listopad 01, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: akcji

Komiksy czy ich adaptacje filmowe tudzież growe śledzę z wielkim zainteresowaniem. Nie przegapiłam ani jednej z kinowych premier ani w czasie trwania aktualnego, superbohaterskiego bumu, ani wtedy, gdy szał na herosów dopiero kiełkował. Jeszcze z dzieciństwa pamiętam śledzenie z mamą i bratem kolejnych odcinków „Spider-Mana” czy „Ligi Sprawiedliwości”; pamiętam farbę zdzieraną z superbohaterskich figurek, prowadzących zbyt intensywne pojedynki i wcielanie się w herosów. Ostatnio, poza kinem, powrót do tych czasów zapewnia mi propozycja wydawnictwa Insignis – „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela”.

Zbiór to słusznego, bo B4 (250mm×353mm), formatu, chociaż objętością na kolana nie powala. Tytułowe „1000x” nie odnosi się bowiem do liczby ilustracji, a liczby pojedynczych punktów, z których złożone są grafiki, a których połączenie jest misją użytkownika tomu. Samych rysunków zbiór zawiera dwadzieścia w tym jeden niestandardowy, bo złożony z 1700 kropek, a nie tytułowego tysiąca. Plakat ten pochwalić się może również zwiększonym formatem – B3 (353mm×500mm) – dzięki któremu punkty są równie czytelne (o tym, czy w ogóle są nieco później), co w przypadku mniejszych grafik. Zestaw superbohaterskich obrazków na pierwszy rzut oka prezentuje się jak marzenie każdego fana komiksów, ponieważ wygląda po prostu jak kolejny komiksowy zeszyt.

Nie jest to z pewnością przypadek, bowiem autor punktowych ilustracji – Thomas Pavitte – nie dość, że tworząc swoje grafiki wzorował się na najlepszych artystach Marvela, to dodatkowo sam znajduje się w gronie fanów herosów. Na ostatnich stronach dziękuje nawet swoim inspiracjom, wspominając czasy, gdy z drżeniem rąk otwierał zestawy marvelowskich kart, zastanawiając się, co tym razem dołączy do jego kolekcji. Trzeba też przyznać, że po raz kolejny udało się właścicielowi franczyz takich bohaterów, jak Kapitan Ameryka, Hulk, Deadpool, Iron Man czy Wolverine zatrudnić do rozszerzenia ilości form medialnych, w których znaleźć można ducha herosów, absolutnego specjalistę. Pavitte to bezapelacyjny ekspert w swojej dziedzinie, co zdaje się potwierdzać nieoficjalne ustanowienie przez niego rekordu stworzenia najbardziej skomplikowanego rysunku z połączonych kropek, przedstawiającego „Monę Lisę” w postaci 6239 punktów.

Trudno byłoby krytykować estetyczną warstwę ostatecznie rodzących się na oczach uczestników tej zabawy ilustracji, zwłaszcza, że kanwę dla nich stanowią dzieła takich mistrzów, jak Art Adams, Jack Kirby czy Angel Medina, jednak równie niełatwo byłoby przejść obojętnie obok wątpliwej czytelności numeracji przeznaczonych do łączenia punktów. Jest to rzecz jasna efektem dążenia do minimalizacji widoczności cyfrowej sugestii już po ukończeniu komiksowych dzieł, ale nawet moje oczy – wolne od hyperopii (dalekowzroczności) – miały problem z przyzwyczajeniem się do mikroskopijnych symboli. Albo więc jest to zabawa dla wybranych (ludzi posiadających lupy tudzież superwzrok), albo rozrywka dla tych, którym konieczność przemęczania oczu nie przeszkadza.

Istnieje jednak godna zapłata za nieco dyskomfortu. I nie mam na myśli wyłącznie satysfakcji (choć i ona towarzyszy przyglądaniu się ukończonym dziełom). Dzięki zastosowaniu wysokiej jakości papieru (niestety, nie znalazłam informacji dotyczących gramatury) łączenie punktów jest możliwe nawet przy wykorzystaniu wyjątkowo intensywnych markerów – nic nie przebija przez kartki, ani nie rozpływa się na arkuszu. Ponadto autorzy wydania zadbali o to, by strony można było łatwo wydzierać z zeszytu – za sprawą specjalnych perforowań. Dzięki temu można nie tylko obdarzać nimi znajomych, ale też po prostu wieszać je na ścianie. Warto wspomnieć także, że przy takim rozwiązaniu przestają być problemem zbyt małe marginesy, jak przy grzbietach niektórych zbiorów, które uniemożliwiają czasami precyzyjne wykończenie danego rysunku.

No dobrze, ale czy to w ogóle sprawia frajdę? Oczywiście, o ile jesteście lubiącymi dłubać w drobiazgach perfekcjonistami z wolną godziną lub dwiema (w zależności od ilustracji). Kiedy już przysiądzie się do grafiki, warto rozprawić się z nią do końca, bez dzielenia sobie działania na partie – w innym przypadku łatwo wypaść z rytmu i trochę się pogubić. Jeżeli jednak zdarzy się komuś pomylić kilka punkcików, nie ma dramatu. W natłoku innych kropek kilka błędów niemal nie daje się wykryć. A to ważne, bo po ukończeniu pierwszego dzieła, motywacją dla brania się za kolejne, jest przede wszystkim estetyczna wartość (o ile się człowiek postara) otrzymanej ilustracji. Co jak co, ale kiedy nawet spod ręki tak niewprawnego „rysownika” jak ja wychodzi Groot, w którym i ja rozpoznaję Groota, to jest w tym coś magicznego. Świetnie, że nawet pozbawieni talentu plastycznego fani komiksów, mają szansę choć przez chwilę poczuć się współtwórcami niezwykłego świata superbohaterów (lub innego, bo poza „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela” wydawnictwo Insignis oferuje jeszcze wiele innych możliwości).

Dział: Książki
sobota, 11 marzec 2017 22:20

Biblioteka dusz

„Biblioteka dusz” to trzeci i ostatni tom serii o osobliwych dzieciach Pani Peregrine. Pierwszy tom zyskał ogromną popularność i zapowiadał fantastyczną serię książek dla młodzieży. Drugi niestety ostudził trochę ten zapał, natomiast trzeci był chyba najmniej interesujący ze wszystkich.

Po wydarzeniach drugiego tomu serii, Jacob i Emma nadal walczą z upiorami i głucholcami, próbując odnaleźć zaginioną Panią Peregrine oraz pozostałe ymbrynki. Dodatkowo, pozostałe osobliwe dzieci zostają porwane przez upiory. Na fali wielu przypadkowych zdarzeń, Emma i Jacob trafiają do Diabelskiego Poletka – pętli osobliwców-wyrzutków, zbrodniarzy różnej maści i uzależnionej od ambrozji biedoty. Zmagając się z wieloma przeciwnościami losu trafiają do domu Pana Benthama, który pomaga im odnaleźć i uwolnić porwanych. Jacob, odnajdując swój osobliwy dar do kontrolowania głucholców, wykorzystuje go do akcji ratowania nie tylko przyjaciół, ale też całego „osobliwego” świata.

Nie da się ukryć, że seria o osobliwcach to powieść dla młodzieży. Język jest prosty i nieskomplikowany, a nastoletni czytelnicy mogą się zidentyfikować z głównymi bohaterami powieści. Dla starszego czytelnika przygody Jacoba mogą się jednak wydać błahe i naiwne. Tym bardziej trzeci tom serii odbieram jako odcinanie kuponów od ogromnego sukcesu zekranizowanej pierwszej części.

Niestety, akcja trochę kuleje i wlecze się niemiłosiernie. Są momenty, gdy cała fabuła zatacza koło i niejako wraca do punktu wyjścia. Nie potrafię zrozumieć tego zabiegu. Emma i Jacob jakby kręcą się w kółko, miotają nie wiedząc za bardzo co zrobić i tylko dzięki spotkanym na swojej drodze innym osobom są w stanie w ogóle ruszyć do przodu. Jest to męczące i irytujące. Do tego w książce pojawia się sporo nieścisłości, jakby autor się gubił w tym, co pisze. Dla przykładu, poprzez bardzo niefortunny dobór słów okazuje się, że dotychczas niewidoczne dla innych osobliwców głucholce w magiczny sposób są przez nich zauważane. Wydawało by się, że finałowa powieść serii będzie obfitować w wiele brawurowych rozwiązań i będzie się w niej sporo działo. Niestety tak nie jest. Cała akcja jest bez polotu, brakuje jej brawury i dreszczyku emocji. Niektóre wydarzenia są przeciągane do granic możliwości, nie wnosząc absolutnie nic ciekawego do całokształtu powieści. Opisy się dłużą i sprawiają wrażenie, jakby miały po prostu zapchać te kilka stron. Niby szczęśliwe zakończenie wydaje się... zbyt szczęśliwe. Uważam, że autor powinien zakończyć powieść na przedostatnim rozdziale, gdyż ten finałowy przedobrzył sprawę. Pan Riggs niepotrzebnie pociągnął akcję dalej, przedstawione losy Jacoba są mocno naciągane, a kilka ostatnich stron pozostawia w czytelniku niesmak.

Równie irytujący jak naciągana fabuła są główni bohaterowie – Emma i Jacob. Przez pierwsze dwa tomy niby poznaliśmy ich dosyć dobrze, jednak dopiero w „Bibliotece dusz” zaczynają mocno denerwować. Zupełny brak pewności siebie Jacoba był jeszcze akceptowalny we wcześniejszych powieściach, jednak teraz jest po prostu nie do zniesienia. Wydawałoby się, że po wszystkim przez co przeszedł ten nastolatek, winien być bardziej waleczny i pewien swoich możliwości. Niestety, jego niekończące się użalanie nad sobą potrafi doprowadzić do zgrzytania zębami, a ciągłe rozkładanie na części pierwsze wszystkiego co go spotyka jest godne pożałowania. W jednej chwili potrafi stwierdzić, że tak! zrobi to! uda mu się!, po to tylko żeby za chwilę płakać nad samym sobą i swoim losem. Emma niestety nie jest od niego lepsza. W poprzednich powieściach dała się poznać jako osoba pewna siebie, przebojowa i waleczna, potrafiąca zmobilizować i zmotywować wszystkich do działania. Te same cechy, które były jej wizytówką wcześniej, teraz stanowią jej słaby punkt. Jej pewność siebie jest do tego stopnia wyolbrzymiona, że zakrawa na arogancję. Zdarzają się momenty, że kompletnie nie liczy się ze zdaniem innych, co prowadzi do niepotrzebnych kłopotów. Jej duma jest irracjonalna, a wiara we własne przekonania naciągana. Jacoba traktuje trochę jak swoją maskotkę uważając, że kilka miłych słów i poklepanie po plecach zdziała cuda. W próbach motywowania chłopca i pomocy w uwierzeniu w swoje możliwości jest mało naturalna. Ciągłe powtarzanie wyświechtanych frazesów raczej nikomu nie pomaga, a sprawia że staje się w tym nudna. Na szczęście zazwyczaj jest gdzieś w tle wydarzeń, jednak gdy pojawia się na pierwszym planie, denerwuje.

Zdaję sobie sprawę z tego, że seria jest skierowana do młodszego czytelnika. Jednak w wielu tego typu powieściach bardziej dojrzały czytelnik także może odnaleźć wiele dobrego. Nie dzieje się tak w „Bibliotece dusz”. Powieść jest bez polotu, nie zaskakuje i nie wstrząsa tak, jak pierwsza część. Odnoszę wrażenie, jakby autor nie do końca miał pomysł na finał powieści, albo po prostu nie potrafił tego przekazać w ciekawy sposób. Wielu wydarzeniom zabrakło polotu, inne były zbyt naciągane. Są w tej powieści akcje, które są opisane aż nazbyt dosłownie, opisy innych za to bardzo kuleją, wprowadzając mnóstwo nieścisłości. Patrząc natomiast za samo zakończenie uważam, że powinna mieć tu zastosowanie reguła, że nie zawsze więcej znaczy lepiej.

Podsumowując całą serię należy stwierdzić, że powinna się spodobać młodemu czytelnikowi. Niewątpliwym atutem jest przepiękna oprawa graficzna książek, poczynając od okładek, na niezwykłych zdjęciach wewnątrz kończąc. Nie można także odmówić autorowi wyobraźni i bardzo ciekawego pomysłu na historię. „Osobliwy dom Pani Peregrine” zawładną mym sercem i pokochałam przygody tych dzieciaków, więc tym bardziej szkoda, że finał historii tak bardzo mnie rozczarował. Niemniej warto poznać całą serię, gdyż oryginalny pomysł na wykorzystanie starych fotografii i stworzenie na ich bazie zupełnie nowego świata zasługuje na uwagę.

Dział: Książki
piątek, 03 marzec 2017 19:38

Naznaczeni śmiercią

Odległa galaktyka, odległa przyszłość. Choć z drugiej strony, kto wie? Nie ma dwóch jednakowych planet. Każda jest inna, a przepływający przez wszystko Nurt różnie wpływa na życie mieszkańców.

Thuvhe to lud nastawiony pokojowo, trzymający się wróżb wypowiadanych przez Wyrocznię. Shotet to lud zbieraczy i żołnierzy. Cyra mieszka na Shotet. Obdarzona wrodzonym darem zadawania innym śmiertelnego bólu, stała się narzędziem w rękach własnego brata, który mając swój bicz, czuje się niepokonany.

Akos, łagodny i rozsądny z natury, z dnia na dzień staje się więźniem. Musi opuścić dom i pogodzić się ze stratą rodziny. Okazuje się też, że jego dar, kojąco wpływa na umiejętności Cyry. Czy w takich okolicznościach może się narodzić nić porozumienia? Czy Cyra zdoła uniezależnić się od brata? Czy Akos uratuje swoją rodzinę?

Powieść Naznaczeni śmiercią to coś tak innego od universum Niezgodnej, że początkowo trudno było mi do tego przywyknąć. W Niezgodnej twardo stąpaliśmy po Ziemi, obracaliśmy się pośród frakcji i walczyliśmy o swobodę wyboru. W Naznaczonych.. rzutem na taśmę trafiamy do świata, który aż skrzy się od pomysłów fabularnych. Kosmos okazuje się ogromny i tak różnorodny, jak bogata wyobraźnia autorki. Bohaterowie stają przed poważnymi problemami, kolejne wydarzenia nie oszczędzają ich ani trochę, wręcz przeciwnie odciskają coraz silniejsze piętno dorosłości wraz z jej wszystkimi konsekwencjami.

Gdybym miała szufladkować, powiedziałabym, że cykl Niezgodna napisała młoda debiutantka dla równie młodych odbiorców. Tymczasem Naznaczeni śmiercią to już seria dla dorosłych i to nie ze względu na sceny, które nie mają w sumie mocno brutalnego wydźwięku. Chodzi mi tu raczej o tematykę i jej ujęcie. Cyra i Akos walczący o swoje przeznaczenie nie są tylko biali, albo czarni. Podejmują decyzje, które nadają im nieco szarości, czyniąc ich przez to prawdziwszymi. Dziewczyna z zabójczymi cieniami pod skórą, zadająca śmiertelny ból i chłopak, który jako jedyny w tym świecie, jest na jej zdolność odporny. W pierwszej części, bo zapowiada się kolejny cykl, mamy wszystko co już właściwie znamy: tyrana z ambicją podboju i wprowadzenia dyktatury, zakazany romans dwojga nie mających nic ze sobą wspólnego ludzi oraz kiełkujące powoli ziarno rewolucji, która przecież musi w końcu nadejść. Ta ostatnia, jak wiadomo, nie jest końcem, a zaledwie początkiem wszystkiego.

Podoba mi się bardzo ten nowy, poważny ton w twórczości Veronici Roth i już nie mogę się doczekać drugiego tomu. Powieść polecam nie tylko fanom twórczości autorki, ostrzegam jednak lojalnie, że to zupełnie inne, nowe klimaty. Ale może to i dobrze. Roth nie powiela stworzonych przez siebie schematów, a idzie zupełnie nową drogą, co dobrze wróży nie tylko jej karierze, ale i nam czytelnikom.

Polecam!

Dział: Książki
wtorek, 28 luty 2017 23:24

7 EW

Patrząc na powieści Neala Stephensona wyłącznie pod kątem objętościowym można z całą pewnością stwierdzić, że są to książki dla wytrwałych czytelników, posiadających bardzo dużo wolnego czasu i cierpliwości. Kto miał choć raz okazję przeczytać którekolwiek z jego dzieł wie, że treść wymaga od czytelnika o wiele, wiele więcej.

Neal Stephenson to specjalista od wizjonerskich, wielkich projektów literackich. Jego powieści, w szczególności te ostatnio wydawane, liczą sobie setki stron. Powieściopisarz znany jest z tego, że jego utwory różnią się bardzo między sobą zarówno tematyka, jak i stylem, choć większość (może poza Cyklem Barokowym) zalicza się do fantastyki. W 2006 roku, kiedy pracował na pół etatu w Blue Origin, zainteresował się problemem kosmicznych śmieci na orbitach okołoziemskich, a także związanym z tym zagrożeniem masowego roztrzaskiwania się bolidów. Firma Blue Origin została założona w 2000 roku przez Jeffa Bezosa (założyciela Amazon.com) i zajmuje się projektowaniem oraz budową nowatorskich systemów załogowego transportu suborbitalnego i orbitalnego. Doświadczenie i wiedza zdobyta w trakcie pracy w branży prywatnego przemysłu kosmicznego, ukształtowała pierwotny zarys fabuły „7 EW”.

Powieść zaczyna się od katastrofy i to nie byle jakiej - Księżyc eksploduje. Przyczyna zniszczenia satelity ziemskiego, nie zostaje do końca wyjaśniona, autor nadmienia, że może była to wędrująca czarna dziura, ale ogólnie narrator używa określenia „Agent” z anglojęzycznej nomenklatury szermierczej: „Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania”. Jak można w wielu wywiadach z Nealem Stephensonem przeczytać, potrzebna była autorowi katastrofa, która ma doprowadzić do zagłady wszelkiego życia na Ziemi. Ta apokalipsa, co ważniejsze, nie mogła być nagła, czyli uderzenie meteorytu zostało wykluczone, ani długofalowa, czyli ekologiczna katastrofa też nie była odpowiednia. A zniszczenie Księżyca pozwoliło autorowi zawiązać fabułę opartą na założeniu, że oto świat ulegnie całkowitemu zniszczeniu za około dwa lata. Zegar zaczął tykać, a ludzkość może tylko kombinować, jak uratować, choć część żyjących istot przy bardzo ograniczonych możliwościach.

„7 EW” zostało podzielonych na trzy części. Pierwsza obejmuje pierwszy rok po unicestwieniu ziemskiego satelity. Jest to 27% książki, które jest doskonałym przykładem fantastyki naukowej. Neal Stephenson skupił się na konkretnym pomyśle, a mianowicie stworzeniu na bazie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i miniarek (ang. arklet; wynoszone na orbitę samodzielne elementy mieszkalne), Arki w Chmurze. W niej to miało zostać zachowane to, co najcenniejsze; znikoma półtoratysięczna garstka ludzi, archiwum genetyczne fauny i flory oraz terabajty wiedzy. Ze względu na nagromadzenie pojęć z zakresy astrofizyki i inżynierii, tej części książki poświęciłam chyba najwięcej czasu. Pozytywnym aspektem nagromadzenia wielu różnych teorii naukowych, było dążenie do zrozumienia, autorskiej wizji, a dzięki temu zdobyłam sporo nowych informacji z różnych dziedzin nauki. Negatywne strony tej części to powolna akcja, długie wywody naukowe, brak szerszego oglądu sytuacji, w szczególności pod kątem socjologicznym. Neal Stephenson całkowicie pominął wydarzenia, które rozgrywały się na Ziemi w oczekiwaniu na zagładę. Trzeba jednak przyznać autorowi rację, że pisarstwo to umiejętność dokonywania wyborów. Wybrał on jeden wątek, jeden pomysł na przetrwanie, i stworzył swoisty podręcznik przetrwania ludzkości na orbicie okołoziemskiej.

Część druga, to wydarzenia, które mają miejsce po Białym Niebie i Kamiennym Deszczu, czyli po opadzie fragmentów Księżyca na Ziemię. Gdy następuje eksterminacja życia na powierzchni globu, mieszkańcy Arki w Chmurze muszą nauczyć się żyć w skrajnie niebezpiecznych warunkach, podejmować samodzielne i nierzadko ryzykowne decyzje. Obraz społeczeństwa orbitalnego jest przytłaczająco negatywny, ukazuje bowiem wszystkie, zazwyczaj te najmniej pożądane, strony ludzkiej natury. Po armagedonie wydawałoby się, że garstka ludzi powinna połączyć się w obliczu wspólnej tragedii i współdziałać, że nowa społeczność po zagładzie państw, stronnictw politycznych i religii, powinna stworzyć nowy naród. Nic bardziej mylnego. Muszę przyznać, że ta część najbardziej przypadła mi do gustu wywołując raz po raz sprzeczne emocje, jednocześnie zmuszając do przewartościowania choćby takich pojęć jak demokracja. Akcja w tej części szczęśliwie przyśpiesza, a wywody naukowe zostały zredukowane do minimum. Gratulacje dla autora, który w obrębie swojej powieści stworzył podgatunek, który nazwałabym kosmicznym thrillerem politycznym.

I na koniec część trzecia, która jest bezpośrednią konsekwencją tego, jak poradzili sobie ludzie, choć jest to obraz dość odległy, bo pięć tysięcy lat po zniszczeniu Księżyca przez Agenta. Przyszłość na pierwszy rzut oka bardzo optymistyczna, bowiem gatunek ludzki nie wymarł, rozrósł się wręcz, a co więcej dotarł do momentu, kiedy mógł terraformować, nomen omen, Ziemię. Śledząc przygody Kath Almathovej Drugiej, Beleda Tomova, czy Hu Noah w pierwszym odruchu ma się wrażenie, że Neal Stephenson pogrywa gatunkami literackimi i na koniec dość trudnej lektury, pozwolił odetchnąć czytelnikowi na łonie space opery. Przyglądając się dogłębnie nowej rzeczywistości, dostrzega się niestety bolesne konsekwencje genetycznych machinacji przodków z Izzy (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna), które cieniem kładą się na nowym społeczeństwie.

„7 EW” (ang. Seveneves), pochodzenie tytułu zostaje wytłumaczone pod koniec drugiej części książki, jest powieścią, której bezmiar tematyki jest bardzo trudno przedstawić w recenzji, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z fabuły. Powieść jest lekturą „slow reading”, nie można jej czytać w pośpiechu, a czasem nawet wymaga przerw, aby od tej dość posępnej historii odpocząć. Jednak aby w pełni docenić całokształt wizji Stephensona koniecznie należy przeczytać ją do końca. Z jednej strony jest to naukowy podręcznik, jak przetrwać zagładę Ziemi, z drugiej strony jest to traktat o naturze ludzkiej, by na końcu dotrwać do wizjonerskiej bajki o tym, jak można by żyć pięć tysięcy lat po kosmicznej apokalipsie. Nie jestem w stanie ocenić książki od strony naukowej, muszę zawierzyć autorowi, który wywodzi się z rodziny naukowców i inżynierów, i który sam studiował między innymi fizykę, że wszystkie rozwiązania są w miarę zgodne ze sztuką. Jeśli spojrzeć na „7 EW” pod kątem literackim, to poza podjętą tematyką, największym atutem powieści są bohaterowie, do których czytelnik bardzo szybko się przywiązuje. Postaci nakreślone są dogłębnie, a fabuła świetnie z nimi współpracuje. Tempo akcji w książce jest naprawdę bardzo różne, niestety, co może zniechęcić część czytelników, w części pierwszej wydarzenia toczą się w ślimaczym tempie, spowalniane przez długie wywody z różnych dziedzin nauki. Niestety przy tak obszernym dziele nie ciężko jest o wady. Najbardziej zabrakło mi tła socjologicznego związanego z zachowaniem się ludzi w obliczu apokalipsy. Temat ten potraktowany został zdawkowo, a założenie, że wszyscy potulnie zgodzą się na Rozdzielanie Losów, czyli przydzielanie miejsc w Arce w Chmurze, jest czystym nonsensem. Również wizja przyszłości, choć w wielu aspektach pociągająca i ciekawa, w szczególności jeśli dotyczy sztucznego wytworzenia klas społecznych na bazie rekombinacji genetycznych, wydaje się w innych aspektach potraktowana po łepkach, a nawet absurdalna.

Podsumowując. „7EW” to powieść nie dla każdego, wymagająca, męcząca, przytłaczająca negatywnymi emocjami, wymaga od czytelnika mozolnej pracy nad tekstem, sporej ilości czasu i wytrwałości, ale... WARTO!

Dział: Książki
poniedziałek, 27 luty 2017 17:02

Żar mrozu

Niewiele jest cykli książkowych, które przeradzając się w wielotomową historię, są w stanie utrzymać niesłabnącą uwagę czytelnika. Seria o przygodach Mercedes Thompson jest jedną z nielicznych, po której kolejne tomy, sięgam z przyjemnością.

Patricia Biggs na prośbę swojego wydawcy, który zareagował szybko na wielkie zapotrzebowanie czytelnicze na powieści z gatunku urban fantasy, w 2006 roku napisała pierwszy tom przygód Mercy, zatytułowany „Moon Called”. W dwa lata później został on przetłumaczony na język polski i ukazał się nakładem Fabryki Słów pod tytułem „Zew księżyca”. To był bardzo dobry czas dla powieści o wilkołakach i wampirach, przypomnę, że rok wcześniej, w 2007 r., ukazał się „Zmierzch”. 2010 rok to już samo apogeum wielkiego boomu na powieści urban fantasy, w tym też roku Fabryka Słów wznawia serię, szczęśliwie z oryginalnymi okładkami z ilustracjami Dana Dona Santosa. Od tamtego momentu Fabryka Słów regularnie, co roku wydawała kolejne tomy. W związku jednak ze słabnącym zainteresowaniem wilkołaczymi powieściami, na szósty tom „Piętno rzeki” kazano czytelnikom czekać aż trzy lata, w rok po tym tomie ukazał się na szczęście „Żar mrozu”.

Mercedes Athena Thompson Hautman rozpoczęła nowe, sielankowe życie, jako żona Adama, alfy watahy z Tri-Cities. Stop. Coś tu nie pasuje. Jak to możliwe, że zmiennokształtna kojocica, która ma bardzo dużo szczęścia, a jeszcze więcej kłopotów, spokojnie miała wieść życie radosnej małżonki? Oczywiście, że to niemożliwe. W drodze na zakupy podczas czarnego piątku wraz z Jesse, córką Adama, bierze udział w kolizji, której ofiarą śmiertelną staje się Królik, legendarny WV Garbus. A to dopiero początek kłopotów. Nikt nie odbiera telefonów od poobijanej Mercy. Cała wataha zostaje pojmana, a kojocicy pozostaje chronić, tych, którzy pozostali na wolności i uratować swojego męża. Najważniejsze w całej rozgrywce okaże się znalezienie odpowiedzi na pytanie, kto jest celem porywaczy: Adam, wataha, Bran, Mercy, a może jeszcze ktoś inny?

Sięgając po „Żar mrozu” miałam ogromną nadzieję, że siódmy tom będzie lepszy niż poprzedni. „Piętno rzeki” bardzo mnie rozczarowało i obawiałam się, że historia Mercy po prostu się wypaliła. A tu bardzo przyjemna niespodzianka. Patty Briggs zawiązała akcję w ciągu niespełna dwudziestu stron, a potem wydarzenia gnały jedne za drugimi. Jeżeli jeszcze nie czytaliście powieści z tego cyklu, to należy szybciutko nadgonić zaległości, tym bardziej, że Fabryka Słów postanowiła wznowić wszystkie tomy. A przygody Mercy Thompson, pomimo że kręcą się wokół jej związku z Adamem, nie są nasączone obrzydliwym romantyzmem i ich miłość nie jest tak naprawdę osią wydarzeń. Trzeba przyznać, że Patrcia Briggs umiejętnie przedstawiła związek Mercy z Adamem, w którym ich relacje, a dość egzotyczne biorąc pod uwagę, że on jest wilkołakiem, a ona zmiennokształtną córką Kojota, przedstawione są bardzo naturalnie i zwyczajnie. Może właśnie dlatego te książki tak porywają, romans głównych bohaterów, nie przeszkadza w snuciu intryg, przeżywaniu przygód i w ekstremalnym ratowaniu tyłka różnego autoramentu sierściuchów.

„Żar mrozu” to bardzo przyjemna, wciągająca odskocznia od rzeczywistości i innych bardziej ambitnych lektur. Ma wszystko to, co pozwala się zrelaksować: delikatny romans, mnóstwo akcji, tajemnice i dramatyczne ratowanie się z opresji. Jak każda seria, tak i też ta, ma swoje lepsze i gorsze tomy, ten zaliczam do tych bardziej udanych i bardzo liczę na to, że Fabryka Słów w niedalekim czasie wyda kolejne trzy tomy.

Dział: Książki
sobota, 18 luty 2017 11:50

Moja siostra... czy ja?

Patrzysz na nią i widzisz swoje odbicie; może nie jest tak gadatliwa, może w szkole nie zdobywa dobrych ocen, a jej nieskoordynowane ruchy budzą śmiech w Twoich koleżankach, a w Tobie niezrozumiałe napady złości. Jest Twoją siostrą bliźniaczką, od najmłodszych lat jesteście skazane na siebie nawzajem. Ale pewnego dnia wpadasz na idealny żart- mama na pewno da się wkręcić! Otóż przebierasz Ellie w swoje ciuchy, pleciesz jej idealny warkocz (Twój znak rozpoznawczy) i uczysz, jak być Tobą. Choć niechętnie, siostra podłapuje zasady tej zabawy. Z uśmiechem wciągasz na siebie jej koszulkę z -jak zawsze!- rozciągniętym kołnierzykiem, włosy zaplatasz w dwie kitki i ruszacie do domu. Jednak gdy mama daje się nabrać, a Ellie nie chce Ci zwrócić Twojej hellenowatości... rozpoczyna się Twoja tragedia.

To już trzeci thriller w mojej czytelniczej karierze, który opowiada o bliźniaczkach. Jako, że ten temat to wciąż dla mnie nowość (a z drugiej strony ile możliwości stwarza dla pisarzy!), przy każdej nadarzającej się okazji sięgam po tego typu lektury. 

Helen zawsze była tą lepszą siostrą, bardziej kochaną przez matkę, lubianą. Ellie trwała w jej cieniu, być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Niewiele ją interesowało. Chociaż... może jednak coś kryło się w tych wiecznie zaciągniętych mgłą oczach? Jedna, zwykła zabawa w podmienienie, która trwała wiele lat. Helen z pozycji liderki została zepchnięta gdzieś w kąt, zaś ta ciapowata Ellie, stając się bardziej hellenowata, podbija świat.

Początkowo myślałam, że będzie to historia o nienawiści- Helen do siostry za kradzież jej życia, Ellie za młode lata, gdy była popychadłem. Myślałam, że jedynym celem Smugi (Helen) będzie odzyskanie swojego ja. Ale autorka zgrabnie wprowadziła mnie w błąd. Bo to nie nienawiść przebija się z każdej kolejnej strony, lecz smutek. Smutek, cierpienie i w pewnym sensie miłość. Moja siostra... czy ja? opowiada tak naprawdę o dysfunkcyjnej rodzinie, w pamięci której zapisało się jedno, zmieniające wszystko wydarzenie- samobójcza śmierć ojca. Na psychice Helen nie wywarło to żadnego wpływu, jednak od tamtego momentu Ellie cofnęła się w rozwoju o kilka lat.

Zgon ojca odcisnął piętno nie tylko na dziewczynkach, lecz również na ich matce; znak tak silny, że niemożliwy do zatarcia, ukrycia. Myślę, że decyzja głowy rodziny o opuszczenie tego świata doprowadziła do reakcji łańcuchowej- załamana matka, która faworyzuje jedną z córek, drugiej dając jedynie ochłapy uczucia. A przecież powinna kochać swoje córki tak samo. Mogę śmiało powiedzieć, iż ich matka to potwór, którego niedopatrzenie (a może niechęć do rozmyślania nad oczywistymi przesłankami zamiany dziewczynek?) doprowadziło do wielu tragedii. Nieporadność matki doprowadziła do tego, iż Helen stoczyła się na samo dno. Nie miała dokąd pójść, nie mogła nikogo poprosić o pomoc. Przez wiele lat lawirowała między prawdą a kłamstwem, chwilami gubiąc swoją tożsamość. I to wszystko przez matkę...

Ta pozycja daje wiele do myślenia; co prawda spodziewałam się ogromu nienawiści, wymykającego się z kartek, ale mimo to nie czuję zawodu. Książka jest po prostu świetna, nie czyta się jej, lecz połyka strony. Polecam szczególnie osobom, które uwielbiają czytać o traumie, niedopatrzeniach, emocjach i kwestii psychologicznej. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie!

Dział: Książki
czwartek, 16 luty 2017 08:13

Kamerzysta

Niemieccy autorzy thrillerów i kryminałów coraz częściej pojawiają się na naszym rynku wydawniczym, zasłużenie zyskując uznanie i sympatię czytelników. Po powieści chociażby Sebastiana Fitzka czy Charlotte Link można właściwie sięgać w ciemno. Nazwiskiem tego pierwszego i jego własną rekomendacją reklamowany jest obecnie Kamerzysta autorstwa debiutującego w Polsce Marca Raabe, w Niemczech cieszącego się ponoć dość dużą popularnością. Jak się jednak okazuje, na tego rodzaju pochwały trzeba bardzo uważać.

Przed blisko trzydziestoma laty jedenastoletni wówczas Gabriel zobaczył w piwnicznym laboratorium należącym do jego ojca coś, czego nie miał prawa widzieć. Tej samej nocy rodzice chłopca zostają zamordowani, a dom płonie do fundamentów. Gabriel i jego młodszy brat David ledwie uchodzą z życiem, a ta noc naznaczy ich już na zawsze.

Czterdziestoletni Gabriel nie pamięta wydarzeń sprzed lat, wyparł je z pamięci i nie ma zamiaru do nich powracać. Przynajmniej do czasu, gdy jego dziewczyna Liz zostaje uprowadzona i wszystko wskazuje na to, że jej porwanie ma związek z nocą, gdy zginęli rodzice mężczyzny. By ją uratować musi nie tylko przypomnieć sobie, co się wówczas zdarzyło, ale też odkryć motywy sprawcy, który przez tyle lat czaił się gdzieś w pobliżu.

Pomysł na fabułę prezentuje intrygująco, podobnie jak prolog i pierwsze rozdziały. Atmosfera niepokoju i nie do końca określonej tajemnicy kryjącej się za ścianami piwnicznego laboratorium daje nadzieję na naprawdę dobry i emocjonujący thriller. Na plus można też zaliczyć postać głównego bohatera, borykającego się z problemami psychicznymi, słyszącego głos w swojej głowie i pozbawionego kontroli, przez co staje się nieobliczalny nie tylko dla otoczenia, ale czasem również dla siebie.

Niestety, obiecujący plan nie przeżył zderzenia z wykonaniem, a to za sprawą dwóch zasadniczych problemów. Pierwszym, mniejszym i łatwiejszym do wybaczenia, jest pozostawiający nieco do życzenia styl pisania autora. Miejscami lekko nieporadny, miejscami wprawiający w konsternację dziwnie sformułowanymi wyrażeniami (choć tutaj może to być również kwestia tłumaczenia). Nie pomaga w tym również narracja prowadzona w czasie teraźniejszym, teoretycznie mająca prawdopodobnie zwiększyć dynamikę akcji.

Znacznie poważniejszym przewinieniem są liczne nielogiczności bądź wręcz absurdalne rozwiązania czy zachowanie postaci. Zdecydowanie wygląda na to, że Marc Raabe nie ma zbyt wysokiego mniemania na temat niemieckich i szwajcarskich policjantów. Ci, których widzimy na kartach książki, są nie tylko niekompetentni, ale też odstraszają wręcz swoim rażąco głupim i prostackim postępowaniem. Zaraz na początku mamy scenę, w której główny bohater pojawia się w parku, do którego doszło do napaści na jego dziewczynę (o czym zdążył pół godziny wcześniej poinformować telefonicznie policję, stąd obecność tejże w tym miejscu). Na widok przykrytego płachtą ciała, Gabriel rzuca się w jego kierunku, będąc przekonanym, że to jego Liz. Jego pojawienie się jest dla obecnych tam policjantów jednoznaczne z faktem, że musi być mordercą. Nie zważają na wyjaśnienia, skąd się tam wziął. Nie interesuje ich fakt, że napadniętej (przez nich tylko rzekomo) Liz nigdzie nie można namierzyć. Z góry zakładają, że nic się jej nie stało, Gabriel wszystko wymyślił i zamordował przypadkowego mężczyznę. Co więcej, od razu po wylegitymowaniu go, sprawdzają kto zacz i w ciągu zaledwie kilkunastosekundowej rozmowy telefonicznej do bazy, dowiadują się o jego hospitalizacji w zakładzie psychiatrycznym trzydzieści lat wcześniej. Serio?

Podobnie profesjonalnym podejściem zachowują się inni, tym razem szwajcarscy policjanci, do których trafia przemarznięta, poraniona i rozdygotana kobieta w ciąży w strzępach ubrania, która twierdzi, że została porwana w Berlinie, wywieziona i przetrzymywana w leżącym nieopodal domu. Najpierw jej nie wierzą, ale dla świętego spokoju na miejsce udaje się policjant, który w ustnym raporcie zamiast potwierdzić czy zaprzeczyć informacjom podanym przez porwaną, w obleśny sposób komentuje wygląd gosposi, którą tam zastał. Powtórzę więc, serio? Dalej, czy policjanci kontaktują się z jakąkolwiek komendą w Berlinie, skoro kobieta twierdzi, że tam została porwana? Nie, zamiast tego googlują jej nazwisko i w ten sposób potwierdzają jej tożsamość… Na trzecie „serio?” chyba brak w tym momencie sił.

Nie można również nie dostrzec wielu absurdalnych i zwyczajnie pozbawionych logiki zachowań głównych bohaterów. Choć w przypadku Gabriela można to złożyć na karb jego problemów psychicznych i emocjonalnych, więc jest to do pewnego stopnia uzasadnione, o tyle w przypadku Liz raczej nie ma o tym mowy. Mało tego, gdyby autor nie „kazał” jej postępować w sposób mało wiarygodny, akcja prawdopodobnie w ogóle nie miałaby szans się rozwinąć. Aby nie zdradzać treści książki, wystarczy zadać sobie dwa pytania. Czy ciężarna kobieta wybierze się na spacer do parku po północy, mimo że kilka minut wcześniej miała nieprzyjemną scysję z dwójką pijanych i agresywnych typów? I czy ta sama ciężarna, czując silne bóle brzucha i skurcze, będzie starała się chronić siebie i dziecko szukając pomocy lekarskiej (mając taką możliwość), czy też będzie zgrywać bohaterkę i rzucać się do akcji niczym Rambo w spódnicy?

O ile więc zazwyczaj z duża przyjemnością sięgam po thrillery niemieckich autorów, o tyle w tym przypadku spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Zamiast trzymającą w napięciu historią, Kamerzysta okazał się powieścią z zaprzepaszczonym potencjałem, a jego lektura w znacznej mierze długą drogą po wybojach absurdalnych rozwiązań fabularnych i niezbyt przekonujących bohaterów.

Dział: Książki
poniedziałek, 06 luty 2017 17:15

Susza

Współczesna Australia. Kiewarra, mała, zapyziała mieścina na końcu świata, a konkretnie na obrzeżach Melbourne. Główny bohater Aron Falk, obecnie agent federalny, a kiedyś mieszkaniec Kiewarry, wraca na stare śmieci, by uczestniczyć w pogrzebie przyjaciela. Ta, pierwsza od 20 lat, wizyta będzie dla mężczyzny rozrachunkiem z przeszłością i wydarzeniami, które na zawsze odmieniły jego życie.


Trwa najdotkliwsza susza w całym stuleciu. Mieszkańcy miasta stopniowo pogrążają się w rezygnacji. Wielu rolników balansuje na skraju bankructwa i załamania nerwowego. Atmosfera jest napięta. Śmierć jednego z mieszkańców, który ponoć zastrzelił najpierw własną żonę, potem ich syna, a na końcu siebie, wstrząsa całą społecznością.
Przyjazd Arona, który w młodości był najlepszym kumplem zmarłego Luke'a, dolewa tylko oliwy do ognia. Okazuje się bowiem, że dwie dekady temu, w miejscowej rzece utopiła się córka jednego z farmerów. Choć sprawę formalnie sklasyfikowano jako samobójstwo, wielu uważa, że 15-letni wtedy Aron miał z tym coś wspólnego. Są też tacy, który winę przypisują Luke'owi.
Aron, który miał przyjechać tylko na pogrzeb, na prośbę rodziców zmarłego postanawia zostać nieco dłużej i wspólnie z miejscowym policjantem, zaczyna dociekać przyczyn i okoliczności tragedii. Jednocześnie zadaje sobie pytanie o alibi, które 20 lat temu zapewnił mu przyjaciel. Czy to Luke mógł zabić Ellie, skoro teraz zabił całą swoją rodzinę? Aron już sam gubi się w domysłach. Rozmowy z nielicznymi świadkami stanu psychicznego Luke'a lub tymi, którzy tamtego dnia widzieli go jako ostatni, stopniowo zaczynają wydobywać na powierzchnię zupełnie inną prawdę.


Akcja debiutanckiej powieści Jane Harper toczy się dość wolno i leniwie, a mimo to nie stanowi to przeszkody w czytaniu. Autorka doskonale uchwyciła klimat sennej apatii miasteczka i jego mieszkańców, wrogość miejscowych do Arona, który, od razu to wiemy, jest niewinny. Kiedy na powierzchni wszystko wydaje się pozornie w porządku, gdy trochę pogrzebać, wychodzą na jaw brudne sekrety, które kosztowały lub mogą kosztować życie innych.
Bohaterowie to zwykli ludzie, ani zbyt przeciętni, ani wyjątkowi. Po prostu zwyczajni ludzie, obarczeni pracą, codziennością, utrzymaniem rodziny, troską o byt bliskich.
Mimo, że sprawa wydaje się pozornie oczywista, nie domyśliłam się, kto stoi za obiema zbrodniami. I dobrze, bo dzięki temu właśnie z zapartym tchem czytałam zakończenie powieści.
Bywa, że od tego typu książek wymagamy wartkiej akcji i licznych zaskoczeń. Jeśli jednak odpowiednio dopracować fabułę i rys społeczny, czytelnicy nie muszą być zasypywani licznymi zwrotami akcji. Jak widać czasem wystarczy trochę dobrej psychologii.
Polecam. Powieść naprawdę godna uwagi.

Dział: Książki
niedziela, 05 luty 2017 18:20

Ewakuacja

„Pobór” Marko Kloosa, tom pierwszy cyklu Fronlines, należący równocześnie do nowej serii Fabrycznej Galaktyki, podobał mi się i z przyjemnością sięgnęłam po kontynuację. Nie spodziewałam się jednak, że tom drugi okaże się o niebo lepszy.

Marko Kloos na naszym rynku zaistniał w 2016 r. dzięki wydawnictwu Fabryka Słów, gdy sięgałam po pierwszy tom, nie przypuszczałam, że rozpoczynam przygodę z naprawdę bardzo dobrą fantastyką militarną. Teraz po przeczytaniu tomu drugiego, będę wyczekiwała niespokojnie tomu trzeciego, który mam nadzieję, że będzie przynajmniej równie dobry. Najbardziej czego się obawiam, to tego, że cykl ten może umknąć sporej części czytelników z kilku powodów. Po pierwsze autor jest u nas jeszcze słabo znany. Po drugie, z szacunkiem do Dark Crayon, którego grafiki bardzo lubię, ilustracja tomu drugiego, choć w klimacie, niestety jest kiepska i tendencyjna. Tak też siła w nas, recenzentach, by zachęcić czytelników do sięgnięcia akurat po tę, a nie inną pozycję.

„Ewakuacja” rozpoczyna się pięć lat po tym, jak Andrew Grayson zaciągnął się do wojska. Nadchodzi pora, by podpisać nowy kontrakt na kolejne pięć lat, a że Andrew nie za bardzo wie, co miałby robić na wolności, ponownie podpisuje „cyrograf”. Trafia na lotniskowiec „Nieustraszony” i zostaje skierowany przeciwko Dryblasom, obcym, których miał okazję „odkryć” na Willoughby. Po akcji nuklearnego odrobaczywiania, sierżant sztabowy Grayson, jako jeden z rozchwytywanych kontrolerów walki, zostaje oddelegowany do kolejnej akcji, tym razem wymierzonej przeciw Związkowi Chińsko-Rosyjskiemu (ZCR). Dowódca rozkazuje, podwładny wykonuje, ale czy aby na pewno?

„Ewakucja” Marko Kloosa, jak dla mnie, stała się wzorcowym przykładem, jak powinno pisać się fantastykę militarną. Akcja rozgrywa się dynamicznie, ale nie skokowo, tak jak to miało miejsce w „Wojnie starego człowieka” J. Scalziego, autor płynnie przechodzi pomiędzy zwrotami akcji, których nawiasem mówiąc, nie brakuje. W przeciwieństwie do tomu pierwszego, w którym sporą część powieści stanowił opis życia codziennego kadeta, w „Ewakuacji” wolniejsze momenty są idealnie wpasowane w całą fabułę i nie zanudzają swoją monotonią. Elementy związane z opisem wyposażenia wojskowego, uzbrojeniem, taktyką są dawkowane tylko w potrzebnej ilości do zrozumienia całej historii. Historia Andrew Graysona po prostu nie może się znudzić, gdy fabuła ciągle zaskakuje. Wydarzenia, które mają miejsce w powieści często nie rozgrywają się tak, jakby czytelnik się spodziewał; główny bohater raz musi walczyć z Dryblasami, raz z woskami Chino-Ruskich, a jeszcze innym razem wystąpić przeciw swoim. Również kreacja bohaterów jest znacznie bardziej pogłębiona, autor wprowadził wiele wątków socjologicznych i politycznych. Marko Kloos nie tylko stworzył świetną powieść militarną, ale również ukazał wiele aspektów związanych z etycznym wymiarem działań wojennych, problemów związanych z wykorzystaniem wojska przeciwko własnemu narodowi, czy zakresem działań na terenach okupowanych. Nie wspomnę już o zakończeniu, które zaskakuje i zmusza czytelnika do niecierpliwego oczekiwania kolejnego tomu.

„Ewakuacja” Marko Kloosa, to świetnie zbalansowana powieść z gatunku fantastyki militarnej, której największym atutem są płynne zwroty akcji. Jednak bardziej ona przypadnie do gustu tym, którzy preferują space operę, ponieważ znacznie w niej więcej akcji, niż zagwozdek z dziedziny wojskowości. Szczerze polecam.

Dział: Książki
środa, 01 luty 2017 08:29

Hel 3

Od czasu spektakularnego sukcesu „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosław Grzędowicz jakby zapadł się pod ziemię. Nieśmiało wychylił się wydając „Wypychacza zwierząt”, jednak od czasu wydania 4 tomu Pana Lodowego Ogrodu w 2012 r. – milczał. Dlatego zapowiedź nowej jego powieści zelektryzowała fanów tego autora. Tym razem Jarosław Grzędowicz częstuje nas czymś kompletnie innym niż to, do czego przywykliśmy niejako po wyżej wspomnianej serii. „Hel 3” to zapowiadana na połowę lutego najnowsza powieść tego pisarza.

Ziemia, niedaleka przyszłość. Świat pełen kontroli, nakazów i zakazów. Wszechobecne kamery i wyśrubowane przepisy. Syntetyczne jedzenie, kryzys energetyczny, ograniczenia w dostawie wody, multikulturowe społeczeństwo. Warszawa pełna opuszczonych domów, zniszczonych blokowisk, brudu i przemocy. Norbert Roliński stara się żyć w tym świecie i radzić sobie jak tylko może. Jest iwenciarzem – zarabia na życie nagrywając iwenty i wypuszczjąc je do MegaNetu. Jeden iwent, drugi, trzeci. Przez pryzmat swoich multimedialnych okularów widzi rzeczy, które napawają go coraz większym przerażeniem i powodują paranoję nakręcaną strachem. Aż w końcu trafia do miejsca, które jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co dotychczas widział i co przeżywał. Dostaje propozycję nagrania iwentu w miejscu, do którego zwykły śmiertelnik nie ma wstępu. Iwentu, który może zachwiać dotychczasowym pseudo-ładem na całym świecie.

Muszę przyznać, że moje początki z tą książką były trudne. Przez pierwsze 30-40 stron był to dla mnie tylko i wyłącznie bełkot technologiczny. Pojawiające się nazwy „omniklucz”, „MegaNet”, „omnifon” były dla mnie czymś kompletnie niezrozumiałym. Przyznaję, że nie mam zbyt dużego doświadczenia z tego typu literaturą, stąd zapewne wynikało moje początkowe zagubienie. Do tego sam początek książki to głównie opisy, które sprawiały, że ciężko mi było skupić uwagę na toczącej się akcji. Niemniej od samego początku niezmiernie zaciekawił mnie świat przedstawiony w książce. Zanim się obejrzałam, książka ta mnie pochłonęła. Stopniowo wyjaśniane pojęcia technologiczne i niesamowicie wartka akcja sprawiły, że zaczęłam ją czytać z ogromną przyjemnością.

Norbert – główny bohater, jest postacią, z którą nie trudno jest się utożsamić. Myślę, że większość z nas radziła by sobie w tym świecie podobnie jak on. Nie jest to człowiek charyzmatyczny, nieprzeciętny czy wybitny w jakimś calu. Bynajmniej! Jest to zupełnie szary obywatel zniszczonego świata, którego nie akceptuje, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie go zmienić. Poprzez udostępniane przez siebie nagrania nie stara się odmienić postrzegania świata przez społeczeństwo, próbuje jedynie trochę poruszyć widzami i zarobić na życie. Ot, praca jak każda inna. Dopiero jedno wydarzenie z jego udziałem sprawia, że oczy otwierają mu się szerzej, a konsekwencje udostępnionego przez niego filmu wstrząsają nim do tego stopnia, że zaczyna obawiać się o własne życie.

Mimo tego, że przez blisko połowę książki towarzyszą nam głównie opisy z dość szczątkowymi dialogami, akcja zapiera dech. Pan Grzędowicz magnetyzuje czytelnika mrocznym światem, nieprzewidywalnymi i momentami wstrząsającymi zwrotami akcji. Fabuła prowadzi nas w najbardziej przytłaczające rejony przyszłego świata, ociekające przemocą, wyzyskiem, momentami powodując wręcz fizyczne obrzydzenie i niechęć. Autor pokazuje nam świat, który niestety jest dość realny i brutalnie wywleka na światło dzienne prawdy, z których nie chcielibyśmy sobie zdawać sprawy. Cała fabuła książki jest jakby brudna, skalana, mało optymistyczna. Ma się wrażenie, że autor nie próbuje załagodzić pewnych faktów, nie oszukuje czytelnia, a raczej krzyczy do niego „patrz!”, nie pozwalając mu odwrócić głowy.

Najbardziej wstrząsające jest samo zakończenie książki. Otwiera ono czytelnikowi szeroko oczy, zapiera dech i wyrywa z piersi cichy jęk. Jest tak nieprzewidywalne, tak zaskakujące, że ciężko wręcz uwierzyć, że prawdziwe. Pisarz z niesamowitą gracją prowadzi nas przez całą ksiażkę do tego punktu, pukając nas co jakiś czas w ramię, próbując zwrócić wagę na pewne szczegóły. Jednak robi to dość subtelnie, nienachalnie, dlaczego więc mieli byśmy zwracać na to uwagę? Otóż w tej powieści diabeł, dosłownie i w przenośni, tkwi w szczegółach. Jestem pod wrażeniem tego, jak po przeczytaniu ostaniego zdania wszystkie części układanki zgrabnie wskakują na swoje miejsce, ukazując nam pełen obraz świata. Świata, którego mam nadzieję, nigdy nie doświadczymy.

„Hel 3” porusza ważne kwestie. Nie doszukiwałabym się tutaj głębszego sensu, jednak pokazuje nam to, co może nas rzeczywiście czekać, a nawet to, co już teraz się zaczęło. Przemoc na tle religijnym i politycznym. Wszechobecna inwigilacja, modyfikowana żywność, skażenie ekologiczne i pełen rozłam społeczeństwa. A na tle tego wszystkiego, zwykły szary obywatel świata, samotny wśród ludzi i starający się przeżyć i nie zwariować.

Tą powieść ciężko skrytykować. Można mieć wątpliwości co do słuszności pewnych opisów, co do momentami zbyt kwiecistego języka, który zaciemnia przekaz. Można się przyczepić do zbyt małej ilości dialogów, które mogłby wprowadzić trochę lekkości do fabuły. Można też pokręcić nosem na technologiczny żargon. Tylko, drodzy czytelnicy, nie warto. Ciężkie opisy, szczątkowe dialogi, omniklucze i omnifony to jest to, co stanowi jestestwo tej powieści. To jest to, co początkowo może drażni, potem jednak trzyma całość na tym mrocznym i ciężkim poziomie.

Po tak długim czasie milczenia, to co przedstawia nam Pan Grzędowicz jest świeże i przyjemne. Jestem przekonana, że powieść spodoba się wszystkim, nie tylko fanom Grzędowicza.

Dział: Książki