grudzień 22, 2024

piątek, 01 maj 2015 17:04

Gotyckie crossovery XXI wieku

By 
Oceń ten artykuł
(4 głosów)

Wprowadzenie

W czasach, o których najprościej mówi się jako o okresie wyczerpania materiału i nieustannego kopiowania oraz powtarzania i wykorzystywania tego, co już w świecie zaistniało, umocnić musiały swoją pozycje idee dublowania istniejących koncepcji. Doskonały przykład stanowi tutaj crossover, który nie jest może pomysłem XXI wieku, ale (zwłaszcza w ostatnich latach) coraz częściej uwydatnia się w propozycjach kinowych. Sam ten termin stosuje się do opisania produkcji, w której dochodzi do spotkania postaci z, przynajmniej, dwóch różnych utworów (książki, filmu, komiksu) lub, w której znaną już fabułę przedstawia się z perspektywy nowego bohatera.

 

W pewnym sensie można uznać crossovery za wyróżnienie dla podstawowego tworu – filmu, książki czy komiksu – z którego wywodzą się bohaterowie zespolenia. Nie ma bowiem crossovera bez kasowości każdego z zespalanych elementów. Sama możliwość pojawienia się nowej produkcji z tego gatunku rozważana jest właśnie na podstawie popularności pojedynczych postaci i symulacji, jakie zainteresowanie mogliby wzbudzić razem. Nie dziwią, więc kolejne opowieści o walczących ramię w ramię superbohaterach, zwłaszcza jeżeli przyjrzeć się superpremierom ostatnich lat – większość herosów została na srebrnym ekranie „odświeżona" w formie kolejnych trylogii. Zastanawia jednak niesłabnąca popularność motywów gotyckich i postaci tak, w pewnym sensie, zapomnianych, że niewielu pamięta już, iż wywodzą się z literatury (doskonały przykład stanowią tutaj badania Rafała Donicy według których 38 na 100 osób nie ma pojęcia o istnieniu książki Mary Shelley).

Crossover w swoich zestawieniach wykorzystywanych fabuł i postaci kieruje się mimo wszystko pewnymi zasadami. Na ekranie spotkać się może Kapitan Ameryka i Iron Man, ale duetu tego nie mógłby już dopełnić, na przykład, Batman. Pozornie bowiem crossover zespala jedynie typ postaci (tutaj: superbohater), ale w rzeczywistości łączy wątki i bohaterów jedynie w zakresie ich wspólnego świata. Kapitan Ameryka czy Iron Man egzystują w świecie Marvela, z kolei Batman to już firma DC, o ile więc ktoś nie wykreuje nagle portalu łączącego obu płaszczyzn, nie istnieje prawdopodobieństwo ich spotkania. Freddy i Jason, znane postaci z horrorów, powstały i rozpoczęły konkurowanie o względy (jakkolwiek zabawnie brzmi to w odniesieniu do postaci z koszmarów) widzów mniej więcej w tym samym czasie – „Koszmar z ulicy Wiązów" to rok 1984, „Piątek 13" to 1980. Obaj okazali się na tyle popularni, by doczekać się o sobie całej serii, a potem remake'u. Crossover był tutaj nieunikniony, chociaż pojawił się dopiero w XXI wieku – ten czas nieszczególnie mnie zadziwia, bowiem w moim mniemaniu właśnie po roku 2000 powstało najwięcej wartych uwagi produkcji tego typu, a także wszelkich „powrotów" czy „początków" (szczególnie wiele pojawiło się dwóch ostatnich, na których temat można byłoby napisać całkiem obszerną pracę badawczą).

Produkcje nazwane przeze mnie gotyckimi crossoverami, łączą w sobie postacie, których narodziny literackie przypadły na przełom XIX i XX wieku. Nie jest to jednak właściwe rozróżnienie dla wszystkich przywoływanych przeze mnie produkcji, bowiem nie wszyscy wykorzystani w nich bohaterowie klasyfikują się jako „gotyccy". Sam gotycyzm zresztą nie przypada na okres XIX i XX wieku, a umowny czas jego trwania określa się w ramach od lat 60. XVIII wieku do połowy wieku XIX. Dlaczego więc crossovery gotyckie? Utwory tego rodzaju charakteryzowały się mroczną i duszną atmosferą; deszcz padał, błyskawice uderzały raz po raz; przeprowadzano kolejne eksperymenty i badania; powietrze było tak gęste od nagromadzonych sekretów i tajemnic, że z trudem przychodziło oddychanie; jako poprzedzające romantyzm kształtowały bohaterów emocjonalnych i zastanawiających się nad sensem własnej egzystencji oraz uczuciami. Tym dla mnie jest właśnie gotycyzm – nie zamkniętymi w ramy czasu przypadkowymi datami.

„Liga Niezwykłych Dżentelmenów", rok 2003

Film Stephena Norringtona charakteryzuje się pewną niezwykłą cechą. Nie jest to, bowiem crossover typowo filmowy, a crossover zekranizowany. „Liga Niezwykłych Dżentelmenów" to seria komiksów autorstwa Alana Moore'a (scenariusz) i Kevina O'Neilla (rysunki). Dodatkowo autorzy nie wykorzystywali jedynie postaci, które ja przyjęłam nazywać mianem gotyckich, a czerpali (w zależności od tomu) z kreacji od wieku XVII aż do współczesności. Niemniej zekranizowany fragment twórczości Moore'a i O'Neilla dotyczy jedynie postaci, które znajdują się w kręgu zainteresowań tego tekstu.

Akcja filmu rozgrywa się w roku 1899. W następstwie kradzieży niezwykle cennych przedmiotów z Londynu i Berlina, Imperium Brytyjskie podejmuje kroki, które mają zapobiec dalszym stratom. Utworzona zostaje grupa osób z ponadprzeciętnymi zdolnościami. Przewodniczyć ma jej niejaki M, a w jej skład wchodzą: genialny budowniczy Nautilusa - Kapitan Nemo, amerykański agent - Tom Sawyer, wampirzyca - Mina Harker, doktor Jekyll/Pan Hyde, odkrywca kopalni króla Salomona Allan Quatermain, niewidzialny mężczyzna - Skinner oraz niezniszczalny Dorian Gray. Ich celem jest pokonanie Fantoma zanim ten zdąży zatopić Wenecję. Ostatecznie okazuje się, że Fantom jest Panem M, czyli znanym łotrem profesorem Jamesem Moriarty, a Dorian Gray to jego szpieg, który podstępnie wykradł: cenną krew wampirzycy, eliksir Pana Hyde'a, próbkę skóry Skinnera i wiedzę (zdjęcia konstrukcji Nautilusa) Kapitana Nemo. Podczas końcowej walki Ligi i Pana M Alan zostaje ranny, a Fantoma zabija Tom. Niedługo potem Allan umiera. Pozostali przy życiu bohaterowie wyprawiają mu pogrzeb w ukochanej Afryce. Gdy kończą pochówek i odchodzą, na grób przychodzi afrykański szaman. Po chwili ziemia, którą została przysypana trumna Alana zaczyna drgać, domyślić się można, że ten jednak wciąż żyje.

Nietrudno odnaleźć tu pierwowzory literackie bohaterów. Nie chodzi wyłącznie o pokrywające się imiona i nazwiska, ale także o charaktery. Pan M to oczywiście kreacja Arthura Conana Doyle'a z serii o Sherlocku Holmesie, Kapitan Nemo to postać literacka z powieści Juliusza Verne'a „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi" oraz „Tajemnicza wyspa", Tom Sawyer to oczywiście bohater „Przygód Tomka Sawyera" Marka Twaina (ta postać najmniej pasuje zarówno do Ligii, jak i samego gotycyzmu, nawet w mojej definicji), Skinner to postać z „Niewidzialnego człowieka" autorstwa Herberta George'a Wellsa, wampirzyca Mina Harker to ukochana z „Draculi" Brama Stokera, doktor Jekyll/Pan Hyde jest tytułowym bohaterem noweli Roberta Louisa Stevensona, Allan Quatermain stanowi postać z serii Henry'ego Ridera Haggarda, Fantom to tak naprawdę Fantomas - bohater cyklu kilkudziesięciu książek sensacyjnych autorstwa francuskich pisarzy Pierre'a Souvestre'a i Marcela Allaina, a Dorian Grey to oczywiście postać z powieści „Portret Doriana Greya" Oscara Wilde'a.

Postaci w „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów" w większości zachowały swoje osobowości. Przestępcy wciąż pragną czynić zło i występek, a bohaterowie dalej są szlachetni i gotowi do poświęceń. Wszyscy przeżywają oczywiście swoje własne rozterki, charakterystyczne dla ich literackich pierwowzorów. Z tego schematu wyrywa się jedynie Dorian Grey.

Początkowo w filmie Stephena Norringtona, Dorian Grey stoi po właściwej stronie barykady. Chociaż przyłącza się do Ligii niechętnie, to jednak się przyłącza. Mimo swojej tajemniczości i uśmiechów, których mogłaby pozazdrościć mu sama Mona Lisa wzbudza zaufanie zarówno bohaterów, jak i kinowych widzów. Być może jest to pewnego rodzaju spuścizna filmowych kreacji Doriana Greya – bądź, co bądź, nigdy nie była to postać antypatyczna. „Liga niezwykłych dżentelmenów" skłania do refleksji nad rzeczywistym charakterem młodego, nieśmiertelnego bogacza. Gdyby miał wybór, po której stronie by się opowiedział? Literacki Dorian Grey dokonuje wielu niemoralnych czynów, niemniej ostatecznie, przerażony samym sobą, wbija w portret sztylet – popełnia samobójstwo. Jednak czy naprawdę chodziło tutaj o przerażenie własną nikczemnością? A może to jedynie kwestia nagłego przypływu szaleństwa? Paranoi spowodowanej wcześniejszym morderstwem?

W „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów" powodem śmierci Doriana jest to, że Mina pokazuje mu jego portret. Widz wie, że dokonywane przez Greya czyny służyły odebraniu swojej własności – Moriarty szantażował go obrazem. Miał przecież jednak czas, żeby się wycofać. Mógł nawet walczyć po stronie Ligii tuż po tym, jak odebrał swoją własność. Zamiast zmuszać Minę do ostateczności, mógł wyznać skruchę. Nie zrobił tego jednak, tak samo, jak nie uczynił tego jego literacki pierwowzór.

„Liga Niezwykłych Dżentelmenów" chociaż cieszy oko i stanowi dla widza interesującą rozrywkę, to z perspektywy przyjętego przeze mnie tematu jest mało intrygująca. Wydaje się, że jedynie Dorian Grey zachęca tutaj do dyskusji. Pozostali bohaterowie są spłyconą i zestereotypizowaną wersją samych siebie.

„Van Helsing", rok 2004

Abraham Van Helsing to postać, która wywodzi się z powieści „Dracula" Brama Stokera. Nie jemu jednak zawdzięcza taką popularność. Przez lata zyskiwał w kolejnych ekranizacjach historii najsławniejszego z wampirów, by ostatecznie zostać spopularyzowanym przez komiksy firmy Marvel. Powstały w 2004 roku film jest jedynym, w którym Van Helsing stanowi postać pierwszoplanową.

Tytułowy bohater jest agentem działającym na zlecenie Watykanu i ma za zadanie likwidować wszelkie monstra, jakie niepokoją Stolicę Apostolską. Jakby tego było mało Gabriel (z nieuzasadnionych dla mnie powodów imię Van Helsinga zostało tutaj zmienione z Abrahama na Gabriela właśnie) nie pamięta niczego ze swojej przeszłości. Gdy po zabiciu doktora Hyda dostaje zlecenie na Draculę, nie wie jeszcze, że zbliża się do źródeł swojego pochodzenia. Van Helsing musi chronić ostatnią z rodu, który przysiągł Draculi zemstę - piękną Anne Valerious i ocalić świat przed krwiożerczymi potomkami wampira.

Sam film nie jest może produkcją najwyższych lotów, chociaż ogląda się go bez uczucia zażenowania, a to już spory plus. Posiada jednak cechy, których innym znanym mi gotyckim crossoverom zabrakło. Van Helsing i Anna Valerious to bowiem romantyczne dusze. Nie mam tu na myśli ich z lekka tandetnej miłości, ale pełne melancholii wymiany zdań, które równie dobrze mogłyby paść z ust Wertera czy Giaura. Prowadzone przez postaci rozmowy doskonale wpasowują się w mroczny, mglisty świat wydarzeń.

Epizodycznie występują w produkcji postacie takie, jak: doktor Hyde, doktor Frankenstein czy Monstrum. Oczywiście popełniany jest tutaj notoryczny błąd określania tworu Frankensteina jego nazwiskiem, ale stanowi to pewną spuściznę po filmowym sukcesie powieści Mary Shelley i jestem pewna, że nie da się go już wyplenić. Sukces ekranizacji „Frankensteina" przebija się też w innych momentach. „Van Helsing" rozpoczyna się momentem kreacji Monstrum i ujęciami, gdy ucieka ono z martwym kreatorem do młyna. Młyn staje oczywiście w płomieniach, a Monstrum – jak już się utarło - udaje się z tego wyjść cało. Film w reżyserii Stephena Sommersa może się jednak pochwalić także niecodziennymi zaletami, jeżeli chodzi o kreację Monstrum.

Doktora Frankensteina i stworzone przez niego Monstrum powoływano do filmowego życia niemalże 400 razy (a według niektórych źródeł lub licząc jego epizodyczne wystąpienia – i więcej), jednakże w mojej opinii, wciąż nie zbliżono się nawet do przeniesienia na ekran choćby zasadniczego przesłania powieści Mary Shelley. Szczególnie pobłażliwie potraktowano postać samego Monstrum, sprowadzając je do roli upośledzonego kulturysty o szpetnym wyglądzie i braku umiejętności nie tyle konwersacji, co artykulacji słów w ogóle. Tymczasem to postać niezwykle tragiczna – ze względu na swoją odmienność wizualną porzucona przez „ojca" (doktora Frankensteina), wrzucona w świat bez żadnych umiejętności i znajomości reguł nim rządzących, skazana na strach i samotność, ale również wywołująca jedynie uczucie przerażenia. Monstrum nie wie kim jest i gdzie należy. Nie ma domu, ani rodziny. Wszędzie wita się je okrzykami i fizyczną agresją. Nie przeszkadza to jednak filmowcom, począwszy od pierwszej ekranizacji powieści „Frankensteina, czyli współczesnego Prometeusza", powtarzać tych samych błędów – spychać twór doktora na boczny tor i to naukowcowi poświęcać całą swoją uwagę.

W „Van Helsingu" naukowiec ginie w pierwszych minutach filmu (jako dobry tatuś, który pragnął chronić swoje dziecko – Monstrum), a Monstrum pojawia się jako postać drugoplanowa, niemniej jest w niej więcej prawdy niż w większości produkcji z dorobku kinematografii bazującego na twórczości Shelley. Van Helsing nie chce zabić Monstrum, bo nie wyczuwa w nim zła. Mówi, że potwór został przez zło stworzony, ale w nim samym go nie ma („on powstał ze zła, ale zło nim nie włada"). W chwili, gdy twór Frankensteina spada i jedyną osobą, która może mu pomóc jest Carl – pomocnik Van Helsinga – Monstrum prosi o ratunek. Carl, co prawda przez chwilę się waha, mając w pamięci zalecenia Watykanu i mówi, że jego czas, by odejść był już dawno i nie powinien żyć. Jednak ostatecznie, gdy Monstrum manifestuje swoją chęć istnienia, Carl mu pomaga. W finale potwór odpływa - co prawda nie na krze, jak miało to miejsce w książce, ale na tratwie – i chociaż płynie sam, to widać, że nie uważa się za samotnego. Zyskał przecież chyba największą ilość przyjaciół w swoich filmowych dziejach.

„Hotel Transylwania", rok 2012

Hrabia Dracula traci żonę i samodzielnie musi wychować córkę. Zgodnie z przyrzeczeniem danym ukochanej, tworzy idealną kryjówkę. Hotel Transylwania jest przyczółkiem dla każdego potwora. Lata mijają, a ukochana córeczka Draculi staje się pełnoletnia i pragnie poznać świat oraz ludzi. Nadopiekuńczy ojciec ze wszystkich sił stara się ją od tego odwieść. Wypadki toczą się jednak po swojemu i w azylu potworów pojawia się człowiek. Potem pojawiają się uczucia, zostają popełnione błędy i ostatecznie wszystkie negatywne wydarzenia zostają naprawione i ujęte w piękny morał.

Nie mogę zarzucić animacji dla dzieci przekłamań i niewierności pierwowzorom literackim, bowiem większość odpowiednio ukazanych wydarzeń, mogłaby być dla najmłodszych zbyt drastyczna. W tej animacji zachodzi jednak jedno warte obserwacji zjawisko. Wszystkie pojawiające się na ekranie postacie, to wykrzywione i wydelikacone wizje... filmowe. Na próżno szukać tutaj jakichkolwiek cech literackich oryginałów. Monstrum Frankensteina, które oczywiście nosi imię od nazwiska stwórcy, przede wszystkim boi się ognia i co rusz powtarza, że „ogień to śmierć". Jest to oczywiste odniesienie do adaptacji powieści Shelley z lat 30, kiedy to w rolę Monstrum wcielił się Boris Karloff. Do dzisiaj jest to zresztą najbardziej rozpoznawalna kreacja aktorska, jeżeli chodzi o „Frankensteina". Dracula z kolei obowiązkowo nosi pelerynę i podczas hipnozy zakrywa twarz ręką, owiniętą w poły owego płaszcza.

„Hotel Transylwania" doskonale wykorzystuje obrazy, które wykształciła kinematografia, a które wyryły się w zbiorowej świadomości. Szkoda tylko, że w ten sposób kształtuje kolejne pokolenie ludzi, których wiedza związana będzie jedynie z filmem, a nigdy z literaturą. Na jakiej bowiem podstawie mielibyśmy chociaż podejrzewać, że ktoś chciałby napisać książkę o górze mięsa, która boi się ognia, czy wampirze, który wykonuje zamaszyste gesty peleryną?

„Penny Dreadfull", rok 2014

Od roku 2013 świat literatury gotyckiej ponownie zaczął walczyć o miejsca w Box Office, a kolejni producenci prześcigali się w kombinacjach. Monstrum Frankensteina wzięło udział w II Wojnie Światowej, zabijało naukowców na Antarktydzie i sprzymierzało się z gargulcami w odwiecznej wojnie z piekłem. Dracula z kolei dorobił się dwóch, bardzo różnych w podejściu, seriali i całej masy filmów, o której istnieniu przeciętny kinomaniak nawet nie ma pojęcia. Cała reszta gotyckiej kompanii jest gdzieś w filmowych planach, które nie wiadomo nawet, czy zostaną zrealizowane. W 2014 roku swoją premierę, jakby na pocieszenia dla gotyckich stworów, miało jednak „Penny Dreadfull", które rzuca nowe światło na wszystkie ze znanych historii.

Jak dotąd widzowie obejrzeć mogli jedynie pierwszy, ośmioodcinkowy sezon serialu. Jest on jednak tak naszpikowany całą paletą różnorodnych odniesień i zagadek, iż należy cieszyć się, że aż tyle producenci zdecydowali się rzucić wygłodniałym odbiorcom. Większość bohaterów serialu ukrywa swoją literacką tożsamość pod maską nowych imion i nazwisk (w zasadzie wszystkie poza Dorianem Greyem, Van Helsingiem i doktorem Frankensteinem). Wytrawnych wielbicieli gotycyzmu nie da się jednak oszukać. Sir Malcolm Murray jest z pewnością wzorowany na postaci Allana Quatermaina, a jego serialowa córka Mina, która wychodzi za pana Harkera stanowi jawne nawiązanie do „Draculi" Brama Stokera. Tym, co ukrywa tak skrzętnie Dorian Grey z pewnością jest jego portret. I tak dalej, i tak dalej...

Przyznać muszę, że znajomość literatury odbiera nieco przyjemności z oglądania „Penny Dreadfull" (to ironia losu zważając na fakt, iż właśnie brak nawiązań literackich zarzucałam do tej pory twórcom). Próba wierności i niewielkie tylko wariacje w odniesieniu do pierwowzoru, czynią serial przewidywalnym dla każdego, kto czytał klasyki literatury gotyckiej. Z drugiej jednak strony krzepiącą wydaje się myśl, że ktoś wreszcie potraktował te zagadnienia poważnie. W nastroju serialu, w kreacjach bohaterów widać ducha pierwowzorów. Jest też w „Penny Dreadfull" to, co powinno stanowić punkt wyjścia dla każdego tworu z tamtego okresu – tajemniczość, wszechobecna groza i mroczny nastrój.

Po raz kolejny najbardziej fascynuje postać Monstrum Frankensteina (wreszcie nie nosi jako imię nazwiska swego stwórcy!). Potwór jest może zanadto okrutny, ale ma w sobie również ocean emocji i pragnienie akceptacji. Raz po raz wpada ze stanu uczuciowego dołka w karuzelę agresji i nienawiści.

Dorian Grey w „Penny Dreadfull" to człowiek znudzony długowiecznością, wciąż poszukujący nowych doznań, coraz to bardziej podchodzących pod dewiacje różnego rodzaju. To postać skazana na wieczną niedojrzałość i niemożliwość zbudowania czegoś trwałego; chłopiec, który za wszelką cenę próbuje odsunąć od siebie klątwę, jednocześnie wypełniający ją każdym oddechem i każdą kolejną decyzją o przekroczeniu następnej bariery.

Jako gotycki crossover „Penny Dreadfull" prezentuje nową jakość. Nie tylko wykorzystuje postaci, ale tworzy między nimi logiczne zależności; niektóre łączy nawet więzami rodzinnymi. Wreszcie możliwym jest uwierzyć, że wszystkie te kreacje miały prawo się spotkać. Wyłania się z tego wszystkiego jakiś obraz deszczowego, zasnutego mgłą Londynu, mrocznego jak opuszczony zamek na wzgórzu w czasie najdzikszej z burz.

Podsumowanie

Chociaż produkcje z wykorzystaniem bohaterów gotyckich są coraz bardziej popularne, to zainteresowanie nimi idzie w parze z ich wykrzywieniem. Kolejne deformacje przeprowadzane są w obrębie stereotypów filmowych, w oderwaniu od pierwowzoru literackiego. Część z tych przemian pozwala poszukiwać nowej analizy bohaterów, starać się zrozumieć inspirację lub zamysł scenarzystów (Dorian Grey w „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów"). Inne z pomysłów biorą się z koncepcji tak daleko idących przemian, że ostatecznie zbliżających się niemalże do pierwotnego sensu (Monstrum w „Van Helsingu").

Nie sądzę, aby udało się powrócić do właściwego przekazu powieści gotyckich. „Frankenstein" na zawsze pozostanie historią o sztywnym mięśniaku siejącym grozę i spustoszenie; „Dracula" kojarzony będzie z długim płaszczem, strachem przed czosnkiem i hipnozą z ręką przyłożoną do twarzy; Dorian Grey wciąż trwać będzie w obrazie wyuzdanego poszukiwacza przygód. Być może dzieje się tak z powodu zbyt dużego ładunku emocjonalnego, jak na dzisiejsze przepełnione znieczulicą czasy, a być może jest spowodowane zanikiem kultury czytania dzieł klasycznych, które utożsamia się jedynie z nudnymi lekturami szkolnymi.

Warto śledzić jednak kolejne przemiany bohaterów literatury gotyckiej i poszukiwać w nich tego, dzięki czemu zyskały swoją sławę. Jedno też pozostaje niezmienne – nastrój, który wywołuje dreszcze podniecenia i przestrachu.