listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: 2012

wtorek, 01 grudzień 2015 09:18

Konkurs - "Labyrinth"

Labyrinth: Ścieżki Przeznaczenia to rewelacyjna kontynuacja gry nagrodzonej „Wyróżnieniem Graczy" w 2012 roku. Każda rozgrywka jest unikalnym starciem, w którym epickie postacie bohaterów używają swoich potężnych mocy, zdobywają magiczne artefakty i kreują za każdym razem inny, unikalny wygląd labiryntu, pragnąc zdobyć upragnioną... nieśmiertelność! 

Dział: Zakończone
wtorek, 03 listopad 2015 02:21

Chłopcy 4. Największa z przygód

Przygoda z Zagubionymi Chłopcami dobiega końca. Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić Was na jej wielki finał! Już 4 listopada do księgarń trafią Chłopcy 4. Największa z przygód. Będziecie mogli przekonać się na własne oczy, jak kończy się historia najbardziej niecodziennego klubu motocyklowego złożonego z dawnych towarzyszy Piotrusia Pana. Seria Jakuba Ćwieka Chłopcy ukazuje się od 2012 roku nakładem Wydawnictwa SQN.

Dzwoneczek musi za wszelką cenę odnaleźć swoich chłopców i przywrócić im właściwe wspomnienia. Tylko razem mają szansę wygrać starcie z bezwzględnym Lubym i pragnącym zemsty Piotrusiem Panem. Zapnijcie pasy, bo właśnie zaczyna się największa z przygód!.

wtorek, 08 wrzesień 2015 20:31

Wywiad z Magdaleną Owczarek

Wrocławianka, absolwentka filologii niderlandzkiej, wieloletnia uczestniczka - nierzadko burzliwych - dyskusji na forach literackich; początkująca pisarka oraz dobra mama wszystkich, którzy chcieliby pierwsze kroki w świecie literatury postawić (wystarczy przeczytać Jej artykuły i porady na www.literka.info!). Młoda dziewczyna z głową pełną szalonych i fantastycznych pomysłów. W swojej debiutanckiej powieści, "Po moim trupie", postanowiła zniszczyć Wrocław zsyłając na niego apokalipsę zombie. I wpadła na ten pomysł zanim Robert Szmidt posłał na miasto swoją Z plagę! Ale nie tylko tu okazała się szybsza. Trup - jak pieszczotliwie nazywa swoje dziecko - powstał w ramach ekspresowej, internetowej akcji...

Dział: Wywiady
wtorek, 25 sierpień 2015 18:32

Patronat: "Zabij mnie, tato"

Premiera już w II połowie września!

Rok 2015, centralna Polska. Trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły. Dwieście metrów od domu spotyka znajomych, dziewczynki idą dalej same, lecz nie docierają do celu. Niedługo potem przyjaciel zrozpaczonej rodziny, emerytowany policjant, korzystając z nieformalnych informacji dowiaduje się, że zwolniony z więzienia psychopatyczny zabójca zniknął i nie wiadomo gdzie przebywa. Ani „Ustawa o bestiach", ani dyskretna obserwacja policji nie okazała się skuteczna. Kolejne zdarzenia świadczą o tym, że te dwie sprawy mogą się ze sobą łączyć. Tymczasem nękana wyrzutami sumienia nastolatka jest bliska obłędu. Jej rodzice obawiają się, że może targnąć się na własne życie, a system państwa bezradnie rozkłada ręce.

Dział: Patronaty

Właśnie trafia do księgarń "Pół świata" - drugi tom rewelacyjnej trylogii „Morze Drzazg" autorstwa Joe Abercrombiego. "Pół świata" to zapadające w pamięć opisy pojedynków i poruszające historie młodych ludzi, którzy na naszych oczach stają się dorośli.

Dział: Książki
piątek, 17 lipiec 2015 11:45

Zapraszamy na NiuCon do Wrocławia

Serdecznie zapraszamy na siódmą edycję konwentu NiuCon, który odbędzie się w dniach od 7 do 9 sierpnia we Wrocławiu. Impreza zorganizowana będzie w budynku Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu – znanym Wam z Polconu 2012. Wśród gości spotkać będzie można m.in. Artura Szyndlera, Ewę Białołęcką czy Jacka Inglota. Dla uczestników czekają m.in. bloki literackie, gier planszowych i karcianych, warsztaty artystyczne oraz oczywiście konkurs cosplay. Secretum jest oficjalnym patronem medialnym konwentu.

Dział: Konwenty

Nocarz", „Renegat", „Nikt" w nowym wydaniu! Książki dostępne bedą w sprzedaży już od 31 lipca! Autorem okładek do nowego wydania cyklu nocarskiego jest Dark Crayon. Znany niektórym jako Piotrek Cieśliński. Fantastyczny artysta grafik, który zdobi swoimi obrazkami okładki Fabryki Słów już od niemal 12 lat!

Dział: Patronaty
czwartek, 02 lipiec 2015 13:21

Iron Sky

„Iron Sky" to produkcja, po której nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Opinie znajomych były bardzo podzielone, co jeszcze bardziej zachęcało mnie do jej obejrzenia – czy to film z kategorii „tak zły, że aż dobry", czy raczej najgorsze nasienie kinematografii. Dopiero teraz, 3 lata po premierze, zdecydowałam się na sięgnięcie po niemiecko-fińsko-autralijską produkcję. Jakże było mi miło, gdy okazało się, że to czarna komedia science-fiction, która wcale a wcale nie jest poprawna politycznie.

Rok 2018. W Stanach Zjednoczonych trwa kolejna kampania prezydencka. Obecnie rządząca Pani Prezydent decyduje się nawet na kampanię na Księżycu. Posyła tam ekspedycję wraz z flagą promującą jej kandydaturę. Gdy jeden z astronautów James Johnson ( Christopher Kirby) przechodzi na ciemną stronę Księżyca okazuje się, że... żyją na niej naziści. W 1945 roku część z nich została wysłana w kosmos jako misja ostatniej szansy. Po ciemnej stronie Srebrnego Globu budują tajną bazę i przygotowują się na zemstę oraz powrót na Ziemię. Przybycie astronauty jest bodźcem do walki o błękitną planetę oraz wcielenie diabelskiego planu odzyskania władzy.

Wbrew moim pierwotnym obawom produkcji Timo Vuorensoli daleko do typowego filmu stworzonego na poważnie, który tylko przypadkiem wychodzi zabawny („tak zły, ża aż śmieszny"). „Iron Sky" powstał z założeniem, że ma być śmieszny i takim pozostał również na ekranie.

Fabularnie obraz pozostaje całkiem zaskakujący. Twórcy nie przestrzegają praw logiki czy zdrowego rozsądku. Sam pomysł na film jest już całkiem szalony, ale co więcej, podczas seansu okazuje się, że jest on całkowicie nieprzewidywalny. Przez cały czas jest bardzo zabawnie, bardzo absurdalnie i nieprawdopodobnie, dzięki czemu trudno domyśleć się, co będzie dalej, a także jakie będzie zakończenie.

„Iron Sky" to obraz kompletnie niepoprawny politycznie. Współczesna Ameryka jest właściwym tematem filmu, a nie – jakby mogło się pozornie wydawać – naziści oraz ich ideologia. Nie bez powodu centralnym tłem oraz elementem wyjścia została kampania prezydencka. Pani Prezydent sięgnie po wszelkie możliwe środki, aby tylko osiągnąć swój cel. Przybycie na Ziemię hitlerowców otwiera przed nią kolejne możliwości PR-owe (pojawia się tutaj cudowne zdanie Pani Prezydent mówiące o tym, że kto rozpoczął wojnę w czasie pierwszej kadencji, zostanie prezydentem także na drugą). Przecież nie liczy się ideologia czy droga do osiągnięcia celu – najważniejsza jest wygrana. Pewne hasła działają tak samo, bez względu na czasy, bez względu na to, kto się nimi posługuje. Prztyczkiem w nos zarówno dla USA, jak i dla międzynarodowych organizacji, są także sceny prezentujące obrady ONZ. Nikt nie przestrzega umów czy traktatów, które zostają zawierane w czasie pokoju. Gdy idzie walka o władzę, wszystkie chwyty dozwolone, nawet używanie broni masowej zagłady, a moralność jest tylko wyświechtanym frazesem.

Na Księżycu naziści, którzy wcale nie pamiętają wojny ani własnej planety, uczą nowe pokolenia ideologii hitlerowskiej. Akurat ich, tych, którzy pozostają na ciemnej stronie ziemskiego satelity, nie oceniamy, nie krytykujemy, bo nie prezentują się nam na ekranie jako źli ludzie. Doskonale wiemy, że wszyscy naziści są źli (oprócz jednej z bohaterek) i zawsze tacy będą. Jednak jak już wspomniałam – nie o nazistów tutaj chodzi, choć wybór takich bohaterów, tylko po to, aby stworzyć wrażenie filmu klasy Ź, może wydawać się dość kontrowersyjny.

„Iron Sky" jest filmem całkiem nieźle wizualnie skomponowanym, a przy tym należy się uznanie za... efekty specjalne. Wiem, co sobie pomyślicie. Że to produkcja bez dużego budżetu, że żaden blockbuster. Jednak statki kosmiczne czy sama prezentacja . Podobna rzecz ma się z kostiumami, a także z ogólną kolorystyką filmu, która ma dodatkowo podkreślać charakter danej postaci czy całościową atmosferę wśród grupy bohaterów.

Film Timo Vuorensoli nie ma zbyt dużo wspólnego z historią nazizmu czy ideologią faszystowską w ogóle. „Iron Sky" to krytyka Ameryki zaserwowana w nietypowy sposób, okraszona zarówno humorem, jak i przyzwoitą rozrywką wizualną. Do tej produkcji należy podejść z pewnym luzem, którego ona wymaga – mimo wszystko, czarny humor i szalone, nielogiczne pomysły fabularne nie są przyswajalne dla wszystkich.

Dział: Filmy
niedziela, 21 czerwiec 2015 11:17

San Andreas

Po wielu latach nadszedł smutny zmierzch filmów katastroficznych. Nie da się ukryć, że właściwie wszystko już widzieliśmy, przez co nawet „2012" nakręcone w 2009 roku pozostało jedynie kopią wątków z wielu różnych filmów. „San Andreas" jest kolejnym krokiem milowym – to produkcja, która pokazuje, że nas, widzów, przestało ruszać kolejne trzęsienie ziemi czy niespodziewana apokalipsa. Ot, zrobiło się zwyczajnie nudno. Szczątkowa fabuła, zburzone Los Angeles, zalane San Francisco i Dwayne Johnson brzmią dziwnie znajomo. Nawet jeśli spojrzymy na ten obraz, jak na lekcję pt. „jak być przetrwać katastrofę?" lub „co zrobić by być jak The Rock?", to nie okaże się on nagle zabawną, żenującą opowiastką. Jest źle, nawet jak na Dwayne'a Johnsona.

Na skutek przesunięcia uskoku San Andreas ciągnącego się wzdłuż Kalifornii dochodzi do trzęsienia ziemi o sile 9 stopi w skali Richtera. Wszyscy sądzą, że to jest prawdziwa katastrofa. Lecz jeden z naukowców badających trzęsienia ziemi, Lawerence (Paul Giamatti), przewiduje, że kolejne trzęsienie, które nawiedzie San Francisco będzie jeszcze silniejsze.  W tym samym czasie Ray (Dwayne Johnson), ratownik straży pożarnej, stara się uratować przed apokalipsą swoją byłą żonę oraz córkę. Niestety, każda z nich znajduje się w innym mieście, a kolejne wstrząsy nieubłaganie nadchodzą...

Na początku należy podkreślić, że niewiele tutaj można odnaleźć fabuły. Scenarzysta filmów katastroficznych powinien zdecydowanie nosić jakąś odrębną nazwę, przynajmniej w dzisiejszych czasach, gdyż jego praca polega z grubsza na obejrzeniu wszelkich produkcji gatunku oraz wyłuskanie z niego tego, co... najlepiej akurat może się sprzedać. „San Andreas" to taki miszmasz wszystkiego, co do tej pory zdołaliśmy poznać, przypominający bardziej kino klasy B niż cokolwiek wyższego sortu.

Z grubsza to film o tym, że Dwayne Johnson to człowiek niezniszczalny i nic, nawet Matka Natura i Planeta Ziemia, mu krzywdy nie zrobi. Łączy się to z tym, że produkcję ogląda się nieco jak krótki kurs przetrwania (oczywiście nie przetrwasz, jeśli nie masz przy sobie The Rocka). Na przykład, nasz bohater, udziela przypadkowym ludziom dobrej rady: „podczas trzęsienia najlepiej stanąć przy stabilnej konstrukcji". Radę wzmacnia oczywiście obecność głównej postaci, na którą Johnson przenosi swoje najlepsze cechy.

Ray oraz jego żona w swojej odwadze posunęli się tak daleko, że zamiast zastanawiać się nad swoją przyszłością, myśleć, czy zdołają przetrwać nim dotrą do córki, roztrząsają w wolnych od ratowania życia chwilach traumę sprzed lat. Przy tym nic nie szkodzi, że główny bohater jest ratownikiem i ma do dyspozycji helikopter. Zamiast udzielać pomocy innym ludziom, ratuje swoją rodzinę latając po całym stanie. To całkowicie w porządku i na pewno nikt do niego o to pretensji mieć nie będzie.

Kluczowym pytaniem w filmie staje się „czy wszystko w porządku?". Normalną odpowiedzią prawdopodobnie byłby krzyk histerii. Lecz w tym przypadku standardową i właściwą odpowiedzią pozostaje: „Tak". Wali się na mnie budynek, mam potężny odłamek szkła w nodze, zaraz utonę, ale wszystko jest w najlepszym porządku, jakże mogłoby byś inaczej.

Złym bohaterem jest planeta Ziemia, ale gorszym od trzęsienia ziemi okazuje się bogaty egoista, który rozbił rodzinę (w tej roli Ioan Gruffudd). Nowy facet żony Ray'a myśli tylko o własnym przetrwaniu i pozostawia Blake (Alexandra Daddario) na pastwę losu, gdy utknęła w podziemnym garażu (tutaj wkracza angielski chłopiec). To chyba klasyczny element produkcji tego gatunku. Kolejnym, podobnym składnikiem jest kompletne ignorowanie amerykańskich naukowców przez władzę, media i cały świat. Ludzie nauki krzyczą: „będzie źle, chować się do schronów!", jednak nikt ich nie chce słuchać. Taka produkcja nie może obyć się także bez aktorki z dużym biustem. Daddario w pierwszym ujęciu prezentuje nam się w bikini, potem się ubiera, a gdy nadchodzi apokalipsa w miarę upływu czasu zdejmuje kolejne warstwy ubrania, ratując świat, ładnego Brytyjczyka i jego brata. Kwintesencją istnienia postaci Blake okazuje się scena pod wodą, gdy jej biust faluje, przekształcając się w głównego bohatera sceny.

Ilość absurdu w „San Andreas" jest wartością niepoliczalną. Uniwersyteckie biurka są tak zbudowane, że ochronią cię przed każdą formą apokalipsy, a pomimo tego, że właśnie zginęły setki tysięcy ludzi, na ulicach miast nie zobaczysz ani jednego pływającego trupa. Nie przetrwasz, jeśli nie będziesz miał przy sobie przewodnika miasta, które właśnie zostało dotknięte kataklizmem.

Kwintesencją tego obrazu jest jedno z końcowych ujęć, gdy cała uwaga skupiona zostaje na powiewającej amerykańskiej fladze. Tak, Ameryka została ocalona. Tak, jesteśmy niezniszczalni jako naród. Tak, Dwayne Johnson jest nasz. Resztę możecie dopowiedzieć sobie sami.

Katastroficzne filmy właściwie istnieją nadal tylko po to, aby pokazywać „fajne" efekty specjalne. Z przykrością stwierdzam, że w tym przypadku „San Andreas" wyłamuje się z utartych schematów. Najlepiej porównać go z ostatnią częścią „Szybkich i wściekłych", którzy przy tonie absurdu przynajmniej byli widowiskowi. Produkcja Peytona zwyczajnie nie jest. Oglądanie kolejnych walących się budynków czy zabójczej wali tsunami nie wywołuje żadnych emocji, ewentualnie lekkie ziewnięcie.

„San Andreas" to film, który oglądaliśmy już dziesiątki razy, tyle, że pod innymi tytułami. Jedynym novum jest to, że tym razem zniszczone zostało Los Angeles, a nie standardowo – Nowy Jork (bo ile można się znęcać). Niestety, nie znajdziemy w produkcji Peytona nic oryginalnego, nawet ilość absurdu nie śmieszy dostatecznie, a widowiskowości na próżno szukać.

Dział: Filmy
niedziela, 07 czerwiec 2015 11:23

Dopóki nie zgasną gwiazdy

Świat, jaki znamy, przestał istnieć, ale jego końca nie wywołała ani nuklearna wojna, ani katastrofa naturalna. Po trzystu latach od Upadku lód i śnieg pokrywają zielone wcześniej lasy i pola, a niewielkie grupy ludzi, którzy przeżyli, skupiają się na szczytach najwyższych gór, każdego dnia walcząc o przetrwanie.

Szesnastoletni Kacper marzy o wyrwaniu się z niewielkiej rodzinnej osady, w której życie skupia się wokół myśliwskich wypraw i walce z wszechobecnym mrozem. Pewnego dnia, na skutek nieoczekiwanego splotu wydarzeń, jego marzenia spełniają się, ale nie w sposób, jakiego oczekiwał. Chłopak musi opuścić wioskę i udać się w charakterze gońca do Krzywego Wierchu, mini-miasteczka skupionego na odległym szczycie. Jednak nie bez powodu ludzie boją się opuszczać swoje siedziby, a taka podróż zdaje się niemal samobójstwem – to nie panujące wszędzie ciemności i zimno są w niej największym zagrożeniem. Śmierć niosą Świetliki, wabiące wędrowca i dające ułudę bezpieczeństwa. A jest ich coraz więcej...

W ostatnich latach literatura postapokaliptyczna święci prawdziwe triumfy, zarówno w wersji dla starszych („Silos" Hugh C. Howeya , „Metro 2033" Dmitrija Glukhovsky'ego), jak i nieco młodszych czytelników („Piąta fala" Rick Yancey, „Igrzyska śmierci" Susanne Collins, „Nieludzie" Kat Falls). Spośród polskich autorów krok w tym kierunku poczynił Marcin Mortka z trylogią „Pod Pękniętym Niebem", bardzo udaną swoją drogą. Teraz przyszła kolej na Piotra Patykiewicza i „Dopóki nie zgasną gwiazdy".

Mogłoby się wydawać, że w tym temacie powiedziano już wszystko, były już wojny nuklearne, ataki kosmitów i katastrofa ekologiczna. A jednak autorowi udało się stworzyć powieść oryginalną i świeżą, nie wykorzystującą ogranych schematów. I co więcej, upiornie wciągającą – przeczytałam ją w jeden wieczór, mimo że liczy blisko czterysta stron.

Przedstawiony w książce świat jest zimny i okrutny, a ludzkość degeneruje się coraz bardziej, zarówno pod względem wiedzy i umiejętności, jak i pod kątem moralnym. Wraz z rozwojem fabuły poznajemy szczegóły dotyczące Upadku, jego przyczyn, przebiegu i konsekwencji. Społeczeństwo jako takie przestaje istnieć. Wystarczyły trzy stulecia, by pokazać, że cały rozwój cywilizacyjny zdał się na nic – ludzie powrócili do tego, co pierwotne (a może po prostu naturalne) – myślistwa i zbieractwa. Szerzące się zabobony i ciemnota przypominają atmosferę średniowiecza. Jednocześnie nieustannie pogarszające się warunki życia wyzwalają to, co w człowieku najgorsze – egoizm, brutalność, chęć przetrwania za wszelką cenę.

Na pierwszy plan wysuwa się postać głównego bohatera, Kacpra, który z żądnego przygód młokosa zmienia się w młodego mężczyznę, który w końcu zaczyna dostrzegać, że życie nie kończy się na udanym polowaniu, że to coś więcej niż monotonna egzystencja z dnia na dzień. A przynajmniej, że tak powinno być, bo inaczej człowiek niewiele będzie się różnił od zwierząt, na które zastawia sidła. Swoją wiedzę chłopak zdobywa podczas wędrówki, gdy na jego drodze stają kolejne grupy ludzi, dla jednych obecny stan rzeczy jest apokalipsą zesłaną przez Boga, a dla innych szansą na odkupienie i drogą do szczęśliwego życia wiecznego. Motywy religijne często pojawiają się na kartach powieści nadając jej specyficzny klimat, ponownie nasuwający skojarzenie z Wiekami Średnimi, co również wypada na plus.

Patykiewicz po raz kolejny udowodnił, że doskonale radzi sobie nie tylko z kreacją postaci młodych bohaterów, ale i z płynnym snuciem fascynującej historii. Blisko dziesięć lat temu zakochałam się w jego debiutanckim „Złym brzegu", który regularnie odświeżam sobie do tej pory. Autor zaliczył lekki spadek formy przy okazji „Odmieńca", ale w 2012 dzięki „Łukaszowi i kosturowi czarownicy" pokazał, że świetnie sprawdza się również pisząc powieści dla nastolatków. W moim prywatnym rankingu „Dopóki nie zgasną gwiazdy" to wisienka na torcie jego twórczości, która – mam nadzieję – ugruntuje jego pozycję i przebije się do świadomości szerszego grona. Mam bowiem wrażenie, że mimo dużego talentu i lekkiego pióra nie jest tak rozpoznawalny, jak na to zasługuje.

Powieść zgrabnie łączy w sobie klimat postapokalipsy i historię o dorastaniu, odkrywaniu tego, co w życiu najistotniejsze, ale bez zbędnego moralizatorstwa. To także świetna książka przygodowa, doprawiona dreszczykiem grozy, która spodoba się zarówno młodzieży, jak i starszym czytelnikom. Gorąco polecam!

Katarzyna Chojecka-Jędrasiak

Dział: Książki