Rezultaty wyszukiwania dla: powieść fantasy
"Pół świata" - drugi tom rewelacyjnej trylogii "Morze Drzazg"
Właśnie trafia do księgarń "Pół świata" - drugi tom rewelacyjnej trylogii „Morze Drzazg" autorstwa Joe Abercrombiego. "Pół świata" to zapadające w pamięć opisy pojedynków i poruszające historie młodych ludzi, którzy na naszych oczach stają się dorośli.
Bractwo pierścienia
Nie ma chyba na Ziemi osoby, która nie słyszałaby o serii „Władca Pierścieni" (do słówka „bractwo" jakoś się nie mogę przyzwyczaić) oraz jej autorze J. R. R. Tolkienie. Nie da się jednak ukryć, że to filmy, a nie książki przybliżyły większej części ludzi historię Śródziemia. I tu zaczyna się wstydliwa część tego wstępu. Dziesięć lat temu zrobiłam podejście do sławnej opowieści o wyprawie Froda, ale zakończyło się ono fiaskiem. Co więcej, lektura tak dalece nie przypadła mi do gustu, że nie odważyłam się jej przez dekadę powtórzyć. Zwłaszcza, że kto Tolkiena czytał, powtarzał mi jak mantrę: te przydługie opisy, ten toporny język, ta mało dynamiczna fabuła... i inne, podobne. A jednak stoję przed Wami ogłaszając zwycięstwo nad pierwszym tomem serii. I wiecie co? Jeżeli też uwierzyliście malkontentom, że opisy, język i fabuła, to czas zrewidować poglądy. Zresztą nie tylko w tym zakresie.
Najnowsze wydanie serii zaproponowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka wypada naprawdę nieźle, zachęcając swoją prostotą. Czarna obwoluta z intensywnymi dodatkami w kolorze ciepłej żółci, kilka złotych symboli, prosta czcionka i pismo runiczne – to w istocie stylowa kombinacja. Nie to jednak jest największą zaletą nowego wydania serii, lecz... jej cena. 19 złotych za tom (to cena okładkowa, a kto często kupuje książki ten wie, że rzadko jest ona ostateczną) o „normalnych" (nie kieszonkowych) wymiarach i przyjemnie sformatowanej czcionce to naprawdę silna pokusa.
Chociaż w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego (o tym słów kilka dalej) książka nie nosi już tytułu „Władca Pierścieni", a „Bractwo Pierścieni" to zawartość fabularnie pozostaje identyczna. Na barki wiodącego spokojny żywot hobbita o imieniu Frodo, spada ogromna odpowiedzialność zniszczenia jednego z najgroźniejszych artefaktów ciemnej strony mocy – Pierścienia Jedynego. Wraz ze starannie skompletowaną drużyną wyrusza w kierunku Mordoru, jedynego miejsca, gdzie pierścień może zostać unicestwiony. Po drodze zmaga się z licznymi niebezpieczeństwami i przeciwnościami losu.
Wszyscy ostrzegali mnie – gdy już przeszłam pierwszą fazę narzekań o tym, jaka to seria jest trudna – przed czytaniem powieści w wersji Jerzego Łozińskiego. Być może mieliby rację, gdyby nie fakt, że najnowsze wydanie to swoista kombinacja pracy tłumacza i pragnień czytających. Innymi słowy – nazwy własne powróciły do swego naturalnego, niespolszczonego stanu rzeczy. Nie oznacza to jednak, że z tłumacza Łozińskiego zrobiła się nagle tłumaczka Skibniewska. Wciąż można dopatrzeć się kilku niespodzianek, jak na przykład określanie Aragorna mianem Łazika zamiast Obieżyświata. Jeżeli chcecie znać moje zdanie na ten temat, to sądzę, że Łazik zdecydowanie lepiej zgrywa się z sensem nadawania Aragornowi przydomka lepiej, niż Obieżyświat, który bardziej pasowałby mędrcowi. Uważam także, że to tłumaczenie Łozińskiego jest przystępniejsze i lżejsze (specjalnie porównałam rzecz na przykładzie kilku rozdziałów), chociaż oba mają wady i zalety.
Zasadniczą wadą przełożenia językowego w tym wydaniu są... wiersze i piosenki. A zwłaszcza pierwszy, najważniejszy i najbardziej rozpoznawalny tekst serii, o pierścieniach. Powiecie, że to przyzwyczajenie. A ja powiem, że po prostu zgrzytają mi rymy oparte na zasadzie tych samych wyrazów (spętać-opętać), do których tłumacz tej wersji ma najwyraźniej słabość. Żeby było zabawniej, napomknę, że to akurat już nie dzieło Jerzego Łozińskiego, a Marka Gumkowskiego. Niemniej przekładanie poezji jest chyba najtrudniejszym z zadań tłumaczy w ogóle.
Wbrew zapewnieniom świata powieść czyta się łatwo i szybko. Jedyną przeszkodą, by dać się jej absolutnie porwać, wydaje się... znajomość fabuły. Pierwszy tom serii Tolkiena został bowiem zekranizowany z dużą dbałością o wierność oryginałowi. Niewiele pozostało pierwowzorowi, by móc narzekać na nieścisłości, ale ponoć im dalej w las, tym gorzej, o czym z pewnością się przekonam, jeżeli to prawda.
Opisowość Tolkiena nie jest nawet w połowie tak przytłaczająca, jak potrafi być w wielu bardziej współczesnych utworach. Nużyć mogą za to powracające informacje o spożywanych posiłkach i ogólny mało dynamiczny charakter pierwszego tomu tej historii – niby bohaterowie wciąż są ścigani, ale nie czułam na plecach gorącego oddechu wroga. Wydawało mi się raczej, że przeciwnicy pojawiali się wtedy, kiedy musieli; kiedy czytelnik był już tak spragniony jatki, że inaczej odłożyłby książkę. Tolkien wciąż zarzucał wędkę i czekał aż jakaś spragniona akcji ryba wreszcie rzuci się na haczyk.
Cieszę się niezmiernie, że po latach sięgnęłam wreszcie po najsławniejszą powieść fantasy na świecie, jednak... nie zmieniło to mojego życia. Doceniam kunszt Tolkiena z perspektywy czasu, ale obecnie wielu już świat ma autorów o równie bogatej i obszernie opisanej wyobraźni. W dodatku takich, którzy snują bardziej dynamiczne opowieści. Lektura pozwoliła mi jednak dużo bardziej docenić kunsztowności filmu, który dodał napięcia tam, gdzie go w książce brakuje, a jednocześnie nie pozwolił sobie na zbytnie oderwanie od linii fabuły przedstawione przez Tolkiena. Przekonałam się też na własnej skórze, że narzekania na Jerzego Łozińskiego (szczególnie w nowej wersji) są dalece przesadzona. Być może, gdybym sięgnęła po sławną wersję Marii Skibniewskiej, w ogóle przez książkę bym nie przebrnęła. Tak przynajmniej było dziesięć lat temu.
Ucieczka w dzicz
Jeżeli, drogi czytelniku, czujesz się już znudzony zwyczajnymi, powtarzającymi się wciąż od nowa schematami fantastycznych powieści to lektura przepięknej baśni Erin Hunter w diametralny sposób zmieni Twój punkt widzenia. Wciąż jeszcze można napisać coś niezwykłego i oryginalnego.
Koty z Klanu Rzeki wdarły się na teren łowiecki Klanu Pioruna, który nie jest w stanie obronić swoich ziem. Rodzi się zbyt mało wojowników i być może całemu klanowi grozi zagłada. Gwiazdy dają nadzieję. Klan może uratować tylko ogień. Co jednak z całą tą historią ma wspólnego zwyczajny, domowy kot?
Książka jest oryginalna i pomysłowa. „Ucieczka w dzicz" to w ciekawy sposób opowiedziana historia. Kocie klany z nazw i imion wojowników kojarzą się z indiańskimi plemionami. Akcja powieści toczy się wartko i chociaż fabuła bywa przewidywalna, to jednak czyta się ją z przyjemnością. Erin Hunter w świetny sposób opisała sceny walk między kotami - są żywe, realistyczne i niezwykle barwne. Całość urozmaicają: dokładna mapa oraz szczegółowe opisy poszczególnych klanów.
Gdy domowy kot o imieniu Rdzawy trafia na Klan Pioruna, postanawia zostać wojownikiem i zakosztować życia na wolności. To właśnie wtedy zaczyna się pełna niebezpieczeństw przygoda. Przyjaźń, lojalność, wspólne dobro - w dużej mierze to o nich opowiada „Ucieczka w dzicz". Mimo że bohaterami są koty, a nie ludzie, wartości pozostają niezmienne. Niektóre zwierzęta posiadają cechy prawdziwych, legendarnych bohaterów.
Mimo że powieść jest skierowana do młodszych czytelników, to spodoba się również dorosłym. Na jej podstawie mógłby powstać niezwykle barwny, pełen akcji film. Erin Hunter udało się wykreować plastyczny, tętniący życiem świat, a to nie lada sztuka. Jej bohaterowie, choć niekiedy wydają się nieco do siebie podobni, posiadają ważne, wyróżniające ich cechy i różną kolorystykę nie tylko futer, ale i charakterów. Również język i styl w którym została napisana książka nie pozostawiają wiele do życzenia. Są przyjemne, przystępne i łatwo przyswajalne. Sprawają, że czytelnik nawet się nie spostrzeże w którym momencie z pierwszej trafił na ostatnią stronę.
„Ucieczkę w dzicz" oczywiście serdecznie wszystkim polecam, a sama z niecierpliwością czekam na kolejny tom „Ogień i lód", który mam nadzieję ukaże się już niebawem. „Wojownicy" to jedna z tych baśniowych serii, które jak najbardziej warto przeczytać.
Origin
„Origin" to już czwarty tom serii „Lux". Katy zostaje schwytana i przebywa w siedzibie Daedalusa. Tam poddawana jest przeróżnym badaniom i testom, a niektóre z nich przypominają tortury. Deamon, wbrew rozsądkowi, nie zamierza zostawiać jej samej, nie ma jednak lepszego planu niż po prostu również dać się złapać. Być może, wspólnymi siłami, wymyślą jak wydostać się z pułapki.
Daedalus zasiał w umyśle Katy ziarno wątpliwości. Co jeżeli Luxianie - przynajmniej jakaś ich część - chcieliby przejąć panowanie nad planetą? Po czyjej stronie w takiej sytuacji stanął by Deamon, jego przyjaciele i rodzina? Co, gdyby nie zależało to od nich? Gdyby nie posiadali w tej kwestii wolności wyboru. Jak skończy się ta historia i jakie jeszcze sekrety skrywa tajna organizacja?
Chociaż cała seria jest naprawdę dobra, to wydaje mi się, że „Origin" jest najciekawszym z dotychczas wydanych tomów. Zawiera w sobie wartką akcję, wciągającą fabułę i porywające przygody, a także wiele dylematów i rozważań. Bohaterowie nie są pewni komu mogą ufać - nie wiedzą już nawet czy mogą polegać na sobie nawzajem. Nie każdy okazuje się być tym kim się wydaje.
Jeżeli chodzi o wątek romantyczny i rozwijające się uczucia, to tutaj już chyba bardziej rozwinąć się nie mogły. Sprawa pomiędzy Katy a Deamonem jest zupełnie jasna i przejrzysta. Wydawać by się mogło, że już nic nie ma szans stanąć na ich drodze. Nawet Dee przestała rozpaczać po śmierci Adama i znalazła sobie nowy obiekt, który może obdarzyć zainteresowaniem.
Tym razem Jennifer L. Armentrout naprawdę dała się ponieść na skrzydłach wyobraźni. To co dzieje się w Deadlusie jest okrutne i niewyobrażalne. Powieść przestała być przyjemną bajeczką, w której nikomu ważnemu nie może stać się krzywda. Dodatkowo pisarka ujmuje wszystko w prostych, ale obrazowych słowach. Tak stworzona historia, jak niewiarygodna by nie była, bez trudu trafi do umysłu czytelnika, być może nawet zagnieżdżając się w nim na bardzo długo.
Zarówno „Origin" jak i oczywiście pozostałe tomy serii, serdecznie wszystkim polecam - bardziej jednak wielbicielom „paranormal romance" niż literatury Science Fiction. To dobrze i lekko napisana, wciągająca książka. Taka która bez trudu pomoże oderwać się od codziennych problemów i przyniesie kilka chwil cudownego, magicznego wytchnienia. Przekomarzanie się głównych bohaterów jest już wręcz legendarne i za każdym razem potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnika.
Nethergrim: Otchłanny
Giną dzieci i zwierzęta. Może to oznaczać tylko jedno, ale w prawdę nikt nie ma odwagi uwierzyć. Otchłanny powrócił. Czy i tym razem znajdą się śmiałkowie gotowi, by za wszelką cenę go powstrzymać?
Edmund marzy o tym by zostać czarodziejem, póki co jednak jest jedynie zmartwieniem dla rodziców i pośmiewiskiem dla dzieci w wiosce. Jednak podczas gdy obsługuje gości w gospodzie staje się rzecz niezwykła. Jednym z klientów jest prawdziwy mag. Po tym jednak jak chłopiec go obsłuży, rzuca zaklęcie zapomnienia. Sytuacja powtarza się raz po raz aż w końcu zdeterminowany Edmund prosi go o przyjęcie na ucznia. Po tym jak czarodziej go wyśmiewa, chłopiec decyduje się na niebezpieczny krok - niezauważony przez nikogo kradnie jedną z najcenniejszych książek maga, pełną tajemnej wiedzy na temat Otchłannego i jego sług.
Głównymi bohaterami książki jest trójka dzieci, a właściwie nastolatków. Edmund jest synem karczmarza, Tom to niewolnik bestialskiego właściciela ziem uprawnych, a Katherine jest córką masztalerza, dawnego bohatera, który jako jeden z trójki ocalał po bitwie z Otchłannym. Ojciec dziewczyny skrywa niejedną tajemnicę. Postacie są żywe i barwne, niepozbawione uczuć, przemyśleń, oraz zarówno zalet jak i wad. Zostały świetnie wykreowane a ich zarysy są oznaczone grubymi konturami.
Fabuła powieści jest ciekawa i wciągająca, akcja jednak nie toczy się zbyt wartko - przynajmniej z początku. Napięcie rozwija się powoli, statecznie. Zanim cokolwiek zacznie się dziać szczegółowo poznajemy życie bohaterów i otaczającej ich wioski. Styl pisania Matthew Jobina przypomina mi nieco starą fantastykę spod pióra Eddingsa. Tam wyglądało to podobnie. „Belgariada" jednak mieściła się w pięciu tomach, a „Malloreon" w pięciu kolejnych. Czy w przypadku serii „Nethergrim" będzie tak samo?
Trudno jest stworzyć powieść fantasy tak, żeby jednocześnie była wciągająca i logiczna. Matthew Jobin'owi się to jednak udało. Jego powieść jest ciekawa i niewymuszona. Nie ma w niej nieprzemyślanych, idiotycznych wydarzeń. Dzieci nie są niezwyciężonymi bohaterami, ratującymi świat. Każdy czyni to, co uważa za słuszne, licząc się z ewentualnymi konsekwencjami.
Z lektury książki „Nethergrim" jestem bardzo zadowolona. To dobra, lekka powieść, która bez problemu porywa czytelnika do swojego świata. Z niecierpliwością czekam na to by poznać dalsze losy bohaterów i dowiedzieć się w jaki sposób pokonają Otchłannego - już teraz wierzę, że im się to uda.
Zapowiedź "Głębi" Marcina Podlewskiego
Fabryka Słów na wrzesień tego roku zaplanowała wydanie ciekawego debiutu Marcina Podlewskiego - "Głębia". Będącego zarazem początkiem trylogii.
Sny bogów i potworów
Tego lata wydawnictwo AMBER zrobiło czytelnikom wspaniałą niespodziankę i wydało trzecią część intrygującej trylogii o serafinach i chimerach. Co prawda finałowa część została rozbita na dwie mniejsze, ale myślę, że za cenę poznania zakończenia tej historii można przymknąć na to oko.
Akcja powieści zaczyna się w momencie, w którym skończyła się część druga. Wielowiekowa wojna między serafinami a chimerami wchodzi w nowy etap.
Nowy Imperator, szalony Jael pragnie większej władzy nad światem. Chcąc zdobyć skuteczniejszą broń, wraz ze swoją armią udaje się do świata ludzi, a wydane tam przez niego oświadczenie budzi panikę w naszym świecie.
Tymczasem zbuntowani Bastardzi zawierają sojusz z pozostałymi przy życiu chimerami. Wszystko to oczywiście dzieje się za sprawą Karou i Akivy, którzy nauczeni doświadczeniem, postanawiają skierować swoje działania na zupełnie inne tory. Wykorzystując fakt, że obie strony są już mocno wyczerpane wojną, proponują połączenie sił przeciwko Jaelowi, w którym upatrują źródło wszelkiego zła, jakiego doznali.
W części trzeciej autorka znowu poszerza perspektywę fabularną i trudno nie docenić jej konsekwencji. Wojna zbliża się wielkimi krokami i wiadomo, że już nic tego nie zmieni, zanim jednak dojdzie do ostatecznego starcia, czytelnik ma szansę przyjrzeć się, jak przegrupowują się siły i jak to wszystko wpłynie na świat ludzi. Obserwujemy więc reakcje ludzi na przybycie aniołów i widzimy dosłownie paletę zachowań. Jedni wpadają w panikę, inni w ekstazę, jeszcze inni przybierają pozę żyj i użyj, natomiast władze traktują to jak inwazję obcych i próbują rozwiązać problem od strony badań naukowych.
Bardzo realistycznie przedstawiono rodzące się porozumienie między dwiema rasami, które w obliczu wspólnego zagrożenia musiały się zjednoczyć. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie pewien podstęp Karou, która jako wskrzesicielka, mogła w ciałach liczących się wśród chimer żołnierzy, umieścić przyjazne sobie dusze. Mimo to serafini i chimery, przez bardzo długi czas uczą się wspólnej egzystencji. Na przeszkodzie stoi tu nie tylko inność, ale też dzieląca ich długa i krwawa historia. Wielu z nich ma na rękach krew współbraci przeciwników, trudno zatem uniknąć drobnych złośliwości, zaczepek, a nawet poważnych prób samosądu. Na ziemiach Kirinów, gdzie schronią się niedobitki, będzie aż kipieć. Bohaterowie będą się mierzyć z uprzedzeniami, wyrzutami sumienia, które wcześniej lub później nadejdą, goryczą i bólem straty oraz nadzieją, że być może to co robią, otworzy im lub przyszłym pokoleniom zupełnie inny świat nienaznaczony wojną i krwią. Dzięki temu lepiej poznamy dumną i wyniosłą Liraz, dzielnego i wrażliwego Ziriego, a także głębię uczuć Karou i Akivy.
Finałowa część została także wzbogacona o nowych bohaterów, z którymi idą nowe wątki. Poznajemy Elizę, na co dzień zwykłą doktorantkę, od dzieciństwa dręczoną koszmarami o potworach; tajemniczego Morgana, który z pewnością nie jest tym, za kogo się podaje oraz młodziutką królową Stelian, pobratymców Akivy. Z pewnością te osoby wywrą duży wpływ na losy finałowego starcia.
Powieść czyta się naprawdę przyjemnie i choć póki co aż tak wiele się nie dzieje, bo część wątków musiała się przecież zawiązać, to i tak trudno się od lektury oderwać. Jestem bardzo ciekawa, co też zaserwuje czytelnikom prawdziwy finał, którego premiera już niebawem. Czekam niecierpliwie.
Diablo. Wojna Grzechu: Smocze łuski
Pierwszy tom „Wojny Grzechu" z serii „Diablo" nie do końca spełnił moje oczekiwania. Rozczarowana odwlekałam literackie spotkanie z drugą częścią tej historii, „Smoczymi łuskami", bojąc się, że nadzieje na wzrost wartości tej fabuły okażą się płonne. Tymczasem potencjał, który dostrzegłam w opisywanej przez Richarda A. Knaaka historii – pomimo jej niewątpliwych wad, minusów i niedociągnięć – rozwinął się i ukazał w zadziwiająco pozytywnym świetle.
Zmiany zaczynają się już w warstwie wizualnej „Smoczych łusek", bo chociaż – zgodnie z oryginałem – obwolutę wypełnia cała seria różnorodnych tekstów, wypisanych nadmierną ilością czcionek, to ogólnie dużo bardziej oddaje mroczny charakter uniwersum „Diablo", niż ilustracja z poprzedniej okładki. Kolorystyka utrzymana została według najdawniejszego schematu logo gry – ognista czerwień, pomarańcz płomieni i nieprzenikniona czerń. To zdecydowanie zwiastun zagęszczenia się akcji.
Uldyzjan nie poddaje się i wraz ze swoimi poplecznikami, wśród których najważniejszymi wydają się jego brat Mendeln oraz Serentia, wyrusza na podbój Świątyni Trójcy. Nefalemowie wciąż zyskują na liczebności, a ich moc na sile, jednak to wszystko może okazać się niewystarczające w obliczu przebiegłości Lilith i ślepemu wypełnianiu rozkazów zmanipulowanych przez nią kapłanów. Szalę zwycięstwa przechylić może niespodziewany sojusznik i wewnętrzne zrozumienie historii posiadanej przez bohaterów mocy. Tylko, czy to właśnie Lilith stanowi największe zagrożenie dla ludzkości? A może gdzieś czai się coś dużo bardziej potężnego?
Od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wir akcji. Nie ma już miejsca na romanse i biadolenie Uldyzjana, na zagubienie i brak świadomości. Wszystko dzieje się brutalnie, szybko i bez półśrodków. Trup ścieli się gęsto, zło knuje, a dobro – jak zwykle w takich historiach – znajduje się w stanie zagrożenia. Autorowi udało się wykreować kilka wartych uwagi zwrotów akcji oraz garść zaskoczeń. Nie da się ukryć, zresztą nie ma i po co tego robić, że „Smocze łuski" prezentują poziom o niebo lepszy od „Prawa krwi".
Oczywiście nie obeszło się bez odrobiny starych oraz nowych błędów bądź irytujących rozwiązań. Fabuła opiera się na swoistego rodzaju zapętleniu – bohaterowie zmierzają do celu, walczą (w potyczce, która pod wieloma względami wydaje się skazana na porażkę), odnoszą pyrrusowe zwycięstwo, uzupełniają braki w armii i wyruszają do kolejnego punktu. W między czasie wpadają w kolejne zasadzki ZŁA, których oczywiście się nie spodziewają. Innymi słowy – bohaterowie ani odrobinkę nie odczuwają potrzeby uczenia się na własnych błędach.
Uldyzjan niestety wciąż irytuje, chociaż zdecydowanie mniej, niż poprzednio. Nie mogę powiedzieć, że zupełnie stracił swoje tendencje do marudzenia i wpadania w filozoficzne stany o bezsensie podejmowanych działań, albo konieczności samotnego wypełnienia misji, jednak widać poprawę. W dużej mierze jest to z pewnością zasługą Mendelna i Serentii. Ten pierwszy przestał skrywać posiadane moce, a dziewczyna stała się waleczną Amazonką, a nie jedynie głupiutką, acz śliczną wieśniaczką, zakochaną w swoim Mistrzu.
W „Smoczych łuskach" odnaleźć można znacznie więcej splotów łączących autorskie pomysły Knaaka z elementami znanymi z gier. Pojawiają się w książce jedne z najbardziej tajemniczych postaci, a sama akcja zyskuje na wymiarowości – zmieniają się przestrzenie, światy i czasy. Nagle ważne nie jest jedynie tu i teraz, ale to, co było i co być może.
Językowo także wydaje się być nieco lepiej. Niekiedy Knaak wciąż wpada w oratorskie popisy, ale dzięki zwiększeniu tempa akcji, nie przeszkadza to już tak dalece. Udało się także autorowi pozytywnie zaskoczyć mnie i w tej warstwie powieści. Tytułowe smocze łuski to jeden z najpiękniejszych obrazów i wyobrażeniowy majstersztyk, który gotowa jestem pochwalić w kontekście nie tylko samej serii, ale i literatury fantastycznej.
Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości (jak ja) po pierwszej części „Wojny Grzechu", czy jej obecność na literackim rynku jest uzasadniona w jakikolwiek inny sposób, niż chęć zarobienia na sukcesie gry, to teraz powinny nieco się rozrzedzić. „Smocze łuski" chociaż nie reprezentują najwyższego poziomu w powieściowym świecie, to podnoszą własną poprzeczkę i oferują przyjemną, pełną napięcia rozrywkę. Nie tylko fani „Diablo" poczują się zaspokojeni.
Dni krwi i światła gwiazd
Lektura Córki dymu i kości była dla mnie bardzo przyjemna, dlatego niemal od razu zabrałam się za czytanie części drugiej. Nie bardzo jednak wiedziałam, czego się spodziewać.
W tomie pierwszym finał historii zaowocował rozstaniem głównych bohaterów. Ona dowiedziała się prawdy na temat swojego pochodzenia i odzyskała brakujące wspomnienia, on wyznał jej, co strasznego zrobił. W jakim kierunku może pójść fabuła, po takim zwrocie akcji i co może czytelnikowi zaoferować? Drugi tom zawsze jest pewnym wyzwaniem, bo rośnie poprzeczka i wymagania odbiorców. Jak z tym zadaniem poradziła sobie Laini Taylor?
W tomie drugim drogi Karou i Akivy rozeszły się, co według mnie było bardzo dobrym posunięciem. Po pierwsze, pozwoliło to uniknąć nieustannego maglowania tematu wielkiego uczucia łączącego bohaterów, po drugie, poszerzyło perspektywę. Mówiąc krótko, wydarzenia tomu drugiego przybliżają czytelnikowi kulisy wielowiekowej wojny miedzy serafinami a chimerami.
Obie strony są zdeterminowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dlatego uciekają się do coraz bardziej drastycznych i brutalnych metod walki. Wojna zaczyna przypominać podjazdówkę, a zostawiane dla przeciwnika wiadomości polegają na wymyślnym mordowaniu niewinnych cywilów. Oprócz tego wśród obu ras widać coraz większe zmęczenie walką.
Chimery borykają się z brakiem żołnierzy, a ich jedynym atutem jest wskrzesiciel, który za pomocą pradawnej magii przywraca wojowników do życia, w sumie tylko po to, by ponownie ginęli. Widać też, że tak naprawdę już nie wiedzą, o co walczą. Niemal wszyscy potracili rodziny i bliskich, a teraz ich codzienność polega na ślepym wypełnianiu planu Białego Wilka, który, jak się niebawem okaże, nie ma pomysłu na to, co będzie się działo po wojnie. Bo przecież kiedyś musi się ona skończyć.
Podobnie jest u serafinów. Akivę i jego rodzeństwo ogarnia coraz większe zwątpienie w Imperatora, któremu ciągle mało wojen i kolejnych podbojów. Rosnące w liczbę ofiary cywilne mówią same za siebie. Czy naprawdę nie ma innej możliwości, jak tylko ciągłe mordowanie się w imię zadawnionych waśni, o których młode pokolenie nie ma zielonego pojęcia?
Kaoru w roli wskrzesicielki ogląda wojnę z zupełnie nowej dla niej strony. Nie tylko dokładniej poznaje swoich pobratymców, zaczyna też rozumieć, że wojna zamiast środkiem do osiągnięcia celu, już dawno stała się sposobem na życie. Bohaterka jest tym faktem przerażona, tym bardziej, że pławiący się w glorii chwały Thiago Biały Wilk bez mrugnięcia okiem posyła swoich ludzi na śmierć, bo jest tak przepełniony nienawiścią i uprzedzeniami, że o zakończeniu działań, czy jakichkolwiek rokowaniach, nawet nie chce słyszeć.
Akiva wraz z rodzeństwem podejmuje działania, które mogą zmienić przyszłość nie tylko wszystkich Bastardów, ale całej rasy serafinów. Kierowany miłością do odrodzonej Madrigal, rozwiązanie konfliktu zaczyna postrzegać nie w starciu zbrojnym, ale w czymś zupełnie innym.
Czy starania bohaterów przyniosą pożądany skutek? To się dopiero okaże, gołym okiem jednak widać, że proces już się zaczął i nie będzie powrotu do tego, co było.
Przyznam, że takie pokierowanie fabułą bardzo mi się podobało. Wątek romansowy jest tu jedynie tłem i niekiedy umila i nieco ociepla atmosferę. Odrobina miłości i czystego, bezinteresownego uczucia w brudnym świecie przemocy i wojny jest czymś naprawdę pięknym. Ważniejsze jest jednak pokazanie strasznego oblicza wojny i tego, jak nakręca się spirala nienawiści, angażując w konflikt plemiona, które do tej pory żyły spokojnie na uboczu i o wojnie w ogóle nie miały pojęcia.
Powieść, która pozornie wydawała mi się kolejnym paranormalnym romansem okazała się dojrzałą i magiczną opowieścią z głębokim przesłaniem. Jej finał zostawia mnie w jeszcze większej niepewności niż część pierwsza. Czy wojna kiedyś się skończy? A jeśli tak, co powstanie na zgliszczach dawnego życia? Czy dwie nienawidzące się rasy mogą konflikt zakończyć wspólnie?
Z obawą, ale i wielką ciekawością sięgam po pierwszą połowę finału, a wszystkim, którzy z serią jeszcze swojej przygody nie zaczęli, serdecznie ją polecam. Naprawdę warto!
Druga recenzja - Katarzyna Chojecka
Pamiętacie, jak na końcu „Romea i Julii" Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej?[...] Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... - Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. – Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. I spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi.
Zakończenie pierwszej części cyklu o niebieskowłosej Karou, ludzkiej dziewczynie o duszy chimery, stanowiło ogromny szok dla większości czytelników. „Dni krwi i światła gwiazd" to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Dziewczynie dymu i kości" i już od pierwszych stron gwarantuje emocjonalny roller coaster.
Karou zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Zuzana, jej najlepsza przyjaciółka, jako jedyna łącząca dziewczynę ze światem ludzi, martwi się, że spotkało ją coś strasznego. Nie myli się, Karou wprawdzie nie zginęła, jednak po dotarciu do miasta chimer, w którym pozostawiła wszystkich bliskich, znalazła jedynie spalone ruiny. Rozpacz i nienawiść do aniołów, które zniszczyły wszystko, co kochała, sprawiają, że dziewczyna sprzymierza się z dotychczasowym wrogiem, Białym Wilkiem. Jednocześnie Akiwa, który doprowadził do upadku miasta chimer, nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zdaje sobie sprawę, że nieodwracalnie stracił miłość i zaufanie Karou, postanawia jednak choć częściowo odpokutować za swoje czyny i powstrzymać serafińskiego Imperatora przed dalszym pogromem chimer.
Lekturę „Dni krwi i światła gwiazd" rozpoczęłam z niecierpliwością i dużym zainteresowaniem. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka poprowadzi dalej tę historię i czy nie potraktuje zbyt lekko czynu, jakiego dopuścił się Akiwa. Bądź co bądź pierwszy tom cyklu wpisywał się w kanon gatunku paranormal romance, choć od razu należy zaznaczyć, że na tle wielu powieści z tej kategorii, wyraźnie wyróżniał się głębszym przesłaniem i oryginalnością. Autorzy licznych książek tego typu przyzwyczaili nas do tego, że historia romansu głównych bohaterów jest motywem przewodnim powieści i nic innego właściwie się nie liczy – ich miłość wszystko zwycięża i wszystko wybacza. Istniało więc ryzyko, że i Laini Taylor pójdzie nieco na skróty i doprowadzi do ponownego, szybkiego pogodzenia się Karou i jej anielskiego kochanka. Na szczęście tak się nie stało. Drugi tom cyklu „Córka dymu i kości" to nie jest słodka opowieść o miłości, to przede wszystkim historia brutalnej wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone.
W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem akcja powieści toczy się przede wszystkim w alternatywnym świecie zamieszkałym przez chimery i anioły. Z jednej strony imperium stworzone przez serafinów nasuwało mi skojarzenia z Cesarstwem Rzymskim, które systematycznie, bezlitośnie podbijało kolejne krainy i w którym także panowało niewolnictwo. Z drugiej strony, opisy ataków aniołów na bezbronne chimery-cywilów, zabijanie kobiet, dzieci i starców, ponieważ także są „wrogami", a co gorsze mogą wspierać powstańców, przywodziło na myśl konflikty na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Z pewnością łatwiej jest pisać o fantastycznych stworzeniach, nie opowiadając się otwarcie po żadnej ze stron, które walczą w realnym świecie. Wydźwięk powieści jest jednak jasny i klarowny – wojna to zło, a zemsta rzadko kiedy doprowadza do zakończenia konfliktu; wręcz przeciwnie - nakręca jedynie spiralę nienawiści. Jedynym rozwiązaniem jest zaprzestanie walk, czy to jednak możliwe, gdy każda ze stron straciła kogoś z rodziny? Czy można wybaczyć doprowadzenie do śmierci najbliższych?
Wydanie „Córki dymu i kości" zachwyciło mnie okładką. Tej magii zabrakło mi jednak w oprawie drugiego tomu, która nie przyciąga tak wzroku i brak jej tego „czegoś". Dziwi mnie także ujawnianie w opisie książki wydarzeń, które mają miejsce dopiero w końcowych rozdziałach i właściwie nie mają większego wpływu na fabułę drugiego tomu cyklu.
„Dni krwi i światła gwiazd" to książka, która w każdym w zbudzi wiele emocji i skłoni do przemyśleń; trudno przejść koło niej obojętnie. Jest to opowieść o wojnie, miłości i nadziei, która przecież umiera ostatnia. To porywająca kontynuacja, a otwarte zakończenie sugeruje dużą porcję wrażeń w kolejnym tomie cyklu, którego już z niecierpliwością wypatruję.
Ogień i woda
Do czego gotowi są posunąć się ludzie, gdy w grę wchodzi zdrowie i bezpieczeństwo najbliższych? Niektórzy będą potrafili zrobić dosłownie wszystko. Nie istnieje taki rodzaj poświęcenia przed którym by się zawahali.
Tella od roku mieszka na zupełnym odludziu. Rodzice mówią, że przeprowadzili się tam ze względu na kiepski stan zdrowia jej brata, nie tłumaczy to jednak braku telefonów komórkowych, komputerów, a nawet telewizora. Gdy pewnego dnia na łóżku dziewczyny pojawia się tajemnicza paczuszka, wydarzenia zaczynają przybierać zupełnie niespodziewany obrót. Rozpoczyna się wyścig w czterech ekosystemach: pustynia, morze, góry i dżungla. Zwycięzca może być tylko jeden. Wydaje się jednak bardzo mało prawdopodobne by mogła być nim Tella, nawet pomimo tego, że stawką jest życie jej brata.
Powieść pisana jest w taki sposób, że właściwie główna bohaterka na niewiele ma wpływ - jest niesiona na fali wydarzeń oraz wyścigu. Oczywiście liczą się też jej altruistyczne decyzje czy dobór przyjaciół, ale wszystko inne można by było zrzucić na karby przypadku. Nie zmienia to jednak faktu, że Tella jest naprawdę sympatyczna i trudno jej nie kibicować. Pojawia się także wątek romantyczny, jest on jednak ukryty za zasłoną tajemnicy i nie wpływa w nachalny sposób na treść książki.
Historia jest porywająca i dobrze napisana. Czyta się ją niesamowicie szybko. Od stron książki trudno się oderwać. Dobrego humoru w powieści również nie zabraknie, a jego głównym źródłem jest sama Tella oraz jej przemyślenia. Najlepszym jednak elementem „Ognia i wody" są pandory. Pomysłowe, wyhodowane przez naukowców, zmodyfikowane genetycznie stworzenia, mają za zadanie chronić i pomagać swoim uczestnikom. Należący do Telli Madox niejednokrotnie zadziwi zarówno ją samą jak i czytelnika.
Książka jest typowo młodzieżowa, co wcale nie znaczy, że nie nadaje się również dla starszych osób. Myślę, że bez trudu pochłonie każdego - niezależnie od wieku. Powieść bardzo przypadła mi do gustu, a sam wyścig oraz uczucia i zmagania bohaterów zostały opisane w rewelacyjny sposób. Właściwie jedyną rzeczą która wzbudziła moje zastrzeżenia była szyta grubymi nićmi historia aptekarzy i powstania samego wyścigu. Być może jednak w kolejnym tomie zostanie ona dopracowana i wzbogacona o jakieś bardziej wiarygodne szczegóły. „Ogień i woda" to część, w której uczestnicy przebyli zaledwie dwa ekosystemy.
„Ogień i woda" to tytuł, który z czystym sumieniem mogę do przeczytania polecić czytelnikom w każdym wieku (choć oczywiście najlepiej odnajdzie się w nim młodzież). Victoria Scott miała świetny pomysł, który z lekkością i polotem udało jej się przelać na papier. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom, licząc na to, że pojawi się już niebawem.