wiesz, w chramie nie zawsze można porozmawiać z podróżnikami. Plotek za dużo o świecie też nie dochodzi. Jedynie te najważniejsze informacje...
- Rozumiem – przerwał jej Oran. To dlatego tak się ucieszyłaś na to zadanie. Czeka cię przygoda z przystojnym młodzieńcem, jego zacne towarzystwo no i kontakt ze światem.
- Chamie – zaperzyła się Kina – ucieszyłam się, to fakt. Ale tylko dlatego, że ominęła mnie narada. Ona jest okropnie nudna i do tego może ciągnąć się przez tydzień. Z dwojga złego już wolałam to zadanie. I wierz mi, to zacne towarzystwo wcale nie jest mi tak miłe, jak sobie imaginujesz.
- A to ci szantrapa – szepnął Oran i zawołał do wierzchowca nienaturalnie głośno:
- Słyszysz Żbiku? Doczekaliśmy się. Każdy nas odtrąca, każdy nami gardzi, nikt nie szanuje.
- Konik wydaje się miły – zaoponowała Kina.
- Szelma – po raz kolejny szepnął Oran.
Wszystkie nadzieje związane ze złotowłosą właśnie opuściły Orana.
- Ale wracając do tematu – kontynuowała Kina – to możesz zrobić mi tą przyjemność i opowiedzieć, jakież to słuchy krążą o owych Dębówkach.
Zachęcony Oran nabrał nieco kontenansu i zaczął żywo opowieść.
- Dębówki to w zasadzie zadu... zapadła wiocha, gdzie każdy wie wszystko o każdym. Tam nigdy nic ciekawego się nie dzieje, i nawet zbóje omijają to miejsce z daleka, gdyż napadać taką hołotę i biedotę to wstyd. Jedyna rzecz, która dostarcza im jakichkolwiek dochodów to właśnie legenda o magicznym stworzeniu, które rzekomo zamieszkuje tamtejszy dębowy las. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie wszelakiej gadziny domowej. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni.
- Można wiedzieć, z jakiego źródła masz te informacje – zmarszczyła czoło Kina.
- Mam znajomego maga, który niegdyś badał ten fenomen – pochwalił się Oran.
- Aha – skwitowała zamyślona adeptka.
- Nie mogę być pewien – zaczął Oran – ale widzę, że coś ci chodzi po głowie.
- Bo wiesz, z twojego barwnego opisu wynika, że tam grasuje cieniostwór, który istotnie jest potężnym stworzeniem magicznym, jest aktywny nocą, ma róg i lubi otoczenie magicznej aury, którą w tym wypadku dostarczają mu dęby.
- Dąb jest magicznym drzewem – zainteresował się młodzieniec.
- Oczywiście. Ale mniejsza o to. Nie pasuje mi to zachowanie. Cieniostwór jest łagodny. Nie prowokowany, sam nie zaatakuje nigdy. Nie mówiąc już o pożeraniu ludzi i bydła.
- Ale ci ludzie proszą o pomoc, czyli coś tam się musi dziać. Przecież wioska nie miałaby interesu zaprzątać głowy chramowi Kwitnącej Wiśni, gdyby faktycznie nie potrzebowała pomocy.
- Ciekawe... Zapewne masz rację..
- Może ten cały cieniostwór oszalał i przestał być tak łagodny, jak nakazuje mu jego natura.
Kina spojrzała życzliwie na Orana:
- Dobrze koncypujesz – uśmiechnęła się – oszaleć nie oszalał na pewno, gdyż magiczne zwierzęta nigdy nawet nie wpadają w popłoch, więc o postradaniu zmysłów nie może być mowy. Ale może dzieje się tam coś, co zmusza go da tak dziwnego zachowania. Jakaś potężna magiczna siła...
- Zobaczymy, co powiedzą ludzie w Dębówkach. Wtedy będzie wiadomo coś więcej.
- Racja, ruszajmy – ucieszyła się Kina.
- Widzę, że rada jesteś z zagadki.
- Z zagadki do rozwiązania – tak.
Oran zrobił najpoczciwszą minę, na jaką go było stać.
- A do towarzystwa może z czasem się przekonam – zatrzepotała rzęsami adeptka.
Oran szelmowsko się uśmiechnął.
- A jakie zwierzęta są jeszcze magiczne – umiejętnie skierował temat na coś, co interesuje Kinę, by ta pofolgowała językowi. Oran wiedział, że rozmowa to podstawa znajomości a im więcej ktoś mówi, tym więcej się o nim wie. A im więcej się o kimś wie, tym bardziej ten ktoś staje się łatwiejszą ofiarą do przyszłej manipulacji lub oszustwa.
Junak cierpliwie słuchał o gryfach, jednorożcach, pegazach, smokach i innych zwierzętach nacechowanych magią. Przyglądał się złotowłosej i coraz bardziej cieszył się jej towarzystwem. Życie banity i drobnego rozbójnika nauczyło go doceniać piękno oraz chwilowe przyjemności. Patrzał więc.

IV

- Jak śmiesz – krzyczała Kina i rzucała w Orana patykami i kamieniami.
- Przecież żartowałem, nie zrobiłbym tego. Tylko się z tobą droczę – wołał rozbawiony Oran zręcznie omijając miotane przez Kinę pociski.
- Wolałabym znosić towarzystwo bobołaka niż twoje. W życiu nie będę spała ramię w ramię obok ciebie.
- Przecież wiem. Tak tylko szarmancko proponowałem, bo noce są zimne, a ponadto wiadomo, że kobiety są bojaźliwe i lękliwe.
- Adeptki chramu Kwitnącej Wiśni nie są ani lękliwe ani bojaźliwe – odpowiedziała dziarsko Kina – a noc będzie ciepła, gdyż jest lato a ponadto rozpalimy ognisko.
- To ja pójdę poszukać czegoś na opał – rzekł Oran i zniknął w najbliższej gęstwinie.
Kina wstała i zaczęła przeszukiwać wór w poszukiwaniu prowiantu. Przy okazji głośno myślała.
- Czy mężczyźni naprawdę myślą tylko o jednym. Ehhhhh co za beznadziejna płeć.
- Chyba, że on naprawdę jedynie żartował – zastanowiła się niewiasta – tak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Może on faktycznie nie miał złych intencji.
- Pójdę go wyczuć, póki jeszcze jest okazja – postanowiła Kina i ruszyła w stronę gęstwiny.
- Dobrze, bardzo dobrze – myślał Oran – jest cnotliwa i szanuje się. Radość z obcowania z nią oraz zdobywania będzie niebagatelna. Zapewne nie mam na co liczyć, ale w tej sytuacji nawet całus na pożegnanie będzie wielkim sukcesem.
- HAA – Oran po okrzyku bojowym przyjął waleczną postawę i oddał się marzeniom:
- HOO... zapewne będę pierwszym, któremu uda się skraść jej buziaka – rzekł podnosząc z ziemi długi badyl.
- HUU... a nuż mi się uda – dodał, wywijając kijem niczym dwuręcznym mieczem.
Nagle cienki głos sprowadził go na ziemię:
- Co ty tam robisz?
- Eeeeee – zakłopotał się Oran, mając świadomość, jak bardzo się wygłupił – widziałem tam dzika i chciałem go przepłoszyć.
- Dlaczego, przecież nic by nam nie zrobił – pytając adeptka uroczo wydęła usta.
- Tak, ale powszechnie wiadomym jest, że dzik ma to do siebie, że płoszy inną zwierzynę – odparł bez cienie zawahania Oran – na przykład zające.
- A po co ci tu zając, głuptasie – zdziwiła się Kina.
- Nooo, upoluję go na kolację.
- Po co, przecież mamy dość jedzenia. Jego śmierć byłaby bezsensowna. Poza tym rano będziemy już w Dębówkach i tam będzie sposobność do najedzenia się do syta.
- Jak zwykle masz rację.
Kina zapomniała, w jakim celu poszła za Oranem i zaczęła inny temat:
- Umiesz polować?
- Jestem łowczym – zełgał Oran.
- No tak, łowczy słyną z niskiej bystrości. Pomogę ci z tym chrustem.
- Co za szuja – sapnął Oran i wziął się za zbieranie drewna.
Po skromnej wieczerzy obaj przybliżyli się do małego ognia. Kina oparła się o ściągniętą z wierzchowca kulbakę i przykryła się płaszczem aż po brodę. Oran dojadał jeszcze jabłko, którym nie omieszkał podzielić się swym koniem. Kinę wyraźnie to obrzydziło, ale i rozbawiło.
- Jesz razem z nim? Pewnie długo już go dosiadasz.
- Kogo? Żbika? Znam tego hultaja od źrebięcia – uśmiechnął się Oran i poklepał konia po boku – jest jedynym stworzeniem, które zna mnie tak długo i jeszcze mnie nie opuścił, ani się na mnie nie obraził, ani nawet nie zwyzywał.
- Musi być bardzo cierpliwy. Ja już raz dziś dałam upust emocjom. Widać nie umywam się do niego.
- Eeee tam, aparycją prześcigasz Żbika, ale charakterkiem, to faktycznie trochę gorzej.
- Mogłeś chociaż udawać, że tak nie myślisz – prychnęła Kina.
- Nie mógłbym ot tak skłamać – oburzył się Oran – ze wszystkich cnót najwyżej cenię prawdę. Kłamstwem to ja się po prostu brzydzę – uderzył się w pierś młodzieniec.
- Dobrze wiedzieć. Wiesz, to jest akurat miłe. Masz swojego konia na własność, dbasz o niego, pielęgnujesz.
- A wy tam w chramie nie macie wierzchowców – spytał naiwnie Oran – przecież nie przyjechałaś tu na świni.
- Tak, mamy. Opiekuję się końmi w chramie, ale to nie to samo. To są wspólne konie, co jakiś czas ich nie ma, to znów wracają. Nie są przywiązane do nikogo. Twój Ryś to co innego. On na pewno nie pozwoli ujeżdżać się nikomu oprócz ciebie.
- Żbik. On nazywa się Żbik, a nie Ryś – oburzył się Oran – i to prawda, ujeżdżać mogę go tylko ja. Ma innych strasznie się boczy.
Żbik machnął grzywą na znak, że zgadza się z przedmówcą.
- Jako łowczy pewnie się z nim nie rozstajesz.
- Racja.
- Opowiesz mi o tym, jak wygląda życie łowczego?
- Dobrze, ale pod warunkiem, że ty opowiesz mi potem, jak wygląda życie adeptki.
- Ale tu nie ma o czym mówić. To nic specjalnego – spuściła oczy Kina.
- Dla ciebie, bo to twój fach. Dla mnie nie ma nic ciekawego w byciu łowczym.
- Po raz drugi dziś masz rację, Oranie – ożyła adeptka – dobrze, więc słucham cię.
Oran ucieszył się z nawiązanej rozmowy. Miał szczęście. Życie łowczego nie różniło się zanadto od życia włóczęgi, z tą różnicą, że wagabunda żył poza prawem, a łowczy składał raporty u suwerenów. I nie napadał ludzi, co banicie Oranowi się zdarzyło.
I tak para nie znających się ludzi, których los niespodziewanie skrzyżował ścieżki życia, rozmawiała ze sobą jak dobrzy znajomi. Rozmawiali długo. Zmęczenie zmogło ich dopiero późną nocą. Zasnęli, pogrążeni w swych własnych myślach.
Kina przyzwyczajona do rygorystycznego stylu życia, mimo nie dospania, wstała już o wschodzie słońca. Okulbaczyła i napoiła konie oraz zaczęła budzić Orana, który, przyzwyczajony do swobodnego wyboru godziny pobudki, stawiał zaciekły opór.
- Wstawaj śpiochu. Dębówki niedaleko. Czeka nas zadanie do wykonania. Wstawaj mówię – trąciła go nogą.
- Jeszcze chwilka – bąknął Oran – proszę.
- Nie śpij – nie przestała szturchać młodzieńca Kina. Nic to jednak nie pomogło. Mimo kuksańców Oran znów zapadł w drzemkę. Bądź takową udawał. Kina w swej przebiegłości posunęła się do fortelu.
- Ooooo, chyba w nocy coś pokąsało mnie po nogach. A właściwie udach. Jejku co to może być? Widziałeś kiedyś coś podobnego Oranie?
- Pokaż, gdzie, co – od razu stanął na równe nogi i starł z twarzy resztkę snu.
- Psińco! Ruszamy w drogę – stłumiła śmiech Kina.
- Ale... uda... - Oran jeszcze nie mógł uwierzyć, że dał się podejść w tak dziecinny sposób.
- Oczywiście, że nam się uda – uśmiechnęła się adeptka – cieszy mnie twoje pozytywne myślenie.
Młodzieńcowi już nawet odechciało zamruczeć pod nosem „szelma", „szuja" bądź „szantrapa". Po prostu wymownie westchnął.
Do Dębówek wjechali wczesnym rankiem. Wioska ta była istotnie niewielka, jednak nie tak zacofana jak nakreślał to wcześniej Oran. Powitał ich typowy dla wiejskiego krajobrazu orszak, w którego skład wchodziło stado kur i ujadający, bezpański pies. Oran nieco się ożywił:
- Kina, poczekaj, rzucę pieskowi kawałek kiełbaski.
- Po co, przecież ta bestia ujada na ciebie. Robi hałas a ponadto śmierdzi – odpowiedziała złośliwie dziewczyna.
Młodzieniec ze zdziwieniem spojrzał na adeptkę i odparł:
- Przestań, co ty taka okrutna. Zobacz jaki jest ładny. A jak śmiesznie je.
- Daj spokój. Zostaw tego pchlarza i jedźmy dalej.
- Co cię ugryzło – zaciekawił się Oran.
- Nic – warknęła Kina – po prostu nie lubię psów.
- Nie lubisz piesków – zdziwił się młodzieniec.
- Tak, nie lubię. A teraz skończ temat i powiedz mi, gdzie tu jest jakaś czysta tawerna.
- A po co ci to wiedzieć?
- Przed spotkaniem z sołtysem muszę się wykąpać – oznajmiła Kina.
- Przecież kąpałaś się wczoraj, sam widziałem – zdziwił się Oran – a poza tym to strata czasu.
Spojrzenie Kiny, którym omiotła młodzieńca przekonało go, że w tej materii już bardziej pogrążyć się nie może.
- W takim razie pójdziemy do karczmy Pod Cycem. Znam tamtejszego gospodarza i wiem, że bez problemu zorganizuje on dla ciebie jakąś balię z ciepłą wodą oraz świńskim łojem. Ja w tym czasie przekąszę co nieco.
- Trzy kwestie, mój drogi Oranie. Po pierwsze, dlaczego tak karczma ma tak urągającą dla kobiet nazwę. Po drugie, po co mi świński łój. Brzydzę się tego paskudztwa. Po trzecie, to kiedy ja będę zażywać kąpieli, ty nie będziesz śniadał, tylko stał na warcie, by nikt nie przeszkadzał mi w owej czynności.
- Co do pierwszego – zaczął odpowiadać Oran – to nie mam pojęcia, ale dla mnie cyc jest rzeczą piękną i nie widzę w nim nic uwłaczającego kobiecości. Co do drugiego to świński łój jest najlepszym środkiem czyszczącym. A co do trzeciego, to zgoda, ale pod warunkiem, że będę pełnił wartę tuż obok twej balii.
Kina odpowiedziała natychmiastowo:
- Wracając do pierwszego, jesteś świnia. Wracając do drugiego, ja myje się mydłem a świński łój zostawię świni, czyli tobie. Wracając do trzeciego, jesteś sprośna świnia.
- Cenię u kobiet szczerość – odpowiedział rubasznie Oran.
- Milcz i prowadź do tej oberży – ucięła Kina.
Stało się tak, jak rzekła Kina. Adeptka odświeżyła się, podczas gdy Oran stał przed jej drzwiami na czatach. Następnie razem zjedli śniadanie i ucięli sobie pogawędkę z oberżystą, który okazał się grzecznym i wdzięcznym rozmówcą. Zadowolenie Kiny kazało jej zapomnieć o frywolnej nazwie karczmy i dziewczyna znów wpadła w dobry humor. Po skończonym popasie Oran zaczął nieśmiało.
- Eeeeee, wiesz co, ja nie pójdę z tobą do sołtysa. Ja się nie znam na dyplomacji, wygadany także nie jestem. Wystarczy, jak porozmawiasz z nim w cztery oczy. On ci nakreśli sytuację. Ja tam niepotrzebny.
- A gdzie cię tak ciągnie – indagowała Kina.
- Nigdzie, pójdę w tym czasie do balwierza. Sama przyznasz, że przydadzą mi się jego usługi.
- Racja. No dobrzej, jak uważasz. Odprowadź mnie tylko do ratusza, bo ja tej wioski nie znam. I czekaj na mnie pod ratuszem jak już skończysz. Zrozumiałeś?
- Na całej płaszczyźnie.
Oran odstawił adeptkę pod ratusz, a sam ruszył do swojego drugiego znajomego. Balwierz, który akurat zajmował się dłubaniem w nosie ucieszył się na widok młodzieńca.
- Witaj Oran – zawołał, strzelając ulepioną kulką w stronę śpiącego na ganku kocura – siadaj, siadaj, zaraz wezmę się do roboty.
- Jak tam sprawy w wiosce – zagadał Oran poddając się jednocześnie mydleniu i goleniu –podobno macie tu jakieś problemy.
- Problemy to możesz mieć ty jak cię sołtys dorwie.
- On jeszcze ma w pamięci ten drobny incydent?
- Drobny incydent? Oran, to jest jego jedyna córka.
- W sumie racja. Nic to, na szczęście długo tu nie zabawię. Bo wyimaginuj sobie, że to ja jestem rozwiązaniem waszego problemu z tym stworzeniem, które was nawiedza ostatnimi czasy.
- Znów siedzisz w tym po uszy – zaśmiał się balwierz – nie wnikam, ale przyjmij moje wyrazy szacunku. Jesteś jedyną osobą, którą utożsamiam z problemami. Gdzie problem – tam Oran. Nawet w takiej dziurze jak Dębówki. Gratuluję.
- Dzięki. A teraz ułatw mi zadanie i szepnij, co tam chłopi mówią o tym stworzeniu.
- Nic nie mówią. Mało wiadomo na ten temat – rozgadał się balwierz, ale ani na chwilę nie zapomniał o goleniu klienta – podobno kto wyjdzie wieczorem do lasu, czy to na łowy, czy to na grzyby, czy tam na wycinkę drewna, czy to na spacer, czy to z dziewuchą się gzić, czy choćby się wysikać – to już nie wraca. Każdy podejrzewa tego stwora, co to już od wieków tu grasuje. Tylko coś magicznego może być tak zwinne i bystre, aby nie zostawić śladów, ludzi pożerać w całości i nie dać się ubić.
- Ale dlaczego akurat teraz to coś atakuje, jeśli przez całe wieki siedziało cicho?
- I właśnie o to pytaliśmy dwa dni temu kapłankę chramu Kwitnącej Wiśni. Obiecała ona...
- Daruj sobie, tą część historii znam.
- A więc nic nowego ci nie powiem. Tak czy siak, ktoś musi coś z tym zrobić, gdyż las jest naszym głównym żywicielem.
- Czegoś tu nie rozumiem – zamyśli się junak – skoro stwór napada nocą, to dlaczego nie znajdziecie go za dnia.
- Zastanów się – odparł balwierz – tu mieszkają prości ludzie. W lesie czyha potwór. Oznacza to, że do lasu nie ma wstępu. Czy to za dnia, czy w nocy. To bez różnicy, ryzyko istnieje zawsze, a życie jest miłe każdemu.
- Dzięki ci. Widzę, że nie pójdzie mi tak łatwo, jak myślałem.
- Aha, jeszcze jedno. Twoja stara hanza gdzieś tu się kręci. Lepiej dla ciebie, jeśli jeszcze będą cię pamiętać.
- Dzięki, stary przyjacielu. Jak zawsze zasłużyłeś na swoją dolę. I dzięki za ogolenie – rzekł Oran rzucając na stół skromny mieszek. Swoją drogą ostatni z jego zasobów.
- Zawsze do usług – odrzekł balwierz i schował kaletę za pazuchę.
Oran z wielkim niepokojem zajął miejsce w pobliżu ratusza. Niecierpliwie wyczekiwał Kiny, licząc na to, że nie spotka nikogo, kto mógłby donieść sołtysowi, iż pojawił się w Dębówkach. Po chwili na gmachu pojawiły się dwie postaci. Sołtys i Kina. Na szczęście mężczyzna szybko zostawił dziewczynę samą i znikł w ratuszu. Oran szybko doszedł do Kiny i wziąwszy ją pod łokieć zaczął prowadzić w bezpieczne, oczywiście dla samego Orana, miejsce. Adeptka nie omieszkała spytać skąd ten pośpiech.
- Bo wiesz – zaczął młodzieniec – jestem ciekaw, czego się dowiedziałaś, a tak na ulicy nie wypada rozprawiać o rzeczach wielkiej wagi. O suchym pysku tym bardziej.
- Więc idziemy znów Pod Kobiece Wdzięki – spytała Kina, celowo zmieniając nazwę tawerny.
- Tak, tak – odparł Oran – tam ustalimy nasz plan działania.
Siedzieli w kącie karczmy i patrzeli każdy na swój kufel. Tawerna powoli zaczęła się zapełniać stałymi bywalcami i syn oberżysty nie miał już czasu podlizywać się adeptce, która wyraźnie wpadła mu w oko. Kina ślęczała nad sokiem marchewkowym, Oran zaś popijał napój chmielowy. Młodzieniec zaczął w końcu rozmowę:
- I czego się dowiedziałaś?
- Niczego konkretnego. Tylko tyle, że ludzie zaczęli ginąć w lesie. I usłyszałam opis podejrzewanej bestii. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie gadziny. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni – wyrecytowała Kina i spojrzała podejrzliwie na junaka – gdzieś już to słyszałam. Czy to nie słowa twojego znajomego maga?
- Eeeeee, no widać mag był i tu. Gaduła z niego nieprzeciętna.
- Hmmmmm – adeptka spoglądała podejrzliwie na Orana. Ten szybko to wyczuł i zmienił temat:
- To co robimy? Masz jakiś pomysł? Jakiś plan działania?
- Mój plan działania, jak to określiłeś jest piękny w swej prostocie. Pójdziemy na noc do lasu. Jeśli bestią, którą tam spotkamy okaże się cieniostwór, to nic nam nie grozi.
- A jeśli spotkamy tam coś innego – zaniepokoił się Oran.
- Wtedy ja użyję swojego talentu magicznego a ty twego jatagana.
Młodzieniec głośno przełknął ślinę. Nie podobał mu się ten pomysł, ale nie komentował go. Zadał zgoła inne pytanie:
- Czyli planujesz spędzić tę noc w kniei?
- Nie inaczej. Wyruszymy popołudniu. Do tego czasu ja oddam się teraz przyjemnością, a po posiłku radzę ci zażyć nieco snu, gdyż noc może się okazać bezsenna.
- Wole bezsenną noc, niż ostatnią noc.
- Pesymista – podsumowała Kina.
- A cóż to za przyjemności masz na myśli, którym masz zamiar się teraz oddać – zaciekawił się Oran - porżniemy w karty? Zapalimy fajkę z tytoniem miodowym? A może każę karczmarzowi przynieść karafkę gorzałki i ...
- Grubiański barbarzyńco, czy naprawdę twój wachlarz rozrywek jest wachlarzem trywialności, chamstwa i zacofania – przerwała poruszona Kina.
- Myślałem... myślałem że... - speszył się Oran.
- Źle myślałeś – nie pozwoliła dokończyć mu Kina – ja idę do pokoju oddać się lekturze.
- Po co ci książka?
- Pomoże mi ona zrozumieć sens magii, jej istnienia i w ogóle poszerzy światopogląd i wiedzę ogólną, gdyż trzeba się rozwijać cały czas. A jak ktoś się nie rozwija to się cofa – skonstatowała adeptka.
Oran zapomniał języka w gębie. Zdarzało mu się to nie zwykle rzadko. Rzadko również czuł się jak idiota. Teraz jednak tak się poczuł i wcale go to nie cieszyło. Kina wstała i faktycznie poszła do wynajętego alkierza. Młodzieniec odprowadził jej pupę wzrokiem, a gdy znikła mu z oczy zamówił kolejny kufel.

V

Kina położyła się na skrzypiącym łożu i zaczęła kontemplować jedyną książkę, którą zdołała ze sobą przywieźć. Wzięła ją na myśl o nudnej naradzie, której uniknęła. Lektura mogła oddać jej tam nieocenione usługi.
- Biedna Binka – pomyślała Kina – pewnie cierpi teraz katusze. Musi siedzieć i słuchać tego marudzenia. Jakbym była z nią, to chociaż byśmy poplotkowały, a tak to została tam sama. Biedaczysko.
Kina jeszcze przez chwilę powspierała mentalnie swą przyjaciółkę, po czym bez reszty wtopiła się w lekturę. Czytała księgę słynnego Białego Czarodzieja, który swą mocą i talentem magicznym uczynił wiele dobrego, czym okrutnie Kinie imponował. Jego mądrość życiowa połączona z niesamowitymi umiejętnościami pozwalały adeptce wierzyć, że nie wszyscy przedstawiciele gatunku męskiego są utrapieniem dla współczesnego świata. Mimo ich ogólnej megalomanii, pychy, toporności, obłudy i najzwyklejszego kurestwa zdarzają się kryształy w masie magmy. Czytała więc dzieło wielkiego maga i pochłaniała jego mądrości, których nie powstydziłby się niejeden mędrzec i mentor ludu.
- Kto zaczyna kochać, ten powinien być gotowy na przyjęcie cierpienia - Kina przeczytała na głos tytuł i myśl przewodnią nowego działu i po raz kolejny wpadła w zachwyt. Zaczęła z ciekawością pochłaniać kolejne strony.
Oran także pochłaniał. Wchłonął właśnie piąty kufel i wstając, a właściwie próbując wstać, poczuł, że już więcej nie powinien pić. Zaczął zastanawiać się, jak będzie reakcja Kiny. Przestraszył się, iż ta w gniewie może kazać mu iść precz, co mogło przynieść różne nieprzyjemne konsekwencje. Odbijając się od framug, wyszedł z karczmy i udał się w okolice jej tyłów, gdzie zwykło się załatwiać lekkie potrzeby. Zastanawiał się, jak ukryć swój stan przed adeptką.
- Najprostsze rozwiązania są najlepsze – zabełkotał sam do siebie, strzepując z przyrodzenia ostatnie krople moczu – po prostu do popołudnia będę ją omijał. Zjem u balwierza, a kiedy ona zejdzie na posiłek, ja udam się do alkierza. Jak prześpię się i najem to mi przejdzie.
Zadowolony z swego planu, Oran chwiejnym krokiem udał się do swego znajomego balwierza.
- Achhhhh – Kina zamknęła inkunabuł, przeciągnęła się i przez chwilę jeszcze rozważała przeczytane przed momentem słowa. Następnie zaszła niżej, do karczmy. Panował tu półmrok i minęła chwilka, nim zmęczone czytaniem oczy adeptki przyzwyczaiły się do panującej ciemności. W tawernie było całkiem sporo ludzi, lecz Kina nie znalazła swego towarzysza. Spytała o niego oberżystę, lecz ten, zagoniony i zapracowany odpowiedział jej lapidarnie, iż nie wie, gdzie mógł się podziać Oran. Lekko zmartwiona Kina zajrzała jeszcze do stajni, lecz tam również nie znalazła swego pomocnika. Dziewczyna nie spanikowała i wierząc w to, iż Oran nie zdezerterował, udała się do tawerny i zamówiła skromny obiad.
- Ciekawe, gdzie ten hałaburda obrażalski się włóczy – myślała, krusząc chleb oraz powoli delektując się swojskim żurkiem.
Po pewnym czasie ujrzała go. Oran wpadł do oberży, na nikogo się nie obejrzał tylko od razu ruszył do alkierza. Kina chciała przywołać go ruchem ręki, ale nie zdążyła.
- Może rozeźlił się na mój wcześniejszy atak – strapiła się niewiasta – może faktycznie zbyt okrutnie go potraktowałam. Nie powinnam winić go, że przyzwyczaił się do takiego a nie innego stylu życia. Może powinnam być co do niego bardziej wyrozumiała. W końcu to tylko mężczyzna.
Poczciwa Kina postanowiła porozmawiać z Oranem. Po skończonym posiłku wstała i udała się do wynajętej komnaty. Poczuła lekki zawód, gdy okazało się, że młodzieniec już zasnął.
- Widać wziął sobie do serca moją radę – wzruszyła się adeptka – a jeśli on wszystkie moje słowa bierze do siebie. Nie wygląda na takiego, ale pozory mylą.
Kina usiadła na krześle i obserwowała śpiącą postać.
- Nie znam go, co nie usprawiedliwia mnie od tego, by nie być dla niego choć w najmniejszym stopniu tolerancyjną. Nie jest znów taki najgorszy.
Dziewczyna przyjrzała się facjacie i posturze Orana.
- Jak śpi i tak głupkowato się nie uśmiecha, to twarz ma całkiem przyjemną. Nawet trochę słodką. Ciekawe co mu się śni?
Kina po chwili się opamiętała.
- O czym ja myślę. Gdyby tak słyszała mnie Binka, albo co gorsza, kapłanka chramu. Nie ma co, idę też się przespać.
Dopiero teraz adeptka zorientowała się, że wynajętym przez nich alkierzu stoi tylko jedno łoże. A aktualnie jest ono zajęte przez Orana.
- No pięknie – zmarszczyła brwi kobieta.
Nie miała jednak sumienia budzić młodzieńca, więc przykryła go kocem, sama zaś ułożyła prowizoryczną leżankę z trzech znajdujących się u pokoju krzeseł. Ułożywszy na nich drugi koc oraz miękki jasiek, spoczęła zadowolona z swej zaradności a zarazem dobroci.
- W chramie mamy podobne warunki – szepnęła sama do siebie i postarała się zasnąć. Nieprzespana część nocy, wczesna pobudka oraz jeszcze trawiąca się w żołądku ciepła zupa przyczyniły się do tego, iż Kina szybko oddała się sennym marzeniom.

VI

Tym razem to Oran obudził Kinę. Nie zrobił tego za szybko, gdyż najpierw przyjrzał się każdemu calowi twarzy adeptki. Złapał się na tym, że zachwycał się każdym jej piegiem, każdą mimiczną zmarszczką, każdą rysą twarzy. Dopiero, gdy dziewczyna zakryła facjatę rękawem, Oran postanowił udać się do stajni. Okulbaczył konie oraz przygotował prowiant i broń. Przemył także twarz, by ostatecznie pozbyć się alkoholowego zmęczenia. Gdy wrócił do alkierza, zaczął delikatnie budzić dziewczynę, choć na myśl przychodziło mu sto facecji i krotochwili, którymi mógłby uraczyć bezbronną, śpiącą niewiastę.
- Dlaczego nie zrzuciłaś mnie z łóżka i nie położyłaś się na nim – zaczął od wyrzutów, gdy tylko nieboga otwarła oczy – kto to widział, żeby mężczyzna spał wygodnie, a kobieta się męczyła na krzesłach.
- Taki z ciebie mężczyzna – odpowiedziała złośliwością Kina.
- To mogłaś się chociaż położyć obok – zasugerował.
- Nawet na to nie licz – wstała Kina i ziewnęła, wplatając weń komendę – czas ruszać.
- Wszystko już gotowe, możemy ruszać choćby teraz – pochwalił się Oran.
- Świetnie – Kina nagrodziła jego starania jednym ze swych wdzięczniejszych uśmiechów – jeszcze tylko się umyję i wyruszymy.
- Ale... - Oran chciał skomentować, jednak wolał się nie narażać.
- Wiem, co chcesz powiedzieć – rzekła Kina – umyję tylko twarz i dłonie, nie będziesz musiał stać na warcie.
Młodzieniec odsapnął.
Wyruszyli wczesnym wieczorem, a że dni były bardzo długie, ciemność jeszcze nie spowiła lasu, do którego odważnie się zbliżali. Poruszali się głównym duktem, rezygnując na razie z leśnych ścieżynek, prowadzących w dzikie knieje. Zapominając o wcześniejszej utarczce Oran bez krępacji zagadywał Kinę:
- A masz jakiś plan? Co masz zamiar zrobić, jak spotkamy tego stwora? Zabić? Obezwładnić? Porwać i przetransportować do chramu?
- Przede wszystkim nie zamierzam robić niczego pochopnie i bez pomyślunku
– adeptka wyprostowała się na siodle i dumnie skierowała wzrok przed siebie - w tej chwili jedziemy na zwiad. Rozpoznać teren i sytuację. Zebrać elementarne informacje, na podstawie których będzie można podejmować dalsze decyzje. Bo jak zapewne ci wiadomo, rozum, wiedza i poznanie to najprostsze i najbezpieczniejsze drogi do...
Oran przestał słuchać i skupił uwagę na biuście Kiny. Koń stąpał a piersi falowały, kiedy zaś koń trafił podkową na nierówność, piersi wręcz podskakiwały. Młodzieniec, zachowując pozory, co jakiś czas kiwał głową i potakiwał, by dziewczyna niczego nie podejrzewała.
- Spójrz – Kina urwała tyradę i wskazała placem przed siebie – ktoś tam idzie.
Po chwili dodała
- Patrz, w lesie też siedzieli jacyś ludzie.
Oran przeklął w duchu swą lubieżność, przez którą nie zauważył zbliżającego się zagrożenia. Szybko do przekleństwa dorzucił kolejny epitet, gdyż wiedział, co ci ludzie tu robią. Mało tego, wiedział nawet, co to za jedni. Wiedział, co ich może spotkać i wiedział, że obcy wiedzą o nim za dużo. Znał ich. I mimo swej wszechwiedzy, Oran nie wiedział, jak wybrnąć z opresji.
Mężczyzna zbliżający się do nich od frontu był słusznych rozmiarów. Wyglądał jak władca lasu. Ogorzały, potężny, przysadzisty, czarnowłosy, czarnobrody i czarnooki. A oczy te posiadały sprytnie błyskały, dające dowód obecności myśli, które nie zawsze idą w parze z fechtunkiem, którym się owy mężczyzna trudnił. Ludzie dosłownie w sile pięciu chłopa, wylali się z lasu i otoczyli dwóch jeźdźców. Konie zachrapały ze zdenerwowania, jednak dały się uspokoić. Nawet średnio wprawny obserwator zauważyłby, że stosunek leśnych ludzi do jeźdźców jest w najlepszym wypadku neutralny. Przywódca szajki zagrzmiał, gdy tylko doszedł do pary:
- Wszystkie dobre duchy chwalą swego pana – przywitał się.
- I my także – odpowiedziała Kina.
- Nie będę owijał w bawełnę i nie będę mydlił wam oczu, wielmożnie wędrowcy. W skrócie to macie prze...
- Oran – zaryczał nagle dryblas, gdy tylko przeniósł uwagę z Kiny i jej powabów na młodzieńca – niech mnie dybuk ściśnie. Myślałem, że po tym co ci ostatnio... ekhem... powiedziałem to zadbasz o to, byśmy się nie spotkali za szybko. A tu proszę, nie mija nawet księżyc, a ty już na nas wpadasz.
- Postarałem się zbyt słabo, racja – przyznał Oran – to więcej się nie powtórzy.
- To jest jasne, że się nie powtórzy – uśmiechnął się złośliwie wielkolud i swój bystry wzrok znów skierował na Kinę.
- Udała ci się nowa towarzyszka – rzekł po chwili, a reszta konfraterni zarechotała – wcale grzeczna dziewoja. Ciekawe, co kieruję nią i jaki ma cel, który nakazuje jej zadawanie się z takim pchlim synem jak ty.
Oran zignorował inwektywę i pospieszył z odpowiedzią. Nie zauważył, jak twarz Kina nabiera czerwonego koloru.
- Jedziemy do świątyni Leśnego Runa, złożyć hołd tegorocznemu urodzajowi, dzięki któremu rodzina moja i mej przyjaciółki przetrwała ciężki okres zimy. Nijak inaczej ukazać nam swą wdzięczność bogom.
- Oran, jak cię lubię tak ci powiem – ryknął śmiechem herszt – co ty pierdzielisz?
Kina nie wytrzymała:
- Nie wiem, jakie stosunki was łączą i jaka jest wasza historia, drodzy panowie, ale to wcale nie daje wam prawa do przeklinania, kłamstw i sprośnego zachowania – mówiąc ostatnie dwa słowa adeptka groźnie błysnęła oczami. Dryblas na chwilę spuścił wzrok z jej bioder i łydek, będących na kulbace wielce atrakcyjnym widokiem. Ta zaś kontynuowała:
- Jedziemy w las, w matecznik. Ja, adeptka chramu Kwitnącej Wiśni mam za zadanie rozwiązać przypadki dziwnych ataków na pobliską ludność. Oran zaś, po części z swej dobroci zgodził mi się pomóc, a to oznacza, że obaj jesteśmy pod protekcją chramu. Jeśli i wy chcecie wkupić się w jego łaski i zaskarbić sobie naszą przyjaźń, możecie nam pomóc w wyprawie. Jeśli zaś nie macie ochoty, proszę o nie przeszkadzanie nam w zadaniu i nie zabawianie nas rozmową, gdyż nie mamy na to czasu. Wszak już się ściemnia, a mnie i Orana czeka jeszcze dużo pracy.
Wielkolud zamilkł. Jego twarz podążyła się w zamyśleniu, a oczy skakały to na Kinę, to na Orana, to na biust Kiny, to na Orana. Trwało to na tyle długo, że otaczający jeźdźców ludzie, dotychczas spokojni, poważni i cierpliwi zaczęli szemrać między sobą, trącać się łokciami i łypiąc groźnie na wierzchowce, które zapewne ulżyłyby im w noszeniu manatek, których nawiasem mówiąc mieli sporo. Niezręczną ciszę przerwał w końcu przywódca bandy:
- Nie szukam względów u chramu, ale nie szukam też z nim zwady – rzekł pokornie - stosunki neutralne w zupełności mnie satysfakcjonują i kontent będę, jeśli tak zostanie. Dlatego dłużej nie przeszkadzamy.
- Dalej kamraci – ryknął do hanzy – komu w drogę temu w czas. Maszerujemy dalej.
- A wam życzę powodzenia – zwrócił się znów do jeźdźców i ruszył w stronę miasta – niech wam bogowie życzliwi będą.
- Jako i tobie – odparła Kina.
Mijając parę drab puścił jeszcze oczko, ale nijak poznać było, czy to do Kiny, czy Orana. Po kilku minutach ludzie rozpłynęli się w taki sam sposób, jak się pojawili.

VII

- Oranie, mam do ciebie kilka pytań – zaczęła Kina, gdy już zagłębili się w lesie.
Milczący dotąd Oran domyślał się, o co spyta Kina. Wiedział też, co jej powie.
- Skąd znałeś tych zbójów?
- A skąd wiesz, że to byli zbójcy?
- Niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie – Kina była wyraźnie rozdrażniona – ale dobrze, odpowiem. Zachowywali się jak pospolite łotrzyki i zapewne, gdyby nie to, że należę do znacznego chramu, potraktowaliby nas jak przeciętne łotrzyki traktują przeciętnych podróżnych.
Oran nie był do końca pewien, czy Kina ma rację. Wiedział, do czego zdolna była ta hanza i wiedział, że jeśli tylko Limak, bo tak w rzeczywistości nazywał się dryblas, miałby ochotę na rabunek, hulankę czy inne wykroczenie, to nie przeszkodzi mu w tym nic. Żadna protekcja, żadna zasada etyczna, żadne prawo ani żadna prośba. Dalsze zastanawianie się nad tym było niemożliwe, gdyż Kina nie dawała o sobie zapomnieć:
- Słucham, Oranie. Nie masz mi nic do powiedzenia?
- To była banda łowczych, moich dawnych kolegów po fachu.
- Łowczych? Chyba kpisz ze mnie, a ja bardzo tego nie lubię – zdenerwowała się nie na żarty adeptka – uważasz, że je nie umiem rozróżnić łowczego od rzezimieszka? Myślisz, że jestem na tyle głupia?
- W żadnej mierze nie brak ci rozumu – odpowiedział Oran – jedynie doświadczenia. A doświadczenie powiedziałoby ci, że tak właśnie wyglądają dzisiejsi łowczy.
- Jak to – rzekła Kina i rzuciła na Orana pełne złości spojrzenie – wytłumacz mi w takim razie o doświadczony mentorze Oranie, dlaczego tak dzisiaj wyglądają łowczy?
- Zastanów się, proszę. I wyobraź sobie, że większość życia spędzasz samotnie w lesie. Przechadzasz się od kniei do kniei, tropisz zwierzynę, polujesz, śpisz na odludziu. I tak w kółko przez większą część roku. Kiedy zaś spieniężysz upolowaną zwierzynę, gotówki masz na tyle dużo, że nie udasz jej w ciągu jednego dnia, ba, nawet w ciągu miesiąca jest to trudne. Trzymasz ją zatem przy sobie i wydajesz jedynie wtedy, gdy zawitasz do miasta, a to łowczym nie zdarza się często. I wyobraź sobie, że mając przy sobie tyle pieniędzy, napada cię łupieżca, których w lasach jest teraz bardzo wielu. Sama wiesz, jak niebezpieczne stały się ostatnimi czasu wszystkie leśne dukty. Nawet w mieście nie można już być bezpieczny, ale mniejsza o to.
- Napada cię taki zbój – kontynuował Oran - i odbiera cały twój zarobek. Zostajesz bez środków do życia.
- Chyba już rozumiem – rzekła Kina – gdy wejdziesz między wrony, kracz tak jak one?
- Nie do końca. W samoobronie łowczy nie staje się oprychem. Po prostu każdy dzisiejszy łowczy naśladuje zbója. Kruk krukowi oka nie wykole. Pojmujesz?
- Sądzę, że tak – odpowiedziała Kina.
- Dlatego ta szajka nic nam nie zrobiła. To byli łowczy, a oni za swe przewinienia odpowiadają przed królem. Suwereni znają ich osobiście, dlatego muszą się pilnować i nigdy nie będą napadać ludzi tak jak prawdziwi bandyci. Ograniczą się tylko to pozorów i straszenia.
- Więc to nie mój chram ich odstraszył. Zostawili nas w spokoju, bo to są normalni rzemieślnicy, którym przyszło żyć w tak trudnych czasach – zasmuciła się Kina.
- Nie inaczej – Oran po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł ukłucie na żołądku. Znał to uczucie. To były wyrzuty sumienia. Choć oszustwo poszło idealnie, a idealne oszustwo zawsze poprawiało mu humor, tym razem poczuł się źle.
- Jeszcze jedna rzecz mąci mój spokój ducha.
- Wiem, wiem, już odpowiadam – westchnął Oran – znam ich, gdyż trudnimy się podobnym fachem a nasze relacje są pejoratywne, ponieważ jesteśmy, co tu dużo mówić, konkurentami. A masz chyba świadomość, jakie zagrywki stosuje się wobec konkurencji?
- Mam. I rozumiem już wszystko. Wybacz rozdrażnienie, ale ja wręcz nienawidzę czegoś nie pojmować.
- Nie ma problemu – rzekł łowczy i skupił się na łuskaniu słonecznika, którego kilka łusek znalazł w kieszeni.
Ciszę po chwili przerwała adeptka:
- Oranie.
- Słucham?
- Wybacz proszę mą podejrzliwość.
- W porządku, to normalne.
- Teraz wiem, dlaczego ubierasz się jak obszczymór i pospolity kieszonkowiec. Taki fach, takie warunki.
- Dzięki.
- Oranie.
- Słucham.
- Ci łowczy byli bardzo przekonujący.
- Nie da się ukryć.
- Ale ty jesteś chyba najmilszym łowczym jakiego dotąd spotkałam.
- Dzięki.
- Nie ma za co – na usta Kiny wrócił uśmiech.
Oran nie zauważył go. W lesie panowała już głęboka ciemność.
- Kino.
- Tak?
- Teraz ja zadam ci pytanie
- Zadawaj.
- Dlaczego uparłaś się wyruszyć wieczorem? I penetrować las w nocy, po ciemku?
- Zobaczysz. Obiecuję, że ci się spodoba. Musimy znaleźć tylko polankę. Choćby najmniejszą. Naprawę nie pożałujesz.
- Wierzę ci – rzekł Oran i zasmucił się. Kina też mu wierzy. A on to wykorzystuje.
Zapadło milczenie. Kina usilnie starała się coś sobie przypomnieć. Junak zaś dociekał, co mogło sprawić, że Limak tak łatwo pozwolił im odejść. To do nie go niepodobne. Kina wierzyła, że to dlatego, iż był łowczym. Ale młodzieniec wiedział, że jest inaczej. W końcu odpuścił i stwierdził, że po prostu mieli szczęście. Albo Limakowi nie chciało się rozpoczynać nowej burdy albo miał inne, ważniejsze sprawy na głowie. Tak czy inaczej, upiekło im się. Gdy Oran zakończył myśl usłyszał ożywiony głos adeptki:
- Jest. Jest miejsce. Jest polana.
Kina zeskoczyła z wierzchowca. Zaśmiała się i uniosła ręce w stronę pełnego gwiazd nieba. Okręciła się wokół własnej osi. Oranowi skojarzyła się to jednoznacznie z wilą. Piękną, kuszącą i groźną wilą, tańczącą w świetle gwiazd. Poczuł ciarki na karku, plecach i miejscu, gdzie plecy zamieniają się w inną część ciała.
- Możemy zaczynać – szepta podekscytowana Kina.

VIII

Kina już od dłuższej chwili mamrotała coś pod nosem. Nie zwracała uwagi na głupkowate spojrzenie Orana, którego i tak nie mogłaby dostrzec w ciemności nocy. U jej nóg tliła się kępka ziela, które to adeptka z najwyższą czcią wyciągnęła z tobołka i pieczołowicie ułożyła w kształcie okręgu. Tliła się i dopalała właśnie pierwsza połowa koła. Kina nie przestawała szeptać. Skupiała na tym, co robi, całą swą wolę. Oran zaś wytężał wolę, by z nudów nie zacząć dłubać w nosie. Adeptka z mamrotania wkroczyła w fazę zawodzenia a potem z nieartykułowanych dźwięków dało się wyłowić pierwsze słowa. „murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai - murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai"! Wraz z dopalającym się okręgiem ziela, Kina mówiła coraz szybciej i wyraźniej. Zaczęła przy tym ruszać rękami tak, że wydawało się, iż młoda czarodziejka macha do księżyca. Gdy ogień strawił już całą przygotowaną mu przez adeptkę strawę, Kina zamilkła. Nagle coś jakby pyknęło, sapnęło i zastękało z cicha. Kina mrugnęła i w lesie pojawiły się świetlne punkciki. Żarzące się na fioletowo plamki i snopki równie fioletowego światła pojawiły się niespodziewanie i widać nie zamierzały zniknąć. Kinę przepełniła duma. Nie przyznała się Oranowi, ale nie była pewna, czy uda się jej rzucić zaklęcie poprawnie. I mimo, iż była jedną ze zdolniejszych adeptek i posiadała ogromną wiedzę, nigdy nie była pewna siebie i swoich działań. Spojrzała na Orana:
- Podoba ci się? Mówiłam, że będzie ładnie.
Oran nie wiedział, na którym punkciku skupić uwagę, mimo iż nie było ich zbyt wiele.
- Czary. Najprawdziwsze czary. Nie sądziłem, że umiesz już czarować – rzekł podekscytowany młodzieniec i zauważył najjaśniejszy i największy fioletowy punkt. Żarzył się na ściółce i miał dobre dwa cale średnicy.
- Pobierałam już nauki i opanowałam podstawowe umiejętności – rzekła skromnie adeptka.
- Jesteś świetna - zachwycał się młodzieniec i ze strachem dotykał największego fioletowego punktu.
- Przestań – uśmiechnęła się Kina, najwidoczniej zadowolona z komplementu i zachwytu Orana.
- Co to za zaklęcie?
- Ten czar pozwala nam widzieć silnie magiczne przedmioty.
- Czyli tylko my to widzimy – Oran nie mógł wyjść z podziwu.
- Wszyscy, którzy wdychali palący się rdest polny wymieszany z mięsem kopacza. Czyli w tym przypadku tylko my.
- Co za mięso kopacza – zdziwił się Oran.
- Taki rodzaj bagiennego grzyba. Eksplikację etymologiczną nazwy znamy z ...
- Nie wierzę. Czyli będę widział rzeczy, które mają magiczną aurę – młodzieniec zignorował etymologię, zapewne mając ją w głębokim poważaniu.
- Tak. Głównie grzyby, niektóre rośliny no i to, co nas interesuje najbardziej.
- Czyli co – zapytał młodzieniec, wciąż macający fioletowy punkt.
- Czyli magiczne zwierzęta i ich pozostałości, na przykład obdarte futro, ślady i to, czym z taką lubością się bawisz – zaśmiała się Kina.
- A co to – zaniepokoił się Oran.
- Na mój gust jest to kał poszukiwanego przez nas cieniostwora.
- Łaaaa – ciekawski badacz odskoczył od obiektu zainteresowania.
- Teraz możemy wytropić naszą bestię – potarła dłonie adeptka i chwyciła konia za uzdę – tylko musimy poruszać się powoli i na piechotę, by nic nie przegapić.
- Racja – rzekł Oran wycierając rękę w wams – mój Żbik będzie szukał z nami.
- Nieoceniona to pomoc – rzuciła Kina.
Żbika zachrapał z zadowolenia.
Szli trzymając wierzchowce za uzdy. Kierowali się cieniutkimi jak igły, fioletowymi kreskami, które młoda czarodziejka uznała jako futro magicznego stworzenia. Co jakiś czas owo magiczne stworzenie pozostawiało inny dowód swej fizyczności. Jednak Oran, nauczony doświadczeniem, nie badał już z taką gorliwością każdego jaśniejącego punktu.
- Kino – adeptka usłyszała swe imię.
W ciemności i ciszy nocy, głos młodzieńca wydał się jej krzykiem. Lecz krzyk ten dodał jej odwagi, nieco nadwątlonej mrokiem lasu i tajemniczymi odgłosami, których z każdym krokiem przybywało.
- Słucham cię.
- Dlaczego odprawiłaś gusła akurat na polanie, a nie pod pierwszym lepszym drzewem? Przecież mogłaś już zacząć, kiedy wkroczyliśmy do kniei.
- To proste, drogi Oranie – wyszeptała czarodziejka, zadowolona, z faktu, iż po raz kolejny może zabłysnąć wiedzą – w tym lesie w większości występują dęby. A dęby, jak ci zapewne wiadomo, są drzewami nacechowanymi magicznie...
- Dlatego niektóre z nich mają delikatną fioletową aurę.
- Tak, mój ty erudyto, te starsze mają aurę. Ale odpowiadając na twe pierwsze pytanie, to dęby swą magiczną konsystencją mogłyby mi przeszkodzić w rzuceniu zaklęcia. Nawet w nieznacznym oddaleniu od nich, szanse na powodzenie raptownie wzrastały.
- Aha. Kino, wiesz co?
- Nie wiem – odparła Kina.
- Dobrze mieć przy boku tak oczytaną towarzyszkę.
Kina uśmiechnęła się, po czym stanęła jak wryta. Natychmiast zmieniła temat rozmowy:
- Stój. Chyba jesteśmy na miejscu.
- Oran stanął obok adeptki i rozejrzał się wokół.
- Skąd wiesz?
- Drzewa się tu znacznie zagęszczają, jest mnóstwo fioletowych kresek a tam – wskazała palcem jakiś odległy punkt - jest skupisko magicznych roślin. Wygląda mi to na legowisko.
- No to wiejmy stąd – skonstatował Oran.
- Przecież jest noc – uspokoiła go Kina – a cieniostwory są aktywne nocą. Teraz go tu nie spotkamy. To jedyna okazja, by zapamiętać to miejsce. Wrócimy tu jutro, za dnia. Dzisiejszy rekonesans można uznać za udany.
- Kina, przecież jest środek nocy – rzekł chłodno Oran – a ja nawet nie wiem, gdzie jest mój własny zadek. Jak ty masz zamiar tu wrócić jutro? Za dnia?
Młoda czarodziejka, nie zwracając uwagi na dość retoryczne pytanie młodzieńca podeszła do jednego z większych dębów i objęła go. Uniosła głowę do góry i wyrecytowała „kyou... to... ashita... mo... koko... ni... watashi.... ga. ... arimasu „
- No tak, bąknął Oran – mogłem się domyśleć.
Adeptka powtórzyła formułę jeszcze raz, po czym powietrze jakby drgnęło. Jakby niewidzialna fala powietrza na chwilę zalała okolicę. Kina rozluźniła uścisk i wróciła do swego gniadosza. Spojrzała na młodzieńca i rzekła:
- Wiem. Spytasz zaraz, co zrobiłam, choć zapewne większości się domyślasz. Powiem ci po drodze. Wracajmy już. Tą samą drogą, która przyszliśmy. Nic tu po nas. Na dziś wystarczy.
- Wydajesz się znużona – zatroskał się młodzieniec.
Kina faktycznie ciężko łapała oddech. Otarła czoło górną stroną dłoni i odpowiedziała:
- Rzucenie dwóch zaklęć dla mnie to jak szybki bieg dla opasłego włodarza. Jestem troszkę zmęczona. Ale to zaraz przejdzie, tak jak przechodzi zadyszka. A teraz pójdźmy, nie zwlekajmy.
- W porządku. Tędy.
Ruszyli w drogę powrotną. Kina była w pełni zadowolona z przeżytego dnia. Lubiła działać, a dzień ten dawał jej ku temu szansę. Była ukontentowana wynikiem swych czarów. Cieszyła się także tym, choć nie wiedziała dlaczego, że mogła zaimponować Oranowi. A zaimponowała i to nielicho. W drodze powrotnej towarzyszył im pośpiech, nerwowe podniecenie i, co zdarzało się coraz rzadziej – milczenie. Mimo strachu i zdenerwowania, bezbłędnie trafili na dukt. Wskoczyli na wierzchowce i bez słowa, obaj opuścili się kłusem w stronę Dębówek. Adeptka zauważyła, że młodzieniec ją obserwuje. Wiedziała, że nie jest to obserwacja, jaką poddał ją w pierwszym dniu, kiedy to skupił się głównie na jej tylnej części ciała znajdującej się między łopatkami a kolanami. Nieco się speszyła, ale szybko doszła do wniosku, że nie ma się czego wstydzić. Pokaz jej zdolności na pewno wzbudził w nim ciekawość i zmusił do refleksji. Oran zaś bezmiernie ciekawił się i oddawał refleksji. Trwało to aż do momentu, gdy na tle zachodzącego księżyca ukazała się wieża ratusza.
- Jedziemy do karczmy – spytał w końcu Oran.
- Tak – rzekła Kina – złapiemy jeszcze trochę snu i posilimy się z rana.
- Ranek, swoją drogę, już blisko – zauważył młodzieniec.
- Dlatego nie ma co tracić czasu – Kina przyspieszyła – nowy dzień przyniesie nam dużo trudu. Jeszcze wiele pracy przed nami.
Możliwe, że młoda czarodziejka nie zdawała sobie sprawy, że dużo trudu i pracy to mało powiedziane jak na to, co szykował dla nich wspomniany już przez nią nowy dzień. A szykował ich dość sporo.

IX

Oberża byłą już pusta, więc ich powrót został niezauważony. Kiedy wrócili do swego alkierza, oboje zasnęli w trybie natychmiastowym. Tym razem Oran zajął miejsce na krzesłach, Kina zaś usadowiła się na łożu.
Niewiasta obudziła się jako pierwsza. Spojrzała z ciekawością na skulonego Orana. Spał głęboko, więc postanowiła go nie budzić. Po raz drugi stwierdziła, że ludzie pogrążeni w śnie zyskują dużo uroku. Dziewczyna wstała i zeszła do gościnnej sali. Przywitała ją córka karczmarza.
- Ojciec miał wczoraj wieczorem dużo pracy z miejscowymi harcownikami, więc dziś odsypia. Wszystkie prośby proszę kierować do mnie –.odparła grzecznie zaczepiona przez Kinę młoda, mocno piegowata i prawie tak blada jak adeptka kobietka.
Kina miała prośby:
- Przyszykuj proszę balię z wodą oraz śniadanie dla dwóch osób – zarządziła, wręczając młódce monety.
Karczmarka znikła za szynkwasem a Kina ruszyła do stajni. Karmiąc i troszcząc się o konie, z którymi obchodziła się nad wyraz umiejętnie, adeptka chwaliła troskę oberżysty o swe potomstwo. Czarodziejka nieraz widziała, jak bezduszni karczmarze wykorzystują swe córki do pomocy przy pracy wieczorami i nocą. A wieczorami i nocą chłopi przeważnie są pijani. A pijani chłopi reagują dość żywo na każdą kobietę, szczególnie tą, która ich obsługuje. Nie każda kobieta jest tak odporna psychicznie, by znosić lubieżne uwagi, nieumiejętne komplementy, dwuznaczne propozycje, śmiałe oferty, by znosić bezecne spojrzenia, taksowania oraz cały wachlarz macnięć, szturchnięć i podszczypywań, często czynionych nieumyślnie, ale jeszcze częściej czynionych z okrutną premedytacją. Kina chwaliła w myśli poczciwego oberżystę, który, mimo iż nazwał karczmę dość prowokacyjnie, oszczędzał swej córce przykrości, jakie niesie ze sobą fakt bycia córką oberżysty.
Po doglądnięciu wierzchowców adeptka wróciła do karczmy. Podczas jej nieobecności pojawili się już pierwsi goście Kina osądziła po ubiorze i zachowaniu, kim są nowoprzybyli. W najjaśniejszym kącie oberży zrobił sobie przerwę w pracy miejscowy chłop. W drugim kącie, tuż obok małego okna i pod głową dzika mającą już chyba ze dwa wieki, zasiedli trzej podróżni. Najprawdopodobniej kupcy. Umilali sobie czas czekania na strawę grą w karty. Grali cicho i spokojnie. Nie chcieli się rzucać w oczy, co w ich fachu było bardzo wskazane.
Kina zaczepiła młodą kobietę, gdy ta niosła piwo samotnemu chłopu:
- Balia, zimna oraz gorąca woda już czekają na panią w pokoju kąpielowym. Mydła jest mało, ale ręczę za jego skuteczność. Chyba, że woli pani świński łój.
- Wolę resztkę mydła – szybko odpowiedziała czarodziejka.
- Śniadanie podam, gdy tylko pani skończy się odświeżać, by nie wystygło.
- Świetnie. Dziękuję ci – uśmiechnęła się przyjacielsko Kina i ruszyła na górę. Do alkierza. Obudzić Orana.

X

- Oran – szepnęła mu do uch.
- Oran – powtórzyła namiętnie.
- Oran, zbudź się. Oran, moje ciało cię potrzebuje – mruczała.
- Potrzebuję cię, Oran. Wstań. Nie każ na siebie czekać.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy. I usta, co sprawiło, że nie wyglądał zbyt inteligentnie.
- Oran, nie mogę już wytrzymać. Wstań. Moje całe ciało czeka na ciebie.
Młodzieniec przybrał minę, jakby właśnie się dowiedział, że jakiś nieznany dotąd wuj przepisał mu w testamencie dwie kopy wsi, pół tuzina miast i godność szlachecką. Po chwili uspokoił swe rozhulane emocji i wstał. Czuł, że zaraz dostanie erekcji.
- Kina, co ty... Przecież...
- Nareszcie – na twarzy adeptki pojawił się chyba najbardziej szelmowski uśmiech, na jaki ją było stać – nareszcie wstałeś, leniuszku. Wreszcie mogę prosić cię o przysługę.
- Jaką przysługę – przełknął ślinę Oran.
- Moje ciało definitywnie domaga się kąpieli. Jednak truchleję na myśl, że gdy będę jej zażywać, ktoś wejdzie do izby. Dlatego moje ciało potrzebuje i ciebie. Wiesz już, o co mi chodzi.
Śpioch widział oczyma wyobraźni, jak wrogie wojska, zapewne łupieżców z zachodu, palą dwie kopy jego wsi, grabią pół tuzina miast a mu pozostaje tylko tytuł szlachecki, a wraz z nim prawo do głosowania, które może sobie wsadzić głęboko w dupę.
- W życiu ci tego nie wybaczę – wycharczała jego krtań, niewdrożona jeszcze do komunikowania się.
- Czyli za pięć minut zacznij wartę. W nagrodę zjemy razem śniadanie.
- Zapłacisz mi za to – zastękał Oran.
- Już zapłaciłam za strawę, jeśli o to ci chodzi. Niczym się nie przejmuj – uśmiechnęła się Kina a był to uśmiech, o jaki młodzieniec nigdy by jej nie podejrzewał. Czarodziejka najprawdopodobniej także by się o niego nie podejrzewała.
Podczas śniadania Oran boczył się na Kinę. Nie mógł darować sobie, że tak łatwo dał się wywieźć w pole, a jej, że tak okrutnie z niego zadrwiła. Adeptka, dręczona wyrzutami sumienia jako pierwsza zaczęła rozmowę:
- Podobało ci się wczoraj?
- No, jak pojawiły się te fioletowe światła to było niesamowite.
- A te legowisko? Czy nie czułeś podekscytowania, wiedząc, że stoisz obok siedziby jednego z potężniejszych magicznych stworzeń?
- Tak średnio byłem podekscytowany – burknął szczerze Oran – dominującym uczuciem był wtedy strach. I panika.
- Myślałam, że taki junak jak ty nie odczuwa strachu – Kina zaczęła grać na męskiej dumie.
- Źle myślałaś. Odczuwam strach i wcale się go nie wstydzę, gdyż już nie raz dzięki niemu uniknąłem wielu nieprzyjemności.
- Rozumiem.
- Czy wczoraj rzuciłaś jakiś czar, dzięki któremu trafimy dziś do tego legowiska – Oran kontynuował rozmowę, a w jego głosie nie pobrzmiewała już nuta naburmuszenia, co nieco zadowoliło Kinę.
- Tak – odpowiedziała – naznaczyłam tamte drzewo. Wykorzystałam jego aurę do naszych celów.
- Ale jak... - indagował Oran.
- Zobaczysz. Też powinno ci się spodobać – przerwała mu Kina.
- Coraz bardziej podobają mi się twoje niespodzianki. I coraz wyżej cenię znajomość z tobą.
- A czy moja osobowość nie jest wystarczająca, by cenić sobie znajomość ze mną? Czy potrzebujesz do tego jakiś sztuczek – oburzyła się nieco Kina.
- Tak, bo im człowiek ma więcej zdolności, tym jest bardziej wartościowy.
- Ty jednak wciąż jesteś dzieckiem – zganiło go adeptka – widzę, że skończyłeś śniadać. Zatem na koń, czuję, że jeszcze dziś rozwiążemy zagadkę.
Oran nie kontynuował wątku. Udał się za Kiną do stajni.
Wierzchowce leniwie stąpały. Kina nerwowo rozglądała się po lesie, wyraźnie czegoś wypatrując. Oran sennie kiwał się na kulbace. Było już późne południe. Słońce było w dobrej formie i z zapałem demonstrowało, na co je stać. Na szczęście dla wędrowców, w kniei było przyjemnie chłodno. Wreszcie adeptka się uspokoiła i przestała wiercić się na swym siodle. Wyraźnie jej ulżyło.
- Oran, już nie raz udowodniłeś mi jak z ciebie ignorant. Proszę, nie utwierdzaj mnie jeszcze głębiej w mym przekonaniu.
- Ale o co ci znów chodzi – spytał młodzieniec, wyraźnie wyrwany z zamyślenia.
- Spójrz – powiedziała dumnie i wskazała palcem w stronę lasu.
Ignorant spojrzał w wskazane miejsce.
Między drzewami widać było jakiś wściekle biały punkt. Punkt ten, niczym gwiazda polarna połyskiwał i przebijał się przez nawet największy gąszcz i skupisko drzew.
- Czy to drzewo, które wczoraj naznaczyłaś – domyślił się Oran.
- Tak. Teraz trafimy bezbłędnie – odpowiedziała czarodziejka.
- Znasz się na swoim fachu – zauważył młodzieniec.
- To jedno z prostszych zaklęć – odpowiedziała skromnie Kina – nie ma się czym chwalić.
Adeptka przyjrzała się uważniej twarzy Orana. Nie był jak zwykle pogodny i szukający pretekstu do rozmowy. Twarz miała skupioną. Kina postanowiła przejąć inicjatywę.
- Oranie, mój przyjacielu, odpowiesz mi na nurtujące mnie pytanie?
- Jeśli tylko będę znał odpowiedź – odparł.
- Powiedz mi, ale szczerze. Ucieszyłeś się wtedy, kiedy kapłanka oznajmiła, że to mi będziesz pomagał.
- Ucieszyłem – na twarz młodzieńca wpełzł znajomy już adeptce pyszałkowaty uśmieszek.
- A można wiedzieć, dlaczego tak się ucieszyłeś.
- Bo wolałem towarzyszyć tobie niż tej drugiej. Jak jej tam było?
- Bince.
- Właśnie.
- Ale dlaczego wolałeś towarzyszyć mi niż Bince? Czyżbyś coś przeczuł. Intuicja? Miałeś co do nas jakieś podejrzenia – indagowała niewiasta.
- Ekhem... - zaczerwienił się Oran – mam być miły czy szczery?
- Zdecydowanie szczery.
- Po prostu twoja pupa bardziej mi się spodobała. To wszystko – odparł prostacko Oran i przybrał minę, po której poznać było, że przygotowany jest do najgorszego.
Dziewczyna parsknęła śmiechem, co bardzo zdziwiło Orana. Zamiast się złościć i przeklinać cały męski ród, Kina chichotała pod nosem i klepała się dłonią w biodro.
- Wiesz co, Oran – rzekła, gdy tylko się uspokoiła.
- Słucham.
- W prostocie piękno. Potrafisz być czasem pocieszny. I chyba sam nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Dziękuję – młodzieniec ukłonił się w kulbace.
- Mam jeszcze jedno pytanie. I znów będę oczekiwała szczerej odpowiedzi – Kina spoważniała i nieco poczerwieniała.
- Postaram się jej udzielić.
- Pamiętaj, że co się stało, to się nie odstanie. Nie będę się złościć ani mścić. Po prostu chcę znać prawdę – ciągnęła kobieta.
Oran przełknął ślinę.
- Słucham.
Kina odwróciła wzrok w stronę białego punkciku, udając, że pochłania on całą jej uwagę.
- Czy widziałeś coś wtedy, nad jeziorem – rzekła sucho, bez cienie niedawnego zadowolenia i radości.
- Nie wiedziałem więcej niż widzę teraz – Oran po raz ucieszył się, że może udzielić odpowiedzi zgodnej z prawdą.
- Kiedy was zauważyłem, byłyście zanurzone od ramion w dół. Nic poza twarzą, szyją i barkami nie było dane mi widzieć. Na dalszą obserwację nie było czasu, gdyż spotkałem waszą opiekunkę.
- Dasz mi słowo, że nie kłamiesz – szepnęła z nadzieją w głosie Kina.
Oran złoży jedną z nielicznych przysiąg, które miały pokrycie z prawdą.
- Niech mnie dybuk w dupę kopnie, jeśli łżę.
- Ani cal niżej niż ramiona nie było ci dane widzieć – upewniła się.
- Jako słońce na niebie, ani cala niżej, choć żałuję.
Adeptka uśmiechnęła się. Widać ulżyło jej. Ale nie do końca.
- W takim razie co robiłeś nad jeziorem, w dodatku stojąc na kulbace?
- Wypatrywałem zwierzyny – tym razem Oran zełgał. Wbrew swojej woli. Z przyzwyczajenia – tropiłem ją od dobrych kilku godzin.
- Mam rozumieć, że rozglądając się za zwierzyną, przyuważyłeś nas i postanowiłeś nieco... - spytała Kina.
- ...nacieszyć oczy – dokończył za nią Oran.
- W porządku. Postaram się zrozumieć. W końcu jesteś tylko mężczyzną i rządzą tobą instynkty.
- Jestem człowiekiem i mam potrzeby, jak każdy – oburzył się młodzieniec.
- Każdy ma potrzeby, fakt. Ale nie każdy umie nad nimi zapanować – kontynuowała Kina.
- Jeśli chodzi o mnie, to umiem nad nim zapanować, choćby w podstawowym stopniu. Przecież nie chodzę i nie gwałcę dziewoi. Twój przypadek to był odruch, myślałem, że nikt nie widzi.
- A jakby naprawdę nikt by nie widział. Jakby nikt nie wyciągnął konsekwencji. Co byś uczynił.
- Sądzę, że... - Oran zawahał się. Kinie to wystarczyło.
- Widzisz, nie jesteś pewien, co byś zrobił. Zresztą nieważne, skończmy ten temat. Wszyscy jesteśmy konformistami. Sęk w tym, by próbować z tym walczyć. Może kiedyś się uda.
- Może – bąknął Oran i zmarkotniał.
Nastała niezręczna cisza. Kina nie pozwoliła jednak trwać jej zbyt długo:
- Oranie, mam jeszcze jedno pytanie.
- Jesteś dziś bardzo dociekliwa.
Czarodziejka zignorowała sarkazm i zaczęła:
- Skoro tropiłeś zwierzynę i natknąłeś się na nas przypadkiem, to nie miałeś złych zamiarów. Dlaczego więc nie próbowałeś wytłumaczyć się kapłance? Na pewno by cię wysłuchała.
- Kino, zrozum. Ja nie na co dzień spotykam się z magią. Nie na co dzień stara baba zmiata mnie z kulbaki jednym ruchem jeszcze starszego badyla. Ja po prostu się bałem. Byłem przerażony. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wolałem nie mówić nic, bo tylko winny się tłumaczy.
- Chyba masz trochę racji – skinęła głową adeptka – biedactwo, byłeś przerażony?
- Nie kpij ze mnie – żachnął Oran.
- Nie kpię – uśmiechnęła się jowialnie Kina – żal mi cię, biedaczysko – rzekła i pogłaskała młodzieńca po głowie.
Biedaczysko przyjęło pieszczotę. Młodzieniec przymknął oczy i rozkoszował się chwilą. Ręce niewiasty, choć zimne, były gładkie i pachnące. Jednak te systematycznie kąpiele nie szły na marne.
Kina cofnęła rękę, zdziwiona, że zdobyła się na podobny gest. Oran natychmiast otworzył przymknięte oczy, a z jego piersi dobył się jęk zachwytu.
- Co ci się stało – spytała czarodziejka.
- Patrz – młodzieniec wskazał palcem biały snop światła – jakie to duże.
- Już jesteśmy blisko. Musimy być ostrożni.
- Racja – przytaknął Oran, którego znów naszło nieznośne uczucie, że jest obserwowany.
Tak jak w nocy, ostatni odcinek przebyli pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce. Młodzieniec nie mógł spuścić wzroku od białego światła, które kształtem coraz bardziej przypominał drzewo.
- Świetny przewodnik – skomentował – doskonały czar.
- Faktycznie przydatny – potwierdziła Kina.
Kierowali się wciąż w stronę coraz wyraźniejszego blasku. Zaaferowani, nawet nie spostrzegli, kiedy dotarli na miejsce. Gdy wędrowcy znaleźli się niecałe czterysta łokci od celu, marzenia Orana o dotknięciu zaczarowanego, błyszczącego drzewa prysły. Dąb zgasł i stał się podobny do reszty swych braci. Młodzieniec poczuł się jak dziecko, któremu odebrano podarowane wcześniej jabłko. Wyciągnął rękę w rozpaczliwym geście i stęknął jak skazaniec męczony na miejskim pręgierzu.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że zjawisko znika, kiedy wróci się na wyznaczone miejsce – objaśniła Kina, widząc żałosną minę młodzieńca – myślałam, że to oczywiste.
- Mmmmmm – mruknął Oran i otrząsnął się z szoku.
- Nie wiedziałam, że aż tak ci się spodoba. Jak chcesz możemy to kiedyś powtórzyć, ale uprzedzam, nigdy nie dojdziesz do centrum światła. To zaklęcie jest dobrą metaforą życia. Wiecznie poszukiwanie celu. A kiedy jesteś już blisko...
- Lepiej powiedz, co teraz, pani metaforo – przerwał jej Oran.
Czarodziejka spojrzała z irytacją na młodzieńca, ale postanowiła nie komentować jego złośliwości:
- Teraz szukamy śladów, panie odważny. Musimy przetrząsnąć tę okolicę i zaobserwować, czy nie ma tu czegoś podejrzanego.
- To znaczy czego – nie rozumiał Oran
- To znaczy czegoś, co nie pasuje do ogólnego krajobrazu lasu.
- Aha – młodzieniec dalej nie rozumiał czego ma konkretnie szukać, ale postanowił nie narażać się adeptce.
- A jeżeli znajdziemy tego cieniostwora? Przecież w nocy mówiłaś, że niedaleko zapewne jest jego legowisko.
- Jest dzień, Oranie, a w dzień cieniostwory śpią. I to twardo. Jeśli będziesz miał szczęści znaleźć śpiącego cieniostwora, po prostu go nie budź.
- To mnie pocieszyłaś.
- Nie dramatyzuj tylko szukaj czegoś podejrzanego – rzekła Kina i kucnęła, przebierając w ściółce.
Junak przywiązał konie do drzew i również rozpoczął poszukiwania. Jednak nie oddalał się od Kiny. Chciał mieć ją wciąż w zasięgu wzroku. Nie wiedząc, co ma właściwie zrobić, robił to co adeptka. Grzebał w jagodzinach, zjadł kilka ich owoców, wąchał grzyby a jednego prawdziwka nawet schował do kieszeni oraz skrobał korę z drzew. Sam potem wykazał się inwencją twórczą i do swych prac dodał rzucanie szyszkami do celu, kopanie podobnych do nabrzmiałych dyń roślin, które pękały w iście komiczny sposób, wkładanie kija w mrowisko oraz śledzenie wzrokiem baraszkujących po drzewach wiewiórek. Kiedy jedno z rudych zwierząt zeskoczyło na ziemię, młodzieniec od razu skoczył w to miejsce, by przypatrzeć się akrobatce. Kiedy do niej podszedł, wiewiórka wspięła się na sam szczyt dęba z szybkością wystrzelonego bełtu. Oran odprowadził ją wzrokiem, po czym jego oczy zarejestrowały rzecz, która Kina zapewne nazwałaby podejrzaną. Pod dębem leżała lniany wór. Oran wziął go do ręki i stwierdził, na jego dnie znajdują się resztki ziemi. Zwykłej, czarnej ziemi. Młodzieniec rozejrzał się dookoła. Po raz kolejny poczuł na sobie czyjś wzrok. Poczuł go bardzo wyraźnie. Wiedział, że nie są sami w lesie, a teraz trzymał w dłoni niezbity dowód na to, że ktoś już tu był i najprawdopodobniej wie o zamieszkującej okolice bestii. Pełen obawy wziął wór i ruszył w stronę Kiny, która stała na baczność i wpatrywała się w gęstwinę.
- Też coś znalazła – pomyślał i przyspieszył kroku.

XI

Umysł młodej czarodziejki pracował na najwyższych obrotach. Rozum krystalizował już dość wyraźny obraz rozwiązania zagadki. Wiedziała już wiele, ale nie wszystko. Wtem usłyszała jak zbliża się do niej Oran:
- Zobacz, co znalazłem – rzekł wtykając jej pod nos lniany wór.
- Już chyba wiem, co tu się dzieje – wyszeptała.
- Co – ciekawość nie pozwoliła Oranowi na stworzenie bardziej rozbudowanego pytania.
- Mamy tu rzadki w tych stronach okaz Anima Sanguis czyli Żywa Krew, która rośnie tylko na Humus Mare zwanej morską glebą – rozpoczęła Kina i wskazała na brzydką, grudkowatą, zgniłozieloną roślinę, która kształtem i wielkością przypominała dynię.
- To nie jest samosiejka. Ktoś celowo ją tu posadził i troszczy się o nią, pielęgnował, nawoził – zerknęła na wór Orana – i podlewał.
- Masz rację, ja taż znalazłem ze trzy podobne chwasty – kiwnął głową Oran.
Kina myślała. Wykorzystywała całą swą encyklopedyczną wiedzę, by w końcu dojść do sedna sprawy. Czarodziejka widząc ogromnie, pełne zdziwienia i ciekawości oczy młodzieńca zaczęła myśleć na głos:
- Anima Sanguis rosnąca w dębowym zagajnik, systematycznie i w nadmiarze spożywana przez chodzący generator magii może spowodować pewne niespotykane procesy.
- Z tego, co wiem to Żywą Krew podaje się ludziom, którzy przeszli flebotomię.
- Tak, ale sądzę, że w tym przypadku możemy mieć do czynienia z czymś w rodzaju psucia krwi. Dochodzić może do choroby, na którą cierpi większość wąpierzy. W krwi brakuje żelaza i trzeba uzupełnić niedobór krwią z zewnątrz. Najlepiej ludzką.
- Chcesz powiedzieć, że... - Oran zaczął, ale nie dokończył. Nie pozwoliło mu na to zdarzenie, które obu wprawiło w prawdziwe osłupienie.
Naprzeciw nich pojawił się dziad. Typowy dziad, jakich wielu błąka się przed świątyniami oraz miejskimi bramami. Był chudy, brudny, cuchnący, zaniedbany, nosił szarą, postrzępioną kufajkę i znoszoną siermięgę. W ręce trzymał dębowy kostur. Nie był starcem, choć lata młodości miał już zapewne za sobą. Twarz miał, nie licząc brudu i zarostu, dość przeciętną. Nie miał nawet dziur po ospie ani blizn po bójkach.
- Widzę, że panienka oczytana – rzeka bezceremonialnie.
- I mam rację – Kina podjęła dialog – rozsiewasz po żerowisku cieniostwora Anima Sanguis i perfidnie go trujesz.
- Ileż mądrych, długich słów – dziad chwycił się za głowę.
- Mów łajdaku – w głosie Kiny po raz pierwszy pobrzmiewała nutka wściekłości – kim jesteś, co tutaj robisz i jaki masz w tym cel.
- Radzę nie podnosić głosu – wykrzywił wargi dziad i wskazał kosturem malutkie skupisko drzew – niedaleko znajduję się wykrot, a w tym wykrocie śpi mój dobry znajomy. A mój dobry znajomy zjadł dziś mą roślinkę. A po niej zawsze jest nieco agresywny.
- Jak zmuszasz go do jedzenia tego świństwa – syknęła Kina.
- Nie zmuszam, sam zjada. Jest bardzo smaczna – śmiał się dziad.
- Skąd wiesz, że takie połączenie wzbudza w cieniostworze rządzę krwi?
- Odkryłem to przypadkiem. Poza tym jestem znachorem i znam się nieco na zielarstwie.
Kinę zamurowało. Znachor - podrzędny miejski czarownik odkrył tak oryginalne i niespotykane połączenie dwóch magicznych podmiotów. Niektóre chramy pracują przez całe pokolenia, by odkryć podobne tajemnice, a leśny dziad dokonał odkrycia całkiem przypadkiem. A na celu miał...
Adeptka już miała zadać dziadydze kolejne pytanie, kiedy odezwał się Oran.
- A po cholerą zmuszasz to zwierzę do atakowania ludzi?
Znachor przestał śmiać się pod nosem. Jego twarz obrazowała teraz ciekawą mieszankę gniewu, zawiści i rozgoryczenia.
- Tylko proszę, nie wciskaj mi tu bajki o tym, jak to mścisz się na okolicznych mieszkańcach za to, że się z ciebie śmieją, że dzieci rzucają w ciebie kamieniami, dziewczyny na twój widok uciekają do chałup, a chłopi straszą kosami jak tylko zbyt zbliżysz się do ich domostw.
Dziad kipiał złością. Ręce, a razem z nimi kostur drżały mu jak w febrze. Oran jednak kontynuował:
- Pewnie jeszcze dodasz, że drażni cię to, iż ludzie zwracają się do ciebie tylko w czasie choroby lub zarazy, a gdy tylko im udzielisz swej wiedzy, znów stają się dla ciebie oziębli i traktują jak niewygodnego, zdziczałego patałacha.
Znachor patrzał na junaka wzrokiem, który mówił o wielu krzywdach, jakim poddałby młodzieńca, jeśli tylko nadarzyłaby mu się okazja.
- Oran, przestań. Jesteś okrutny – pisnęła Kina
Nic to nie dało:
- I na pewno, na domiar złego, kiedy zakochałeś się w jednej z dziewek, ta odrzuciła twe zaloty, jej ojciec poszczuł cię psami. Zaś po roku, dowiedziałeś się, że twa luba żeni się z innym. Na wesele oczywiście nie zostałeś zaproszony jako jedyny mieszkaniec wsi. Czy mam rację?
- Tak – krzyknął dziad a w jego oczach pojawiło się istne szaleństwo.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wściekłość odebrała mu mowę. Zaczął cały się trząść w spazmach złości. Walił kosturem w drzewo i tupał nogami.
- Kina, on oszalał – rzekł chłodno Oran – trzepnij go jakimś zaklęciem, bierzemy dziada do wsi i wszystko tłumaczymy. Już po sprawie.
Oran zbyt pochopnie ocenił sytuację, co zresztą zdarzało mu się nazbyt często w swoim krótkim życiu.

XII

Zdarzenia posypały się lawinowo. W ciągu kilku sekund stało się tak dużo, że przeciętny człowiek musiałby obejrzeć podobne sceny kilka razy, by pojąć ich sens i znaczenie.
Kina zaczęła tworzyć dłońmi i palcami rozmaite figury, mamrocząc przy tym zrozumiałe tylko dla niej zaklęcia. Oran zauważył, że z każdego zakamarku wychodzi banda Limaka i uzbrojona po zęby oraz z groźnymi minami, rusza na nich. Sam Limak wyrasta za szalejącym znachorek i trzaska go w skroń jelcem. Dziad traci przytomność i pada na ziemię. Oran ze świstem dobył jatagana. Pięciu zbójów otoczyło ich, uniemożliwiając ucieczkę. Kina zastygła z małą świetlaną kulą między dłońmi. Wyglądała nad wyraz groźnie. Linak wziął się za boki i krzyknął na całe gardło:
- Oran, ty stary wygo, wiedziałem, że jeżeli ty się godzisz na włóczenie po lesie to musi mieć jakiś sens. Zawsze wiedziałeś, gdzie się zaczepić. Ale teraz przeszedłeś sam siebie. Dzięki tobie to ja rozwiążę zagadkę cieniostwora i stanę się sławny. Tylko muszę się jeszcze was pozbyć.
Kina spogląda na Orana z wyrzutem, smutkiem, złością i strachem. Pojęła wszystko.
- Dzięki tobie i dzięki niemu – Limak mówiąc to kopnął dziada - będę w stanie...
Z wykrotu daj się słyszeć leniwe, ale przeszywający ryk. Limak spojrzał w kierunku, z którego dochodził hałas. Z ziemi wybił się ogromny róg. Za nim pojawił się pysk. Za pyskiem z wykrotu wydostały się przednie łapy. Łapy podciągały zwalisty tułów. Po chwili oczom ludzi ukazał się w całym swym straszliwym majestacie cieniostwór. Potwór był wielki na cztery łokcie oraz pokryty błękitnym futrem. Posturą przypominał przewróconą gruszkę. Miał potężny tors, z którego wystawał uzbrojony w róg łeb oraz łapy szerokości średniej beczułki. Tylnie kończyny miał komicznie małe, służące raczej do utrzymania równowagi. Jego ciało było mieszanką mięśni, tłuszczu i futra. Bestia cały czas spała w wykrocie, przysypana małą warstwą ziemi, ściółki i liści. Z takim kamuflażem, w głębokiej wyrwie, pomiędzy drzewami, jej obecność pozostawała niezauważona. Do teraz. Limak nie zdążył nawet przyjrzeć się bestii. Cieniostwór machnął jakby od niechcenia masywną łapą i przetrącił Limakowi każdy krąg szyjny. Bandyta upadł niczym szmaciana lalka. Nim jego głowa dotknęła ziemi, był już martwy. Leżał obok znachora a jego martwym ciałem targały ostatnie skurcze. Piątka zbójów wpadła w panikę. Dwóch z nich postanowiło wciąż pilnować Kiny i Orana, trzech zaś ruszyło na odsiecz Limakowi. Popełnili błąd. Całą piątka. Cieniostwór, rozjuszony tak licznym towarzystwem, mimo głodu nie zaczął chłeptać krwi Limaka. Doskoczył do opryszków. Dosłownie. Już w locie trzasnął jednego zbira w klatkę piersiową, łamiąc nieszczęśnikowi wszystkie żebra wraz z mostkiem. Bestia wylądowała na drugim bandycie, przewracając go i miażdżąc dwiema łapami jego ramiona. Dobił nieszczęśnika rogiem. Trzeci rzezimieszek w tym czasie rzucił się na magiczne zwierzę. Cieniostwór nie bacząc na to, iż łotr zdążył zadać mu parę ran ciętych oraz zdołał wbić mu w futro średniej wielkości puginał, odwrócił się w jego stronę i spokojnie chlasnął opryszka w facjatę swym zbrukanym już krwią rogiem. Bandyta przewrócił się i chwycił za twarz. Wił się i orał nogami ziemię, a cienostwór z rozwagą stanął na tylnich łapach, dając dowód na to, że nie są tak słabe, na jakie wyglądają i runął całą masą na klatkę piersiową nieszczęśnika. Chrupnęło nieprzyjemnie. Siła ataku była tak wielka, że z ust zbója krew trysła na dobre trzy stopy a oczy wręcz wypadły z orbit.
W tym samym czasie Kina i Oran skorzystali z sytuacji. Czarodziejka krzyknęła „ichigeki" i cisnęła świetlaną kulą w jednego z opryszków. Łotr krzyknął, upadł i zemdlał z bólu. W miejscu gdzie jego ciało zetknęło się z magicznym pociskiem, brązowiło się spalone mięso. Oran niemal w tym samym momencie śmignął swym jataganem po niechronionej jelcem dłoni bandyty. Zbój upuścił swój miecz, ale nie poddał się. Wyciągnął majchra i rzucił się na Orana. Cwany młodzieniec uchylił się i zdradziecko kopnął kolano napastnika, skutecznie mu je wytrącając ze stawów. Korciło go, żeby sieknąć bezbronnego, wijącego się z bólu bandytę, ale wtem usłyszał głos Kiny:
- Na koń, głupcze!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wraz z Kiną rozwiązał i dosiadł szalejące ze strachu wierzchowce. Czym prędzej puścili się galopem, byle dalej od cieniostwora, który właśnie zwróciła na nich swą uwagę. Konie gnały, co sił. Jeźdźcy przywarli do nich, by gałęzie nie strącili ich z kulbaki. Oran tylko raz zaryzykował spojrzeniem w tył. Bestia nie ruszyła w pościg. Zajęła się trupami rozbójników. Konie sprawnie omijały rowy i drzewa. Po kilkunastu minutach szaleńczego galopu wyjechali na dukt.

XIII

Wierzchowce uspokoiły się i przeszły do cwału. Na drodze świeciło słońce, które w kniei było niemalże niewidoczne. Dukt w porównaniu z lasem wydawał się oazą światłości i bezpieczeństwa. Oran głęboko oddychał. Kiedy złapał oddech, głośno się zaśmiał i niemalże podskoczył na siodle.
- Udało nam się, Kina! Udało się! Jesteśmy najlepsi!
Czarodziejka nie podzielała entuzjazmu młodzieńca. Jej usta przemieniły się w cieniutką kreskę, a twarz była naprzemian blada i czerwona.
- Gówno nam się udało – krzyknęła - gówno mi się udało. Zabiłam człowieka, reszta zginęła także z mojej winy. A na dodatek cały czas dałam się wodzić za nos takiemu kłamcy jak ty.
Oran natychmiast przestał się uśmiechać. Zdawało się też, że nagle stał się mniejszy.
- Zasrany łowczy – ironizowała - cały czas mnie oszukiwałeś. To była twoja banda. Rozbójnicza banda, która nas śledziła. Kto wie, może od początku byłeś z nimi w zmowie.
- Kina, przecież...
- Milcz! Nie powiedziałeś mi prawdy w tej kwestii, więc zakładam, że oszukiwałeś mnie na wszystkich płaszczyznach.
- Wysłuchaj mnie – Oran wyglądał, jakby miał się rozpłakać - ja tylko chciałem oszczędzić ci takich szczegółów z mojego życia. Bałem się, że jak powiem ci prawdę, to mnie odprawisz. Każesz iść precz.
- Idź precz! Nie chcę cię znać – grzmiała adeptka - perfidny kłamco! Wykonałeś swe zadanie, zwalniam cię z obowiązku. Spłaciłeś swój dług względem chramu. Resztę formalności załatwię już sama. Zejdź mi z oczu i nawet nie waż się za mną jechać.
- Ale ... - zachrypiał Oran.
- Jeśli zobaczę, że mnie śledzisz albo jak się będziesz za mną włóczył, potraktuję cię tak, jak twojego kompana, tam w lesie. Odejdź! Nie chcę cię więcej widzieć!
Kina ostentacyjnie odwróciła konia i ruszyła w stronę miasta. Oran nie ruszył się z miejsca. Patrzał na plecy czarodziejki. Nie odwróciła się, nawet nie zwolniła. Po kilku minutach znikła za zakrętem. Tak właśnie Oran zaprzepaścił wspaniałą znajomość. Stojąc samemu na środku duktu zastanawiał się nad swoim życiem. W głowie jeszcze szumiała mu adrenalina a na rękach krzepła krew. Siedział na kulbace i walczył z sumieniem. Cały jego światopogląd runął niczym domek z kart. Nigdy nie czuł się źle, gdy kogoś oszukiwał. Wręcz przeciwnie. Całe swe życie opierał na powiedzeniu, że „Kłamstwo ma krótkie nogi, ale za to bardzo zgrabne". Tym razem nogi, nie dość, że krótkie, były strasznie koślawe. Oran zaklął i ruszył w przeciwnym kierunku co Kina. Czuł się jak ostatni łgarz, kłamca i oszust, którym był. Czuł się jak worek gówna.

XIV

Kina zawitała w ratuszu Dębówek jeszcze tego samego dnia. Chciała wyruszyć z tego miasta czym prędzej i jak najszybciej znaleźć się w swym chramie. W karczmie kupiła jedynie skromny zapas żywności i od razu, bez chwili wypoczynku ani kąpieli, ruszyła na spotkanie z sołtysem.
- Więc padosz, że to tyn gizd z lasu? Ten niedoszły eskulap? Bamoncił łon cieniostworowi we łbie i bezto bestia nos napasztowała?
- Mniej więcej tak – Kina starała się zrozumieć kwestie sołtysa, mimo jego gwary.
- Ale tyn pieron już nie dycho?
- Jeśli chodzi o znachora to tak. Rozwścieczony cieniostwór rzucił się na niego.
- Rozumia. Więc mogemy się już czuć tu bezpiecznie – na twarzy sołtysa pojawił się uśmiech ulgi.
- Niezupełnie – Kina rozwiała jego nadzieje – jeszcze kilka zatrutych roślin rośnie w pobliżu jego żerowiska. Wątpię, czy ktoś ośmieli się zorganizować wypad w celu ich zniszczenia. Także ogłoście, by jeszcze przez co najmniej trzy tygodnie nie zbliżać się do lasu. Do tego czasu stwór powinien już zjeść wszystkie rośliny, a skoro znachor nie żyje, Żywa Krew już nie wyrośnie. Za miesiąc wszystko wróci do normy, ma pan na to słowo chramu
Kwitnącej Wiśni.
- Skoro o chramie godka – uśmiechnął się sołtys – jak mogemy mu się łodwdzienczyć?
- Nasze pobudki są altruistyczne. Wystarczy, że w czasie zbiorów jak zwykle złożycie skromne dary.
- Pewnikiem to uczynimy. A tak miendzy nami, to nie moga panience w czym pomóc? Czym dogodzić?
Kina zamyśliła się i po chwili milczenia rzekła:
- Tak, mam dwie prośby. Po pierwsze, proszę nakazać karczmarzowi zmienić nazwę oberży. Ze względu ma mnie i moje przekonania.
- Dobrze, to żadyn problem.
- Po drugie, proszę o szczerą odpowiedź. Znał pan tego znachora.
- A jakże – niemal krzyknął sołtys – dziwny to był chop. Wiecznie som, wiecznie na łodludziu. Znoł się tam ma gusłach, bezto ludzie trocha się go boli. Kiery kto był chory, tyn dziwoląg nigdy nie łodmówił pomocy. Ale teraz tyla tych wszystkich dekoktów, tyla tych eliksirów. Tryper, ospa, lepra. Nikt już na to nie choruje. I tak znachor stoł sie nie potrzebny. Ludziska trocha mu dokuczali, ale ogólnie był tu tolerowany. Aż do czasu, kiery tyn powsinoga zaczoł zolecić do mojej córy. Boroczka bez cały tydzień ze strachu nie wychodziła z chałupy. No to, jak jo go kiedyś ucapił, to powiedziłech mu, kaj moja córa mo jego zolety.
- Dziękuję, sołtysie – Kina nie mogła tego dłużej słuchać.
- Mam ostatnie pytanie, a potem proszę mnie nie zatrzymywać. Zależy mi na czasie.
- Dobrze.
- Czy ma pan psy?
- Ja. Mom dwa psy.
- Do widzenia sołtysie – pożegnała się adeptka i wstała z wygodnego krzesła, na którym usadził ją sołtys na samym początku rozmowy.
- Do widzenia – odparł sołtys – jeszcze roz dziynkuja.
Trzeciego dnia wędrówki, Kina stanęła przed bramą chramu. Dobrze pamiętała, jak tydzień temu wyjeżdżała stąd wraz z Binką i kapłanką. Jaka była radosna. Nieświadoma czekającej ją przygody. Jak była dziecinna i ufna. Teraz też się cieszyła. Autentycznie była zadowolona i dumna z siebie. Byłą zwolenniczką teorii, że „Co cię nie zabije, to cię wzmocni". Czuła się wzmocniona, czuła się silna i doświadczona. A jednocześnie czuła gorycz, iż to ktoś taki jak Oran musiał ją nauczyć siły i że to ktoś taki jak Oran musiał tak ją doświadczyć.
Adeptką odpędziła od siebie myśl o młodzieńcu i zapukała we wrota.
- Ciekawe, czy Binka wróciła już z tej nudnej narady. Muszę jej wszystko opowiedzieć. Pewnie pęknie z zazdrości.

XV

Oran obudził się w rowie. Do kaca moralnego doszedł właśnie kac czysto fizyczny. Wstał z trudem, gdyż wilgoć weszła mu w stawy. Poczłapał do najbliższej karczmy, sądząc, że to właśnie tam doprowadził się do takiego stanu. Nie pomylił się. Obok oberży czekał na niego znudzony, zaniedbany Żbik. Oran wszedł do tawerny i zamówił garniec zwykłej wody. Kiedy zorientował się, że nie ma z czego zapłacić, wyszedł. Zajął się Żbikiem. Sądząc po zachowaniu zwierzęcia, nawet ono nie było zadowolone ze stanu, w jakim znajduje się jego pan.
- Nie patrz tak ma mnie, to już ostatni raz.
- Gówno prawda.
- Zaufaj mi chociaż ty. Naprawdę teraz się poprawię,
- Chciałbym to zobaczyć.
- Zobaczysz.
Oran wjechał do Dębówek późnym wieczorem. Miał zamiar zatrzymać się na noc w znajomej karczmie. Odstawił nieco bardziej zadbanego Żbika do stajni, ale wchodząc do tawerny odruchowo spojrzał na szyld. Natychmiast wrócił po swego wierzchowca i ruszyła na zachód.
- Wiem, że nie lubisz nocnych podróży, ale jeśli tego nie zrobię, to oszaleję.
Szyld z napisem „Pod Kobiecym Wdziękiem" żegnał niedoszłego gościa.

XVI

Stara, pomarszczona kobieta w białej, schludnej szacie wszyła z monastyru i udała się do skromnego pokoiku. Udekorowany w cudaczne ryciny, śmieszne porcelanowe wazony i wschodnie ozdoby wyglądał jakby żywcem go przeniesiono z innej części świata. Siedząca na cisowym krześle kapłanka wysłuchał wchodzącej właśnie do pokoju młodej adeptki:
- Jakiś chłop prosi o audiencję.
- Poproś go, wszak teraz jest czas na to, by wysłuchać, co ma nam do powiedzenia prosty lud.
Mężczyzna wszedł do pokoju i nisko się ukłonił.
- Witam cię, mości wędrowcze. Nie spodziewałam się cię tu ujrzeć – kobieta uśmiechnęła się tetrycznie.
Oran w mig przypomniał sobie ten uśmiech. Tak samo uśmiechała się, gdy nad jeziorem cisnęła w niego zaklęciem.
- Proszę mi uwierzyć, jeszcze tydzień temu ja sam bym się tego nie spodziewał.
- Ale jesteś tu. Temu nie da się zaprzeczyć. W jakiej sprawie przychodzisz do nas? Jeśli lękasz się o swoją skórę, to możesz się czuć bezpiecznie. Spłaciłeś swój dług i nic cię z nami nie wiąże. Możesz dalej zajmować się tym, czym zajmowałeś się do tej pory.
Oran wiedział już, że nie należy się przejmować złośliwości staruszki. Niezrażony odpowiedział:
- Nie spłaciłem swego długu i wiąże mnie dużo z Kwitnącą Wiśnią. Dlatego, pomijając zbędne grzeczności, proszę o przyjęcie mnie do chramu.
Staruszka zaśmiała się równie szczerze, co złowieszczo. Jej śmiech wypełniał pokój przed dobrą minutę.
- Mości kawalarzu, czy nie wiesz, że w do chramu Kwitnącej Wiśni przyjmowane są tylko niewiasty?
- Wiem. Ale jako mężczyzna mogę być tu przydatny.
- Racja – przerwała mu kapłanka – mężczyźni mogą nam dobrodusznie udzielać swej pomocy. Wszak kobiety nie nadają się do wszelkich robót, chociażby do rąbania drewna na zimę.
Oran uśmiechnął się:
- Więc mogę zaoferować wam swą pomoc. Jako przyjaciel chramu?
Staruszka znów parsknęła śmiechem. Tym razem uspokoiła się szybciej:
- Niech i tak będzie – rzekła majestatycznie - zamieszkaj w okolicy, znajdź uczciwą pracę a wolny czas spędzaj tu. Bądź na każde nasze zawołanie. Ale pamiętaj – wtrąciła apodyktycznie – nie dostaniesz od nas żadnej zapłaty. Ewentualnie dozgonną wdzięczność.
- Rozumiem.
- Ponadto, jako, że jesteś mężczyzną, będziesz przeze mnie bacznie obserwowany.
- Oczywiście. Zgadzam się na wszystko.
- Najlepiej, jak będziesz zgadzał się ze mną – powiedziała poważnie kapłanka – ale póki co,
witam cię w nasze wspólnocie, mości pomagierze. Czuj się tu swobodnie, ale nie za bardzo.
Oran grzecznie się ukłonił.
- Od czego mam zacząć?
- Od powiedzenia mi, co skłoniło cię do podjęcia tejże decyzji,
Młodzieniec zaczerwienił się. Zwyczaj, szlifowany, pielęgnowany i ulepszany przez całe życie nakazał mu skłamać. Jednak w porę ugryzł się w język. Podrapał w tył głowy, przestąpił z nogi na nogę i zaczął:
- Ja po prostu chciałem być bliżej...
- Bliżej bogów – nie pozwoliła mu dokończyć kapłanka i po raz pierwszy na jej ustach zawitał życzliwy uśmiech.
- Bliżej bogów – powtórzyła – tak, nasz chram do idealne miejsce ku realizacji takich zamiarów.
Oran kiwnął głową. Staruszka klasnęła w dłonie.
- Zaprowadź konia do naszych stajen. Tam przekażesz go jednej z adeptek i wrócisz do mnie. Zapoznam cię z naszymi zasadami i oczekiwaniami względem ciebie.
- Jak sobie życzysz, pani.
Oran wrócił po wierzchowca i zaczął prowadzić go we wskazanym kierunku.
- Ciekawe, która adeptka lubi konie na tyle, by się nimi opiekować w stajni – pomyślał i trzepnął Żbika tręzlami.
- Tylko nie przynieś mi wstydu. Zaczynami nowe życie. Musimy dobrze wypaść.
Żbik spojrzała na niego i Oranowi przez chwilę wydawał się, że koń pokiwał z aprobatą łbem.
Młodzieniec uśmiechnął się sam do siebie i poczuł przypływ szczerego szczęścia. Takiego rodzaju szczęścia, z jakim się jeszcze nigdy nie spotkał. Teraz je poczuł i od razu się w nim zakochał. Bez pamięci.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 26 listopad 2014 03:47

Premiera: "Za niebieskimi drzwiami"

Już dzisiaj, 26 listopada, swoją premierę ma książka autorstwa Marcina Szczygielskiego "Za niebieskimi drzwiami".

Dział: Książki
sobota, 22 listopad 2014 17:34

Skald. Kowal słów

Książka Łukasza Malinowskiego "Skald - Kowal słów" trafiła do mnie przez przypadek, a może ktoś planował to od początku, gdyż już po samej okładce byłem zainteresowany tą pozycją, a wszystko to dzięki Instytutowi Wydawniczemu Erica.

Moje ogólne spostrzeżenia dotyczące książki są jak najbardziej pozytywne, fajnie zaprojektowana okładka, która nawiązuje do poprzedniej części. W środku szkic mapy regionu, gdzie rozgrywa się cała akcja, co pozwala czytelnikowi lepiej zobrazować całość, a zarazem skonfrontować swoje wyobrażenia z tym, co planował autor.

Książka przedstawia perypetie Ainara Skalda, który pochodzi z krajów północnych. Ma talent do tworzenia pieśni i wierszy, a zarazem jest mistrzem bojowego i miłosnego fechtunku. Z racji tego, że jego sława rozchodzi się na wszystkie strony świata, został zaproszony na dwór Tirusa Wielkiego. Całe poselstwo nie wyglądało jak prawdziwa dyplomacja, co Ainar odczuł na własnej skórze. Po przybyciu na dwór Tirusa i spotkaniu z władcą okazało się, że szykowana jest wyprawa na ziemie odwiecznego wroga i konkurenta gospodarczego, Kola Małego w celu zdobycia ręki jego córki. Wszystko mogło wyglądać normalnie, ale zanim śmiałek uzyska zgodę ojca musi stanąć do trzech bardzo trudnych prób. Właśnie dlatego Tirus, tworząc swoje poselstwo, wybrał najlepszego ze swojej straży Alego, Ainara oraz super zabójcę, którego udało mu się schwytać, a którego boją się nawet najmężniejsi - Hamramira. Tak wybuchowa mieszanka wbrew wszystkiemu okazała się najlepszym rozwiązaniem, gdyż wszyscy uzupełniali się wzajemnie podczas zbrojnych potyczek oraz samej podróży, co jeszcze bardziej zacieśniało więzi braterstwa.

Cała wyprawa pełna przygód i nieoczekiwanych zwrotów akcji dociera na miejsce, jednak wszystko, co przez ten czas zaplanował sobie zarówno Tirus, wysyłając swoich ludzi jak i Ainar, który miał stanąć do rywalizacji, rozsypuje się jak domek z kart. To co zobaczyli i czego doświadczyli członkowie wyprawy, przeszło ich najśmielsze oczekiwania.

Muszę przyznać, że cały świat opisany w książce, jak i bohaterowie to nic innego jak kawałek bardzo dobrej fantastyki opartej o źródła kulturowe krajów północy oraz mała doza fantastyki, która sprawia, że opowieść jest wciągająca.

W bardzo ciekawy sposób zostały przedstawione nazwy poszczególnych miast oraz scharakteryzowani bohaterowie. Ciekawym i niespotykanym przeze mnie jak do tej pory, była postać tajemniczego Hamramira, która mimo swojej brutalnej natury może podobać się czytelnikowi. Książkę z pewnością mogę polecić zarówno młodszym jak i starszym czytelnikom. Specjalnie polecam tym, którzy lubią tematykę skandynawską oraz wszystko co związane z Wikingami, gdyż widać wyraźnie, że autor czerpał z wielu źródeł. Fajnym rozwiązaniem jakiego użył Ł. Malinowski jest fakt, że każdą część przygód Ainara można czytać osobno, niekoniecznie trzymając się chronologii. Jednak ja po przeczytaniu "Kowala słów" już rozglądam się za pierwszą częścią cyklu "Karmiciel kruków", gdyż cała fabuła wciąga i cieszy moje ego czytelnicze.

 

Dział: Książki
niedziela, 02 listopad 2014 11:38

Łukasz Żak - Szach-Mat

- Zagramy?
- Co, znowu?
- Ta, muszę się zrewanżować.
- Dobra niech Ci będzie. Rozkładaj.

***


- Wojska wroga już się zgrupowały na skraju lasu – wysapał zwiadowca i zmęczony padł na ziemię po przebiegnięciu pięciu kilometrów przez Lean Seetr – magiczny las.
- Formować szyk !!! – rzucił hasło Nefephel. Na rozkaz dowódcy pięciuset żołnierzy ustawiło się w kilku kolumnach na wzgórzach polany.
Nefephel był jednym z najlepszych wojowników w Sigismondr, krainie elfów. Był typowym, wysokim, jasnowłosym elfem ze spiczastymi uszami, wiernie służącym królowej Leavere. Jednak jako nieliczny potrafił doskonale posługiwać się długim łukiem i kuszą. Już w młodym wieku został dowódcą oddziału strzeleckiego, do którego od niedawna należał jego młodszy brat – Esgaltarmen. Tym razem Nef dowodził w bitwie z Quarkami, rasą zasiedlającą sąsiednią krainę Rauk. Te guzogłowe i orkopodobne stwory doskonale radziły sobie w walce, były mistrzami maczugi. Ich przywódca – Borash Dirty – siał strach wśród elfów, gdyż to z jego rąk zginął poprzednik Nefephela.

****


- Tym razem ja pierwszy – powiedział gracz poruszający czarnymi pionkami.
- Proszę bardzo.

****


Na polanie rozległ się donośny dźwięk rogu. Na wzgórzach stał zgrupowany oddział strzelców. Łucznicy nakładali strzały na cięciwy, kusznicy szykowali bełty. Pod nimi swoją piechotę uporządkował Nilbal – przyjaciel Esgaltarmena, bratanek królowej. Skrzydła zabezpieczały dwa konne oddziały.
- Zaczęło się – powiedział sam do siebie Nef – Mamy jeszcze trochę czasu, zanim Quarki przedrą się przez gęstwinę lasu.
Wszyscy czekali w milczeniu. Palące słońce drażniło, duszne powietrze utrudniało oddychanie. Spokój. Cisza. Nagle wszyscy odczuli lekkie i narastające drżenie ziemi. Wróg zbliżał się z olbrzymią prędkością. Z lasu wylatywały spłoszone ptaki, a przez gęstwinę można było dostrzec pierwszych Quarków.
- Czekać na rozkaz !!! – krzyknął Nefephel.
Wróg był coraz bliżej, ale Nef czekał na odpowiedni moment.
- Napiąć łuki!!! .... W górę!!! .... Strzał !!!
Pierwsze dwieście strzał poleciało ze świstem w piechotę wroga. Martwych padło kilkudziesięciu Quarków.
- Napiąć kusze !!! .... Strzał !!!
Kolejne kilkaset strzał w powietrzu. Jedne wbijały się w ich tarcze, inne uśmiercały kolejnych nieprzyjaciół.

****


- Ha !! Tracisz dwa pionki – krzyknął biały gracz – Coś się słabo rozkręcasz.
- Zaraz zobaczymy – zignorował go drugi.

****


Z niewiarygodną prędkością zmniejszał się dystans dzielący czoło armii wroga z piechotą elfów. Nilbal poczuł nagły przypływ adrenaliny, która dała mu siłę i mobilizację do walki. Serce dudniło mu w klatce piersiowej, nie chciał zawieść przyjaciół i swej cioci -królowej Leavere. Trzydzieści, dziesięć, pięć metrów. Już było czuć odór Quarków.
- Atak !!!! – krzyknął Nilbal. Dwie piechoty ruszyły z niewiarygodną prędkością na siebie. Słychać było szczęk metalu, świst strzał i bełtów, rżenie koni i jęki na przemian padających Quarków i elfów. Nilbal ruszył na pierwszego z brzegu guzogłowego. Wykonał szybki piruet pozbawiając go głowy, drugiemu zwinnym ruchem obciął rękę,
- Mój miecz bardzo kocha twoje ciało!!! – Krzyknął i szybkim pchnięciem wbił miecz w brzuch napastnika.
Od ciężkich uderzeń maczugami padały konie elfów. Na strąconego jeźdźca od razu rzucało się kilku napastników odbierając mu życie.

****


- Ha, straciłeś już konika i kilka pionków  - cieszył się czarny gracz.

****


Nagle z lasu wybiegło kilkaset wilkopodobnych stworzeń, na których siedzieli wściekli Quarkowie. Włochate bestie rozszarpywały swymi ostrymi kłami elfów, a ich jeźdźcy dobijali ich mieczami. Nefephel zaskoczył się tym widokiem, gdyż nie wiedział o tej tajnej broni Quarków. Nadal jednak wydawał rozkazy i deszcz strzał wbijał się w ciała wrogów.
Nilbal miał już kilkudziesięciu Quarków na swoim koncie. Nagle w odległości kilku metrów spostrzegł Borasha. Szybko podbiegł i z całą siłą rzucił się na niego. Jednak ten wykonując szybki obrót osłonił się przed ciosem i powalił elfa na ziemie. Nilbal turlał się unikając ciosów. Nagle podhaczył nogą Dirty’ego, szybko podniósł się i skoczył na niego. Tamten jednak niespodziewanie wystawił miecz, na który nabił się Nilbal. Dwa wilkopodobne stwory rzuciły się na ciało, rozszarpując je na kawałki. Borash wstał zadowolony i ruszył do walki.

****


- No i po twoim gońcu mój drogi partnerze – radował się czarny gracz – Dalej sądzisz, że znów wygrasz?
- Za dużo gadasz, za mało myślisz – zignorował go biały gracz.

****


Nefephel spostrzegł ciało przyjaciela. Wycelował strzałę w wilka i strzelił. Trawił prosto w oko. Podbiegł do następnego, wykonał dwa pchnięcia i potwór leżał już martwy obok Nilbala.
Ziemia była pokryta masą trupów, które utrudniały poruszanie się tym, którzy jeszcze walczyli.
- Katapulty!!! – Nagle krzyknął któryś z łuczników. Nef szybko odwrócił się i spostrzegł to, czego nigdy się nie spodziewał. Powoli na polanę wpychana była przez sześciu guzowatych potężna katapulta, a za nią następne trzy. Na wielkie łychy ładowano ogromne kamienie. Elf wiedział, że jego oddział jak dotąd był bezpieczny na wzgórzach, lecz teraz nadlatujące od strony wroga głazy niosły ze sobą śmierć. Spadały na ziemie, przygniatając łuczników. W powietrzu unosiły się tumany kurzu.

****


- Pozbyłeś się wieży – powiedział uradowany czarny gracz.
- A ty dwa koniki i gońca – z zadowoleniem odparł biały gracz.
- Ano rzeczywiście.

****


Nefephel pragnął pomścić śmierć przyjaciela. W tłumie szukał Borasha. Nagle zobaczył go triumfującego nad ciałami dwóch elfów. Rzucił się z wyciągniętym mieczem na Quarka.
- Giń !!! – Krzyczał. Dirty odwrócił się zaskoczony i zdążył wykonać blok maczugą. W jego oczach widać było nienawiść i chęć śmierci przeciwnika. Na czole w szybkim tempie pulsowały mu dwa guzy. Elf odskoczył, wykonał półobrót i... następny blok. Quark zamachnął się o dołu maczugą i trafił w prawy bok Nefephela. Ten zawył z bólu i ze wściekłością na twarzy rzucił się na przeciwnika. Nagle nieszczęśliwie potknął się o trupa i runął na plecy. Miecz wypadł z ręki. Borash postanowił to wykorzystać i skoczył na niego. Nef jednak zdążył wyciągną krótki sztylet i wbił Quarkowi prosto w serce. Z radością patrzył jak powoli uchodzi życie z zaskoczonego przeciwnika. Przekręcił sztylet, aż Dirty zawył z bólu. To był jego ostatni jęk. Nef zrzucił z siebie ciało, wstał i odrąbał głowę Borashowi.
- To za Nilbala – powiedział i rozejrzał się do okoła. Katapulty leżały rozwalone, nie wiedział jak dokonali tego jego żołnierze, ale czuł ulgę i radość. Spotrzegł, że Quarki pozbawieni swego dowódcy, który stał się już legendą, wycofywali się do lasu. Ze wzgórz schodzili łucznicy z Esgaltarmenem na czele, dalej strzelali i dobijali ostatki wojsk. Powoli stracie dobiegło końca.

****


- No i szach – mat drogi towarzyszu – uradował się biały gracz.
- No nie, znów ?! Trudno się mówi – odparł drugi.

****


Esgaltarmen zszedł do brata. Podając mu rękę powiedział :
- Ścierwo straciło dzięki tobie swego dowódcę i uciekło.
- Tym razem nam się udało, ale to jeszcze nie koniec. Niedługo powrócą z podwojoną ilością armii.
Na pole bitwy przybyła królowa Leavere. Pogratulowała wszystkim wojownikom.
- Bardzo mi przykro z powodu Nilbala – oznajmił Nef.
- Dziękuję. Naprawdę będzie nam go brakowało – odparła królowa.
Słudzy rozpoczęli sprzątanie ciał z polany. Nefephel z bratem podeszli do ciała przyjaciela. Elf przykrył je swoim zielonym płaszczem.
- Niech wieczny pokój będzie z tobą mój drogi – powiedział i następnie zwrócił się do brata – chodź, postawię ci duże piwo.

****


- Dziękuję ci Boże za to spotkanie – z przykrością powiedział gracz poruszający czarnymi figurami.
- Nie ma za co. Jeszcze się nauczysz dobrze grać, mój drogi szatanie.

Dział: Opowiadania
sobota, 01 listopad 2014 19:32

Podsumowanie Falkonowych wieści

Falkon zbliża się wielkimi krokami, a w programie coraz więcej atrakcji. Zapraszamy do Lublina - już za tydzień!

Dział: Konwenty
poniedziałek, 16 wrzesień 2013 08:13

Wylęgarnia

Polskim fanom grozy Roberta Cichowlasa nie trzeba przedstawiać. Swoje opowiadania publikował w zbiorach z Kazimierzem Kyrczem i Jackiem Rostockim, a niebawem ukaże się jego powieść "Pradawne zło", którą napisał razem z Łukaszem Radeckim. "Wylęgarnia" to pierwszy zbiór opowiadań w całości autorstwa pisarza z Poznania.

"Wylęgarnia" jest tomem bardzo zróżnicowanym. Jednak uprzedzę od razu, że wielbiciele gore i brutalnego horroru nie znajdą zbyt wiele dla siebie. Takim wyjątkiem jest Krwavissimo!, niewątpliwie najostrzejsze i najbardziej krwawe opowiadanie ze zbioru. Robert Cichowlas stawia na klimat i ciekawą opowieść. Używając stosunkowo prostego języka, serwuje nam porządną dawkę niesamowitych historii.

Mamy tu więc typowe opowieści o duchach, czyli popularne ghost story (rewelacyjne Odgłosy cytadeli, ciekawy Powrót, czy przetłumaczone na język czeski Przedstawienie, zamieszczone w wydanej niedawno e-bookowej antologii – "Trinacta Hodina". Nie brakuje też nastawionych na klimat historii, jak tytułowa Wylęgarnia, albo wspomniane wyżej Przedstawienie.

Bardzo dobrze prezentują się opowiadania zagłębiające się mocno w mroczną, pokręconą ludzką psychikę. Robert Cichowlas uwielbia takie wycieczki w umysły, w których szaleństwo dopiero kiełkuje lub (znacznie częściej) już zapuściło swoje korzenie, z czego bohaterowie rzadko zdają sobie sprawę. I chyba to przeraża najbardziej. Ta niebezpieczna, jak się często później okazuje, nieświadomość i wzbierające po lekturze niektórych tekstów przeświadczenie, że każdy z nas może oszaleć. I nie wiemy, kogo z najbliższych nam osób to spotka.

W "Wylęgarni" nie brak też niespodzianek. Takich jak nietypowa opowieść o wampirach, literackie "Paranormal activity" z ciekawą końcówką, czy historii rodem z science fiction o ingerencji obcej cywilizacji w życie na Ziemi. Czytając to opowiadanie miałem wrażenie, jakbym znajdował się na pokładzie samolotu, gdzie rozgrywała się akcja opowieści.

Na koniec pozostawiłem, według mnie dwa największe atuty tej publikacji - prosty język i nasze rodzime realia. Cichowlas nie stawia na poetyckie, wyszukane opisy i tworzenie klimatu na siłę. Wychodzi mu to dobrze, bo używając normalnego języka jest w stanie snuć ciekawe opowieści, a nierzadko przestraszyć lub skłonić do zadumy. Wszystko to podkreślają polskie realia, w których autor się obraca, zwłaszcza magiczny i oczarowujący czasem swą niesamowitą atmosferą Poznań, rodzinne miasto pisarza. Czytając te opowiadania czujemy się, jakbyśmy przechadzali się ulicami tego pięknego miasta, wchłaniając jego grozę. Widać, że Cichowlas czuje swoje miasto i bardzo dobrze oddaje to w swojej literaturze.

Polskie realia mają jeszcze jedno do siebie. Mianowicie znamy je tak dobrze, że potrafią straszyć i niepokoić dużo bardziej niż zachodnie sagi o wampirach, czy „inne zmierzchy". Czy sprawia to fakt, że w nich żyjemy? Czy może świadomość, że coś takiego może spotkać każdego z nas, a sąsiad nie jest tym, za kogo się podaje? Pewnie jedno i drugie, a Robert Cichowlas oddaje to z mrożącymi krew w żyłach szczegółami. Możemy więc bez problemu zagłębić się wraz z bohaterami "Wylęgarni", w mroczny, często przerażający świat grozy miejskiej.

"Wylęgarnia" jest ciekawym i zróżnicowanym tematycznie zbiorem, wydanym przez wydawnictwo Forma. Podobnie jak i pozostałe książki z serii City wydana jest w nietypowym formacie charakterystycznego kwadratu, który zdobi surrealistyczna, wpadająca w oko ilustracja. Połączenie wszystkich tych cech sprawia, że aż chce się sięgnąć po tę pozycję raz jeszcze i niewątpliwie będzie ona ozdobą każdej domowej biblioteki.

Dział: Książki
środa, 16 listopad 2011 14:35

Mordercy

"Drogi Autorze... Nienawidzę Cię." Taka była moja pierwsza myśl po przeczytaniu tej książki. W rzeczywistości Cię uwielbiam, ale zacznijmy od początku, a wszystko się wyjaśni.

Łukasz Śmigiel - autor opowiadań (zbiór Demony), powieści (Decathexis, Muzykologia), słuchowisk radiowych i filmowych scenariuszy. Dziennikarz i publicysta, zajmujący się naukowo nowoczesnymi formami promocji książek i pisarzy. Redaktor naczelny czasopisma "Lśnienie - Kultura Grozy". Pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim, w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej.

"Morderstwo? Powiem ci coś o morderstwie. Jest łatwe, jest przyjemne i za chwilę dowiesz się o nim wszystkiego..." - The Crow

Przed otrzymaniem tej książki zostałam ostrzeżona, więc ostrzegę również Was, czytelnicy. Uprzedzam, że Łukasz Śmigiel stosuje czasem dość, żeby nie powiedzieć 'bardzo', drastyczne opisy. Szukałam kilku słów na podsumowanie całej powieści i postanowiłam zacytować autora, z małą tylko zmianą:

"Wiem, skąd ja czerpię pomysły, ale gdzie, na Boga, szukał inspiracji twórca Morderców? Wow..."

W książce znajdziemy dwanaście opowiadań, dotyczących tego samego. Jak to sam pan Śmigiel się wyraził: "Morderstwo jest wdzięcznym tematem dla pisarza." A jeśli zostanie jeszcze tak świetnie oprawione jak w tym zbiorze to swoim wdziękiem powali wszystkich na kolana.

Każdą z historii czytałam z równym zafascynowaniem i z zapartym tchem śledziłam losy ich bohaterów. Bywało, że w środku tekstu lub na jego końcu przerywałam czytanie i mrugałam z niedowierzaniem, bo byłam zaskoczona jak jeszcze nigdy. A potem wybuchałam szczerym śmiechem i mówiłam sobie, że "ja nigdy bym na to nie wpadła".

Jeśli chodzi o to przed czym ostrzegałam na samym początku... We mnie nie wywołało to może zamierzonych efektów, ale to tylko dlatego, że jestem przyzwyczajona do tego typu rzeczy. Jednakże, nie polecam tej książki ludziom o słabych nerwach. Nie wytrwaliby do końca. Szkoda ich czasu i żołądków, kiedy będą pochylać się nad toaletą.

Fakt, przez który nienawidzę autora. Przez niego złamałam moją żelazną zasadę o nie pisaniu fanficków do wszelkiego rodzaju historii. Czy to książek, czy opowiadań. Napisałam. I przeklinam się za to wściekle, bo teraz będą mnie nękały myśli o kolejnych.

Jest za to w tym zbiorze coś, za co autora pokochałam. Mianowicie, "Prawdziwa historia stracha na wróble". I nie przez samą treść, ale przez to gdzie ta opowieść jest osadzona. Japonia jest czymś, co niezaprzeczelnie uwielbiam i na czym się znam. Toteż dziękuję pisarzowi za chociażby te niewielkie i najprostsze słówka w tym pięknym języku i za ukazaną w opowiadaniu kulturę.

Obawiam się, że nie mogę wybrać swojej ulubionej historii z tego zbioru. Nawet pomimo tej wymienionej powyżej, jest zdecydowanie za dużo tych, które do mnie przemawiają.

Styl i język książki nie pozostawia żadnych złudzeń, że znajdziemy drugą taką. Jest oryginalny i pomimo gatunku, który prezentuje nam autor, zdecydowanie można zaliczyć go do tych, które czynią powieść lekką. Ale lekką nie pod względem przekazu, a pod względem szybkości czytania. Naprawdę, nawet nie zauważa się, kiedy docieramy do końca.

Morderców polecam wszystkim fanom horrorów i dreszczowych thrillerów. Znajdzie się też coś dla miłośników fantastyki i podróży w czasie. Ale jak mówiłam, trzeba mieć mocne nerwy, żeby w ogóle się za ten zbiór zabrać.

Stanowczo powiem: "Nie dla dzieci!"

No i...

Nie morduj, czytaj!

6/6

"Spotkałam Wilde'a tuż przed tym, kiedy pierwszy raz zamknięto go w więzieniu za..."

Dział: Książki