Rezultaty wyszukiwania dla: akcji
Dead Island
Zombie - każdy wie, co to jest i widział niejedną wizję przedstawioną przez wielu filmowców, artystów czy pisarzy. Techland dorzucił swoje trzy grosze w tym temacie, tworząc niesamowitą przygodę na tropikalnej wyspie Banoi, na której nagle wybuchła apokalipsa zombiaków. Wcielamy się w jedną z czterech postaci i staramy się wynieść z tego piekła. Gra „Dead Island" zapowiadała się bardzo obiecująco, zwłaszcza po obejrzeniu trailera, który według mnie jest świetny. Czy sama gra jest równie dobra? Postanowiłem to sprawdzić.
Zacznijmy od grafiki. Na moje nieszczęście jest bardzo dobra. Dlaczego? Ponieważ niejednokrotnie podskakiwałem na krześle, kiedy zombie niespodziewanie wyskakiwały na mnie. Ich twarze z pewnością nie zapewniłyby im miejsca w najnowszej edycji „Top Model". Chociaż niektóre umarlaki w bikini prezentują się obiecująco. Jak to z pięknymi kobietami bywa - mogą być niebezpieczne. A owe „piękności" są aż nadto groźne. Sina, ociekającą krwią i błyskająca zębiskami gęba na cały ekran może wystraszyć. A ze mnie taki chojrak jak ze stringów wyrzutnia rakiet jądrowych. Niestety... Unikając oglądania z bliska wszelkiej maści wrogów wolałem podziwiać krajobrazy. I tutaj twórcy gry także bardzo się postarali. Widoki są po prostu boskie. Dżungla, plaża, wnętrze hotelu czy kanały są świetne. Sprawiają wrażenie realnych, dzięki czemu jeszcze bardziej wkręciłem się w grę.
Kiedy niezbyt żywy łeb wyskoczy nam przed celownik trzeba niezwłocznie go pokiereszować - rzecz chyba oczywista. Rozpoczynając przygodę na tropikalnej wyspie Banoi postanowiłem podróżować Xian Mei. Piękna recepcjonistka specjalizuje się w walce ostrymi narzędziami, które świetnie nadają się do „upiększania" zombie. Nieraz stwierdziłem, że dany wróg będzie wyglądał o wiele lepiej bez ręki, nogi czy głowy i do tego dążyłem. Całą zabawę urozmaica broń, której jest od groma. Asortyment jest niebywale okazały, a zaczyna się od rur wyrwanych ze ściany, wieszaków, a kończy na ulepszonej broni palnej czy maczecie kopiącej prądem. Z uzbrojeniem w „Dead Island" jest jak z psami. Niby sporo ich na świecie, ale o swoje najukochańsze należy dbać i troszczyć się. Moje maczety i noże były na tyle realistyczne, że się niszczyły. Ostrze niestety tępi się na kościach, a mnóstwo posoki na nim także mu nie pomaga. Wtedy należy skoczyć do warsztatu i naprawić broń. Bardzo fajne rozwiązanie, lecz jeśli byłoby tego mało, to Techland wprowadził ulepszenia broni. I tak oto moja maczeta (bardzo polubiłem tę broń białą) mogła razić prądem albo truć toksynami i wywoływać wymioty, co czyniło wroga bezbronnym. Jeśli chcemy korzystać z pistoletów i karabinów, to musimy strzelać celnie i z rozwagą, gdyż amunicja nie wala się tu i tam. Spośród całej palety oręża najbardziej destruktywnym okazał się obcas mojej ślicznej Azjatki. Kopniaki śmiało powalały truposzy, aby móc rozgnieść ich czaszki za pomocą podeszwy. Coś wspaniałego...
Korzystając z broni palnej mamy całkiem fajny system strzelania. „Dead Island" strzelanką nie jest, więc mnie w pełni zadowolił. Polacy doskonale wiedzieli, co ich rodacy lubią i podczas ciosów śmiertelnych czas nagle zwalnia, a my obserwujemy jak dany zbir powoli wzlatuje w powietrze z głową roztrzaskaną przez pocisk. Ogólnie w tej grze jest bardzo dużo rozwalonych głów. Ja wolałem oglądać takie odcięte, więc na mym monitorze można było zauważyć powoli kręcące się łby zombie tryskające beztroską i juchą. Istna sielanka. Wykonując masę questów biegałem, ciąłem i kopałem. Na poszczególnego truposza (a spotkamy niemało rodzajów) trzeba mieć sposób. Myśląc, że przechytrzyłem twórców gry odciąłem obie ręce cwaniakowi, który zbyt żwawo nimi machał (zapewne niechcący) wyrządzając mi krzywdę. Proste rozwiązanie? A jakże. A ten „bezbronny" łobuz zwyczajnie mnie ugryzł. Bezczelności było już za wiele i na ekranie zaczęła wirować łepetyna.
Żeby nie było, że same „ochy" i „achy", to chciałbym wspomnieć o tym, iż mimo to, że mogłem kopnąć plażową piłkę posyłając ją w powietrze, to owej zabawki przebić (oczywiście maczetą) nie zdołałem. Mały szczegół, a jednak troszkę ugodził w me wymagania. Kolejnym minusem są filmy przerywające rozgrywkę. Fajnie zrealizowane, pomysłowe itd., ale występują w nich wszystkie cztery postaci możliwe do wyboru na początku gry. W „Dead Island" istnieje możliwość gry przez Internet z 3 innymi graczami. Stąd takie filmy, lecz ja jestem egoistą i przechodziłem przez single player.
Ogromnym plusem za to jest klimat. Groza, obawa i strach, aż wylewała się z komputera, a tuż za monitorem sporo lało się z głośników. Muzyka idealnie budowała nastrój. Na dodatek od czasu do czasu jakieś zombie musiało sobie ryknąć wzmagając moją czujność i nerwowe rozglądanie się dookoła. Interesującą ciekawostką jest to, iż w angielskiej wersji na początku gry, jak i w kościele jedna z przebywających tam kobiet odmawia po polsku modlitwę „Zdrowaś Maryjo". Ekipa z Techlandu nie zapomina o korzeniach i jestem im za to bardzo wdzięczny.
Wstrzymywanie potrzeb fizjologicznych, oglądanie się za siebie oraz wyostrzone wszystkie zmysły - to nie objaw dziwnej choroby, to skutki gry w „Dead Island". By wstać od komputera musiałem się zmuszać. „A jeszcze jedna misja" - i tak przez kilka najbliższych godzin. Kiedy już odszedłem od monitora, to rozglądałem się podejrzliwe, czy aby gdzieś za rogiem nie znajduje się zainfekowany. Dawno już rozgrywka nie niosła tyle emocji. Czy od siedzenia mogą boleć mięśnie? Owszem, zwłaszcza kiedy są cały czas napięte i gotowe do reakcji na kolejny atak. Proszę was, drodzy czytelnicy, odinstalujcie tę grę z mojego laptopa!
Co lata 70. przyniosły dzisiejszemu kinu Science-Fiction?
Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku
Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.
"Afterfall" - polska gra w post-apokaliptycznym świecie
"Afterfall: Reconquest" to pierwszy epizod gry akcji osadzonej w post-apokaliptycznym uniwersum Afterfall utrzymany w niezwykle ciekawej biało-czarnej konwencji. Pozycja ta ukazała się w serii Made In Poland nakładem wydawnictwa IQ Publishing.
Waggle Dance
Bzzzz...bzzzz.....bzzzz...... czyli Waggle Dance, w luźnym tłumaczeniu oznacza taniec pszczół, zaś w fachowej terminologii sposób komunikacji tych pożytecznych owadów poprzez charakterystyczny układ ruchów. Jest to również tytuł gry, w której pomimo lotnej nazwy nie nasycisz się wiedzą z dziedziny pszczelarstwa, ale wcielisz się w rolę najpożyteczniejszych stworzeń na tym świecie.
Fabuła i cel gry
Celem gry jest zorganizowanie efektywnej pracy mieszkańców ula, czyli jego rozbudowa, wyprodukowanie jak największej ilości miodu i przygotowanie do nadchodzącej zimy. Wcielamy się w nadzorcę robotnic, aby poprzez odpowiednie działania uzależnione od pór dnia, zaspokoić nie tylko potrzeby Królowej ale całej rodziny pszczelnej.
Oprawa wizualna
Wszystkie elementy gry zapakowane są w solidne, kartonowe pudełko. Znajdziemy w nim karty planszy oraz akcji, kostki robotnic w czterech wariantach kolorystycznych z grawerem owada, komplet drewnianych kostek nektaru w sześciu kolorach, znaczniki jaj oraz najważniejsze w grze - plastry miodu. Z racji, iż jest to multi języczne wydanie, załączono również cztery instrukcje, w tym polską. Elementów jest bardzo dużo, jednak dodatkowe woreczki strunowe pozwolą nam zachować porządek i organizację w pudełku.
Choć pozycja ta została zaprojektowana przez londyńczyka Mike Nudd'a oraz wydana przez Grublin Games Publishing, za oprawę graficzną całości (ilustracje na kartach oraz pudełku) odpowiadał polski artysta – Mateusz Szulik. Stanął on na wysokości zadania, gdyż rysunki są fantastyczne, ale nie tylko one budzą podziw odnośnie pomysłowości. Wszystkie elementy gry są wykonane starannie i estetycznie. Najbardziej urzekła mnie ich mnoga kolorystyka oraz dbałość o szczegóły, np. w wykonaniu kostek. Na nich zamiast jedynek wygrawerowany jest wizerunek pszczółek, a tradycyjne kropki zostały zastąpione przez heksy symbolizujące plasterki miodu.
Na tle dbałości o każdy detal, bardzo słabo jednak wypada wypraska, która jest zwykłym, odpowiednio złożonym, ale cienkim papierem. Po kilku użyciach gry, praktycznie nadaje się do wyrzucenia. Jakoś niespecjalnie komponuje się ona z całością.
Przygotowanie do gry
Gra przeznaczona jest dla 2-4 osób. Czas rozgrywki uzależniony jest od ustalonej na początku ilości miodu do wyprodukowania. Do wyboru mamy trzy warianty: wytworzenie 5, 7 lub 9 plastrów miodu. Średnio zabawa trwa około 30-40 minut.
Pole gry tworzą karty planszy w kolejności od A do G. Karty oznaczone literą D (w ilości sześciu sztuk) tworzą różnokolorowe kwiatostany. Im przyporządkowujemy znaczniki nektaru.
W zależności od tego w ile osób gramy, na niektórych kartach planszy będą się znajdowały kości blokujące odpowiednie wyniki rzutu.
W rozgrywce wykorzystujemy również odpowiednio przygotowaną talię kart Królowej składająca się z kart umożliwiających wykonanie specyficznych akcji. Dodatkowo każdy gracz otrzymuje komplet 6 kości w wybranym przez siebie kolorze oraz 3 plastry od których zacznie produkcję miodu.
Przebieg gry
Każda tura dzieli się na dwie fazy: dzień i noc. W ciągu dnia każdy z graczy planuje jakie akcje przeprowadzi zanim zajdzie słońce.
Fazę dnia rozpoczyna jednoczesny rzut kośćmi robotnic. Następnie każdy graczy, naprzemiennie, rozmieszcza je na odpowiednich polach wybranych kart planszy. Do wyboru jest zaplanowanie takich działań jak: stworzenie plastra na miód, wyklucie nowej robotnicy (z wcześniej przygotowanego jaja), złożenie jaja, zebranie nektaru z kwiatów, wymiana nektaru lub jaja na nektar, wytworzenie miodu, wybranie karty z talii Królowej. Część kart planszy posiada pola z wizerunkami kości. Kości rozmieszczamy na polach z odpowiednim wynikiem rzutu. Oczywiście małym utrudnieniem jest fakt, iż przy mniejszej ilości graczy, część pól pozostaje losowo zablokowana.
Wraz z nadejściem fazy nocy, ponownie naprzemiennie, następuje realizowanie przez graczy zaplanowanych wcześniej akcji. Litery kart planszy oznaczają kolejność ich rozpatrywania. Po wykonaniu wszystkich, ponownie przychodzi dzień i rozpoczyna się kolejna tura. Jeśli w międzyczasie został spełniony warunek zwycięstwa, gra dobiega końca. W przypadku remisu w ilości wyprodukowanych plastrów miodu, w celu wyłonienia zwycięzcy rozpatrywane są inne warunki, m.in. ilość posiadanych pszczółek czy nektarów kwiatów.
W każdej z faz możliwe jest użycie kart z talii Królowej. Znacznie pomagają one w rozbudowie ula oraz wprowadzają dodatkową interakcję pomiędzy graczami.
Wrażenia
Gra „Waggle Dance" kładzie spory nacisk na strategię. Choć mamy początkowy element losowości w fazie dnia jakim jest rzut kośćmi, podczas planowania musimy umieć już przewidzieć ruch przeciwnika. Kolejność rozpatrywania akcji kart planszy została z premedytacją tak ustalona, aby jeszcze bardziej wpłynąć na planowanie swoich ruchów turę do przodu. Dobrym przykładem jest to, iż karta planszy z wykluwaniem robotnicy jest rozpatrywana przed kartą składania jaja. Będąc już przy jajach, warto wspomnieć iż, na początku opłaca się rozmnażać nasze robotnice. Ich większa ich ilość, tym większe możliwości produkcji miodu.
Dodatkowo bardzo często w rozgrywce pojawiają się dylematy np. odnośnie zbierania nektaru z konkretnego koloru kwiatów. Niejednokrotnie na sam koniec tury cały nektar z kwiatka może trafić do ula przeciwnika, zamiast posłużyć do wyprodukowania miodu przez nasze pszczółki.
Oczywiście, czym większa ilość graczy, tym trudniej zapanować nad poczynaniami przeciwników. Gra staje się ciekawsza, ale również wymaga większego skupienia i myślenia.
Dużym plusem gry jest jej regrywalność. Oprócz wspomnianej wcześniej losowości, wpływ na to ma również przygotowanie talii kart Królowej. W grze udział bierze 10 z 14 zestawów kart. Powoduje to, iż każda rozgrywka jest inna i niepowtarzalna.
Podsumowanie
„Waggle Dance" to po pierwsza gra ciesząca oczy swoją wielobarwnością. Po drugie, dzięki prostocie zasad, jest szybką i przyjemną pozycją, która sprawdza się znakomicie w rodzinnym gronie. Elementy strategii, ciągłego kombinowania, jak również interakcja pomiędzy graczami, tylko umacniają tę pozycję na tle innych familijnych tytułów. Szalenie wciąga i sprawia, że emocje podczas rozgrywki cały czas są górą. W naszej dość sporej kolekcji gier zajmie ona z pewnością wyjątkowe miejsce. Z czystym sumieniem polecam.
Marcin Gryglik - Dziewczyna z Fejsa
Nieznana dziewczyna zaprosiła Marka do znajomych na Facebooku. Jej nazwisko - Justyna Kozak - nic mu nie mówiło. Twarz dziewczyny była mu zupełnie obca. Ale była to bardzo ładna twarz. Okrągła, z dużymi oczami i wydatnymi ustami. Czerń i biel zdjęcia podkreślała ciemny kolor włosów i biel skóry. Z oczu dziewczyny płynęły dwie czerwone, nieco prześwitujące smugi. Jak krwawe, wodniste łzy, będące jednak dziełem photoshopa.
Marek sprawdził jej profil. Żadnych wspólnych znajomych. W ogóle nie było widać, ilu ma znajomych. Dwadzieścia trzy lata. Żadnych informacji o związkach. Studentka socjologii. Ulubione filmy: "Casablanca", "Przeminęło z wiatrem", "Egzorcysta", "Paranormal Activity", "Pulp FIction", "Melancholia". Muzyka: Franz Ferdinand, Beck, Digital Tree (o tym ostatnim zespole Marek nie słyszał, obiecał sobie, że sprawdzi później). Telewizja: "Breaking Bad", "Dexter". Książki: Stephen King, Łukasz Orbitowski. Innymi słowy - zestaw zainteresowań fajnej, inteligentnej dziewczyny, takiej, z która można nie tylko pójść do łóżka, ale nawet i pogadać, kiedy jest już po wszystkim.
Marek uśmiechnął się do własnych myśli. Przewinął profil do góry i jeszcze raz powiększył zdjęcie profilowe - jedyne, jakie było. Położył laptop na łóżku i położył się na bok, wspierając głowę na dłoni. Wpatrywał się w zdjęcie dziewczyny.
Kim jesteś, Justyno Kozak? Kim jesteś, ty cholernie fascynująca piękności?
I jak to się stało, że trafiła na profil Marka? Już nawet nie chodzi o to, że jest zjebem bez pracy. Nie chodzi nawet o zdjęcie profilowe, na którym, jak na każdym zresztą zdjęciu, wygląda jak szczeniak udający dorosłego psa, w tych swoich Ray-banach w czarnej oprawie i z rudą brodą. Ale mniejsza z tym. Jak ona trafiła na jego profil, skoro zupełnie nic ich nie łączyło? Dobra, filmy i seriale lubili te same, ale to nic nie znaczyło. Marek nigdy nie komentował na żadnych fanpage'ach ani pod artykułami. Starał się być niewidoczny. Jak na niego trafiła?
Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Marek usiadł po turecku i wziął laptopa na kolana. Kliknął na ikonkę „Wiadomość".
„Cześć, znamy się skądś?"
Chwila zastanowienia. I pisał dalej.
„Zupełnie Cię nie kojarzę, co jest dziwne, bo pamięć mam dobrą, zwłaszcza do pięknych dziewczyn."
Wysłał. Zaklął w myślach. Ten tekst o pamięci do pięknych dziewczyn był bardzo słaby. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Dziewczyna wyśmieje go i grzecznie spławi. Cóż, przynajmniej nie będzie sobie wyrzucał, że nie próbował.
Sprawdził pocztę. Nic. Przejrzał oferty pracy dla redaktorów i copywriterów. Nic nowego. Albo nie interesujące, albo próbował i go nie chcieli. Sprawdził stan konta. Szybko obliczył, na ile mu starczy oszczędności. Trochę się uspokoił.
Wszedł na Facebooka. Nowa wiadomość. Od Andrzeja.
„siema"
„Cześć."
„piwko?"
Marek wyobraził sobie, że jest z ludźmi w pubie, sączy piwo, a sytuacja zmusza go do interakcji z innymi. Spojrzał za okno i poczuł ulgę na widok sypiącego śniegu.
„Przepraszam, ale ostatnio trochę choruję. Nie chcę ludzi zarażać".
Andrzej coś pisał, ale Marek nie zwrócił na to uwagi. Dostał nową wiadomość. Od Justyny.
„to miło :) palec mi się omsknął podczas przeszukiwania fejsa :) sorry"
„Spoko, mi też się to czasami zdarza."
„:)"
I nic więcej. Marek zaczął się denerwować.
Pisz coś, durniu, inaczej ją stracisz!
„Fajne zdjęcie."
Cisza. Nic. Zero odpowiedzi. A w końcu: „dzięki "
Palce Marka rwały się, żeby napisać coś w stylu „Jeśli się narzucam, to przepraszam" albo po prostu pożegnać się. Nie. Tego nie mógł napisać. Nie mógł się poddać.
Splótł ręce na piersi i czekał na ciąg dalszy. Nie trwało to długo.
„starałam się, by pokazywało prawdziwą mnie"
„Płaczesz krwią jak LeChiffre z Bonda?"
„hahaha. nie"
„To co?"
„a czemu mam ci wszystko mówić, co? sam się domyśl :p"
„OK."
Znów przyjrzał się jej zdjęciu profilowemu. Potem zaczął pisać. Powoli, ważąc każde słowo. Czuł się jak saper na polu minowym. Ale kiedy wcisnął ENTER, miał wrażenie, że napisał całkiem dobrze.
„Uważam, że jesteś inteligentną dziewczyną ze skłonnością do sarkazmu i ironii. W dzisiejszych czasach każdy dureń ogłasza, jaki to jest ironiczny i sarkastyczny. U Ciebie to prawdziwa broń, twój język jest jak brzytwa. Ale sarkazm to reakcja obronna. W głębi duszy jesteś osobą bardzo poważną, może nawet w pewnym sensie smutną."
Wysłał i dodał: „Nie wiem dlaczego, ale tak mi się wydaje".
Przedłużająca się cisza. Czyżby jednak rozbrajanie pola minowego poszło nie tak dobrze, jak to się wydawało?
Wreszcie odpowiedź: „znasz się na ludziach"
„Dzięki."
„jesteś psychologiem?"
„Copywriterem. Tzn. teraz szukam pracy, ale ogólnie tym się zajmuję. Robię w słowach."
„:)"
I nic więcej. A więc piłeczka znów była po jego stronie.
„Twoja kolej. Powiedz coś o mnie."
„heh, no nie wiem"
„No, dalej. Studiujesz przecież socjologię. Ciekawe, jak znasz się na ludziach ;)"
Brak odpowiedzi. Po chwili w okienku czatu pojawiła się ikonka, że Justyna coś pisze. Marek czekał, czekał, wreszcie się doczekał:
„myślę, że jesteś samotnym, nieco introwertycznym mężczyzną. mieszkasz na Ursynowie w kawalerce 25mkw. nie masz nawet TV, unikasz ludzi. nie masz biurka, leżysz z laptopem na łóżku. i chyba tylko laptop gości w twoim łóżku ostatnio ;)"
Wszystko się zgadzało. Wszystko.
„Bardzo dobrze znasz się na ludziach ;)"
Kurwa mać, pomyślał. Co tu jest grane?
Justyna: „:)"
No tak... Kamerka internetowa wmontowana nad ekranem laptopa. Marek słyszał, że mogą one zostać wykorzystane do szpiegowania ludzi. W sieci zawsze starał się być ostrożny. Widocznie starał się za mało. Wstał i poszedł do kuchni. Znalazł nożyczki i taśmę klejącą. Taśma była przezroczysta, ale kawałek papieru powinien temu zaradzić. Wrócił do laptopa i zakleił obiektyw internetowej kamery.
„zaklejenie kamerki nic nie pomoże"
To już nie było śmieszne.
Marek rozejrzał się po pokoju. Za oknem ściemniało się, w przez ścianę wirującego śniegu widać było światła zapalone w mieszkaniach bloku naprzeciwko. Podszedł do okna i zsunął rolety. W pokoju zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Marek włączył światło i wrócił do laptopa.
Justyna: „dalej cię widzę :)"
Marek przełknął ślinę. Kiedy pisał, drżały mu palce.
„Skąd piszesz?"
„jestem przed twoimi drzwiami"
Dzwonek do drzwi.
Marek czuł, jak krew płynąca w jego żyłach zmienia się w malutkie kostki lodu. Jeszcze trochę, a oszalałe serce wyskoczy mu z klatki piersiowej.
„no otwieraj, dłużej stać nie będę :)"
Marek wstał z łóżka i stanął przed wejściem do przedpokoju. Spojrzał na drzwi do mieszkania, ten portal między światem a jego prywatnością i ekscentrycznością, które uwielbiał bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. Zaczął iść. Miał do przejścia raptem dwa metry, ale zdawało mu się, że idzie z Zakopanego na Hel. Gdy znalazł się przy drzwiach, powoli odsunął zasuwkę zasłaniającą wizjer. Nachylił się do judasza.
Przed mieszkaniem stała sąsiadka. Krępa, po pięćdziesiątce, typ polskiej kury domowej. Czasami mijali się na klatce.
Marek oparł się o ścianę. Wypuścił całe powietrze z płuc. Miał ochotę paść na podłogę i śmiać się histerycznie. Wtedy rozległ się drugi dzwonek. Marek otworzył drzwi.
- Dzień dobry. Ma sąsiad sól pożyczyć?
- Nie. – Powiedział Marek i zamknął sąsiadce drzwi przed nosem.
Stał i nasłuchiwał. Sąsiadka najpierw prychnęła, potem poszła do drugiego mieszkania. Zadzwoniła, odczekała chwilę. W końcu druga sąsiadka otwarła jej drzwi. Obie kobiety pogadały, potem pożegnały się i wróciły do swoich mieszkań.
Odetchnął. Jezu, to co właściwie było? Jakaś dziwna akcja. Z tyłu głowy zaświtało mu, że zachował się jak cham. Trudno. Potem przeprosi.
Wrócił do pokoju. Spojrzał na laptop. Sama myśl o powrocie na Facebooka wywoływała w nim mdłości. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Patrzył, jak woda bulgocze w częściowo przezroczystym czajniku elektrycznym. Powoli się uspokajał. Zalał herbatę wrzątkiem. Poczekał, aż ostygnie. Posmakował. Wypełniające go gorąco podziałało kojąco.
To była najdziwniejsza rozmowa, jaką przeprowadził na Facebooku. Właściwie, to była chyba najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła mu się w życiu. Może i Marek miał nudne życie, ale od dzisiaj już nie będzie na to narzekał.
Spojrzał na telefon. Dwudziesta. Plan na resztę dnia – obejrzeć jakiś film i położyć się spać. Ale najpierw spokojnie wypije herbatę i coś poczyta. Potem wyłączy fejsa, nawet nie będzie patrzył, co ta dziwka do niego pisze. Po prostu zamknie kartę z Facebookiem i poszuka jakiegoś dobrego filmu w Internecie. Nawet niekoniecznie musi być dobry. Oby tylko zabrał mu czas.
Następną godzinę spędził siedząc na podłodze, oparty plecami o łóżko. Tak jak postanowił, pił herbatę i czytał „Cząstki elementarne" Houllebecqa. Czytał ją czwarty czy piąty raz. Zakończył lekturę wraz z herbatą. Wstał, poszedł do kuchni i wstawił kubek do zlewu. Książkę odłożył na półkę i poszedł do łazienki. Wysikał się, spuścił wodę, zaczął myć ręce. Skupiony był na swoich dłoniach. Potem spojrzał w lustro.
W odbiciu, między drzwiami do łazienki a framugą, widać było dziewczynę. Była blada, miała czarne włosy, a wodniste krwawe łzy leniwie wypełzały z oczu na policzki.
Marek odwrócił się. W drzwiach nie było nikogo.
Kurwa, co się ze mną dzieje? Przewidzenia? Na pewno tak. Przewidzenia. Przez te nerwy. Po takiej dziwnej akcji, kto by nie miał?
Wszedł na łóżko. Wziął laptop na kolana.
„dobre z tym dzwonkiem, co? :)"
Kursor przesunął się w prawy górny róg ekranu.
„czekaj"
„Co?"
„zmieniłam fotkę profilową. ocenisz?"
Marek omal nie wyrzucił laptopa przez okno. Uspokoił się jednak i wszedł na profil Justyny. Nowe zdjęcie, podobnie jak poprzednie, było czarnobiałe, ale obejmowało również ramiona Justyny. Były odsłonięte i można było zauważyć ciemne plamy na białej skórze. Włosy Justyny były rozczochrane, zlepione w grube strąki. Wyglądały jak wyrastające z głowy macki. Albo węże. Oczy były całkowicie czarne, bez białek. Nos krótki, zadarty, trochę jak uświni. Ostre zęby były odsłonięte w czymś w rodzaju uśmiechu. Ale tylko górny rząd. Na zdjęciu Justyna nie miała dolnej szczęki. Długi język zwisał swobodnie przez całą długość szyi. Marek przyjrzał się dobrze. Tak, widział dobrze. Język Justyny zakończony był brzytwą. Była skierowana ostrą stroną do góry, tak że cięłaby podczas lizania.
„i jak? trafiłeś z tą brzytwą ;)"
„Ktoś tu się musiał napracować przy photoshopie."
„to nie photoshop"
„Charakteryzacja?"
„ja naprawdę tak wyglądam"
Wzrok Marka przeskakiwał ze zdjęcia na ostatni komunikat i z powrotem. Co za pojebana laska. Totalnie popierdolona dziwka. Tak. Popierdolona dziwka. Ale myśli to za mało. Potrzebował czegoś mocniejszego.
- Jesteś popierdoloną dziwką – powiedział wolno i wyraźnie. Czuł, że wypowiadając swoją myśl jakoś ją uprawomocnia.
„:( czemu tak brzydko o mnie mówisz? po prostu mi się podobasz. takie ciacho z ciebie. mogłabym cię całego wylizać hihihi"
Znów przesunął kursor w kierunku krzyżyka w górnym rogu ekranu. Zawahał się, gdy zobaczył wiadomość Justyny:
„NAWET NIE PRÓBUJ"
Spróbował. Facebook zniknął. Marek miał przed sobą tylko pulpit z tapetą przedstawiającą jakąś mroczną abstrakcję.
Pukanie do drzwi. Krótkie i stanowcze. Marek odstawił laptop na bok i usiadł na łóżku. Spojrzał w stronę drzwi.
Pukanie. Natarczywe i zdecydowane. Tak puka komornik albo policja. Albo mocno wkurzony sąsiad.
Wstał. Drzwi, zwykłe, najzwyklejsze w świecie, teraz wyglądały jak zrobiony ze sklejki symbol nieuchronnej konieczności. Ruszył w ich stronę. Powoli. Parkiet skrzypiał mu pod stopami. Ręce zwilgotniały od potu. Serce w jego piersi szalało jak naćpana blachara na parkiecie wiejskiej dyskoteki. Nadludzkim wysiłkiem zmusił się do spowolnienia oddechu.
Stanął przed drzwiami. Odsunął zasuwę wizjera. Nachylił się do niego powoli i ostrożnie, jakby to była jakaś pułapka. Czuł, że lada moment, a z judasza wysunie się kolec albo pazur, który przez oko dostanie się do mózgu i położy Marka trupem.
Wyjrzał na klatkę schodową. Pusto.
- Marek.
Powiedziało to kilkanaście głosów naraz. Grubych, cienkich, męskich, kobiecych, nieludzkich. Wszystkie wydobywały się z jednego gardła i wszystkie dochodziły zza pleców Marka.
Odwrócił się powoli. Na drugim końcu korytarzyka stała Justyna. Wyglądała tak, jak na swoim zdjęciu profilowym.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Time*Out
„Time Out" to już ostatni tom doskonałej, trzymającej w napięciu trylogii spod pióra Andreasa Eschbacha, jednego z najpopularniejszych, współczesnych, niemieckich pisarzy. Udało mu się stworzyć historię tak realistyczną, że każdy bez trudu w nią uwierzy.
Naukowcom udało się stworzyć neuronowe połączenie ludzkiego ciała z falami telefonii komórkowej. Dzięki specjalnym, maleńkim chipom, ludzie mogą porozumiewać się ze sobą jedynie przy pomocy myśli. Otrzymują w ten sposób również dostęp do Internetu i przeróżnych, elektronicznych urządzeń. Brzmi pięknie, problem jednak polega na tym, że gdy grono osób połączy się umysłami, tracą oni swoją własną odrębność i stają się jednym, dzielącym wszystkie myśli i odczucia bytem - koherencją. Natomiast ten nowo powstały super-umysł chce mieć w swoi wnętrzu cały świat.
Pierwszy tom był rewelacyjny - zaskakujący i bardzo nowatorski, druga część momentami mnie jednak nieco nużyła. W trzeciej autor ponownie wspina się na wyżyny kunsztu pisarskiego i sprawia, że losy bohaterów trylogii śledzi się z zapartym tchem. Jego bohaterowie są żywi i bardzo realistyczni, bez trudu można się do nich przywiązać. Powieść pisana jest w narracji trzecioosobowej, ale z punktu widzenia konkretnych postaci. Także oprócz „końca świata" czytelnik zmaga się również z ich codziennymi, wydawać by się mogło, że wręcz błahymi, problemami. To z kolei nadaje książce życia.
Tym razem zwróciłam uwagę nie tylko na samą akcję, ale również na przykład na to w jak genialny sposób autor opisuje różnice między małymi miasteczkami w Europie, a w Stanach Zjednoczonych. Bardzo podobały mi się także stworzone przez niego kryjówki i sposoby na jakie ukrywali się mieszkający tam ludzie - na przykład „ślepe fazy" w Hide Out. Trylogię uważam za naprawdę świetną, a przede wszystkim dopracowaną w nawet najdrobniejszych szczegółach. Wyraźnie widać, że jej autor pisze o czymś, na czym się zna i we w miarę przystępny sposób potrafi zawiłości wielu skomplikowanych zagadnień wytłumaczyć swoim czytelnikom.
Cykl spod pióra Andreasa Eschbacha oczywiście wszystkim serdecznie polecam - to trylogia zarówno dla młodzieży jak i dla dorosłych. Myślę, że na jej podstawie mógłby powstać całkiem niezły, wciągający film akcji. Powieść w każdym razie taka właśnie jest - mimo jej okazałych rozmiarów naprawdę trudno się od niej oderwać i najchętniej przeczytałoby się wszystko jednym tchem, nie pomijając przy tym ani jednego słowa.
Kot Kameleon
Świat jest przepełniony magią, trzeba tylko umieć ją odnaleźć, a nic nie pomaga w tym w tak cudowny sposób jak dziecięca wyobraźnia. Kolorowe szkiełko i fantazyjne kapelusze w zupełności wystarczą by podczas weekendu mieć godziny cudownej zabawy. Gdy dodamy do tego jeszcze produkcję własnych mydełek, sukces gwarantowany, a weekend, który miał być stracony, okaże się piękną bajką.
Rodzice zostawiają Natalię u babci na wsi, mimo że dziewczynka znacznie bardziej wolałaby zostać u drugiej, modnej babci z miasta. Tam jednak poznaje smutną historię domowego, dręczonego niegdyś przez małe dziewczynki kota, który wydaje się jej nie lubić oraz odkrywa zupełnie nową, pełną magii rzeczywistość. Wtedy cała jej perspektywa się zmienia, a wydarzenia najbliższych dni spowodują nie tylko to, że Natalia odkryje jak bardzo kocha babcię i, że chciałaby jak najszybciej wrócić na wieś, ale również poważną zmianę w podejściu do życia rodziców dziewczynki. Zmianę zdecydowanie na lepsze.
Historia jest sympatyczna i urokliwa, przemawia do małych dzieci. W naszym przypadku testowana była na „prawie" sześciolatce i dziewczynka słuchała jej z przyjemnością. Może nie ma w niej porywającej akcji czy zaskakujących wydarzeń, ale „Kot kameleon" posiada swój specyficzny klimat i z łatwością potrafi oczarować czy wzruszyć. Dodatkowo zwraca uwagę czytelników (nie tylko tych najmłodszych) na dość istotne, wartościowe sprawy, które niejednokrotnie po prostu pomijamy w ferworze szarej codzienności. Niekiedy warto zatrzymać się na chwilę i pomyśleć nad nimi, bo niedługo może już być za późno.
Książeczka została naprawdę ładnie wydana. Posiada twardą oprawę i wiele, ciekawych, nieco tajemniczych ilustracji. Tekst i rozdziały dzielą się w wygodny sposób. Całą historię śledzi się z prawdziwą przyjemnością. Jestem zadowolona, że trafiła w moje ręce i miałam okazję przeczytać ją dziecku.
„Kota kameleona" serdecznie wszystkim polecam. To przyjemna, ciepła opowieść, która nadaje się idealnie (nie tylko) dla najmłodszych. Sprawia, że czytelnikowi robi się lżej na sercu i zaczyna myśleć, jak może poradzić sobie z własnymi, rodzinnymi problemami i czy nie może zrobić czegoś, by jego własne życie stało się radośniejsze. Może autorka nie podaje gotowego przepisu na szczęście, ale z pewnością wskazuje ku niemu bardzo dobrą, wcale nie taką trudną i wyboistą drogę.
Ścieżki przeznaczenia
„Ścieżki przeznaczenia" to druga część cyklu „Samotny krzyżowiec" autorstwa Marka Orłowskiego. Kolejny raz, duet: autor oraz wydawca spisali się na medal i wydali książkę, która w solidny sposób, z małą nutką fantastyki opisuje czasy wypraw krzyżowych. Do tego wszystkiego oprawa graficzna, która nawiązuje do pierwszej części, sprawia, że książka kusi czytelnika w księgarni, a na domowym regale prezentuje się zacnie. Roland podąża ścieżkami przeznaczenia, a czytelnik przemierza strony książki, jakby szedł swoimi własnymi ścieżkami. Wszystko zaczyna się tam, gdzie skończyło i to uważam za pozytywny aspekt książki. Nie trzeba sięgać pamięcią, na czym skończyła się pierwsza część.
Akcja zaczyna się jedną z wielu bitew na Bliskim Wschodzie pomiędzy wojskami europejskimi a Saracenami. Jednak w porównaniu z poprzednimi, krzyżowcy otrzymują długo wyczekiwane posiłki z Europy – a dokładnie do brzegu przybijają Anglicy
z niosącymi spustoszenie i śmierć długimi łukami, które już w pierwszym starciu sprawiają, że Saraceni zmuszeni są do odwrotu. Natomiast w innym zakątku tej dzikiej krainy
w zamku Majsaf, cudem ocalały Roland próbuje wydostać się i ostrzec swoje wojska
o podstępie, jaki szykuje na nich klan asasynów. Jednak nikt nie zna swoich ścieżek przeznaczenia, a tym bardziej Roland, który igra za każdym razem z panią śmierć, przez co wzbudza lęk w oczach swoich wrogów. Do tego wszystkiego stara historia - przepowiednia o mieczu Salomona - zaczyna się sprawdzać, co jeszcze bardziej gmatwa całą sprawę.
Roland, klucząc wśród skał i lasów, nie może ostrzec swoich pobratymców, którzy wpadają we wzorowo zorganizowaną zasadzkę. Nikt nie wie, czy owe wydarzenia odbiją się echem na polach bitew i sprawią, że losy wyprawy krzyżowej legną w gruzach.
Na domiar złego, Czarny rycerz przez zrządzenie losu, ponownie trafia do zamku Majsaf,
z którego tak starał się wyrwać. Jednak tym razem przeznaczenie zgotowało dla niego inny los. Po wielu dniach więzienia pogodził się ze swoim przeznaczeniem i postanowił dumnie kroczyć swoją ścieżką. Zgodził się na udział w wyprawie asasynów nie wiedząc nawet, co go czeka na jej końcu.
Dalej niestety nie mogę Was prowadzić, dalsze losy Rolanda musicie poznać osobiście, a uwierzcie mi, naprawdę warto.
Autor we wspaniały sposób połączył fantastykę z wydarzeniami historycznymi Bliskiego wschodu. Jest to kawałek dobrej fantastyki, w której nie ma wielu fikcyjnych postaci czy miejsc, ale o to właśnie chodzi aby wszystko było odpowiednio wyważone co sprawia, że czytelnik z jeszcze większą chęcią sięga po książkę.
Ciekawe opisy miejsc oraz próba odzwierciedlenia zwyczajów i kultury Bliskiego wschodu sprawiają wrażenie, jakby całym sobą czytelnik uczestniczył w akcji wraz z jej bohaterami. Fabuła rozpędza się jak koń w galopie, a zwroty akcji sprawiają, że czyta się ją jednym tchem i żałuje, że tak szybko się kończy.
Z pewnością książkę można polecić zarówno młodszym jak i starszym miłośnikom czytania. Dobre jest to, że książkę może z przyjemnością przeczytać osoba interesująca się fantastyką, jak również historią.
"Szczury Wrocławia" Roberta J. Szmidta pod patronatem
Już 22 kwietnia nakładem wydawnictwa Insignis, pod patronatem Secretum, ukaże się długo wyczekiwana powieść Roberta J. Szmidta "Szczury Wrocławia". Książkę o apokalipsie zombie w stolicy Dolnego Śląska już teraz można uznać za wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju. Dlaczego? Ponad 2 tysiące osób zgłosiło się, aby zostać uśmierconym przez autora na kartach powieści. Zaszczyt ten spotkał 222 szczęśliwców.
Pokój 25
„Biegnij – Przetrwaj - Ucieknij" – w tych trzech krótkich słowach można streścić fabułę gry planszowej francuskiego projektanta Francoisa Rouze pt. „Pokój 25". Autor otwarcie przyznał, iż jego inspiracją do stworzenia tego tytułu było kino science-fiction, a szczególnie takie kultowe już obrazy jak „Tron", „Uciekinier" i „Cube". Właśnie z tym ostatnim tytułem nasuwa się bardzo dużo skojarzeń podczas rozgrywki. Klimat gry, jak również oprawa wizualna, sprawiają, iż możemy poczuć się jak bohaterowie filmu, zamknięci w pułapce składającej się z przemieszczających się, sześciennych komnat.
Fabuła i cel gry
Gracze wcielają się w sześciu bohaterów biorących udział (zapewne niedobrowolnie) w nietypowym reality show. Zostają uwięzieni w tajemniczym budynku, z którego jedyna droga ucieczki wiedzie przez tytułowy Pokój 25. W trakcie przemierzania sieci przemieszczających się pomieszczeń, napotykają przeszkody oraz śmiertelne pułapki. Muszą również uważać na strażników, którzy utrudniają im wydostanie się z obiektu. Na domiar złego, graczy ponagla upływający czas. Wraz z jego końcem budynek uwięzi bohaterów na zawsze.
Oprawa wizualna
W moje ręce, dzięki uprzejmości wyd. Rebel, trafiła spolszczona oraz poprawiona w stosunku do pierwszego wydania, edycja gry. W solidnym pudełku znajdziemy sześć kolorowych, plastikowych figurek postaci wraz z żetonami i planszami dla każdego gracza, 32 kafelki pomieszczeń (komnat), 24 żetony akcji, dwustronną planszę odliczania rund, znaczniki ruchu oraz polskojęzyczną instrukcję. Plansze graczy oprócz grafiki przedstawiającej bohatera utrzymującej klimat gry, zawierają opisy występujących w grze pomieszczeń. Wszystkie papierowe elementy gry wykonane są z grubego kartonu, co znacznie wpłynie na żywotność gry. Dodatkowo w pudełku znajduje się wykonana z tworzywa wypraska. Dzięki niej możemy pogrupować wszystkie elementy gry. Jest to szczególnie pomocne przy przyszłym wyborze odpowiednich kafelków pomieszczeń do różnych trybów rozgrywki (o tym więcej w opisie przebiegu rozgrywki). W wyprasce pozostawiono puste miejsca na kolejne figurki bohaterów, więc widać, iż wydawca myśli nad wprowadzeniem na rynek polski wydanego już za granicą dodatku do „Pokoju 25". Instrukcja w czytelny sposób wyjaśnia zasady różnych trybów rozgrywki oraz zawiera opisy wszystkich 16 rodzajów występujących w grze pomieszczeń.
Rozgrywka
„Pokój 25" umożliwia nam rozegranie jednego z pięciu wariantów. Możemy sami walczyć o przetrwanie, rywalizować przeciwko sobie lub drużynowo, zagrać kooperacyjnie lub przejść tryb tzw. podejrzliwości, w którym następuje podział na więźniów i strażników. Ostatni wariant jest najciekawszy, gdyż role są tajne i w grze pojawia się element sabotowania. Różnice w prowadzeniu gry powyższych wariantów są nieznaczne, mechanika jest wspólna i można ją przedstawić w kilku zdaniach.
Przygotowanie do rozgrywki polega na ułożeniu pola gry z odpowiednich pomieszczeń (przyporządkowanych do danego wariantu rozgrywki). Budynek tworzą komnaty ułożone w kwadrat o wymiarach 5x5 kafelków. Centralny kafelek jest jawny i tworzy pole startowe. Pozostałe pozostają zakryte. Wśród 12 zewnętrznych komnat ukryte jest wyjściowe pomieszczenie – tytułowy Pokój 25. Aby szczęśliwie ukończyć grę, bohaterowie muszą się w nim znaleźć i przesunąć go po za obręb budynku.
Gracze wpierw wybierają swojego bohatera, otrzymują jego figurkę i znacznik, planszę, 4 żetony akcji i 4 żetony przypomnienia. Postacie nie posiadają charakterystycznych dla siebie umiejętności. W zależności od wariantu, rozgrywka może trwać 10 lub 8 rund. Każda runda dzieli się na dwie fazy: programowania i akcji. W pierwszej, każdy gracz wybiera spośród czterech dostępnych, dwie akcje. W drugiej fazie następuje naprzemiennie przez każdego gracza wykonywanie zaprogramowanych akcji. Do wyboru mamy możliwe działania: podglądanie (zaglądamy do jednej zakrytej, sąsiadującej z nami komnaty), ruch (przechodzimy do jednej z czterech sąsiadujących komnat), wypychanie (przesuwamy innego gracza, który stoi na tym samym kafelku co my, do innego pomieszczenia) oraz sterowanie (przesunięcie całej kolumny lub szeregu w którym się znajdujemy).
Przejście do jednego z czterech sąsiednich pomieszczeń (np. poprzez ruch czy wypchnięcie), zawsze aktywuje jego działanie. Komnaty mają trzy poziomy oddziaływań na bohatera: zielony (bezpieczne), żółty (przeszkody, które utrudniają ucieczkę), czerwone (śmiertelnie niebezpieczne).
W trakcie rozgrywki, układ pomieszczeń bardzo się zmienia. Dlatego, aby nie pogubić się np. w podejrzanych wcześniej pomieszczeniach, każdy z graczy dysponuje jednym znacznikiem Przypomnienia. Dzięki niemu, można oznaczyć wyjątkową dla nas komnatę, do której wcześniej zaglądnęliśmy.
Wrażenia
Przetestowałem wszystkie pięć wariantów gry. Już wiem, że do trzech z nich raczej nie wrócę. Samotna walka o przetrwanie i ucieczka z budynku jest nudna. Gra przypomina trochę zabawę w memo i zapamiętywanie, gdzie był jaki kafelek. Miałem wrażenie, iż układanie pasjansa jest bardziej emocjonujące. Podobnie jest z trybem rywalizacji lub kooperacji dla dwóch graczy. Wprawdzie dowodzimy wtedy dwójką więźniów, ale brakuje tutaj klimatu. Gra najlepiej sprawdza się, kiedy do stołu zasiądą przynajmniej 3-4 osoby. Przy takiej ilości graczy najwięcej zabawy jest w trybie drużynowej rywalizacji w walce o przetrwanie, a jeszcze większe możliwości daje wspomniany na początku tryb podejrzliwości. Utrzymanie w tajemnicy gry jako strażnik i możliwość sabotowania misternego planu ucieczki, wyzwala niezapomniane emocje. Dużym plusem „Pokoju 25" jest szybki czas trwania rozgrywki. Wpływ na to ma nie tylko prosta mechanika, ale również uruchomienie Alarmu w trybie trwającym 10 rund. Następuje ono wtedy, gdy któryś z graczy odkryje w jednej z pierwszych 5 rund Pokój 25. Przyspieszamy wtedy czas i do wydostania się z budynku pozostaje tylko 5 rund. Dzięki temu nawet jeśli któryś z graczy zginie w pierwszych fazach ucieczki, nie będzie musiał długo przyglądać się jak grają koledzy. Małą wadą Alarmu jest to, iż często zdarza się skończyć grę bez wyłonionych zwycięzców. Pozostali gracze (lub nasze postacie) mogą np. nie zdążyć dotrzeć do miejsca ucieczki.
Podsumowanie
Podstawową zaletą „Pokoju 25" jest wyjątkowy klimat. Grając, naprawdę można poczuć się jak bohater filmu „Cube" i doznać dreszczu emocji wchodząc do nowej komnaty. Nie wiemy, czy za ścianą czeka na nas kąpiel w kwasie, pokój iluzji, a może komora śmierci. Dodatkowo dzięki różnorodności pomieszczeń (przypomnę – 16 rodzajów), gwarantujemy sobie niepowtarzalną rozgrywkę. Jeśli do tego dodamy jeszcze pięć różnych wariantów oraz szeroką rozpiętość ilości graczy (1-6), uzyskamy pozycję która powinna przypaść do gustu nawet wybrednym graczom. Gra jest szybka, klimatyczna i doskonale sprawdzi się w większej grupie. Po przymknięciu oka na niezbyt dopracowany tryb gry solo i dużą losowość, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, iż warto wydać ok. 100zł na jej zakup. Na pewno będziecie wracać (podobnie jak ja) niejednokrotnie do tego tytułu.
Na koniec pozostaje tylko oczekiwanie na polskie wydanie dodatku, który wprowadza nie tylko dwie nowe postacie, ale również urozmaica rozgrywkę poprzez wdrożenie specjalnych umiejętności bohaterów.