październik 06, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: kryminał

niedziela, 25 marzec 2018 16:58

Strzały nad jeziorem

„Tęsknimy za uczuciem całkowicie nieświadomym naszych wad. Niebiosa dały nam je w bezwarunkowym psim przywiązaniu”- pisał George Eliot, można jednak pokusić się o pytanie, czy psy kochają nas dlatego, że nie są świadome naszych wad, czy też pomimo ich istnienia. Kto jak kto, ale Gucio, kaleki pies detektywa Szymona Solańskiego, rasy kundel (choć wcale nie bury) doskonale zdaje sobie sprawę z ograniczeń swojego pana, zarówno tych umysłowych, jak i fizycznych. Wie, że choć pan nigdy nie zachowywał się całkowicie normalnie, to pieniądze odziedziczone w spadku, wcale mu w tym nie pomogły. Wręcz przeciwnie, wpadł bowiem w zakupowe szaleństwo, którego kwintesencją był zakup audi TT, w którym Gucio wstydzi się nawet pokazać.

Nic zatem dziwnego, że Gucio bez żalu przyjmuje fakt, że po wypadku samochodowym, ten śmieszny pojazd, nazywany przez psiaka „ryżą zdzirą”, jest do kasacji. Wolałby jednak zapewne nie uczestniczyć w samym wypadku, bowiem zderzenie z rozpędzoną ciężarówką do najprzyjemniejszych nie należy. Szczególnie, że kierowca ciężarówki najwyraźniej specjalnie spowodował wypadek, uciekając następnie z miejsca przestępstwa. Kto jednak mógł chcieć śmierci Szymona i kto wiedział, że wyruszył on w drogę na ratunek Róży Kwiatkowskiej, dziennikarki o otwartym umyśle, sporej nadwadze i ciętym języku. Przebywająca na wczasach odchudzających w Barlinku kobieta wpakowała się bowiem w poważne tarapaty, a wszystkie (tak naprawdę nieliczne) dowody wskazują na to, iż była ona sprawczynią morderstwa. Ofiarą jest Andrzej Siudek, sławny profesor uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, który przybył do miasteczka, by wydobyć z Jeziora Barlineckiego szkielet prehistorycznego nosorożca.

Sęk w tym, że Róża – poza samym faktem przypadkowego odnalezienia tego szkieletu – ma z zabójstwem niewiele wspólnego, a przynajmniej gorąco zaprzecza, jakoby dopuściła się tej zbrodni. Stróże prawa o wątpliwej inteligencji jednak nie odpuszczają, a w efekcie ich działań Róża ląduje w areszcie. Tylko Szymon może jej pomóc, zarówno finansowo – wpłacając kaucję, jak i rozwiązując sprawę morderstwa oraz oczyszczając ją z zarzutów. Niestety w pakiecie z detektywem, w życiu Róży pojawia się też wykształcona i chuda piękność, w osobie pani mecenas Potomek-Chojarskiej, która ma na Solańskiego wyraźną ochotę.

Jak potoczy się ta wielowątkowa historia? Czy Szymon zdoła odkryć tożsamość mordercy? Czy Róża w nowym fit wydaniu zdobędzie jego serce? Jakim człowiekiem był naprawdę Siudek i kto próbował pozbyć się Solańskiego? Na te wszystkie pytania odpowiedzi możemy szukać w porywającej i przezabawnej komedii kryminalnej, autorstwa Marty Matyszczak.

„Strzały nad jeziorem” to kolejna już powieść z serii „Kryminał pod psem”, której każda kolejna pozycja dostarcza sporej porcji dobrej literatury, dobrej zabawy i jest gwarancją natychmiastowej poprawy humoru. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego książka, to najlepszy przykład mistrzostwa, jakie osiągnęła Matyszczak w posługiwaniu się piórem, a także kreowaniu swoich postaci. Pod pozorem lekkiego kryminału, autorka portretuje polskie przywary, typową małomiasteczkowa mentalność, odsłaniając przed nami mroczne sekrety ludzi, którzy dotąd – wzorem Dulskiej – chowali swoje przysłowiowe trupy w szafach. Kolorytu całej opowieści dodaje fakt, iż jednym z narratorów jest nikt inny, jak tylko Gucio, kochany psiak, który lubuje się w wymierzaniu wymyślnych kar, polegających między innymi na obsikiwaniu markowych butów. Zabawne dialogi, spora doza dystansu do siebie i do świata powoduje, że od pierwszych stron, pomimo będących naszym udziałem nie zawsze przyjemnych wydarzeń, pękamy ze śmiechu i narażamy siebie na poważne zagrożenie życia. Nie mówiąc już o tym, że – w strachu przed Gośką Wroną, zwariowaną znajomą Róży, poważnie zastanawiamy się nad rezygnacją ze spożywania mięsa, weryfikacji swojego zakupowego koszyka i zamieszkaniem w chatce zbudowanej z materiałów z recyklingu.

Dział: Książki
sobota, 17 marzec 2018 21:18

Wind River. Na przeklętej ziemi

„Statystyki zaginionych prowadzi się dla każdej grupy demograficznej. Wyjątek stanowią indiańskie kobiety. Nikt nie wie, ile z nich jest zaginionych” – ta zaskakująca informacja rodzi pytania o przyczyny takiego stanu rzeczy. Czy dzieje się tak dlatego, że te kobiety są traktowane jako inne, gorsze? Czy też wśród Indian panuje zmowa milczenia? A może wypchnięci poza nawias społeczeństwa, zamknięci w rezerwatach Indianie nie wierzą, że biały człowiek jest w stanie im pomóc, że chodzi mu o sprawiedliwość i uchwycenie sprawców? Pewne jest, że władze stanowe nie prowadzą takiej sprawozdawczości, jakby rezerwaty, w tym rezerwat Wind River, położony w centralnym regionie stanu Wyoming, będący domem dwu plemion: Północnych Arapahów i Wschodnich Szoszonów, nikogo nie obchodziły.

Życie w rezerwacie nie należy do łatwych, zaś panujące tam warunki klimatyczne czynią je jeszcze trudniejszym. Właśnie tam, w tym zapomnianym przez Boga i ludzi rejonie, Taylor Sheridan umieścił akcję swojego filmu, pt. „Wind River. Na przeklętej ziemi”. Debiutujący na wielkim ekranie w charakterze reżysera Sheridan, trwale zapisał się tą produkcją w świadomości widza, który uzna artyzm filmu, doceni siłę wyrazu minimalizmu, a także wciągającą fabułę i sam sposób przedstawienia poruszanego problemu. Ośnieżone szczyty gór są dodatkowym bonusem, bowiem zdjęcia krajobrazów budzą zachwyt, mimo iż naznaczony jest on tragedią, jaka rozegrała się w Wind River.

To właśnie tam, podczas rutynowego obchodu terenu, tropiciel dzikich zwierząt Cory Lambert (w tej roli znakomity Jeremy Renner), odnajduje przysypane śniegiem ciało młodej Indianki, córki swojego przyjaciela. Kobieta zmarła z wychłodzenia, ale wcześniej została brutalnie zgwałcona, przebyła też wiele mil biegnąc po śniegu i to bez obuwia. Śledztwo w tej sprawie prowadzi FBI, choć o podejściu do tego morderstwa świadczy osoba funkcjonariuszki – na pustkowie zostaje wysłana młoda, nieskażona jeszcze systemem agentka, Jane Banner (w tej roli znana m.in. z filmu „Avengers: Czas Ultrona” Elizabeth Olsen). Specyfika rezerwatu, brak doświadczenia w pracy w tak trudnych warunkach sprawiają, że kobieta zmuszona jest poprosić o pomoc Cory'ego. Wspólnie ruszają tropem zbrodni, choć nie będzie łatwo dociec prawdy. Cory dąży jednak niestrudzenie do rozwiązania zagadki, bowiem śmierć dziewczyny budzi w nim wspomnienia rodzinnej tragedii, jaka dotknęła go w przeszłości. Wraz ze śledztwem wracają nie tylko bolesne wydarzenia, zwiększa się też motywacja, by odnaleźć zabójcę, a także wymierzyć sprawiedliwość...

Mimo iż fabuła krąży wokół samego morderstwa i wąskiego grona bohaterów, to ta prostota robi niezwykłe wrażenie. Choć obraz można zakwalifikować jako kryminał, to – z uwagi na zaangażowanie emocjonalne, skomplikowane doświadczenia życiowe bohatera, a także fakt, iż przedstawione w filmie wydarzenia miały miejsce, wymyka się on schematom. Staje się swego rodzaju dokumentem, filmem obyczajowym, pomnikiem wzniesionym z bólu po stracie dziecka i niesprawiedliwości, którą było wyrzucenie indiańskich kobiet poza nawias. Znamienne jest to, iż prostota fabuły przekłada się również na minimalistyczne dialogi – prawdziwe wrażenie robi to, co dzieje się pomiędzy słowami, a także niezwykła muzyka, która wprowadza napięcie, równocześnie pozwalając skoncentrować się na akcji.

Mocną stroną tej produkcji – poza fabułą i znakomitymi ujęciami – jest gra aktorska. Surowy, wycofany Lambert o smutnej duszy, doskonale sprawdza się w roli samotnego wilka, myśliwego, który wciąż zmaga się z demonami przeszłości. Również wybór Elizabeth Olsen, o anielskiej urodzie i naiwności w oczach sprawia, że grana przez nią postać niedoświadczonej agentki Banner, która wciąż nie może pogodzić się z okrucieństwem tego świata i której doświadczenie nie odebrało jeszcze umiejętności okazywania emocji, wypada tak autentycznie.

Tym samym film „Wind River. Na przeklętej ziemi”, można uznać za obraz wyjątkowy, który w pełni zasługuje na pochwały, jakie odbiera. Odarty z efektów specjalnych, czy szybkich zwrotów akcji, obraz broni się doskonale, zarówno swoją głębią, jak i mistrzowską jego realizacją. Pozostaje życzyć sobie więcej takich filmów, które długo pozostają w pamięci widza, wywołując niesłabnące emocje.

Dział: Filmy
niedziela, 11 marzec 2018 22:22

Dziewczyna z kabiny nr 10

„Widzimy ludzi i rzeczy nie takimi, jakimi są, ale takimi, jakimi my jesteśmy” – te słowa Anthonego de Mello wydają się doskonale oddawać rzeczywistość wykreowaną przez Ruth Ware. Czy rzeczywiście pewne wydarzenia miały miejsce, czy stanowiły tylko projekcję chorego, wylęknionego umysłu bohaterki? Czy zasłyszany krzyk był tylko wspomnieniem, senną marą czy rzeczywistością? Czy plusk ciała uderzanego o wodę to tak naprawdę fale rozbijające się o burtę? Czy krew na balustradzie, to tylko optyczne złudzenie?

Na te pytania odpowiedzi poszukuje Lo Blacklock, dziennikarka zatrudniona w podróżniczym czasopiśmie „Velocity”. W wyniku splotu różnych okoliczności, dostaje ona szansę zastąpienia przełożonej, podczas rejsu luksusowym, norweskim statkiem wycieczkowym Aurora Borealis. Jedna z nielicznych przepustek prasowych, jakie otrzymała, to dla kobiety szansa, by wreszcie wybić się ponad przeciętność, by wreszcie pisać swoje teksty z podróży, zamiast ograniczać się w pracy do wykonywania rutynowych i mało kreatywnych czynności. Pech chce, że przed wyruszeniem na wyprawę życia Lo przeżywa włamanie do mieszkania, w wyniku którego zupełnie traci poczucie bezpieczeństwa, wracają ataki paniki, z których się w przeszłości leczyła, zaczyna cierpieć też na bezsenność.

W obliczu fatalnego samopoczucia Jo mogłoby się wydawać, że butikowy statek, udający się w swój dziewiczy rejs po norweskich fiordach, będzie stanowił odskocznie od rzeczywistości i od wspomnień o włamaniu. Tyle tylko, że pełen przepychu świat w jaki wkracza wcale nie koi jej lęków. Co więcej, podczas pierwszej nocy w podróży Jo słyszy krzyk dobiegający z apartamentu obok, a następnie odgłos rozpryskującej się wody. Widzi też krew, która kilka minut później – po zgłoszeniu niepokojących wydarzeń personelowi – znika. Co więcej, na pokładzie statku nie brakuje żadnego pasażera, nikt inny nie może potwierdzić tego, że słyszał jakiekolwiek hałasy dobiegające z kabiny numer 10. Czy zatem wszystko było wytworem wyobraźni Jo? Czy wspomnienia z włamania, w połączeniu z alkoholem i antydepresantami, które kobieta zażywa, mogły wywołać taką jej reakcję? W jaki sposób szukać mordercy, skoro najwyraźniej morderstwo było złudzeniem?

Przekonamy się o tym w mrocznej, klaustrofobicznej wręcz książce pt. „Dziewczyna z kabiny Nr 10”. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka powieść to porywająca przygoda, która już od pierwszych stron wzbudza w nas niepokój. Konstrukcja książki – kolejne części przerywane wpisami ze stron internetowych i forum, dotyczącymi zaginionej Jo – pozwalają spodziewać się najgorszego i przygotowują nas na przewidywalny rozwój wypadków. Nic bardziej mylnego, bowiem szybko okazuje się, że Ware zwodzi czytelnika, że igra z nim i wciąga go w skomplikowaną grę, której reguł odbiorca powieści nie zna. Intrygujące zakończenie i szereg związanych z nim niedopowiedzeń, tylko pobudzają wyobraźnię i sprawiają, że książka zapada w pamięć, zaś czytelnik zyskuje pewność, że po każdą kolejną książkę autorki sięgnie bez wahania.

Dział: Książki
piątek, 09 marzec 2018 11:00

Pocałunek stali

“Pocałunek stali” to dwunasty tom serii “Lincoln Rhyme”, w której to głównym bohaterem jest piekielnie inteligentny ekspert kryminalistyki, będący tetraplegikiem. Zostaje zaangażowany w kolejną sprawę kryminalną, mimo że chwilę wcześniej zakończył kooperację z miejscową policją. Tym razem na celowniku znajduje się przebiegły przestępca, który narzędziami zbrodni czyni zwykłe przedmioty codziennego użytku, takie jak kuchenka mikrofalowa. Zespół Rhyme’a musi złapać mordercę jak najszybciej, ponieważ od tego momentu żaden posiadacz nowoczesnych urządzeń nie jest bezpieczny...

Jeffrey Deaver stworzył fenomenalną powieść, którą czyta się z ogromnym zainteresowaniem od pierwszej, aż do ostatniej strony. O jego kunszcie świadczy fakt, iż każdy tom serii można czytać niezależnie od pozostałych. To ogromna zaleta dłuższych cykli. Czytelnik nie musi znać treści poprzednich tomów, by delektować się lekturą “Pocałunku stali”.

Pierwsze, co rzuca się w oczy po rozpoczęciu powieści, to świetna orientacja autora w dziedzinie kryminologii i kryminalistyki. Niestety pisarze często nie dbają o porządny research, co skutkuje później licznymi błędami w tym temacie. Jeffrey Deaver zadbał o każdy szczegół w swojej historii, dzięki czemu całość aż emanuje perfekcjonizmem. Czytać coś tak dopracowanego to czysta przyjemność.

Czytelnik ma tu do czynienia z całą plejadą fascynujących bohaterów. Każdy z nich jest inny, lecz trzeba przyznać, że prawdziwą gwiazdą jest Lincoln Rhyme. Genialna postać, która pomimo paskudnego wypadku, nie łamie się i nie daje za wygraną. Nie jest on jednak niczym heros z epickich opowiadań - przeżywa chwile zwątpienia i to czyni go tak ludzkim.

Jeffrey Deaver to świetny pisarz, który nie zapomniał o humorze i dynamicznych dialogach. Są one niezwykle naturalne, pozbawione patosu. Brak tu też przydługich monologów, które zwykle nieprzyjemnie spowalniają akcję. Żarty na wysokim poziomie pozostawią niezwykle miłe wspomnienia.

Jedyne, czego zabrakło, to zwroty akcji. Dość szybko dowiadujemy się, kim jest morderca i w dużej mierze poznajemy jego pobudki. Brak tu elementu, który wgniótłby czytelnika w fotel i pozostawił mętlik w głowie. Zakończenie na podobnym poziomie, co cała powieść, choć zdecydowanie brak tu punktu kulminacyjnego.

Mimo wszystko “Pocałunek stali” to świetny kryminał, któremu zdecydowanie warto poświęcić swój cenny czas. To jedna z tych książek, podczas czytania których czytelnik czuje się szanowany i wręcz rozpieszczany przez autora. Pozostaje mieć nadzieję, iż kolejne tomy tej serii prezentować będą podobny poziom.

Dział: Książki
środa, 07 marzec 2018 23:35

Stało się

„Gdzie i kiedy - kto to wie? Ale stało się.” – ten tekst piosenki przychodzi mi na myśl, po przeczytaniu książki Magdy Kuydowicz. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka powieść pt. „Stało się”, określana szumnym mianem komedii kryminalnej, porównywana jest do twórczości Joanny Chmielewskiej. Porównanie jest o tyle nieudane, że autorka – choć ma ku temu zadatki – daleka jest od mistrzostwa przywołanej pisarki, zaś samej książce daleko do lekkości, a jednocześnie dużej dozy ironii i wdzięcznych bohaterów, do których czytelnik czuje się przywiązany.

Początek jest obiecujący - w niewyjaśnionych okolicznościach ginie Zbyszek, kochanek dokumentalistki, Matyldy Kwiatek. Co więcej, jego pazerna żona domaga się od Matyldy zwrotu tajemniczej teczki, a także kluczy od domku letniskowego, który rzekomo, zgodnie z testamentem, ma być własnością dziennikarki. Problem w tym, że to dopiero początek dramatu kobiety, bowiem okazuje się, że nic nie jest takie, jakie się wydaje. Kochanek, który już za życia był despotyczny, kapryśny i wymagający, po rzekomej śmierci stwarza jeszcze większe kłopoty. Wokół osoby Matyldy zaczynają dziać się różne rzeczy, a ona sama ma podstawy do tego, by bać się o swoje życie.

Wyjazd na odchudzające wczasy, do nadmorskiej miejscowości, jest tylko przykrywką dla prowadzonego przez Matyldę śledztwa. Towarzyszy jej – choć incognito – porucznik Ryszard Kudełka, osobliwy mężczyzna o wątpliwym wdzięku i uroku, za to reprezentujący ludzką twarz policji. Okazuje się, że zgubione podczas zajęć kilogramy są niczym, wobec ryzyka pobytu w Osie, bowiem Zbyszek jest dopiero pierwszą ofiarą, z którą Matylda miała do czynienia. Co więcej, tak naprawdę nie wiadomo, czy rzeczywiście jest ofiarą, bowiem szczątki pogorzelca, który spłonął w samochodzie Zbyszka, wskazują na coś zupełnie innego. Trup zaczyna słać się gęsto – ginie niejaka Marianna, której zwłoki znajduje Matylda na plaży, z pobliskiej latarni wypada również jej pracownik, którego widziano kłócącego się z kuracjuszami, nagle znika jeden z pracowników ośrodka, ktoś wyrywa przyjaciółce Matyldy, Natalii telefon komórkowy, zaś sama bohaterka cudem tylko wyrywa się ze szponów śmierci na skutek wstrząsu anafilaktycznego, po nieświadomym zjedzeniu wykluczonych dla niej składników. Okazuje się ponadto, że wszystkie te wydarzenia łączą się ze sobą, również ich bohaterowie są ze sobą w różny sposób powiązani.

Jak zakończy się ta powieść? Co wspólnego z tymi wydarzeniami ma pewien działacz społeczny, pracujący na rzecz bezdomnych? Jak duże są kłopoty szefa Matyldy, który okazuje się być również w pewien sposób powiązany ze sprawą i czy rzeczywiście wszystko sprowadza się do finansowych machlojek i działań pewnej fundacji? A może sprawa ma drugie dno i związana jest z zupełnie innym, niż fundusze dla bezdomnych, tematem? Na te pytania usiłuje odpowiedzieć Magda Kuydowicz, choć uzyskanie konkretnych informacji może być trudne. Obiecującej fabule towarzyszy bowiem zupełny chaos, który panuje na łamach książki, trudno jest zatem wciągnąć się w akcję i dać się jej porwać. Autorka postawiła na wiele wątków, podjęła również ryzyko wprowadzenia wielu bohaterów, których nie do końca udało się utrzymać w ryzach. W konsekwencji, obecne podczas bieżących wydarzeń postacie nierzadko nie odgrywają żadnej roli, co więcej – wydają się przeszkadzać w odbiorze książki. Brak jest też logicznych ciągów rozpoczętych historii, również same postacie wymagają dopracowania po to, by stały się nam bliższe, byśmy mogli osadzić je w miejscu i czasie. Obecny w powieści humor, podszyty sporą dozą autoironii, zdecydowanie podnosi jej walory, szkoda tylko, że ogranicza się do osoby samej Matyldy. Tym samym powieść, choć dysponującą niemałym potencjałem, trudno zaliczyć do najbardziej udanych, może jednak stać się początkiem naprawdę obiecującej kariery. Mimo tego, z chęcią przeczytałabym kolejne książki autorki, z osobą Matyldy w tle, choć wymagać one będą lepszej konstrukcji i dopracowania fabuły. A wówczas, kto wie, może porównanie do Chmielewskiej okaże się prorocze...

Dział: Książki
środa, 07 marzec 2018 09:25

Demon Luster

Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać powieść Martyny Raduchowskiej „Szamanka od umarlaków”, która okazała się bardzo przyjemnym i sprawnie napisanym urban fantasy, ale jednocześnie wydawała się zaledwie spokojnym wstępem do większego cyklu. Kontynuacja – „Demon luster” – pozwoli sprawdzić, czy rytm pierwszego tomu miał na celu uśpienie czytelnika, czy to cecha charakterystyczna powieści Raduchowskiej.

Na pierwszy rzut oka uwagę przykuwa okładka, utrzymana w podobnej stylistyce co oprawa graficzna pierwszej części, a jednocześnie unikająca powtarzalności. O ile „Szamanka od umarlaków” była zielona, to „Demon luster” razi agresywną czerwienią. Ciekawe, na ile kolor okładki jest związany z dynamiką przedstawionych w utworze wydarzeń...

Na samym początku powieści znów spotykamy znaną z pierwszej części Idę Brzezińską, szamankę od umarlaków, czyli „kogoś między medium a banshee” odpowiedzialną za duszę osoby, której śmierć przepowie. Ida zdążyła się pogodzić ze swoją rolą i z faktem, że przyjdzie jej się parać magią zamiast studiować wymarzoną psychologię. Po zdarzeniach z poprzedniego tomu, częściowo nie z własnej woli bohaterka, dołącza do zespołu Wydziału Opętań i Nawiedzeń, w skrócie WON, gdzie poznaje całą galerię specyficznych umagicznionych agentów, w tym obdarzonego skomplikowaną przeszłością łowcę demonów Kruchego, wiedźmę Rudą oraz właścicielkę jeziora i poniekąd alternatywnego wymiaru, Kornelię. Wspólnie z nowymi kolegami z pracy oraz niezastąpioną Teklą, Idzie przyjdzie rozwiązać sprawę Kusiciela zwanego Demonem Luster – potężnej istoty opętującej i mordującej kobiety o określonym wyglądzie. Magiczne śledztwo wykazuje, że sprawa jest nie tylko skomplikowana, ale i wyjątkowo niebezpieczna – jednak skoro już Ida postanowiła pomóc, nie zamierza się wycofywać.

Przy pierwszym tomie zdarzało mi się narzekać na brak dynamiki i ciągnącą się akcję. Z perspektywy „Demona luster” mogę z całą pewnością przyznać, że poprawiło się. I to bardzo. Można odnieść wrażenie, że cała „Szamanka od umarlaków” była zaledwie długą ekspozycją, a od „Demona luster” zaczyna się akcja właściwa. Drugi tom cyklu to pełnokrwisty kryminał urban fantasy z masą barwnych charakterów, wydarzeń i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Chociaż cały czas coś się dzieje i nie sposób się nudzić, nie cierpią na tym bohaterowie – Raduchowska sprawnie wplata w fabułę osobowość i historie postaci drugoplanowych, tak że czytelnik dostaje o nich naprawdę dużo informacji, a jednocześnie nie traci z oczu głównego wątku: polowania na Kusiciela. Także Ida rozwija się jako bohaterka – nie jest już tą sfrustrowaną i przytłoczoną swoją nową rolą młodą dziewczyną. Bycie szamanką nadal nie wzbudza w niej entuzjazmu, ale stara się pokojowo koegzystować z magią, rozwija także empatię wobec otaczających ją osób i żywo interesuje się ich losami. Postać Brzezińskiej to przykład bohaterki w bardzo sympatyczny sposób dorastającej na kartach cyklu.
Uwagę zwraca też, co podkreślałam przy poprzedniej części, język powieści. „Demon luster” został napisany prosto i przystępnie, a jednocześnie nie prostackim językiem. Raduchowska przykłada wielką wagę do stylu, umie samym doborem słów wzbudzić śmiech lub strach, kreśli niezwykle sugestywne obrazy w partiach snów Idy. Ci spośród czytelników, których interesują nie tylko wydarzenia czy bohaterowie, ale też język powieści, powinni czuć się usatysfakcjonowani.

„Szamanka od umarlaków” Raduchowskiej była tekstem dobrym – „Demon luster” jest za to bardzo dobry. To naprawdę przyjemne i świetnie napisane urban fantasy. Polecam nie tylko miłośnikom gatunku.

Dział: Książki
czwartek, 01 marzec 2018 12:54

Ach śpij kochanie

“Ach śpij kochanie” to polski kryminał inspirowany autentyczną historią. Jego akcja toczy się w Krakowie w 1955 r. Młody śledczy Karski postanawia wyjaśnić sprawę seryjnego mordercy, który na przestrzeni lat zamordował strzałem w głowę 67 osób. Problem polega jednakowoż na tym, że przecież w socjalistycznej Polsce seryjnych morderców nie ma. Z tego właśnie powodu Karski zmaga się nie tylko z samym mordercą i tym, by udowodnić mu winę, ale także kolegami z pracy, prokuraturą i SB. Powoli odkrywa, że nic nie jest takie, jak się pierwotnie zdawało, zaś w historię zbrodni uwikłani są ludzie, po których relacji z mordercą wcale by się nie spodziewał.

Film w reżyserii Krzysztofa Lana ma obsadę wręcz fenomenalną. W roli Karskiego Tomasz Schuchardt, który wycisnął swą postać do ostatniej emocji. Jego Karski, to milicjant prawy, gotowy do poświęceń dla sprawy, ale jednocześnie nie wpadający w nurt bohatera romantycznego - cierpiącego za miliony, co nie da się ukryć jest częstą bolączką w polskich filmach. W roli Mazurkiewcza - mordercy - Andrzej Chyra. Tu również nie ma zaskoczenia. Andrzej Chyra jak zwykle bezbłędny. Sposób w jaki przedstawił postać z jednej strony budzi do niej uzasadniony wstręt, z drugiej drga w człowieku nuta, że skoro mu pozwolili, to wykorzystywał sytuację. Ciężko sobie wręcz wyobrazić, że jakikolwiek polski aktor mógł tą rolę zagrać lepiej.
W rolach drugoplanowych także wielkie polskie nazwiska - Bogusław Linda (z jego nieśmiertelną manierą pod tytułem “co ty wiesz o zabijaniu?”), Andrzej Grabowski - genialnie odtwarzający rolę prokuratora, co dla tych wszystkich kojarzących go jedynie z rolą Ferdka może być nie lada zaskoczeniem, Arkadiusz Jakubik - jak zwykle fenomenalny, jego Pajek - milicjant - pijaczyna, nie budzi odrazy, a raczej litość, że obcując z ludzką patologią, nawet najlepszy człowiek może się stoczyć.

W epizodach zobaczymy Katarzynę Figurę, Izabelę Kunę, Tomasza Schimscheinera, Krzysztofa Globisza oraz Jerzego Trelę.

Słabym punktem niestety są postaci kobiece. Z przykrością stwierdzam, iż ani Katarzyna Warnke, ani tym bardziej Karolina Gruszka nie podołały swym postaciom. A szkoda, bo jak to często bywa, kwestie damsko - męskie wcale nie są bez znaczenia dla całości tej historii. Obie panie są w swych rolach bardzo nijakie, wręcz irytujące. Katarzyna Figura pojawiająca się na ekranie może przez 3 minuty zaćmiewa je całkowicie.

Historia inspirowana prawdą powinna porywać, tego spodziewałam się po kinowym trailerze. Niestety tak nie jest. Pomimo niezaprzeczalnie świetnej gry aktorskiej panów Schuchardta i Chyry, film jest przewidywalny. Komuś, kto ogląda dużo kryminałów, podrzucane od pierwszych minut wskazówki wręcz psują zabawę. Bo co to za frajda już po dziesięciu minutach wiedzieć, kto kryje tego złego. I nie chodzi tu wcale o konstrukcję, że od razu wiadomo, że zabija Mazurkiewicz, historia dotyczy nie poszukiwania zabójcy, ale zdobywania dowodów, by zbrodnie mu udowodnić. Scenarzysta jednak spłycił całą opowieść bazując na utartych schematach spisków esbecko - prokuratorskich. Można to było przedstawić subtelniej, pokusić się o pewną grę intelektualną z oglądającym, a nie wyłożyć wręcz na tacy i to zaraz na początku.

Osobną kwestią jest muzyka. Męczy, irytuje, odciąga uwagę od filmu zamiast stanowić jego dopełnienie. Kilka razy zdarzyło mi się, że zamiast skupiać się na wydarzeniach na ekranie łapałam się na tym, że czekam kiedy muzykę zastąpią dialogi. Michał Lorenz wprawdzie ciekawie pisze o procesie tworzenia w załączonej do płyty książce, z mojej jednak perspektywy lepiej się o tej muzyce czyta, niż jej słucha. Rzewne, momentami wręcz żałobne nuty nie pasują nawet do tej - skądinąd mrocznej - opowieści.

Plusem z kolei są kostiumy. Tu ukłon ogromny dla Elżbiety Radke oraz scenograf Ewy Skoczkowskiej, dokonały one bowiem bardzo ciekawego i ostatecznie udanego zabiegu wrzucenia w szarą rzeczywistość socrealistycznej Polski kolorowych punktów, takich jak np. fioletowy płaszcz Mazurkiewicza. Ten zabieg zwraca uwagę. Myślę, że w tej kategorii jakaś filmowa nagroda nie byłaby wcale przesadą.

Ogólnie wrażenia mam mieszane. Film nie jest zły, nie jest nawet kiepski, ale po tym co obiecano w trailerze rozczarowuje. Całość pozostawia niedosyt, poczucie, że można było tę historię opowiedzieć lepiej, że widz został potraktowany trochę jak dziecko, któremu trzeba wyłożyć przysłowiową “kawę na ławę”, bo inaczej nie zrozumie. Niestety ciągle jeszcze brakuje naszym twórcom tej hollywoodzkiej umiejętności przekładania prawdziwych zdarzeń na ekran. A szkoda, bo Polska naprawdę fantastycznymi historiami stoi.

Dział: Filmy
czwartek, 22 luty 2018 12:05

Wilcze kobiety

Komisarze: Daniel Laszczak i Roman Then prowadzą sprawę przeciwko Adrianowi Sieradzkiemu, trzęsącemu lokalnym półświatkiem. Jak bywa w przypadkach ustawionych osób, brakuje im solidnych dowodów i pewności, że ci, którzy obiecali zeznawać, rzeczywiście to zrobią. Niespodziewanie na progu komisariatu staje Unisława Sarat, była kochanka Pastora, zdecydowana dorzucić brakujące zeznania. Jednak... ktoś nieustannie podąża tropem kobiety, a ona sama po kilku dniach znika. Policja z kolei odnajduje zmasakrowane zwłoki młodszego z Sieradzkich- Artura, na czas pobytu brata w więzieniu trzymającego pieczę nad jego interesem. Wszystkie tropy prowadzą do Uny, jako tej, która miała wiele powodów, aby zemścić się na owej rodzinie...

Gdzie zaczyna się prawda, a kończy kłamstwo? I czy Unisława naprawdę jest ofiarą? A może tylko chce odciągnąć od siebie uwagę śledczych... ?

Należało od razu przywołać maskę, za którą Una przez tyle lat się chroniła. Tępa, bezmyślna, pusta. Una wiedziała, że ludzie tak o niej myślą, i cieszyła się z tego. Oznaczało, że dobrze grała swoją rolę. Nie okazuj, że cię zraniono, że czujesz się upokorzona. Nie zdradź się z bólem, rozpaczą, a nawet rozbawieniem. Wtedy cię nie dosięgną.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest magnetyczna okładka. Chyba nic bardziej nie przyciąga wzroku niż połączenie zimowego krajobrazu, pięknej kobiety oraz równie majestatycznego stworzenia- wilka. Do tego dodajmy tylko intrygujący tytuł i już mamy połowę sukcesu. A czy pod tym pięknym frontem kryła się równie dobra treść? Owszem.

Kiedy rozpoczęłam swoją przygodę z lekturą, lekko obawiałam się, że zdecydowałam się na coś, co nie należy do kręgu moich zainteresowań. Po opisie można wywnioskować, iż to historia krążąca wokół gangsterów, narkotyków, prostytucji, etc. I owszem, po części tak jest, jednak owa tematyka nie zdominowała fabuły. Ważniejszym stało się rozwiązanie sprawy morderstwa młodszego Sieradzkiego, i -oczywiście- odnalezienia Uny. Całej i zdrowej. 

Ogromny plus dla pani Greń za stworzone postacie. Bohaterowie jawią nam się niczym ludzie z krwi i kości, a rozmowy prowadzone między sobą jedynie tego dowodzą. W odpowiednich sytuacjach pozwalają sobie na luźną wymianę zdań, często wywołując tym samym uśmiech na twarzy czytelnika (szczególnie, gdy riposta jest celna), w innych zaś zachowują odpowiednią powagę. Pełen profesjonalizm. Emocje są rzeczywiste, nie papierowe, dzięki czemu dużo łatwiej wczuć się zarówno w śledztwo, jak i inne, toczące się na kartach książki wydarzenia. 

Na nudę nie można tu narzekać; akcja toczy się wartko, a w każdym kolejnym rozdziale czeka na czytelnika nowe zaskoczenie. Tajemnice rozwiązywane są powoli, lecz systematycznie. Autorka nie nuży odbiorcy zbyt długimi opisami otoczenia czy kolejnych, wchodzących na scenę postaci. Wszystko dzieje się we własnym rytmie. Zakończenie było dla mnie ogromnym szokiem; może nie tyle sam finał, co raczej... rodzaj relacji, jaka połączyła ostatecznie braci. Jako że Wilcze kobiety to już czwarty tom cyklu, można by się obawiać, że ciężko będzie wbić się w całą, toczoną już wcześniej opowieść. Nic bardziej mylnego- odnoszę wrażenie, że książki można czytać bez połączenia "tom po tomie", a mimo to żadna równowaga nie zostanie zachwiana. I ostatecznie uzyskujemy odpowiedź, dlaczego pani Greń wybrała akurat taki tytuł dla kolejnej części- wilcze kobiety. Kobiety, które walczą o swoje dobro. Które chronią "młode" przed brutalnym światem. Kobiety, które poświęcają się w całości.

Teraz już wiem, że warto sięgnąć po poprzednie części Wiślańskiego cyklu, i z pewnością to zrobię. Hanna Greń udowodniła, że o "męskich sprawach" kobieta może pisać równie dobrze, o ile nie lepiej. A lepszej zachęty nie trzeba, prawda?

Dział: Książki
niedziela, 18 luty 2018 18:22

Już jesteś martwa

„Ta kobieta – Jessica Lane – nie powinna była przeżyć. W wypadku zginęło jedenaście osób. Lane nie tylko przeżyła, ale i uciekła. I wciąż ucieka”.

Magiczny lot balonem nad Parkiem Narodowym Northumberland o wschodzie słońca zakłóca niepokojące wydarzenie w dole. Kobieta ginie na oczach pasażerów balonu. Morderca wie, że był obserwowany i nie może pozwolić, by odlecieli. Zabity zostaje również pilot, jedyna osoba umiejąca zapanować nad balonem. Spanikowani pasażerowie robią co w ich mocy, by przeżyć, jednak wypadek jest nieunikniony. Giną jeden po drugim, a ścigający ich morderca upewnia się, czy aby na pewno nikt nie przeżył. Tylko ona jedna wyszła cało z wypadku, Jessica Lane. A on wie, że przetrwała. Wie, że musi ją doścignąć. Zaczyna się więc walka z czasem.

Fabuła książki jest nietypowa, przez co bardziej zajmująca. Główna bohaterka jest ścigana przez mordercę, którego tożsamość znamy już od pierwszych stron. Nie wiemy natomiast, kim jest Jessica Lane i dlaczego nie szuka pomocy, tylko wciąż ucieka. Nie zgłasza się na policję, bo jej nie ufa. Dlaczego? Dopiero z czasem i to bardzo powoli składamy cząstki informacji w jedną całość.
Poznajemy kilka różnych historii jednocześnie. Bieżące wydarzenia przeplatane są nowinami dotyczącymi głównej bohaterki, jej siostry i ich tajemniczej przeszłości, a także relacjami o dziwnym i podejrzanym żółtym domu. Dowiadujemy się również bardzo interesujących rzeczy o ważniejszych bohaterach, jak morderca Patrick Faa, czy inspektor śledczy Ajax Maldonado. Ciekawostki z ich życia są zaskakujące na każdym kroku. Te zmiany perspektyw i czasu z pewnością podtrzymują napięcie.

Podczas czytania czuje się przyjemne napięcie, wyczekiwanie na kolejną porywającą wiadomość, którymi autorka nas zasypuje. Bawi się z nami, zdumiewa nas na każdym kroku, prowadzi z nami grę, w której jesteśmy z góry skazani na przegraną. Bolton tak umiejętnie podaje nam elementy kilku układanek jednocześnie, że nad głową czytelnika rośnie coraz większy znak zapytania. Uśmiech sam pojawia się na twarzy, kiedy uświadamiamy sobie, jak pisarka sobie z nas pokpiła.

„Już jesteś martwa” ma wszystko, czego czytelnik kryminałów oczekuje. Od samego początku coś się dzieje, czytelnika szokują zwroty akcji, nic nie jest takie, jakie by się wydawało na początku. Bolton serwuje nam rewelacje, które nie wyjaśniają zbyt wiele, za to często mieszają w głowie. Wodzi nas za nos od pierwszej strony, a jak bardzo, przekonacie się dopiero w końcowej części. Jak dla mnie coś wspaniałego.

Dział: Książki
środa, 14 luty 2018 13:16

Cienie

Piąta część cyklu “Komisarz Jakub Mortka” to dowód na to, że Chmielarz jak wino - im starszy, tym lepszy. I chociaż “Podpalacz” ustawił poprzeczkę moich oczekiwań bardzo wysoko, “Cienie” niczym Siergiej Bubka poszybowały jeszcze wyżej.

Zaczyna się banalnie: podwójne zabójstwo - zastrzelone matka i córka. Na miejsce przybywa Mortka, tylko po to, by dowiedzieć się, że strzały oddano z pistoletu Kochana. I od tego momentu akcja się rozkręca.

W powieści jest wszystko - morderstwa, odnajdywanie zwłok po latach, gwałty, lobbing... Zdawać by się mogło, iż autor podczas pracy “przeleciał” połowę części szczególnej (tej opisującej poszczególne przestępstwa) kodeksu karnego, łącząc wszystko w trzymającą w napięciu opowieść. Lekkość i logika z jaką Chmielarz łączy poszczególne wątki to istny majstersztyk. A dodając do tego jego rozeznanie zarówno w procedurze karnej, jak i zasadach kryminalistycznych, można już tylko bić brawo na stojąco, bo akurat merytoryczna warstwa kryminałów najczęściej kuleje. Tu jest inaczej - autor, nie prawnik - odrobił zadanie i nie tylko pisze ciekawie, ale także nie popełnia błędów przyprawiających prawniczą część czytelników o bolesne zgrzytanie zębami.

Chmielarz trzyma poziom również w odniesieniu do postaci. Dalej to osoby nieszablonowe, wzbudzające skrajne emocje, nie będące jednoznacznie dobre lub złe. Mortka dojrzewa do roli rozwodnika, powoli układa sobie życie, nie zmieniając na jotę swych przekonań co do roli policjanta w życiu społeczeństwa, a jedynie naginając je dla osiągnięcia celów społecznie istotniejszych. Obrzydzenie do Kochana wzrasta w postępie geometrycznym, choć i on potrafi zachować się jak człowiek. Na arenę wydarzeń wkracza Sucha - nowa partnerka Mortki - postać na miarę czasów i feministycznej poprawności - sprawniejsza, lepiej przygotowana do zawodu, bardziej zaciekła i do tego zakręcona na postapokaliptyczne przygotowania dziewczyna. Czytając o niej czasem ma się wrażenie, że to istna Wonderwoman Komendy Stołecznej, ale trzeba Chmielarzowi przyznać, że udało mu się nie doprowadzić do przerysowania tej postaci do stopnia ją ośmieszającego. A że kobiety jak się na coś nakręcą, to są w swych staraniach konsekwentniejsze od mężczyzn, to przecież fakt.

Czas zdarzeń powieści to okres niewiele ponad roku od historii opisanej w "Podpalaczu". Chmielarz powraca do tamtych wydarzeń, wskazuje na łączące te dwie historie elementy, zdarzenia z "Podpalacza" mają swoje konsekwencje w "Cieniach". Taka klamra spinająca cały cykl dodaje mu tylko dodatkowej atrakcyjności, pokazuje coś, co w codziennym życiu jest oczywiste - że nasze działania lub zaniechania ciągną się za nami, by uderzyć w nas konsekwencjami, czasem w najmniej spodziewanych momentach.

W “Cieniach” poszczególne wątki wyjaśniają się po kolei, na sam koniec zostawiając istną wisienkę na torcie. Zakończenie i ustalenie, kto zamordował obie kobiety z początku powieści wręcz wbiło mnie w fotel. Logika tych zdarzeń także. Tak ewidentne, a tak niespodziewane. I właśnie po tym poznaje się prawdziwych mistrzów kryminałów.

Dział: Książki