Rezultaty wyszukiwania dla: paranormal
Terminator: Genisys
„Jesteś reliktem" – te słowa nie raz i nie dwa padają ze srebrnego ekranu podczas seansu „Terminator: Genisys" w reżyserii Alana Taylora. Wypowiadają je chyba wszyscy najważniejsi bohaterowie produkcji. I niestety coś w tym jest. Nie chodzi nawet o to, że dzień po premierze siedziałam w kinowej sali jedynie z piątką innych, samotnych widzów – żadnych grup przyjaciół, czy nawet fanowskich duetów. Nie mam także na myśli tego, że głównego pogromcę zła i występku gra facet z niemal siedemdziesiątką na karku. Na tle gamy zwiastunów filmów science fiction, które zaserwowano nielicznym obecnym przed seansem, „Terminator: Genisys" wygląda jednak jak odgrzewany kotlet, któremu wydaje się, że jest dorodnym kogutem, chociaż tam i ówdzie wyraźnie się przesuszył i nie do przełknięcia.
Mamy rok 2029. Rebelianci pod wodzą Johna Connora (Jason Clarke) realizują właśnie ostatnią fazę planu, który ma zapewnić światu wyzwolenie. Jeszcze tylko atak na dwa punkty i ziemię znowu będą kontrolować ludzie. Jednak wszystko wymyka się spod kontroli, gdy Skynet wciela w życie plan B. Podczas, gdy ludzie walczą z niedobitkami maszyn, system wysyła w przeszłość terminatora, który ma za zadanie zamordować matkę Connora, Sarę (Emilia Clarke). Chcą raz jeszcze przechylić szalę zwycięstwa na stronę ludzi, w pogoń za zabójczą maszyną rusza prawa ręka przywódcy rebeliantów - Kyle Reese (Jai Courtney). Jednak w 1997 roku zamiast spotkać przerażoną, potrzebującą pomocy kelnerkę, mężczyzna trafia na wyszkoloną przez Popsa (Arnold Schwarzenegger) – terminatora starej daty – trafia na świadomą i gotową stanąć do walki kobietę. Czy wspólnymi siłami uda im się wreszcie ocalić świat przed Skynetem?
Przysięgam, że słyszałam jak garstka zebranych na sali kinowej mężczyzn naprzemiennie ziewała. Mi także kilka razy się zdarzyło. A to głównie za sprawą dziwacznej konstrukcji najnowszego „Terminatora". Niemal cały wstęp to pompatyczna, motywacyjna przemowa z offu, opatrzona kadrami walki lub szykowania się do walki, przerwana jedynie na krótką i absurdalną wymianę zdań. Później trochę samej strzelanki, pompatyczna mowa i znowu strzelanka. Sinusoida przegadania i miernej rozróby. No właśnie, gdyby ta rozróba była bardziej... „rozróbowa"?
Przez cały film bohaterowie strzelają do postaci, której kule nie są w stanie skrzywdzić. Naprawdę. Co więcej, doskonale rozumieją, że typowa broń nijak nie pomoże im ocalić świata przed podobnym zagrożeniem. Ale kto by się przejmował, gdy magazynek pełny, a palce na spuście karabinu aż świerzbią? Poza standardowymi seriami z maszynówki do walki wykorzystywane są elementy otoczenia o nietypowych właściwościach – gdy terminator się na nie przewróci zostają doszczętnie zniszczone, ale gdy oberwie nimi w głowę, to traci połowę mechanicznej czaszki. Magia kina!
Film został wyraźnie stworzony z myślą o odbiorcy nastoletnim, co widać w komiksowych, bezkrwawych pojedynkach, absurdalnie długich lotach na ścianę po kopniakach z półobrotu i naprawdę znikomej ilości brutalności, co jest śmieszne, skoro walka toczy się na śmierć i życie. Swoistym wabikiem na młodego odbiorcę miała być też pewnie nagość, zwłaszcza Emilii Clark, jednak familijność produkcji ograniczyła ją do cieni i nagich łopatek – chłopcy, zawiedziecie się. Chyba, że koncept był inny, ale naprawdę nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla rozbierania się postaci. Podróże w czasie tak czy siak są niemożliwe, więc można by zaszaleć i uznać, że wędrowanie do przeszłości jest możliwe w ubraniu. Przynajmniej wtedy nie byłoby problemu ze znikającymi między ujęciami spodniami.
„Terminator: Genysis" ma sporo dziur logicznych. Dlaczego Skynet w pierwszym odruchu wysłał za Sarą Connor najstarszego i najmniej śmiercionośnego ze swoich androidów? Dlaczego motyw zmiany przyszłości przez przeszłość działa w odniesieniu do Reese'a, ale dla Johna Connora nie ma już znaczenia? Dlaczego androidy raz mogą podróżować w czasie, a innym razem okazuje się, że zniszczy je siła elektromagnetyczna? Dlaczego w ogóle Skynet czekał z zamordowaniem Sary Connor do podbramkowej sytuacji, zamiast zrobić to na początku ataków rebeliantów?
Jak na niezobowiązującą łupankę, „Terminator: Genysis" wypada wyjątkowo mało widowiskowo. Początkowo nawet mi się to podobało. Magia efektów specjalnych tej produkcji nie tkwiła w supernowoczesnych pistoletach, które jednocześnie podpalały, zamrażały i zmuszały obiekt do wybuchu oraz roztopienia; a w subtelnym rozwoju substancji, płynności i detalach. Jednak fabuła i dialogi dostosowane były do obrazu z dynamiczną akcją i seriami wybuchów, a nie na gadanie i bezsensowne wymiany karabinowych serii do i tak niemożliwego do rozstrzelania przeciwnika.
Jedynym plusem najnowszego „Terminatora" wydaje się jego największy relikt – Arnold Schwarzenegger. Fantastycznie było zobaczyć jego odmłodzoną wersję, śledzić proces starzenia się na ekranie oraz obserwować walkę dwóch wcieleń. Cały dowcip, jaki można w tym obrazie znaleźć skupia się wokół Schwarzeneggera – wszystkie inne żarty są pozbawione finezji i, przede wszystkim, zdolności do wywołania śmiechu. Aktor rozczulił mnie niezwykłym do siebie dystansem, bo nie sposób nie zauważyć i nie połączyć ze sobą problemów starzejącej się postaci filmowej i jej odtwórcy.
Emilia Clarke mnie do siebie nie przekonała, ale i tak wypadła o niebo lepiej od Jai'a Courtney'a, który powinien stanąć przed jakimś aktorskim sądem i zostać skazanym za absolutny brak charyzmy. Najlepiej, poza autoironicznym Schwarzeneggerem, wypadł Jason Clarke. Aktor nie miał może szczególnie skomplikowanej i rozbudowanej roli, ale w przeciwieństwie do Courtney'a, którego podejrzewam o posiadanie jakichś nieprzyjemnych informacji z Hollywood i szantażowanie nimi producentów, miał w sobie coś magnetycznego.
Były chwile, gdy miałam wrażenie, że nie rozchodzi się w „Terminatorze" o świat, a o miłość dwojga młodych ludzi, którzy nie powinni być razem. Męskie kino zapachniało nagle paranormalnym romansem. To, w połączeniu z wyraźnym obniżeniem minimalnego wieku potencjalnego odbiorcy filmu, sprawiło, że zagubiłam się nieco targetowo. Dla kogo w końcu jest to produkcja? Dla nastolatków, z których znaczna część nie rajcuje się już rolą z zamierzchłej przeszłości siedemdziesięcioletniego aktora? A może powinien być to obraz dla fanów pierwowzoru? Powiem jedno – wśród tych pięciu samotnych mężczyzn, których spotkałam na kinowej Sali, wszyscy byli starsi ode mnie. I jestem pewna, że liczyli na coś zupełnie innego.
Pod skrzydłami Matki Mroku
XIX wiek, Londyn. Mieszkańcy drżą przed mordercą, ochrzczonym Kubą Rozpruwaczem. Tajemnicę psychopaty próbuje rozwikłać Gabriela Phantom, nieustannie pakująca się w kłopoty panna z dobrego domu. Na szczęście przy jej boku stoi nieśmiertelny lokaj rodziny Phantom, Raphael oraz Leo, fałszywy narzeczony dziewczyny. Odważna, choć i nieco szalona trójka za wszelką cenę chce ocalić nie tylko ludzki żywot, ale również dzieci ciemności. Coś, co kryje się w mroku czyha i na nich... chcąc dorwać ich Matkę. A na to Gabriela nie pozwoli.
Miłość, tajemnice, kłamstwa i... wątek kryminalny!
Przyznam, że Pod skrzydłami Matki Mroku to kolejna książka, po którą sięgnęłam ze względu na okładkę. Nie mogłam oderwać oczu! Nie przeszkadzał mi fakt, iż jest to historia o dzieciach ciemności (wampirach), mimo tego, że jeszcze kilka miesięcy temu miałam ich serdecznie dość. Lekturę rozpoczęłam z entuzjazmem. Tylko czy pozytywne nastawienie utrzymało się aż do ostatniej strony...?
Biorąc do ręki daną książkę zawsze ma się nadzieję, że dostaniemy oryginalną, niespotykaną i wciągającą historię. Jeśli jest przeciwnie, choroba zwana "czytelniczym bólem serca" jest tym większa. Niestety, ta pozycja bez problemów zakwalifikowała się do grupy tych, po które więcej nie sięgnę. I których czytanie będę serdecznie odradzać.
Zacznijmy jednak od pozytywnych stron Pod skrzydłami..., gdyż i takie się tu znalazły. Bardzo spodobało mi się połączenie paranormal z wątkiem kryminalnym, mogę wręcz powiedzieć, że taki duet nigdy mi się nie znudzi. Wiecie, nawet, jeśli wątek miłosny przejmie kontrolę nad opowieścią, zawsze można liczyć na ciekawe rozwiązanie zagadki kryminalnej. Pierwszy plus. Perypetie Gabrieli oraz dwóch towarzyszących jej mężczyzn (mniej lub bardziej żywych) naprawdę wciągają, dopóki autorka nie "wrzuci" w akcję jakiegoś dziwnego, niepasującego stwierdzenia/ określenia. Nastrój pryśnie od razu. Ale to na razie pominę. Dużą zaletę stanowi stylizacja tła na wiek XIX, uwielbiam cofanie się w czasie! A w takim wypadku wszelkie potwory naprawdę łatwo wpasowują się w historię.
Główna bohaterka, Gabriela Phantom, choć wywodzi się z jednej z lepszych rodzin (a i cechuje się niezwykłą urodą), ma dość specyficzne hobby- uwielbia chwytać złoczyńców, morderców i wszelkich ludzi z marginesu, zagrażających spokojnym obywatelom. Łatwo polubić ją za niezwykłą odwagę, buntowanie się przeciwko zachowaniom, które "przystoją panience jej pochodzenia" oraz spryt. Atutem jest również niewyparzony język- czytając dialogi pomiędzy nią a Leo bądź Raphaelem często uśmiechałam się pod nosem, były naprawdę zabawne! Przede wszystkim miały sens, odpowiedzi dziewczyny były "cięte", dzięki czemu Gabriela w pewien sposób uplastyczniła się w mojej wyobraźni. Po prostu uwierzyłam w nią, w to, że nie udaje. Zresztą mężczyźni nie pozostawali jej dłużni.
Niestety, czas przejść do minusów książki. Jak już wspomniałam, historia wciąga, ale w pewnym momencie zostaje przerwana jakimś absurdalnie skleconym zdaniem czy innym "kwiatkiem". Ponadto akcja toczy się w wieku XIX, zaś często natykałam się na współczesne nam zwroty. To już niewybaczalne. Ogromnie zasmucił mnie fakt, że Pod skrzydłami Matki Mroku okazała się być tak schematyczna. Ileż już razy spotykaliśmy się z historią, gdzie piękna dziewczyna miotała się między uczuciem do dwóch mężczyzn? Odpowiedź- za często. Po raz kolejny zaserwowano nam miłosne rozterki, "podwójną" miłość. Oczywiście ostatecznie okazuje się też, że Gabriela nie jest tym, za kogo się uważała; w jej przeszłości kryje się tajemnica pochodzenia, prawda wreszcie wychodzi na jaw. Zero zaskoczenia. Po prostu... schemat. Mimo, że wady niektórym mogą wydawać się błahe, dla mnie stanowiły powód, dla którego ta pozycja otrzyma niższą notę. Nienawidzę schematów, naprawdę. Tym razem nawet wątek kryminalny nie zatarł kiepskiego wrażenia.
Jeśli chcecie stawić czoło historii o wampirach, rozterkach miłosnych głównej bohaterki- śmiało, sięgnijcie po Pod skrzydłami Matki Mroku. Szczególnie polecam tym czytelnikom, którzy lubują się w historiach o mrocznych istotach bez znaczenia, czy to już kiedyś było, czy nie.
Nowe "Paranormal Activity" zakończy serię
Film "Paranormal Activity: The Ghost Dimension", którego premiera zapowiadana jest na 23 października 2015 roku, według producenta Jasona Bluma, będzie piątą i ostatnią częścią cyklu. Produkcja ta będzie połączeniem filmu 2D i 3D. Sekwencje nagrane kamerą wideo prezentowane będą w trzech wymiarach.
Misja Ivy
Post apokaliptyczne powieści młodzieżowe zastąpiły ostatnimi czasy nurt gatunku „paranormal romance". Z grubsza jednak polegają na tym samym - niespodziewana miłość, niebezpieczeństwo oraz rozważania próbujących poradzić sobie z losem nastolatków. Czy powieść Amy Engel - „Misja Ivy" - w jakikolwiek sposób wyróżnia się na ich tle?
Świat po wojnie nuklearnej, przeżyli jedynie nieliczni. W niewielkim, ogrodzonym kolczastym płotem miasteczku, panują surowe zasady, a kto ich nie przestrzega, zostaje wykluczony ze społeczności i wygnany na zewnątrz. Jednym z obowiązków mieszkańców są śluby w wieku szesnastu lat. Specjalna komisja dobiera pary na podstawie testów osobowości. Ivy to jednak nie dotyczy - ona jest córką założyciela osady, a to oznacza, że przeznaczony jej został syn prezydenta. Może nie byłby to taki najgorszy los, gdyby nie fakt, że od trzech pokoleń ich rodziny są zwaśnione, a zadaniem dziewczyny zostaje zabicie przyszłego męża.
Powieść jest oryginalna jak na swój gatunek i czyta się ją rewelacyjnie szybko. Fabuła została skonstruowana w interesujący sposób i z przyjemnością śledzi się losy bohaterów. Świat został pokrojony na kawałki, a w tytule „Misja Ivy" przedstawiona zostaje jedynie maleńka jego część - nic jednak straconego. Zakończenie zostało otwarte w taki sposób, że z pewnością niebawem pojawi się kontynuacja.
Bohaterowie zostali wykreowani bardzo szczegółowo. Mają wyraźnie zarysowane charaktery oraz cechy osobowości. Sama Ivy należy jednak do tego rodzaju irytujących postaci, które kosztem samych siebie chcą zbawić świat i nie przychodzą im do głowy żadne inne, logiczniejsze rozwiązania. Nie chciałabym spoilerować, ale wiedząc co ją czeka mogła chociaż wrzucić sobie plecak w krzaki przy płocie i pozostawić nutkę nadziei na przeżycie. Tylko po co? Śmierć w wieku szesnastu lat to przecież taka kusząca perspektywa...
„Misja Ivy" to ciekawa, przemyślana powieść. Autorce w dobry sposób udało się wykorzystać całkiem niezły pomysł. Brakuje w niej jednak post apokaliptycznego klimatu - odniosłam wrażenie, że akcja równie dobrze mogłaby rozgrywać się na przykład w średniowieczu. Wyszłoby na to samo. Nie było to jednak zbyt wielką wadą, chyba, że ktoś się nastawił na genialną wizję świata po zagładzie nuklearnej. Uważam, że książka jest jak najbardziej godna przeczytania i tego by poświęcić na nią swój cenny czas. Pomimo kilku, drobnych wad, lekturę jak najbardziej polecam!
Sanktuarium
Dokąd po śmierci wędrują samobójcy? Do piekła? Do nieba? Może do czyśćca? Czy istnieje miejsce gorsze od życia przed którym tak bardzo pragnęli uciec? Witamy w mieście samobójców - tu możesz mieć wszystko czego tylko zapragniesz, nic jednak nigdy nie będzie cię satysfakcjonowało.
Lela nigdy nie sądziła, że mogłaby zaprzyjaźnić się ze szkolną królową popularności. Tak jednak się stało i to już pierwszego dnia. Bezinteresownie pomaga Nadii, która znalazła się w tarapatach, a ona odwdzięcza się dziewczynie żarliwą przyjaźnią. Pewnego jednak dnia Nadia ma dość życia i popełnia samobójstwo. Zrozpaczona Lela nie chce iść za nią, ale przypadek sprawia, że osuwa się ze skały i umiera. Trafia do miejsca wiecznego spokoju, które przypomina raj. Z daleka jednak widzi bramy miasta samobójców. Ponieważ kiedyś sama próbowała się zabić i cudem została odratowana, wie jakie to przerażające miejsce. Nie może pozwolić by została w nim Nadia - bezbronna, przerażona i całkiem sama.
„Sanktuarium" to powieść nietuzinkowa, intrygująca i nieobliczalna. Trudno oderwać się od jej stron. Historia opisywana z punktu widzenia Leli jest niezwykła. Miasto samobójców napawa grozą. Barwne, ponure opisy przemawiają do wyobraźni. Pomysł stworzeń, które chciały przejąć kontrolę nad różnymi zaświatami (i nie tylko) również jest dobry, chociaż odrobinę spłyca głębię całości, która jest niewymuszona i zajmuje dość istotną pozycję w książce.
Bohaterowie zostali świetnie wykreowani, chociaż jest ich zaledwie kilkoro. Reszta spotykanych postaci to po prostu nic nie znaczące tło. Za życia spotkało ich naprawdę wiele złego, a teraz muszą walczyć o przetrwanie po śmierci. W mieście samobójców panuje wiele dziwacznych zasad, w przetrwaniu jednak nie chodzi o to, by się do nich stosować.
W pięknie i sprawnie napisanej powieści pojawia się również wątek romantyczny. Z początku nie przyćmiewa fantastycznej fabuły, z czasem jednak staje się dość nachalny. Mimo konieczności podjęcia trudnych wyborów bohaterowie nie mogą bez siebie żyć. Czy to pozytywny czy też negatywny element historii musi ocenić każdy czytelnik. Romans został dobrze skonstruowany, trzyma w napięciu i wywołuje niepewność, ale czy jest mile widziany na kartach powieści to już kwestia personalnego gustu.
„Sanktuarium" przeczytałam błyskawicznie i książką jestem zachwycona. To niezwykle oryginalny „paranormal romance", który jednocześnie nie jest pozbawiony głębi, wartości oraz fabularnych treści. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, która mam nadzieję szybko się ukarze, ponieważ Autorka pozostawiła wyjątkowo otwarte zakończenie. Polecam!
Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta
Nie boję się śmierci. Boję się procesu umierania. Boję się wypadających włosów, obwisłej skóry i niesłuchających rozkazów stawów; boję się zaników pamięci, ulubionych tytułów, które wydadzą się pierwszy raz spostrzeżone. Boję się pełnych litości spojrzeń, garba, potknięć. Boję się próśb o pomoc i niesamodzielności. I nie przestałabym się bać, gdyby ktoś powiedział: nie martw się, po śmierci znowu obudzisz się jako niemowlak. Znowu będziesz młoda. Chociaż będziesz pamiętała całe swoje niemalże siedemdziesięcioletnie życie. Nie wiem, co byłoby gorsze – umrzeć, czy żyć ponownie z bagażem wspomnień.
Harry August wiódł niezbyt łatwe, a jednocześnie dość przeciętne jak na swoje czasy, życie. Do chwili, gdy okazało się, że śmierć nie zakończyła jego egzystencji, a jedynie rozpoczęła ją od nowa – raz jeszcze Harry się narodził, raz jeszcze uczył chodzić, raz jeszcze patrzył na śmierć bliskich i dokładnie te same ich decyzje. Kilka wcieleń poświęcił na odnalezienie się w nowej sytuacji. Po traumatycznych przeżyciach dołączył także do Bractwa Kronosa, które zrzeszało jemu podobnych. Z jego pomocą Harry wiódłby pewnie próżniacze życie po każdych kolejnych narodzinach. Los miał jednak dlań inny plan. Gdy, jak w każdym z żywotów, umierał na szpiczaka mnogiego, odwiedziła go dziewczynka. „Świat się kończy. – powiedziała – Świat się kończy i nie możemy temu zapobiec. Świat się kończy, bo musi. Ale koniec świata staje się szybszy". I wtedy Harry August znalazł cel.
Nie wiem, kto mógłby pozostać niewzruszony przy podobnym opisie (ten akurat jest mojego autorstwa, jednak linia fabularna i groza sytuacji zostają zachowane w każdym, jak mniemam). Zwłaszcza, gdy dodać do tego niesamowitą okładkę. Niby nie ma w niej nic niezwykłego, zwłaszcza, kiedy przygląda się jedynie jej internetowemu zdjęciu, lecz podejście zmienia się z chwilą chwycenia tomu w dłonie. Zajmujący front obwoluty tytuł jest lekko wypukły i jakby wykonany z brokatu. A może z pyłu? Całość wydaje się nieco rozwiewać, a na granatowo-niebieskiem tle, jaśniejącym w kierunku centrum, przypomina trochę gwiazdy. Z kolei z tyłu, pomiędzy jedną częścią blurbu a drugą, znajduje się ludzka sylwetka. Także wypełniona brokatowym pyłem. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu istnienia w tej wizualizacji cudownej, choć nieszczególnie oryginalnej, metafory dotyczącej ludzkiego życia, przemijania i trwania. Jesteśmy częścią większej całości. Jesteśmy zbudowani z atomów. A w przyrodzie nic nie ginie – po śmierci nasze atomy stają się po prostu budulcem dla czegoś innego. Ale przecież umieramy. Rozpadamy się. Zostaje po nas proch i pył.
„Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta" przez znaczącą część lektury szczególnie nie porywa. Sporym eufemizmem byłoby stwierdzenie, że akcja nieco się wlecze. Ale przecież wlecze się nie bez przyczyny! Harry nie musi nigdzie się spieszyć. Ma nieskończoną ilość żywotów (w teorii). Niejednokrotnie pada z jego ust stwierdzenie, gdy pojawiają się w jego życiu komplikacje, które najprościej byłoby zakończyć samobójstwem, że tylko nuda dzieciństwa zniechęca go do takiego gestu. Cóż to w ogóle za okrutne i bezduszne rozważania! - chciałoby się wykrzyknąć. Ale jakie znaczenie miałoby życie, gdyby się nie kończyło? Czy samobójstwo stanowiłoby jeszcze tak skrajny akt? Ja sama nie wiem, czy za każdym razem chciałabym umierać na złośliwy nowotwór, bez szans na wyleczenie.
Jakkolwiek zrozumiałam ideę historii spisanej przez Claire North, rodzaj odwrócenia ogólnego pojęcia o zjawiskach paranormalnych – wydaje się nam bowiem, że za niecodziennymi zdolnościami czy wydarzeniami zawsze idzie jakaś mroczna historia, pełna akcji i szwarccharakterów – to chwilami naprawdę się nudziłam. Pomimo faktu, że postać Augusta psychologicznie wydawała się ciekawa, to jego poszukiwania sensu, wydawały mi się momentami dość płytko i pobieżnie opisane. North sygnalizowała jedynie pewne działania, nie relacjonując ich w pełni. Byłoby to świetne, gdyby bohater był zupełnie przeciętnym człowiekiem ze zdolnością odradzania się raz po raz (o ile można nazwać przeciętnym kogoś o podobnych umiejętnościach). Tak bowiem działa ludzka pamięć – zaciera się, pozostawiając jedynie ogólny zarys faktów. Harry nie był jednak zwyczajny już jako człowiek, niezależnie od funkcjonowania jako ouroboran (takie miano naszą w powieści osoby, które odradzają się po śmierci – nazwa wywodzi się od Ouroborosa, mitologicznego węża zjadającego własny ogon), gdyż posiadał pamięć absolutną.
Właściwa akcja powieści zaczyna zagęszczać się dopiero po ponad połowie lektury. To trochę późno. Zwłaszcza, że nigdy nie osiąga punktu zenitalnego. Wciąż miałam wrażenie, że nabiera prędkości, by pokazać prawdziwie wartką akcję. Tymczasem na rozwijaniu szybkości się skończyło. Finał przyniósł z kolei ogromne rozczarowanie, które skwitowałabym słowami „Tylko tyle? Naprawdę?!". I nawet piękna klamra semantyczna nie rekompensuje mi tego rozczarowania.
Tak naprawdę powieść skupia się na dwójce bohaterów. Harrym i wspomnianym szwarccharakterze, którego imienia – z racji niechęci do spoilerów – zdradzić nie mogę. A właściwie nie chcę. Moim zdaniem jedna i druga postać może pochwalić się bogatym rysem psychologicznym. Obie reprezentują skrajnie odmienne poglądy, które w pewnym momencie zaczynają się przenikać i dopełniać. Co najlepsze, byłam w stanie wczuć się w pozycję jednego i drugiego. Rozumiałam ich racje.
Język Claire North jest przystępny, lecz nieszczególnie bogaty czy wyrazisty. Klarownie przekazuje historię, jednak skąpa opisowość nie trafiła w mój czytelniczy gust. Autorka skupiła się raczej na samej psychologii i motywie relatywnego upływu czasu dla jednostki. Sporo także mówi o etyce i moralności, chociaż niebezpośrednio (zazwyczaj), co sobie bardzo cenię.
„Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta" pozostawiło we mnie niewielki zalążek tematycznej refleksji. Zaczęłam zastanawiać się nad motywem zjawisk paranormalnych niepodyktowanych żadnym wyższym celem, żadną wielką wojną. Jakby to było, gdybym nieustannie się odradzała? I tyle? Nic więcej? Po prostu raz po raz przeżywała swoje życie, z zachowaniem pamięci o wszystkich egzystencjach, podejmując nowe decyzje i zmieniając swój los. Znowu jednak dla samej zmiany, bez odgórnego, ważnego celu. Poza tym zaczęłam snuć refleksje nad wielowymiarowością czasu i przestrzeni. Harry August zastanawiał się nad początkiem i końcem – czasu, świata, ouraboran. A jeżeli wszystko dzieje się teraz? Jeżeli jesteśmy pierwsi? Nasze czasy są pierwsze? Jeżeli świat zaczął się wtedy, gdy Harry August narodził się po raz pierwszy, a dopiero później zaczęła się „przyszłość"? Trwał od pewnego momentu, ale bohater był jego końcem i ciągiem dalszym jednocześnie? Mam nadzieję, że jeżeli zdecydujecie się na te lekturę, podzielicie się własnymi spostrzeżeniami na ten temat.
Klaun
Nie wiem, ile miałam lat, gdy moja chrzestna sprezentowała mi na urodziny lalkę-klauna, który po naciśnięciu brzucha śpiewał „Happy Birthday". Już wtedy jednak bałam się jego wymalowanej twarzy, zabarwionych włosów, a przede wszystkim demonicznego uśmiechu, który w mojej wyobraźni był zawsze przerażający, a nigdy zabawny. Do seansu „Klauna" Jona Wattsa przystąpiłam więc z dualnym nastawieniem. Z jednej strony miałam nadzieję, że wreszcie powstał jakiś horror, który mnie przestraszy; z drugiej – obawiałam się sennych koszmarów. Tymczasem nie dostałam ani jednego, ani drugiego.
Kent McCoy (Andy Powers) jest pośrednikiem nieruchomości. W dniu urodzin syna (Christian Distefano), zanim wraca z pracy do domu, dzwoni do niego żona (Laura Allen), informując, że zamówiony na dziecięcą zabawę klaun nie stawił się na przyjęciu. Kent chcąc ratować urodziny pierworodnego, zaczyna wertować rzeczy pozostawione w jednym z domów, którego przegląd akurat prowadzi. W ten sposób trafia na kostium klauna, dzięki któremu ratuje imprezę syna. Koszmar rozpoczyna się dopiero następnego dnia, gdy okazuje się, że kostium nie pozwala się zdjąć, a na jaw wychodzi prawdziwa historia potworów, z których dopiero później uczyniono dziecięce maskotki...
Pomysł na fabułę nie był zły. Scenarzysta wykreował mitologiczną postać „cloyne" oraz związaną z nią legendę, aby umocnić realizm prezentowanych wydarzeń o demonicznym „clownie". Byłabym nawet w całość skłonna uwierzyć (w te podania i legendy), jednak kłóci się to z posiadaną przeze mnie wiedzą odnośnie błaznów na dworach, pałacach i innych zigguratach oraz z zasobami internetowymi, gdzie śladu na ten temat nie ma. A szkoda. Poczułabym się lepiej, wiedząc, że moje obawy przed klaunami nie są absurdalne i mogą mieć podstawy w jakiejś pamięci komórkowej. W każdym razie fabuła wydaje się przemyślana i logiczna, na tyle, na ile logiczny może być horror o klaunie-demonie, pożerającym dzieci.
Sferę koncepcyjną zabija jednak sfera realizacyjna. Aktorzy radzą sobie słabiej, niż przeciętnie, przez co obraz zyskuje rys bardziej komediowy, niż horrorowy. Główny bohater przez większość czasu jedynie płacze i zawodzi, rozczulając się nad własnym losem. Początkowo zresztą nawet mu współczułam, bo przecież nie był niczemu winien. Nie zawarł lekkomyślnie paktu z diabłem, nie miał złych intencji, nie popełniał kolejnych błędów z listy „najgłupsze i najczęściej powtarzane nierozważne decyzje w horrorach", a jedynie starał się zadowolić swojego syna. Jednak później okazało się, że w przypadku skomplikowania większego, niż niestawiający się na dziecięcej imprezie klaun, Kent w ogóle sobie nie radzi.
Ten aspekt – uwydatniającej się raczej komedii, niż horroru – potwierdzają także efekty specjalne. Bo chociaż ze wszystkich wydzielin ciała obrzydza mnie i osłabia jedynie ropa, to ta prezentowana na ekranie w kulminacyjnych momentach powodowała u mnie jedynie lekkie skrzywienie warg i ciche „fuj" pod nosem. Żadnych dreszczy obrzydzenia, przymykanych oczu czy odwracania wzroku. A mogło być tak... może nie pięknie, ale w jakiś sposób satysfakcjonująco.
Nie da się ukryć, że „Klaun" to produkcja niskobudżetowa, która sprawdzała się – jeżeli w ogóle – wyłącznie na papierze. Brakuje jej niemal wszystkich aspektów dobrego horroru (niezależnie od tego, czy wolicie obrzydzenie gore, czy strach istot paranormalnych). Całość otacza aura komedii, ale nie jest ona wyraźna na tyle, by można było ostatecznie pod ten gatunek produkcję podpiąć. Ostatecznie przez większość czasu widz się nudzi. A kiedy dochodzi do puenty i akcja faktycznie się zagęszcza jest już tak zrezygnowany, że jedynie pogada czas, zmęczonym pomrukiem: „długo jeszcze?".
Dzień, w którym umarłam
Każdy, przynajmniej raz w życiu, zastanawiał się, co dzieje się z nami po śmierci. Dokąd trafiamy? Czy istnieje jakieś drugie życie? Gdy wierzymy, mamy na to swoją własną odpowiedź, gdy jednak nie, pustka i nicość mogą wydawać się przerażającą perspektywą.
Diletta Mair prowadzi całkiem normalne życie, a raczej prowadziłaby, gdyby nie ciągła obecność duchów, które stara się ignorować. Pewnego jednak dnia wpada na dziwnie ubranego kolegę z klasy. Niechcący zostaje zraniona i od tej pory nic już nie będzie takie samo. Zbliża się dzień w którym umrze, a upomnieć się o nią postanowiły zarówno anioły jak i demony.
Powieść niestety jest niedopracowana w wielu elementach. Niektóre zachowania głównych bohaterów są zupełnie bezsensowne, pewne sceny wydają się być wręcz absurdalne, a jeszcze inne przeczące prawą fizyki. Pod tym względem autorka się nie popisała i być może potrafiła sobie wyobrazić pewne sceny, nie udało jej się jednak umiejętnie przelać ich na papier.
Podoba mi się oryginalność występujących w powieści imion, chociaż sądzę, że związana jest przede wszystkim z narodowością pisarki. Historię oglądamy z perspektywy Diletty oraz Aloisa, egocentrycznego, ponadprzeciętnie uzdolnionego demona, który na każdy temat ma swoje zdanie. Tak jak kreacja Diletty niekoniecznie przypadła mi do gustu - dziewczyna jest przeciętna, dość dziwnie reaguje w różnych sytuacjach i bardzo wolno myśli - tak Alois wyszedł pisarce perfekcyjny. Jest wredny, cyniczny i pełen osobliwego uroku. To jedna z tych postaci, które zjednują sobie rzesze czytelniczek.
Wizja świata przedstawionego jest stosunkowo oryginalna i ciekawa. Anioły walczą z demonami, ale żadna ze stron nie jest dobra czy zła, po prostu mają różne przekonania. Ludzie po śmierci, jeżeli wykażą wolę walki i dalszą chęć życia, trafiają do świata Lilim (demonów), jeżeli natomiast jest im wszystko jedno, zabierają je anioły, a tam ludzkie dusze łączą się z materią kosmiczną (czy czymś podobnym) i stają się częścią wszechświata.
Książka, mimo swoich wad, została napisana w lekki i wciągający sposób. Można z nią spędzić kilka niezwykle przyjemnych chwil, jeżeli tylko pozwolimy by Belen Martinez Sanchez wciągnęła nas do swojego świata. Chociaż to bardziej „paranormal romance" niż cokolwiek innego, lektura powieści „Dzień, w którym umarłam" sprawiła mi wiele przyjemności. Była również na tyle wciągająca, że przeczytałam ją, od pierwszej do ostatniej strony, w niecałe dwa dni. Każdemu, kto szuka niewymagającej lektury oraz niewymuszonej rozrywki, tytuł serdecznie polecam.
Anna
Nigdy nie zrozumiem mechanizmu pamięci. I nie chodzi wcale o to, że pamiętam pierwszy dzień w szkole podstawowej, a za nic w świecie nie mogę przypomnieć sobie wydarzeń z zeszłego tygodnia. Zastanawiam się raczej nad kreacją wspomnień – co z nich jest moje, co zasłyszane, co zapamiętane z rodzinnego albumu. Czy te odległe obrazy zdarzeń i uczuć w zupełności należą do mnie? A może do kogoś innego? „Mindscape" (w tłumaczeniu polskiego dystrybutora „Anna", chociaż logiczniej byłoby zatytułować rzecz słowami w stylu „Skrywana pamięć") traktuje, co prawda o innym aspekcie ludzkich powrotów do przeszłości, jednak w podobny sposób skłania do refleksji nad znaczeniem i mocą tego, co wydaje się nam, że pamiętamy.
„Mindscape" opowiada historię alternatywnej rzeczywistości, którą – od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni – różni powszechne występowanie, akceptacja i wykorzystanie umiejętności paranormalnych. W szczególności specjalizuje się w tym ostatnim firma Mindscape znana z najwyższej jakości świadczonych usług. A jakie usługi właściwie świadczy? Otóż jej agenci, czy też detektywi, potrafią czytać ludzkie wspomnienia. Podobną umiejętność posiada również John (Mark Strong), znajdujący się w szeregach przywołanej już spółki. Traumatyczne przeżycia utrudniają mu jednak wykonanie zleconego przez pracodawcę zadania i mężczyzna zostaje odsunięty od sprawy. Gdy wraca po przerwie, otrzymuje z pozoru prostą ofertę – badając wspomnienia nastoletniej Anny (Taissa Farmiga) ma zachęcić dziewczynę do jedzenia. Okazuje się jednak, że młoda kobieta i jej psychika są znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Wkrótce John zostaje wciągnięty w intrygę, której sam do końca nie rozumie.
„Mindscape" to dużo biedniejsza wersja „Incepcji" Nolana. W teorii chodzi zupełnie o coś innego, ale w praktyce podobieństwa mnożą się z każdą sekundą produkcji. Tym, co oba obrazy rozdziela jest akcent psychologicznej gry położony na „Mindscape", gdy w „Incepcji" skupiono się raczej na warstwie szybkiej i widowiskowej akcji.
Niezależnie od podobieństw wymienionych produkcji, „Mindscape" nie jest złym filmem. Od pierwszych minut intryguje i interesuje, a sploty węzła głównej tajemnicy rozwiązywane są bardzo powoli. Widz ma szansę zagłębić się w fotelu i poobgryzać paznokcie. Kolejne wspomnienia Anny i dochodzenie Johna, to się uzupełniają, to wykluczają, by po drodze kilkukrotnie się uprawdopodobnić lub zmienić w misternie zaplanowany podstęp. Postać nastolatki na przemian budzi współczucie, niechęć, zaufanie, podejrzliwość i chęć zemsty na jej oprawcach. Tylko, czy w ogóle byli jacyś oprawcy? Podobne pytania o to, czy coś miało miejsce, czy nie można także zadawać w przypadku postaci Johna. Przyznaję, że czerpałam z tego sporą frajdę.
Bardzo mocnym punktem obrazu jest jego obsada. Strong wygląda jak zagubiony psiak, chociaż jego inteligencja i podejrzliwość każą wierzyć, że to częściowo zaplanowana poza. Aktor ma doskonale plastyczną twarz – i z wyłączonym dźwiękiem oraz napisami można by zapewne zrozumieć, co stara się przekazać. Farmiga także zaprezentowała się w „Mindscape" świetnie, chociaż kolejny raz wcieliła się w dokładnie tę samą postać – pokręconej psychologicznie, lecz bardzo inteligentnej i przebiegłej, nastolatki. Obawiam się, że ta łatka może już pozostać z nią na zawsze.
Do gustu przypadły mi także zdjęcia. Większość z nich nie prezentowała niczego odkrywczego, nie proponowała niecodziennych eksperymentów, ale schematy ujęć zostały wykorzystane zgrabnie, a później sprawnie zadziałał na nich montażysta. Postprodukcja nie miała może zbyt wiele pracy z efektami specjalnymi, ale kilka efektów slow motion i momenty „wpadania w trans" wyglądały na tyle przekonująco, że nie śmiałabym nazwać ich tanimi wstawkami – rzeczywiście miały swoją pracę do wykonania.
Tym, co zasadniczo obniżyło moją ocenę produkcji, nie jest wcale wspomniana wcześniej wtórność, czy też podejrzane podobieństwo między filmami, lecz zakończenie. Finał do bólu mnie rozczarował. Ręce opadły, spomiędzy warg wydarło się niedowierzające prychnięcie. Jakkolwiek jednak podsumowanie pozostawia wiele do życzenia, to jak na pełnometrażowy debiut jest to rzecz naprawdę udana. Jorge Dorado ma moje błogosławieństwo, by zająć się na stałe reżyserią thrillerów. Skoro już teraz było całkiem dobrze to, co będzie mógł zaofiarować światu za dziesięć lat? Chyba czas zacząć zapuszczać paznokcie.
Nieskończoność
„Nieskończoność" to pierwszy tom „Kronik Nicka", chłopca któremu przyszło urodzić się w nietypowym otoczeniu. Jego życie z dnia na dzień staje się dziwniejsze, aż w końcu okazuje się, że nie otacza go zwyczajny świat, a pełna nocnych stworzeń, rodem z kiepskich filmów grozy, rzeczywistość. Czy będzie potrafił stawić jej czoła?
Czternastoletni Nick pewnego dnia znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Jeżeli nie napadnie razem z kolegami na niewinnych turystów, to konsekwencje tej decyzji mogą być opłakane. Chłopak ryzykuje i gdyby nie niespodziewany ratunek, nie wiadomo co mogłoby się wydarzyć. Teraz jednak życie Nicka już nigdy nie będzie normalne. Tajemniczy wybawca odsłania przed chłopcem fantastyczny, pełen niebezpieczeństw świat rodem z „Buffy".
Bohaterowie książki wykreowani zostali w ciekawy sposób. Ich interakcją również nie można niczego zarzucić. Gorzej jest nieco z fabułą, która wydaje się być po prostu powtórzeniem fragmentów wielu innych pomysłów, zebraniem ich do kupy i złożeniem swojego własnego misz-maszu. Wydaje mi się, że jednak nie na tym polega tworzenie dobrej, nastrojowej powieści.
Tematem przewodnim pierwszego tomu są zombie (a raczej ich wirusowa, kłopotliwa moralnie odmiana). Akcja powieści z początku miarowa, dość szybko przyspiesza by aż do ostatnich stron pędzić na łeb na szyję. Uważam, że „Nieskończoność" to taki odpowiednik „paranormal romance" skierowany przede wszystkim do nastoletnich chłopców. Myślę, że tytuł nie jednemu z nich naprawdę bardzo się spodoba.
Zważywszy, że to dopiero pierwszy tom, myślę, że powstać może całkiem udana, niewymagająca seria. Lektura idealna dla młodszego pokolenia lub po to, żeby się odprężyć - zwłaszcza gdy ktoś przedkłada czytanie książek nad oglądanie różnego rodzaju seriali. Myślę, że pełen czarnego humoru Nick jest godnym następcą Buffy i liczę na to, że fabularna jakość historii również w kolejnych tomach się rozwinie.
„Nieskończoność" to książka, którą chętnie poleciłabym osom szukającym jakiejś niewymagającej lektury z wartką akcją. Czyta się ją równie szybko i przyjemnie co bezmyślnie. To jedna z takich pozycji nad którymi właściwie nie warto się zastanawiać. Sherrilyn Kenyon swoim czytelnikom dostarcza kilku chwil całkiem niezłej rozrywki i w tym celu zdecydowanie warto zapoznać się z powieścią. Jeżeli jednak szukasz poważnej lektury, która będzie potrafiła utopić Cię w morzu wartości, to „Nieskończoność" w tym wypadku zdecydowanie odradzam.