Rezultaty wyszukiwania dla: USA
Piramida
Rok 2014 okazuje się obfitować w piekielne historie. Twórcy przypomnieli sobie o odwiecznej tajemnicy dobra i zła, o życiu i śmierci, o umieraniu, trwaniu i bramach pomiędzy tymi opozycjami. W „Jako w piekle, tak i na Ziemi" widzom odgrzewano raz jeszcze tego samego kotleta o wrotach chrześcijańskich piekieł w nowoczesnej otoczce francuskich, a konkretnie paryskich, katakumb. „Piramidy" to niezwykle podobna historia, z tą różnicą, że już nie chrześcijańska, a odnosząca się do wierzeń politeistycznych starożytnych Egipcjan. Katakumby zmieniono z kolei na ukrytą pod piaskami piramidę. Co jeszcze łączy oba filmy? Walka o miano najmniej logicznej produkcji roku 2014 w kategorii horroru.
Tak, jak wspomniałam akcja filmu rozgrywa się gdzieś na egipskiej pustyni. Para archeologów, ojciec (Denis O'Hare) i córka (Ashley Hinshaw), dokonują przełomowego odkrycia – odnajdują nietypową, bo trzyścienną, piramidę zakopaną pod ziemią. Tymczasem w Kairze dochodzi do zamieszek i ich zwierzchnicy nakazują opuszczenie terenów wykopalisk. Pewni wagi swojego odkrycia archeolodzy nie zamierzają jednak odejść z pustymi rękami i wysyłają do piramidy łazik. Ten jednak zostaje uszkodzony niemal natychmiast po przekroczeniu progu egipskiego grobowca. Chcąc ratować nietani sprzęt, archeolodzy podążają jego śladem. To, co odkrywają w środku nie zdaje się tak martwe, jak powinno po tysiącach lat spoczywania pod ziemią.
Podobnie jak w „Jako w piekle, tak i na Ziemi" mamy do czynienia z produkcją o znamionach paradokumentalizmu. Początkowo nie wydaje się to nawet najgorszym rozwiązaniem. Kamera podskakuje tylko trochę, wyjątkowo nie przyprawiając o ból głowy, a nadając całości autentyzmu. I chociaż aktorzy całkowicie psują to, co udaje się osiągnąć w warstwie operatorskiej, od pierwszych minut produkcja nie zwiastuje późniejszej logicznej katastrofy. Ta rozpoczyna się dopiero, gdy łazik wkracza do piramidy.
Od tej pory wszystko staje się przewidywalne. Wart kilka milionów sprzęt ulega awarii, a czekający tylko na podobny obrót spraw archeolodzy, w prostych maseczkach wkraczają do niedostępnej człowiekowi przez tysiące lat, kamiennej konstrukcji. I może nawet chcieliby się wycofać, ale co to byłby za horror, gdyby okazało się to możliwe. Wkrótce z powodu kolejnych głupich i nieprzemyślanych decyzji oraz absurdalnych zbiegów okoliczności, członkowie kilkuosobowej ekipy, zaczynają ginąć jeden po drugim. Przyznać trzeba, że i w tej warstwie próżno byłoby szukać oryginalności. Żadnej finezji zabijania. Nuda, nuda, nuda.
To jednak dopiero szczyt góry problemów „Piramidy". Ostatecznie, bowiem pogrążają produkcję pozbawione logiki wnioski bohaterów oraz ludzie, którzy nie umierają przez wiele minut pomimo braku kluczowego organu – serca. Widz dowiaduje się chociażby, że toksyczność powietrza w piramidzie spowodowana jest kanibalizmem pogrzebanych w niej kotów, które przetrwały ponieważ kolejne pokolenia zjadały siebie nawzajem (sic!). Z kolei próba ściągnięcia kogoś z pali, by w połowie z tego zrezygnować i raz jeszcze go na nie nabić... Pozwólcie, że się nie wypowiem. Już licealiści wiedzą, że się wbitych w ciało przedmiotów nie wyciąga. A już na pewno nie – wyciąga do połowy i wkłada z powrotem.
Przyznaję, że spodziewałam się po „Piramidzie" znaczenie więcej, niż po „Jako w piekle, tak i na Ziemi". Zasadniczym powodem mojej wiary była obecność w obsadzie Denisa O'Hare'a, która ma na swoim koncie kilka wartych uwagi ról. Spalding w „American Horror Story: Sabat" czy Russell Edgington w „True Blood", to kreacje, które warto zapamiętać. Tymczasem ani okrucha tychże umiejętności nie widać w „Piramidzie". Niski nakład finansowy nie jest tu żadnym argumentem.
W ostatnim czasie nie miałam „przyjemności" oglądać równie absurdalnej i pozbawionej znamion logiki produkcji. Gdyby jeszcze oferowała przy tym choćby przeciętną rozrywkę lub interesujący aspekt aktorski albo techniczny, gotowa byłabym przymknąć na to oko. Zwłaszcza, że temat wydaje się wiele oferować. Tymczasem „Piramida" posiada braki tak wielkie, że zdecydowanie się na seans, to podpisanie oświadczenia o masochizmie. Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej.
Katedra Antychrysta
W biografiach wielu znamienitych osobistości kultury, filozofii etc. znajdują się chwile tak zwanych dziur informacyjnych. Badacze w takich miejscach tylko pobieżnie potrafią określić, co działo się z daną postacią. Jest tak choćby z teoriami Arystotelesa, które znamy jedynie z zapisków jednego ze studentów. Czy był rzetelny w swoich skryptach? Tego nigdy się nie dowiemy. Brak szczegółów dotyczących komedii pozostawia wiele dla wyobraźni. Może student zabalował? Może uważnie nie słuchał? Jaki obraz kształtują te domysły w odniesieniu do zachowanych treści? A może nieustannie żyjemy w kłamstwie, a Arystoteles przewraca się w grobie, żeśmy zaakceptowali notatki jakiegoś mniej ambitnego ucznia? Podobnie jest z jednym z głównych bohaterów „Katedry Antychrysta". Friedrich Nietzsche na przełomie 1888 i 1889 roku przeszedł poważne załamanie psychiczne. Co działo się z nim przez ten czas? Fabio Delizzos snuje tutaj mroczną, kryminalną intrygę.
Zbliża się dzień święta Bożego Narodzenia, roku 1888. W Turynie jednak mało, kto żyje przygotowaniami do chrześcijańskiego święta. Miasto interesuje się żywo za to niecodziennymi wydarzeniami, o których donoszą miejscowe gazety, a na myśl, o których Karabinierzy Królewscy kręcą tylko bezsilnie głową – sprofanowane zwłoki kardynała, torturowane i mordowane masowo dzieci oraz zaginiona relikwia z egipskiego muzeum, o której formie nikt nie może powiedzieć czegoś z pewnością. Na domiar złego w Turynie przebywa także główny wróg księży, filozof Friedrich Nietzsche. Gdy zaprzyjaźniony z profesorem kelner, Prospero, odnajduje świecące w ciemnościach zwłoki (czy aby na pewno zwłoki?), a pułkownik Plural decyduje sprzymierzyć się z wrogiem kościoła, Nietzsche właśnie, rozpoczyna się prawdziwa akcja. Makabryczne zbrodnie zaczynają łączyć się w logiczną całość, która okazuje się być mroczniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać...
Fabio Delizzos zdecydował się na wykorzystanie tematu o skrajnej recepcji czytelników, a więc dotyczący kwestii religijnej. Można by nawet uściślić jego założenia i określić je mianem kontrowersji wiary (Czy Jezus naprawdę zmartwychwstał? A może Kościół posiada – bądź posiadał – jego ciało, ostateczny dowód o ludzkiej, a nie duchowej, istocie Chrystusa?). Na kartach „Katedry Antychrysta" ścierają się filozofia i wyznanie wiary, które – jak się okazuje – dla każdego oznacza absolutnie co innego. Delizzos pochyla się nie tylko nad katolikami sensu stricto, ale także gnostykami, volkistami i całym szeregiem odłamów sekt i chrześcijaństwa, o których nie słyszał przeciętny uczestnik kultury świata.
Kreowana przez Delizzosa fabuła nosi znamiona nie tylko historycznej abstrakcji, ale również fantastyki lub realizmu magicznego. Większość „duchowych" niejasności bardzo szybko zostaje sprowadzona do pragmatycznej formy, jednak na początku czytelnik zastanawia się nad istotą świecącego w ciemnościach człowieka czy mocą satanistycznych obrządków. Najwyraźniej odbija się na powieści włoskiego pisarza gatunkowość kryminału lub thrillera – szeroko zakrojona intryga, zmasakrowane ciała i liczne niewyjaśnione zabójstwa.
Niestety, chociaż rzecz fabularnie wydaje się niezwykle intrygująca, to w rzeczywistości nieco rozczarowuje. Autor zbyt wiele wkłada w usta bohaterów, nie pozwalając na domysły czytelnika. Przerażająco długie monologi filozoficzne (których zresztą powinnam się spodziewać ze względu na wybranych bohaterów historycznych), nie tylko spowalniają akcję, ale i chwilami zwyczajnie nudzą. Lekkie podenerwowanie budzi także konstrukcja samej powieści, która zwierając się na czterystu stronach, posiada dwie części i siedemdziesiąt rozdziałów. Zdaje się, że taka budowa jest wprowadzeniem w życie założeń typowych dla autorów bestsellerów – krótkie rozdziały, wiele pustych przestrzeni stron, sprawia wrażenie szybkiej lektury, a więc i konstatacji „skoro tak szybko to przeczytałam/em musi być dobre".
Język powieści wydaje się bardzo nierówny. Z jednej strony o znamionach akademickości, z drugiej nieco prymitywny i powielający całe garście klisz. Chociaż całość przyswaja się nad podziw szybko, co jest w dużej mierze spowodowane techniczną konstrukcją warstwy materialnej książki, to z wyraźną konstatacją braku naturalności niektórych fragmentów, zwłaszcza w części dialogowej. Bohaterowie także nie wydają się szczególnie realistycznie nakreśleni. Gubią gdzieś po drodze swoje motywacje, a sam Nietzsche traci lotność intelektu – chwilami bliżej mu bardziej do zagubionego dziecka o megalomańskich zapędach.
W ogólnym rozrachunku „Katedra Antychrysta" to jedynie pozycja niezła, chociaż miała zadatki na rzecz ponadprzeciętnie interesującą i wciągającą. Fabio Delizzos wyraźnie miał na rzecz pomysł, jednak niekoniecznie udało się to w fazie realizacyjnej. Z pewnością dużym plusem powieści jest uprawomocnienie jej pośród historycznych faktów i funkcjonujących w świecie filozofii. To jednak za mało, by lektura trzymała w napięciu i nie pozwalała na oderwanie się od niej czytelnika.
Isa
Zazwyczaj nie mam problemu ze zrozumieniem filmów. Oczywiście jedne wymagają większego zaangażowania intelektualnego, inne mniejszego. Dla uzyskania pełnego sensu pewnego grona produkcji muszę zaglądać do literatury specjalistycznej. Sądzę jednak, że w przypadku „Isy" na niewiele by się to zdało (o ile istnieje jakaś pozycja, która mogłaby mi przetłumaczyć brak sensu i logiki). Mam nawet pewne wątpliwości, co do tego, czy sam twórca umiałby o swoim filmowym projekcie opowiedzieć.
Isa Reyes (Jeanette Samano) jest nastolatką o ponadprzeciętnej inteligencji. Pewnego dnia zostaje potrącona przez samochód. Całe szczęście dziewczyna nie doznaje poważnego uszczerbku na zdrowiu, jednak rutynowe badania wykazują w jej mózgu bardzo nietypową zmianę – tajemniczy czip. Jednak dziewczyna nic nie wie o jego przeszłości. Do tej pory zresztą obecność elektroniki w jej głowie nie wywoływała żadnych reakcji. Wszystko zmienia się po wypadku. Isę zaczynają „dręczyć" nietypowe sny. A może to wcale nie są sny? Tymczasem inżynierowie z Meksyku obserwują nagłą aktywację uśpionego urządzenia. Dziewczyna staje się celem.
Kim są wspomniani wyżej inżynierowie? Czym jest projekt? Kim jest jego pomysłodawca? I co do tego wszystkiego mają wykresy napływu lub spadku pieniędzy i enigmatycznego przeciążenia? Dlaczego szkolny strażnik decyduje się uciec z pracy? Dlaczego wujostwo dziewczyny uparcie milczy, chociaż naraża ją to na niebezpieczeństwo? Dlaczego... Pytań pozostających bez odpowiedzi jest w filmie tak wiele, że już same znaki zapytania mogą przyprawić o ból głowy. A okrutną migrenę wywołuje z pewnością dojście do ostatecznej prawdy, które najprawdopodobniej zwyczajnie nie ma.
A przecież nie musiało być aż tak tragicznie. Pierwsze minuty filmu wydają się dość intrygujące. Senna otoczka świata przedstawionego i cichej, ale dość tajemniczej bohaterki, zachęca do śledzenie kolejnych wydarzeń. Wszystko pryska gdzieś jednak w chwili, gdy do głosu dochodzi wątek fantastyczny. Może należało zrobić z tego kino obyczajowe? Rzecz o dorastaniu, poznawaniu, poszukiwaniu własnej przeszłości i kreowaniu tożsamości?
Zazwyczaj broniłabym produkcji, która nie dość, że obciążona jest mianem debiutu, to jeszcze łatką obrazu telewizyjnego (który z natury musi być kiepski – to taki stereotyp lubiący się potwierdzać). Tutaj jednak, poza wstępem do faktycznych wydarzeń, nie ma, czego bronić. Kolejne postacie angażują się w nielogiczną fabułę bez jakiejkolwiek sensownej motywacji. Zresztą sama fabuła toczy się tak, jakby chciała, a nie mogła. I chociaż starałabym się nadinterpretować i dodawać sensów o przenikaniu jawy i snu oraz budującej mocy wyobraźni, to jestem pewna, że niewielu widzów byłoby skłonnych w to uwierzyć.
W sferze wizualnej jest dość nietypowo. Żadnego szorstkiego science fiction, a kolory i kształty wydają się rodem z najbardziej magicznych baśni. Jednak i to z czasem zaczyna szwankować. Hipnotyzujące barwy, które widać nawet na obrazie rezonansu magnetycznego bardzo szybko znikają (za mało finansów?), by pojawić się bliżej finału. Ale wtedy jest już za późno, by cokolwiek ratować. W czasie „pomiędzy" produkcja skacze raz bliżej horroru, raz horroru z elementami „brudnego" science fiction, a innym – stylu zerowego. Ciekawie prezentuje się linia melodyczna, która współgra z kreacją świata przedstawionego i zdystansowaną bohaterką produkcji.
Opis aktorstwa w przypadku „Isy" byłby niepotrzebną stratą czasu. Jedynie Jeanette Samano zdaje się unosić swoją rolę, a i to na przeciętnym poziomie. Pozostali aktorzy nie dość, że wcielają się w postępujące kompletnie nielogicznie postacie, to miotają się po planie wyraźnie zagubieni.
Obraz Jose Nestor Marquez miał w sobie potencjał i to niemały. Baśniowa otoczka, interesujący opis i, chociaż tylko początkowo, to ciekawie wykreowany nastrój. Zabrakło w nim jednak najważniejszego elementu – sensu. Bo chociaż Wielka Tajemnica to motyw chętnie wykorzystywany przez twórców i jeszcze silniej wyczekiwany przez odbiorców, to jego moc tkwi w rozsupłującej węzeł gordyjski puencie, a nie pozostawieniu go z ochłapami informacji.
Anna
Nigdy nie zrozumiem mechanizmu pamięci. I nie chodzi wcale o to, że pamiętam pierwszy dzień w szkole podstawowej, a za nic w świecie nie mogę przypomnieć sobie wydarzeń z zeszłego tygodnia. Zastanawiam się raczej nad kreacją wspomnień – co z nich jest moje, co zasłyszane, co zapamiętane z rodzinnego albumu. Czy te odległe obrazy zdarzeń i uczuć w zupełności należą do mnie? A może do kogoś innego? „Mindscape" (w tłumaczeniu polskiego dystrybutora „Anna", chociaż logiczniej byłoby zatytułować rzecz słowami w stylu „Skrywana pamięć") traktuje, co prawda o innym aspekcie ludzkich powrotów do przeszłości, jednak w podobny sposób skłania do refleksji nad znaczeniem i mocą tego, co wydaje się nam, że pamiętamy.
„Mindscape" opowiada historię alternatywnej rzeczywistości, którą – od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni – różni powszechne występowanie, akceptacja i wykorzystanie umiejętności paranormalnych. W szczególności specjalizuje się w tym ostatnim firma Mindscape znana z najwyższej jakości świadczonych usług. A jakie usługi właściwie świadczy? Otóż jej agenci, czy też detektywi, potrafią czytać ludzkie wspomnienia. Podobną umiejętność posiada również John (Mark Strong), znajdujący się w szeregach przywołanej już spółki. Traumatyczne przeżycia utrudniają mu jednak wykonanie zleconego przez pracodawcę zadania i mężczyzna zostaje odsunięty od sprawy. Gdy wraca po przerwie, otrzymuje z pozoru prostą ofertę – badając wspomnienia nastoletniej Anny (Taissa Farmiga) ma zachęcić dziewczynę do jedzenia. Okazuje się jednak, że młoda kobieta i jej psychika są znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Wkrótce John zostaje wciągnięty w intrygę, której sam do końca nie rozumie.
„Mindscape" to dużo biedniejsza wersja „Incepcji" Nolana. W teorii chodzi zupełnie o coś innego, ale w praktyce podobieństwa mnożą się z każdą sekundą produkcji. Tym, co oba obrazy rozdziela jest akcent psychologicznej gry położony na „Mindscape", gdy w „Incepcji" skupiono się raczej na warstwie szybkiej i widowiskowej akcji.
Niezależnie od podobieństw wymienionych produkcji, „Mindscape" nie jest złym filmem. Od pierwszych minut intryguje i interesuje, a sploty węzła głównej tajemnicy rozwiązywane są bardzo powoli. Widz ma szansę zagłębić się w fotelu i poobgryzać paznokcie. Kolejne wspomnienia Anny i dochodzenie Johna, to się uzupełniają, to wykluczają, by po drodze kilkukrotnie się uprawdopodobnić lub zmienić w misternie zaplanowany podstęp. Postać nastolatki na przemian budzi współczucie, niechęć, zaufanie, podejrzliwość i chęć zemsty na jej oprawcach. Tylko, czy w ogóle byli jacyś oprawcy? Podobne pytania o to, czy coś miało miejsce, czy nie można także zadawać w przypadku postaci Johna. Przyznaję, że czerpałam z tego sporą frajdę.
Bardzo mocnym punktem obrazu jest jego obsada. Strong wygląda jak zagubiony psiak, chociaż jego inteligencja i podejrzliwość każą wierzyć, że to częściowo zaplanowana poza. Aktor ma doskonale plastyczną twarz – i z wyłączonym dźwiękiem oraz napisami można by zapewne zrozumieć, co stara się przekazać. Farmiga także zaprezentowała się w „Mindscape" świetnie, chociaż kolejny raz wcieliła się w dokładnie tę samą postać – pokręconej psychologicznie, lecz bardzo inteligentnej i przebiegłej, nastolatki. Obawiam się, że ta łatka może już pozostać z nią na zawsze.
Do gustu przypadły mi także zdjęcia. Większość z nich nie prezentowała niczego odkrywczego, nie proponowała niecodziennych eksperymentów, ale schematy ujęć zostały wykorzystane zgrabnie, a później sprawnie zadziałał na nich montażysta. Postprodukcja nie miała może zbyt wiele pracy z efektami specjalnymi, ale kilka efektów slow motion i momenty „wpadania w trans" wyglądały na tyle przekonująco, że nie śmiałabym nazwać ich tanimi wstawkami – rzeczywiście miały swoją pracę do wykonania.
Tym, co zasadniczo obniżyło moją ocenę produkcji, nie jest wcale wspomniana wcześniej wtórność, czy też podejrzane podobieństwo między filmami, lecz zakończenie. Finał do bólu mnie rozczarował. Ręce opadły, spomiędzy warg wydarło się niedowierzające prychnięcie. Jakkolwiek jednak podsumowanie pozostawia wiele do życzenia, to jak na pełnometrażowy debiut jest to rzecz naprawdę udana. Jorge Dorado ma moje błogosławieństwo, by zająć się na stałe reżyserią thrillerów. Skoro już teraz było całkiem dobrze to, co będzie mógł zaofiarować światu za dziesięć lat? Chyba czas zacząć zapuszczać paznokcie.
Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda
– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.
– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.
* * * * *
Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.
* * * * *
Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.
* * * * *
– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.
* * * * *
Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.
* * * * *
– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.
* * * * *
– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Czerwona Królowa
Światem rządzą srebrni. Nie chodzi tylko o to, że w ich żyłach płynie innego koloru krew. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że posiadają oni nadprzyrodzone, magiczne zdolności, dzięki czemu są znacznie silniejsi od zwykłych „czerwonych". To nie znaczy jednak, że oni zgodzą się na bycie niewolnikami. Pewnego dnia powstaną „czerwoni niczym świt".
Mare urodziła się w wielodzietnej, wiejskiej rodzinie. Nie ma żadnych specjalnych talentów, więc stara się pomóc rodzicom kradnąc. To wychodzi jej doskonale. Kiedy jednak skończy 18 lat, tak jak wszystkich innych bezrobotnych czerwonych, wyślą ją na wojnę. Na froncie są już wszyscy jej starsi bracia, a ojciec wrócił jako ledwo żywy, wojenny weteran. Mare postanawia uciec, ale jedyna możliwość ukrycia się przed srebrnymi jest droższa niż rok utrzymania się jej rodziny. Gdy już nie widzi żadnej innej nadziei, spotyka Cala, chłopaka z zamku, który nie tylko daruje jej fakt, że chciała go okraść, ale jeszcze znajduje dla niej posadę w pałacu. Tam jednak Mare pokazuje co naprawdę potrafi, a Cal okazuje się być kimś zupełnie innym niż osoba, za którą go wzięła.
Mimo że napisana w świetny i wciągający sposób, powieść posiada kilka swoich drobnych niedociągnięć. Największą wadą książki jest nieco naciągana fabuła. Nie podoba mi się spłycony fragment historii, w którym główna bohaterka nagle, z dość banalnej przyczyny, staje się ze zwykłej, „czerwonej" służącej narzeczoną księcia. Myślę, że w tym wypadku znalazłyby się setki rozwiązań mniej niebezpiecznych dla rodziny królewskiej - choćby takie, jakie pojawiło się na końcu - i nie przemawia do mnie idea, że to część znacznie większego spisku.
Po minusach jednak nadeszła kolej na plusy, a tych w „Czerwonej królowej" jest znacznie więcej. Akcja powieści toczy się wartko, a fabuła jest klarowna i oryginalna. Nie ma tutaj tego, towarzyszącego wielu książką fantasy, chaosu, który sprawia wrażenie, jakby autor sam nie wiedział co właściwie chce napisać. Victoria Aveyard miała nie tylko pomysł, ale również i plan, a pisząc trzymała się go z należytą dokładnością, także jedne wydarzenia logicznie wynikają z drugich. Wszystko natomiast podane zostało w przystępnej, bardzo wciągającej i niezwykle atrakcyjnej formie.
Bohaterowie powieści posiadają ciekawe i rozbudowane kreacje. Sama Mare to sprytna, dzielna, ale nieco naiwna i zagubiona nastolatka. Książęta dążąc ku perfekcji odgrywają swoje wyuczone role. Drugoplanowe postacie również mają swoje własne historie, motywy i wiele do powiedzenia. Czerwona gwardia została przedstawiona w interesujący sposób, chociaż mam nadzieję, że w kolejnym tomie zostanie nieco przybliżona czytelnikom jako całe, istniejące realnie społeczeństwo, ponieważ póki co ograniczyła się do kilku imion, a jest ideą którą można w naprawdę ciekawy sposób rozwinąć.
„Czerwona królowa" to powieść którą serdecznie wszystkim polecam - nie tylko miłośnikom książek młodzieżowych i fantastyki. Proste, ale ciekawe rozwiązania, wartka akcja, wciągająca fabuła i lekki, nienachalny wątek romantyczny. Szczerze przyznam, że sama już nie mogę doczekać się kolejnego tomu - oby ukazał się jak najszybciej!
Philip K. Dick "Oko na niebie"
Na początku kwietnia nakładem Domu Wydawniczego Rebis ukaże się powieść "Oko na niebie" Philipa K. Dicka. Będzie to kolejna książka tego klasyka współczesnej fantastyki wydana w twardej oprawie w opracowaniu graficznym Wojciecha Siudmaka.
Legion
Każdy ma swoje guilty pleasures. Niektórzy opychają się pączkami do bólu brzucha, niektórzy czytają Harlequiny z wypiekami na twarzy, niektórzy... (tu wstaw swoją zakazaną przyjemność). A ja? Ja oglądam wszystko, co związane z aniołami, demonami i szeroko pojętymi „naukami" tych dziedzin – angelologią i demonologią. Nawet największe koszmary logicznego myślenia i najabsurdalniejsze pomysły twórców literatury, filmów czy seriali. Skąd ta fascynacja? Wiedzy o źródłach nie mam. Zwłaszcza, że jestem ateistką i podchodzę do tych figur tak, jak zwykło się podchodzić do innych mitycznych stworzeń, np. z mitologii greckiej czy rzymskiej. „Legion" jakoś mi jednak umknął, chociaż nie wiem, jak to możliwe.
Historia zdaje się mieć swoje korzenie w kinie klasy B. Tak przynajmniej brzmi jej streszczenie. Grupa przypadkowych bohaterów, wśród których znaleźć można: ciężarną kelnerkę Charlie (Adrianne Palicki); syna właściciela baru, Jeepa (Lucas Black), który się nią opiekuje – choć nie jest ojcem dziecka; przypadkową rodzinę (m.in. Willa Holland, Kate Walsh) i młodego, czarnoskórego gangstera (Tyrese Gibson), znajduje się w barze pośród niczego. Podczas, gdy zebrani zajmują się codziennymi czynnościami i sprzeczkami, na świecie dochodzi do swego rodzaju kataklizmu. Oto aniołowie schodzą na ziemię, by wypełnić wolę swego Pana i zakończyć egzystencję ludzkiego gatunku. Jednak jeden ze skrzydlatych oprawców sprzeciwia się woli Boga. Archanioł Michał (Paul Bettany) przybywa do baru na końcu świata, by ocalić zbawcę ludzkości – nienarodzone jeszcze dziecko kelnerki. Wkrótce, w tym najmniej spodziewanym miejscu, rozpoczyna się jedna z najważniejszych bitew wojny nieba z ziemią.
Chociaż fabuła brzmi tak, jakby nigdy obok logicznej konstrukcji wydarzeń nie leżała, prezentuje się zaskakująco sensownie. Scenarzysta „Legionu" zgrabnie wplótł w nieco ponad półtoragodzinną produkcję zarówno sceny filozoficznych rozważań (dlaczego właściwie Bóg postanowił ludzkość zniszczyć?), jak i widowiskowe walki oraz cielesne transformacje. To oczywiście wciąż kino niewymagające, ale jednocześnie zawiera sporo nawiązań do różnorodnych podań i mitów, tak, że zainteresowani tematem mogą sobie mnożyć i dopowiadać sensy. Przede wszystkim jednak jest to obraz, który trzyma w napięciu od pierwszej do niemal ostatniej minuty. Niezależnie od tego, że wykorzystuje chyba każdy ze znanych mi chwytów, w tym mój ulubiony – demoniczną starszą panią.
Oczywiście aktorsko „Legion" to doświadczenie niemal dotkliwe fizycznie. Zdziwieni? Nie? Ja byłam. Lista płac nie wykazuje może nazwisk z najwyższej gwiazdorskiej półki, ale nie są to też twarze zupełnie nieznane. Paul Bettany, Dennis Quaid, Charles S. Dutton, Willa Holland i Kate Walsh – to wszystko nazwiska, które rozpozna przeciętnie zaangażowany kinomaniak. Najgorzej z powyższych wypada Quaid, którego twarz nieustannie przybiera wyraz pyska zbitego szczeniaka. Paul Bettany z kolei jedynie wygląda. Skrzydła zdają się doń naturalnie pasować. Willa Holland i Kate Walsh, chociaż są kiepskie, to na tle pozostałych wypadają nawet znośnie.
„Legion" nie jest szczególnym popisem efektów specjalnych. Niewiele scen korzysta z mocy komputerowego wspomagania. Raptem kilka ciekawie zaprezentowanych opętań, anielskie skrzydła i garść strzelanin. To jednak, co na ekranie widać, wzbudza raczej pozytywne odczucia. Wykorzystana obrazowość zdaje się być przemyślana i nieprzesadzona, dzięki czemu uchroniła się przed kiczowatością lub niedoskonałościami, wynikającymi ze zbyt niskiego nakładu finansowego. Czasami mniej znaczy więcej – często to powtarzam.
To dobry czas na odświeżenie lub pierwsze obejrzenie tej produkcji. „Legion" doczekał się bowiem sequelu w postaci serialu i zakończył swój pierwszy sezon w zeszłym roku, a druga jego odsłona planowana jest na rok 2015. Sam temat jest zresztą interesujący, a wykorzystanie przepracowanych już wątków i rozwiązań nosi znamiona oryginalności. Jakkolwiek opis całości brzmi dość absurdalnie, to do wykonania niełatwo jest się przyczepić. Zresztą po co czepiać się czegoś, co ma być jedynie przyjemną, trzymającą w napięciu rozrywką?
Oculus
Nazwisko Stephena Kinga działa na mnie jak magnes. Kiedy więc natrafiłam na informację o „Oculusie", a właściwie o tym, że sam Stephen King trząsł na nim portkami, musiałam go obejrzeć. Jasne, obawiałam się nieco, że to tylko chwyt marketingowy. Jasne, nachodziły mnie myśli, że seans może być kolejną stratą czasu. Jasne, przyjmowałam, że mogę się rozczarować. Ale to w końcu jedynie półtorej godziny straconego życia! Zresztą ufam Stephenowi – skoro mówi tak, jak mówi, to znaczy, że jest tak jak mówi. Pełna nadziei podjęłam ryzyko.
Tim Russell (Brenton Thwaites) ostatnie kilka lat swojego życia spędził w zakładzie psychiatrycznym, gdzie sztab specjalistów pomagał mu zrozumieć tragiczne doświadczenia z okresu dzieciństwa, a konkretnie popełnioną zbrodnię. Wreszcie, wraz z osiągnięciem pełnoletności, opuszcza placówkę. W „zewnętrznym" świecie czekaj już na niego jego siostra, Kaylie (Karen Gillan). Pełen nadziei chłopak spotyka się z nią zaraz po pożegnaniu zakładu, gotowy na rozpoczęcie nowego etapu w swoim życiu. Okazuje się jednak, że Kaylie nie poczyniła tak wyraźnych postępów jak jej brat. Ledwie się spotykają, a dziewczyna już przypomina mu o obietnicy sprzed lat i wydarzeniach z przeszłości. Raz jeszcze stawia pod znakiem zapytania wszystko to, co wpoili Timowi lekarze. I chociaż chłopak początkowo się broni, to nie może odmówić nalegającej siostrze. Kaylie zamierza udowodnić, że winę za wydarzenia z przeszłości ponosi tajemnicze lustro, a nie jej brat. Wkrótce oboje wracają na miejsce zbrodni. Mroczna obecność z czasu ich dzieciństwa tylko na to czekała...
Historia rozpoczyna się zgodnie z zasadą Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Już w pierwszych minutach padają strzały. Później jednak tempo akcji nie rośnie w tak zawrotnym tempie, jak życzyłby sobie tego mistrz kina grozy. „Oculus" przez większość czasu utrzymuje stabilny, stosunkowo wysoki poziom. Tajemnica zajmuje widza na tyle, że z ukontentowaniem spogląda na ekran; dwoistość argumentów brata i siostry działa orzeźwiająco; a zagadka z serii „kto ma rację" skłania do snucia własnych refleksji. Sam pomysł na intrygę – oddziaływania przeklętego przedmiotu – jest godny uznania. Nadchodzi jednak moment, w którym autorzy obrazu gubią się w swoich własnych założeniach. Bohaterowie, którzy zdawało się swoje działania dobrze przemyśleli, popełniają kardynalne błędy nowicjuszy. Hitchcock odwraca się do ekranu plecami.
Czy Stephen King mógł bać się na „Oculusie"? Odpowiedź nie jest taka znowu oczywista. Film ma bowiem elementy, które i mi włoski zjeżyły na rękach. Sama kreacja upiorów jako mrocznych postaci z hipnotyzująco-przerażającym spojrzeniem migotliwych oczu – perfekcyjna. Kilka pierwszych spotkań widza z tymi widmami robi wrażenie. Później fabuła trochę kuleje, a oglądający przyzwyczaja się do pokazywanych nieustannie w ten sam sposób stworów.
Atmosfera horroru przez większość czasu spełnia założenia gatunku. Przeszkadza jej nieco jedynie główna aktorka produkcji, Karen Gillan, która jest sztuczna i chwilami naprawdę irytująca. Dobre wrażenie zrobił na mnie Brenton Thwaites, chociaż miewałam wrażenie, że udziela się jakby od niechcenia. Były jednak również momenty, gdy wypadał dość naturalnie, czego – przyznam szczerze – się po nim nie spodziewałam.
Niespodziewanie dobry jest także montaż – zarówno obrazu, jak i dźwięku. Sama strona muzyczna nie zapisała się mi szczególnie w pamięci, ale nie mogła być zła, skoro produkcja trzymała w napięciu. Tak jak już wspomniałam od strony wizualnej należą się wyrazy uznania kreacjom mrocznych widm z lustra.
„Oculus" nie jest kamieniem milowym gatunku horroru, a zapewnienia Stephena Kinga wydają się nieco przesadzone, jednakże całość wypada dobrze. Niektóre fragmenty nawet najbardziej wprawionym horroromaniakom mogą zmrozić na chwilę krew w żyłach. Samotny seans, bez wsparcia w postaci obecności znajomego, z pewnością może stać się przyczynkiem obaw i niespokojnego spoglądania w cienie spowitego mrokiem mieszkania. A już na pewno – w antyczne lustra. Na tle podobnych produkcji „Oculus" zdaje się pozytywnie wyróżniać i przynosi subtelny powiew nowości. Ze swojej strony piszę się na sequel, jeżeli takowy powstanie.
Na skraju jutra
Odwlekałam seans „Na skraju jutra" z absurdalnych powodów w postaci Toma Cruise'a. Aktor, najpewniej z powodu tych wszystkich plotek i medialnego szumu w swoim czasie, budzi we mnie mieszane uczucia. Wiem, że to dość niskie patrzeć na umiejętności aktorskie przez pryzmat prywatnego życia człowieka (o którym informacje mogą być na dobrą sprawę wyssanymi z palca mrzonkami), ale w przypadku Cruise'a nie mogę się powstrzymać. Co więcej – to jedyny aktor, który sprawia mi takie problemy. O istnieniu „Na skraju jutra" jednak wiedziałam od dawna, chociaż nie czytałam nawet jego opisu. W końcu zdecydowałam się film obejrzeć. Co to było za zaskoczenie!
Ziemia staje się obiektem brutalnego ataku obcej formy życia. Ludzie masowo giną nie mogąc przeciwstawić się sile najeźdźcy. Aż do chwili wynalezienia bojowego egzoszkieletu i walecznych wyczynów niejakiej Rity (Emily Blunt), która niemal w pojedynkę wybija setkę kosmicznych przybyszów. Jedna wygrana bitwa nie świadczy jednak o wygranej wojnie. Wkrótce zjednoczone wojska świata opracowują plan ostatecznego starcia. Pomimo protestów do walki zostaje zaciągnięty również Cage (Tom Cruise). Mężczyzna ginie na polu bitwy, ale to nie koniec jego istnienia. Ledwie umiera, a już budzi się rozpoczynając raz jeszcze ten sam dzień. Sytuacja wciąż się powtarza. Wkrótce odkrywa sekrety wojska, Rity i przeciwników. Czy uda się je mu wykorzystać tak, by ocalić świat? I czy to w ogóle możliwe?
Nie miałam pojęcia, że „Na skraju jutra" wykorzystywać będzie mechanizm odradzania znany chociażby z „Dnia świstaka", więc kiedy Emily Blunt i Tom Cruise umarli po raz pierwszy, ale nie natychmiast po rozpoczęciu filmu, co wykluczało (w mojej logice) retrospekcyjną budowę fabuły, nieco się zdziwiłam. Najpierw nie było to miłe zaskoczenie. Pomyślałam sobie: „Znowu? Serio? Jeszcze się im nie znudził ten zabieg w Hollywood? Przecież to stare jak świat!". A potem okazało się, że nawet wyświechtanym pomysłom można nadać otoczkę oryginalności.
Tak naprawdę bowiem sam motyw odradzania się nie jest tak ważny, jak to, co robi z bohaterem. Cage poznaje kolejne postaci, umiera i raz jeszcze do nich wraca, by często dowiedzieć się o nich czegoś nowego. Lecz one widzą go po raz pierwszy. Mężczyzna przywiązuje się do kolejnych osób, podczas, gdy dla nich pozostaje nieznajomym. Do głowy przyszedł mi tutaj film „Still Alice" (nie, nie oszalałam, nie porównuję tych obrazów), wywrócony na drugą stronę. Cały świat choruje w „Na skraju jutra" na Alzheimera, tylko Cage jest zdrowy. Poza tym, czy to nie trochę dużo jak na jedną osobę? Ocalić świat przed inwazją obcych?
Oczywiście poza psychologicznym dłubaniem w postaci Cage'a film oferuje dużo więcej. Przede wszystkim przednią rozrywkę. To typowy blockbuster z dużą dawką akcji, elementami dowcipu, wątkiem romansowym i intrygującym zakończeniem. Patrzy się na całość z uznaniem dla detali efektów specjalnych (na mnie sceny batalistyczne z potworami z kosmosu zrobiły spore wrażenie, zwłaszcza sama kreacja potworów) i ogólnym zainteresowaniem. Chociaż muszę przyznać, że w którymś momencie dwugodzinny seans zaczyna nużyć. Jest taka chwila, gdy wracanie, powtarzanie i zmartwychwstania tracą swoją moc i chciałoby się już wiedzieć, jak to się skończy. Finał rekompensuje jednak ten moment znużenia.
Aktorsko jest nieźle, ale w tym sensie, że ani Blunt, ani Cruise nie przeszkadzali mi dobrze się bawić. Zresztą, kto szuka w takich filmach aktorskich popisów? Nawet ja nie jestem aż tak czepliwa. Przyjmuję, że pierwszy skrzypce grają wybuchy, efekty specjalne i muzyka, która podtrzymuje napięcie. A to zagrało wirtuozersko.
„Na skraju jutra" zupełnie mnie zaskoczyło. Być może z powodu braku wcześniejszej wiedzy o fabule, być może z powodu uprzedzenia do wysypu podobnych produkcji w ostatnim czasie. Ostatecznie bawiłam się jednak przednio, doceniając możliwość poddania się blockbusterowej rozrywce – były parsknięcia śmiechu, zaciskane kciuki i doping. Czego chcieć więcej przy natłoku codziennych prac? Otóż niczego. Kto jeszcze nie widział, niech zobaczy – dwie godziny „Na skraju jutra" trudno byłoby nazwać zmarnowanymi.