Piekło go wysuszone gardło. Czerw zamrugał. Po długiej walce strząsnął z siebie przygniatającą senność. Bardzo powoli zaczął przyzwyczajać się do panującego wokół chaosu. Potrząsnął głową. Słyszał krzyki, płacz i zgrzytanie zębów. Dookoła kłębili się ludzie. Pomieszczenie, w którym Czerw się znajdował, było bardzo wąskie, tak że co chwila ktoś na niego wpadał. Zmarszczył brwi. Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu znalazł.
– Kurwa... – wymamrotał głównie z przyzwyczajenia. Pokój, a raczej korytarz zalany
zbyt jasnym światłem umieszczonych pod sufitem jarzeniówek, ustabilizował się powoli wokół niego. Z otaczającego go ludzkiego wiru dał radę wyłowić pojedynczy głos.
– Pan Marian Czerstwy? – zapytała zadbana kobieta w średnim wieku, wbijając w niego wzrok wzmocniony potężnymi szkłami okularów. Pod ręką miała grubą, szarą teczkę.
– Co? – zdołał wydusić Czerw.
– Pan Marian Czerstwy? Tak się pan nazywa?
– Tak. – Charknął i splunął. Jedyną osobą, która zwracała się do niego po imieniu, był kurator. – Tak naprawdę: Czerw.
– Słucham? – zmarszczyła brwi. Tłum w korytarzu falował jak wzburzone morze skarg i żalów; jedynie kobietę otaczała oaza spokoju.
– Nic – uciął Czerw, zirytowany, że w ogóle się odezwał.
– Proszę za mną. – Kobieta otworzyła znajdujące się po lewej stronie korytarza drzwi, których Czerw wcześniej nie zauważył. Spojrzał za nią niepewnie i zastanowił się. Ilość krzyków dookoła sugerowała szpital, jednak równie dobrze mógł to być jakiś urząd. Jeśli urząd, prawdopodobnie lepiej byłoby spierdalać... ale co jeśli szpital? Czerw postawił niepewny krok, potem drugi. Mimo silnych zawrotów głowy, udało mu się trafić we framugę. Kobieta zatrzasnęła za nim drzwi i hałas korytarza znikł jak ucięty nożem. Czerw rozejrzał się. Jadowicie zielone ściany odbijały światło zawieszonej na suficie lampy. Nie było okien. Porozwieszane tu i ówdzie odbarwione plakaty przedstawiające Wielki Kanion i jakąś dżunglę jedynie potęgowały ponury nastrój całego pomieszczenia. Kobieta, która go wprowadziła, sadowiła się właśnie za niewielkim, drewnianym biurkiem, zawalonym papierami. Z namaszczeniem rozsunęła je, by zrobić miejsce dla teczki.
– Proszę usiąść – powiedziała wskazując krzesło stojące na środku pokoju. Czerw posłusznie usiadł, bo trudno mu było ustać na nogach. Podrapał się w wystrzyżoną głowę.
– Co się stało? – wychrypiał.
– Na pewno chciałby pan wiedzieć, co się stało. – Otworzyła teczkę. – W pewnych przypadkach... No cóż, rozumiem, że sytuacja może nie być klarowna. Najlepiej będzie omówić najpierw kwestie podstawowe. Naprawdę nic pan nie pamięta? Wczoraj wieczorem... – zawiesiła głos.
– Piłem? – zaryzykował Czerw po kilku sekundach wytężania pamięci.
– Tak jest! – uśmiechnęła się kobieta. – Pił pan w mieszkaniu swojej konkubiny, dopóki nie spróbowała pana wyrzucić.
– Suka.
– Następnie – oczy za okularami skakały po kartkach z teczki – pobił pan jej syna i razem z kolegami wyszedł na ulicę.
– Zimno było. – Wspomnienia ożyły w umyśle Czerwia.
– Następnie...
– Wsiadłem do samochodu? – Czerw słyszał warkot silnika. Nagle poczuł się nieswojo.
– Za kierownicę. Z prawie trzema promilami we krwi. Ruszył pan. A dalej...?
– Dojechałem do siebie? – spytał szybko Czerw.
– Nie – powiedziała surowo kobieta. – Jechał pan z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, pamięta pan? Zignorowawszy czerwone światło wpadł pan na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Za mocno pan skręcił, pojazd stracił przyczepność...
– Dachowanie ... – Czerw wyraźnie słyszał pisk, chrobot i krzyki.
– Tak, ale dopiero na chodniku. Zdążył pan przejechać dobrych kilkadziesiąt metrów i wpaść w czwórkę studentów czekających na nocny autobus.
Czerwiowi zrobiło się niedobrze. A więc to jednak urząd? Albo jakiś sąd?
– Wszyscy są w szpitalu, dwoje w stanie ciężkim. Lekarze nie dają im dużych szans... chociaż to pana raczej nie obejdzie – uśmiechnęła się kobieta.
– Ale... – Czerw się denerwował. Jeśli przejechał kogoś po pijaku, to już nie przelewki. Może się zrobić prawdziwa chryja.
– Spokojnie – dodała ironicznie kobieta. – Sprawiedliwości stało się zadość. Pana koledzy też ostro się poturbowali, a pan...
Chwila ciszy.
– No...? – wydusił wreszcie.
– No – westchnęła kobieta – pan zginął na miejscu. Rozumiem, że nie był pan tego wszystkiego świadom?
– Jak to, kurwa, co?!
– Po śmierci, zgodnie z umową, został pan przetransferowany do naszej instytucji. Niedługo pojawi się ktoś, kto przekaże panu szczegóły pierwszego zlecenia. Jeśli ma pan pytania...
– Ale co za dziura, co za urząd, jaka umowa?!
– Dziura – uśmiechnęła się ciepło kobieta. – Można tak powiedzieć. A co do umowy...
Sprawnie przewertowała zebrane w teczce kartki. Potem drugi raz, wolniej. Zmarszczyła brwi. Tymczasem Czerw poczuł, że traci kontrolę i daje się ponieść fali wydarzeń. Nie pomogła dotkliwa nagle świadomość własnej śmierci. Spróbował się przeżegnać, zapomniał jednak, z której strony zacząć.
– Jest pewna... niejasność – zawyrokowała wreszcie kobieta.
– Że co?
– Nie mogę znaleźć pana umowy! – Zobaczyła jego niewyraźną minę. – Tej, w której przekazał nam pan duszę drogą sprzedaży. – Czerw wytrzeszczył oczy.
– Ja przekazałem!?
– Mam stwierdzenie przeniesienia własności, którego bez umowy nie mogłoby tu być, ale samej umowy... nie widzę. – Po raz kolejny przekartkowała teczkę.
– Nie podpisywałem żadnego jebanego kontraktu! – zawył Czerw.
– Proszę się uspokoić, musiał pan podpisać.
– Ale go nie ma! – Czerw dostrzegł dla siebie szansę. Kobieta zmierzyła go wzrokiem. Po chwili namysłu przysunęła sobie stojący na biurku telefon i podniosłą słuchawkę.
– Normalnie nie zwróciłabym uwagi na brak umowy; samo stwierdzenie przeniesienia wystarczy w zupełności. Ale panu tak źle z oczu patrzy – uśmiechnęła się. – Zrobię wyjątek.
Długim, zadbanym paznokciem wcisnęła jeden z guzików na słuchawce. Dał się słyszeć przytłumiony męski głos. Kobieta zaszczebiotała:
– Panie Stasiu, czy mogę pana prosić na momencik? Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę. – Zaraz się wszystko wyjaśni! – Po kilku minutach nerwowej ciszy do pokoju wszedł wysoki, lekko łysiejący mężczyzna przy kości, w rozpiętej marynarce i koszuli.
– Gorąco dziś jak w piekle! – rzucił tubalnym barytonem i zaraz równie tubalnie się roześmiał. Podał Czerwiowi rękę i podszedł do biurka. – W czym problem, pani Krysiu?
– Mamy tu u pana braki w dokumentacji! – znów zaszczebiotała kobieta. – Brakuje umowy!
– A przeniesienie... – szelest kartek – jest? Dziwne.
– Boimy się, że mogła zajść jakaś pomyłka, panie Stasiu!
– Skąd! Sprawdzę w Archiwum, może tam się coś zapodziało – rzucił i wyszedł.
– Pan się o nic nie martwi, panie Czerstwy! – uspokajającym głosem powiedziała pani Krysia – Zaraz zaradzimy.
Czerw wstał i zaczął chodzić po pokoju. Był pewien, że nie sprzedawał duszy. Nie wiedział jednak, czy może zaufać swojej pamięci. Do niedawna nie pamiętał przecież, że nie żyje.
– Proszę się uspokoić... – zaczęła pani Krysia. Jej słowa przepełniły czarę. Czerw nie wytrzymał. Spiął wszystkie mięśnie i rzucił się do ataku. Jego zahartowane w ogniu setek bijatyk ciało natrafiło jednak na niewidzialną przeszkodę, która pojawiła się nagle dziesięć centymetrów od biurka. Czerw odbił się jak piłka i upadł na podłogę.
– Bardzo ładnie! – skomentowała z entuzjazmem pani Krysia. – Chociaż bez sensu.
– Ja pierdolę! – wycharczał Czerw.
– Ma pan tu pewne ograniczenia. Ale proszę się nie martwić, wkrótce dostanie pan zlecenie odpowiadające pana możliwościom i będzie się pan mógł wyszaleć!
– Zlecenie? – spytał Czerw, niechętnie uznając fakt, że nie będzie mógł babie przypierdolić.
– Dusze, że tak powiem, zdobyte przez nas za ich życia, służą pośmiertnie do różnych celów. Kto wie, może będzie z pana kusiciel? Nie, raczej nie. Ale może biczownik!
– Że co?!
– Muszę panu pogratulować, panie Czerstwy! – huknął od strony drzwi pan Staś. Pod ręką niósł kolejny plik papierów związany szarym sznurkiem. – Ma pan dokumentację budzących szacunek gabarytów! Cały problem w ilości dokumentów. Starsze dostały własny numer i zostały w Archiwum! Ale teraz mamy już komplet! – Pan Staś usiadł przy biurku i rozsupłał sznurek. Niektóre z przyniesionych dokumentów wyglądały świeżo, po innych widać było, że przeleżały już kilka lat. Pożółkły papier pokryty był ręcznymi dopiskami. Pośród wymiarowych kartek znajdowało się też dużo mniejszych świstków. Pan Staś skrupulatnie zapełnił nimi całą dostępną przestrzeń.
– Może herbatki? Kawki? – spytała pani Krysia.
– Dziękuję, jestem tuż po lunchu – uśmiechnął się Staś.
– Nie sprzedawałem duszy! – wybuchnął Czerw. – Jak Boga kocham!
– Na to już troszkę za późno. – Pan Staś posłał mu spojrzenie spod gęstych brwi.
Po plecach spłynęła Czerwiowi strużka zimnego potu. Zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od drzwi. Może zdąży dopaść klamki zanim się zorientują? Tylko co dalej? Tymczasem z twarzy urzędnika spłynęło wcześniejsze zadowolenie. Nerwowo przerzucał kartki.
– No cóż, tutaj też nie ma umowy jako takiej – obwieścił wreszcie zirytowanym głosem. – Ale nie ma wyjścia, musiał pan się zaprzedać. Pojedziemy życiorysem – zawyrokował. Przyłożył palec do jednej z kartek i zaczął powoli sunąć w dół. – O! No jest, jak wół! Rok 1986, siódmy marca, w wieku ośmiu lat wyraził pan mentalnie zamiar sprzedania duszy w zamian za to, żeby nikt się nie dowiedział, że okradał pan kolegów z klasy.
– Miałem kurwa osiem lat, kurwa! – jęknął Czerw.
– Wykazał się pan niezwykłą dojrzałością. Nie mniej...
– I na pewno nic nie podpisałem!
– No tak – zasępił się pan Staś. – Dalej... rok 1990, piąty stycznia, werbalnie wyraził pan chęć sprzedaży duszy w zamian za śmierć konkubenta pana matki...
– Skurwysyn – rzucił Czerw wspominając mężczyznę, którego nienawidził. Którejś nocy, słysząc jego śmiech i ochrypłe jęki matki, rzeczywiście mógł wyszeptać kilka słów...
– Sprawa wyjaśniona – ucieszył się pan Staś widząc minę Czerwia.
– Nie – warknął ten. – Nie, kurwa. Musiałbym coś podpisywać, żeby był papier. Nic nie było.
– Nikt się do pana nie zgłosił?
– Nie, kurwa.
– No dobrze... – Palec sunął po kartce. – Rok 1996, siódmy lipca; błagał pan naszą instytucję, żeby niejaka Joanna Maturska, lat wówczas trzynaście, nie rozpoznała pana twarzy. Zgwałcił ją pan wraz z kolegami...
– Tylko gadałem, kurwa.
– Rok 2001, siedemnasty listopada; był pan gotów oddać duszę za przedterminowe zwolnienie z więzienia, gdzie odbywał pan karę za nieumyślne spowodowanie śmierci... Zresztą, przecież wiemy, że nie było nieumyślne... No i wyszedł pan.
– Tak, bo była techniczna kwestia, kurwa, bez niczyjej pomocy!
– Rzeczywiście... – zasępił się urzędnik. – Dalej...
Mijały kolejne minuty. Pan Staś wertował akta. Przy biurku zebrała się tymczasem pokaźna grupa kobiet. Wchodziły a to po długopis, a to jakieś dokumenty, po czym orientowały się, jak nietypowa jest sytuacja Czerwia i zostawały, by zobaczyć, jak się wszystko skończy.
– No dobrze – znużonym głosem powiedział pan Staś. – Czwarty września 2009 roku. Był pan gotów sprzedać duszę za śmierć pana matki! – Wokół rozległy się szepty uznania.
– Żeby dom dla mnie został. Ale żyje dalej.
– I to wszystko?
– Tak, kurwa!
– Nic więcej pan sobie nie przypomina?
– Nie! – obecność widowni sprawiła, że Czerwiowi przybyło pewności siebie. Zebrane pracownice zdawały się stać po jego stronie. Miały na twarzach uśmiechy.
– No dobrze, panie Czerstwy. – Pan Staś zdecydowanym ruchem zamknął teczkę. – Nie wiem, dlaczego tego dokumentu tu nie ma, ani dlaczego nie przypomina pan sobie incydentu werbalnego zawarcia umowy, nie wspominając już o pisemnym.
– Czyli mogę iść? – zapytał Czerw, siląc się na uprzejmość.
– Rzeczywiście wygląda, jakby był pan tu przez pomyłkę, prawda?
– No.
– Niemniej, jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy zrobić – uśmiechnął się nieprzyjemnie pan Staś. – Dla pewności, rozumie pan. Pani Krysiu, proszę zadzwonić do działu prawnego, niech tu kogoś przyślą... a najlepiej niech przyjdzie Wstrętnoski.
Czerw zorientował się, że ostatnie słowa pana Stasia wywołały bardzo silną reakcję w otaczającej go grupie kobiet. Zapanowała pełna napięcia cisza. Po krótkiej chwili skrzypnęły drzwi i do środka wsunął się blady mężczyzna w prostym garniturze. Jego delikatna twarz nie wyrażała żadnych emocji.
– Dzień dobry, czy mogę prosić panie o opuszczenie pokoju, dziękuję – wyrzucił jednym ciągiem. Zebrane pracownice ruszyły do drzwi jak spanikowana ławica ryb. Prawnik przepuścił je i podszedł do biurka.
– Witam, witam, miło pana widzieć! – rzucił pan Staś. – Problem polega na tym, że mamy nadzwyczaj dużo dokumentów odnośnie klienta, ale nie możemy zlokalizować jego umowy sprzedaży, chociaż potwierdzenie jest i...
– Rozumiem, panie Stanisławie – powiedział chłodno prawnik. – Dziękuję za pomoc. Proszę zostawić nas samych z panem... Czerstwym.
Pan Staś i pani Krysia bez słowa opuścili pomieszczenie. Czerw przełknął ślinę.
– Panie Czerstwy – rzucił zza biurka prawnik, gdy zostali sami. – Nazywam się Witold Wstrętnoski, rozumiem pana irytację, proszę jednak o jeszcze odrobinę cierpliwości. – Szybko i sprawnie wertował pokaźną dokumentację Czerwia.
– Dobra. – Czerw znowu poczuł się gorzej. Czekał. Prawnik przez kilkanaście długich minut metodycznie przeglądał dokumenty. Co i rusz zapisywał coś w notatniku. Odbył dwie rozmowy telefoniczne w języku, którego Czerw nie rozumiał.
– Wszystko jasne – oświadczył wreszcie.
– Jest ta, kur... – Czerw odchrząknął. – Jest umowa?
– Nie, umowy sprzedaży duszy rzeczywiście z panem nie zawarto – powiedział spokojnym głosem prawnik. – Jednak, jako że potwierdzenie nabycia tu jest, nie może być mowy o tym, by nadal był pan jej właścicielem. Należy do nas. Oczywiście ma pan prawo być zdziwiony. – Prawnik spojrzał na Czerwia z wyższością. – Za chwilę zawołam panią Krystynę, która dopełni formalności.
– Ale jak to, kurwa! – Czerwiowi zaczęło kręcić się w głowie.
– Mogę udzielić panu wyjaśnienia.
– No! Tak! – gardło znów go zapiekło.
– Rzeczywiście nie przekazał pan swojej duszy naszej instytucji drogą kupna/sprzedaży. Jednak, jak pan widzi, zbieramy informacje o panu już od... dwudziestu trzech lat. Wtedy właśnie po raz pierwszy (w pełni świadomie) prosił nas pan o pomoc, zwróciliśmy więc na pana uwagę. Datę siódmego marca 1986 roku można uznać za punkt przekazania nam przez pana duszy, a my przyjęliśmy ją w dobrej wierze. Oczywiście, z uwagi na formę darowizny, nie było to przejęcie wiążące, mógł pan więc w każdej chwili zgłosić się po jej (darowizny) przedmiot i odebrać nam go (w tym przypadku, ją – duszę) w sposób bardziej lub mniej sformalizowany.
– Znaczy co? – Czerwia szczypały oczy, zaczął je mrużyć. – W kościele...?
– Na spowiedzi. Przykładowo. Albo – westchnął prawnik – robiąc dobry uczynek. Lista możliwości jest niestety miłosiernie długa. Tak czy inaczej, nie uczynił pan tego. Pana działania w kolejnych latach, które skrupulatnie obserwowano, nie dostarczyły żadnych dowodów mogących przemawiać za tym, że chciałby pan odzyskać duszę. W tych okolicznościach ciągłość dobrej wiary naszej instytucji nie podlega dyskusji, co potwierdzi każdy organ odwoławczy, do którego mógłby się pan zwrócić. Corpus, że tak powiem, jest. O animus chyba nie muszę nawet wspominać. – Zaśmiał się sucho. – Można zatem stwierdzić stan posiadania. Pozostaje jedynie kwestia upływu czasu. Tak się składa, że zgodnie z artykułem 845 Kodeksu Post-Cywilnego, dwudziestoletni termin upłynął siódmego marca 2006 roku.
– Termin?! – Czerwiowi świat zaczynał rozpływać się przed zmrużonymi oczyma. Był pewien, że twarz prawnika zbliża się do niego, rośnie, rozciąga się na wszystkie strony. On sam malał zaś, tak że po chwili stał się nie większy od pustego kubka po kawie.
– Zgadza się, termin. – Głos dochodził ze wszystkich stron jednocześnie. – Panie Czerstwy... własność pana duszy nabyliśmy ponad trzy lata temu poprzez zasiedzenie.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie