kwiecień 26, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: opowiadania

poniedziałek, 11 czerwiec 2018 14:33

Wywiad z Adamem Przechrztą

Historyk, doktor nauk humanistycznych, pedagog, autor artykułów na temat historii, walki nożem i okinawańskiego karate. Interesuje się działaniami służb specjalnych. Jako pisarz zadebiutował w 2006 roku, od tego czasu w Fabryce Słów wydał dziesięć powieści oraz tom opowiadań.

Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, w 2014 roku otrzymał Srebrne Wyróżnienie za „Gambit Wielopolskiego”.

Zwolennik czytania przy jedzeniu. Czytuje wszystko, od podręczników pszczelarstwa, poprzez literaturę głównonurtową i fantastyczną, aż po romanse dla pań. Te ostatnie przeważnie w poczekalni u dentysty. Marzy o świętym spokoju.

Dział: Wywiady
poniedziałek, 11 czerwiec 2018 12:38

Tak będzie prościej

“Tak będzie prościej” to kryminał tak głęboko osadzony w wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce, że momentami zdaje się być wręcz dobrze zbeletryzowanym reportażem. Zresztą jego autor Przemysław Semczuk, zanim zebrał swój pomysł w zgrabną powieściową całość, opublikował w 2010 r. reportaż w Newsweeku dotyczący tych samych osób i zdarzeń.

Ale do rzeczy...

Fabuła powieści dotyczy nierozwiązanej po dziś dzień sprawy zabójstwa Tadeusza Stecia. Postać to była niezwykle barwna, głównie dzięki wrodzonej skłonności do ubarwiania się i opowiadania historii, które nigdy miejsca nie miały. Dodatkowo smaczku całości nadawał fakt, iż sam Steć był homoseksualistą, co obecnie może nie jest niczym szczególnym, ale na datę zbrodni - początek lat dziewięćdziesiątych - dodawało całości pikanterii, na miarę dzisiejszych pornofilmików, które hakerzy co jakiś czas wykradają celebrytom z ich prywatnych archiwów. A gdy dodamy w tle znajomość ofiary z zamordowanym premierem Piotrem Jaroszewiczem, to nic dziwnego, że przez chwilę było o sprawie bardzo głośno.

Autor w powieści zgrabnie połączył prawdziwe osoby dramatu, z postaciami fikcyjnymi i dopiero jego notka na końcu książki wyjaśnia kto jest kim. I w sumie fajny to zabieg, bo upamiętnia te ciekawe osobowości, oddając im swoisty hołd. Postaci wymyślone zaś w niczym nie ustępują tym prawdziwym. Autor ma bowiem dużą umiejętność w tworzeniu charakternych bohaterów, aczkolwiek ów charakter nie zawsze jest kryształowy. Mamy przeto policjanta bystrzachę (Cichy) i takiego mundurowego łamagę. Mamy szefa nastawionego na statystykę wykryć i reportera, który próbuje na całej historii ugrać dla siebie ciekawy tekst.

Co fajne, autor skupia się praktycznie tylko na głównym wątku, życie osobiste bohaterów sprowadzając do niezbędnego minimum. I dobrze. Ta historia akurat broni się sama i nie potrzeba dokładać do niej dodatkowego tła. Ot, jest coś wrzucone, żeby nie było, bo w końcu policjant też człowiek, ale to śledztwo zajmuje jednak większość powieści.

Akcję Semczuk prowadzi gładko, ma bowiem tę lekkość pióra, która sprawia, że całość czyta się przyjemnie i szybko. Nie przesadza z opisami, skupiając się na meritum i logicznie prowadząc wątki od początku do końca. Układając rozdziały w wydarzenia poszczególnych dni (jeden rozdział to jeden dzień), trzeba uważać, by nie pobłądzić w historiach poszczególnych bohaterów, jednak przyznaję - akurat przy tej powieści zabieg taki znajduje pełne uzasadnienie.

Czy polecam? Tak. Można przeczytać. Nie jest to może najlepszy kryminał jaki w życiu czytałam, ale z pewnością czas przeznaczony na lekturę stracony nie będzie. Posługując się żargonem szkolnym, daję zatem całości mocną czwórkę.

Dział: Książki

Do każdego wydarzenia z Twojego życia istnieje jakiś klucz... nie ten materialny, który otwiera konkretny zamek, nie. Kluczem najczęściej są ludzie, ich wspomnienia, informacje o Twoim losie. Wiedzą coś, o czym Ty nie miałaś pojęcia. Znają Cię, choć Ty widzisz ich po raz pierwszy na oczy. Aby jednak poznać prawdę, musisz mieć właśnie ów klucz... a czy go zdobędziesz i w jaki sposób, zależy już od Ciebie. 

Jaką tajemnicę skrywa nowa pracownica, posiadająca dziennik zamykany na mosiężny zamek? Kto porzucił czarnoskóre dziecko w kaplicy benedyktyńskiego opactwa? Dlaczego młoda studentka Day stara się dostać w zastępy ponoć tajnego Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch? Może znajdziecie w tej książce klucz do odpowiedzi...

Kiedyś bardzo niechętnie podejmowałam się recenzji zbiorów opowiadań. O ile przeczytanie ich nie stanowiło dla mnie żadnego problemu, o tyle opisanie związanych z nimi odczuć już tak. Wiecie, w jednolitej historii łatwiej się połapać, dłuższe formy gwarantują jakby swoiste przyzwyczajenie się do występujących tam postaci. Mimo wszystko opowiadania to krótsza forma, a na m.in. dziesięć opowiadań takich bohaterów może przewinąć się bardzo wiele. Od jakiegoś czasu przełamałam jednak ową niechęć, skuszona kolejnymi, krótkimi historiami. Mimo że ich objętość jest znacznie mniejsza niż powieści, to niosą w sobie duży (o ile nie większy) ładunek emocjonalny. No i nie oszukujmy się, rozwinąć całą kłębiącą się w głowie historię na pięciu stronach to nie lada talent!

Pani Helen Oyeyemi wybrała sobie bardzo ambitny temat- ludzi oraz ich uczuć. Domyślam się, że poprzez przedstawienie nam historii, a także reakcji czy zachowań swoich bohaterów, starała się odnaleźć klucz do ludzkich emocji. Pokierować naszymi myślami w ten sposób, byśmy uszczknęli z tego coś dla siebie. Dlaczego jest to ambitnym zadaniem? Różnimy się od siebie, czasami bardzo znacznie. Nie istnieje jeszcze rozwiązanie, mityczny złoty środek na rzeczywistość, to, co mamy w danej sytuacji czuć bądź postawę, jaką mamy obrać. Autorka jednak podejmuje się wraz ze swoim czytelnikiem owego niezwykle trudnego zadania. Chce nam dać do myślenia, zaznaczyć, że rzeczywistość nie zawsze jest taka, jaką ją widzimy.

Krótka historia Stowarzyszenia Nieurodziwych Dziewuch kryje w sobie dziewięć opowiadań, zaś moim faworytem było ostatnie, pt. Jeżeli jakaś książka jest zamknięta, prawdopodobnie istnieje ku temu dobry powód, nie sądzisz. Opowiada o nowej pracownicy, do której wszyscy lgnęli (wręcz uważali ją za wzór w pewnych sprawach) mimo że kobieta praktycznie nie uczestniczyła w towarzyskim (a także plotkarskim) życiu firmy. W końcu uwagę współpracowników przyciągnął tajemniczy notes, zamykany na sporą kłódkę. Szybko zmienili nastawienie do dawnej koleżanki. Po przeczytaniu tego opowiadania wciąż zastanawiałam się, co też tak naprawdę kryła w sobie ta -bądź co bądź- intymna rzecz? Mojej ciekawości nie zaspokoiły pokrętne słowa bohaterki. Ten fakt stanowi dodatkowy urok opowiadań- pani Oyeyemi nierzadko zostawiała nas z niczym, żadnym konkretnym zakończeniem. Skłaniała nas do myślenia, dopisywania sobie własnych, odpowiednich dla nas zakończeń. Z jednej strony dobrze, zmuszała nas bowiem do wczucia się w historię całą sobą, do rozmyślania nad naszą postawą w danej sytuacji. Z drugiej jednak czasami wolałabym dostać odpowiedź "prosto do ręki".

Nie mogę przyczepić się do tego zbioru. Pióro autorki jest bardzo lekkie, swoje opowiadania okrasza odpowiednią dawką humoru, przez który przebija inteligencja twórczyni. Na pierwszy rzut oka są na tyle lekkie, że nie ma potrzeby zanadto się nad nimi skupiać, aby dostrzec ich sens, a jednak... coś się w nich kryje. Drugie dno, drugi sens. Coś, co ma przebić się do naszej podświadomości, skłonić do myślenia. Ode mnie Krótka historia... dostaje mocną czwórkę. Jeżeli -tak jak ja kiedyś- boicie się opowiadań, to polecam Wam właśnie tę książkę. 

Dział: Książki
poniedziałek, 21 maj 2018 23:00

Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta

Powieści Roalda Dahla w świadomości literackiej Polaków nie są mocno zakorzenione. Charlie i fabryka czekolady wszedł do kanonu lektur, w kinach od lat dziewięćdziesiątych pojawiają się adaptacje filmowe jego książek, a jednak nadal tacy bohaterowie jak Bardzo Fajny Gigant, Miniputki, czy nawet sam pan Wonka, nie weszli z butami w świadomość literacką tak jak Pippi Langstrump, Maja i Lasse, nie wspominając nawet o Harrym Potterze. A wielka szkoda, bo opowieści Roalda Dahla mają w sobie mądrość przekazywaną w pogodny, czasem zakręcony, a nawet pokrętny sposób, tak fantazyjny, jak może być wyobraźnia dziecka.

Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta to trzy opowiadania dla najmłodszych, a każde z nich ma swoją własną historię powstania, każde jest pełne humoru i zaskakujących pomysłów, które autor wymyślił dla swych najmłodszych milusińskich.

Przeogromny krokodyl pierwszy raz został opublikowany w 1978 roku i był pierwszą książeczką, która została wydana dla młodszego czytelnika, co więcej pierwszą, którą zilustrował Quentin Blake, rozpoczynając ich długoletnią współpracę. A historia nie byle jaka, tylko o gadzie przebrzydłym, co to ubóstwia schrupać sobie na lunch pyszne i soczyste dzieciaczki. Ale dzieci nie powinny się zanadto bać, krokodyl nie jest aż tak sprytny, jak mu się wydaje.

„I’m going to fill my hungry empty tummy with something yummy yummy yummy yummy...”

„Mam zamiar napchać mój głodny pusty brzuch,
Mniam, mniam, mniam, mniam, ach, najem się za dwóch!”

Magiczny palec, najstarsze ze zbioru opowiadanie, z 1966 r., które pierwotnie nazywało się The Almoust Duck, i nad którym autor pracował już w 1962 r., to najbardziej magiczna opowieść w całym zbiorze. Bohaterką jest dziewczynka, której sąsiedzi, rodzina Greggów, jest zapalonymi łowczymi. Pewnego razu nie mogąc znieść dłużej tego, jak obchodzą się ze zwierzętami, wykorzystuje moc swojego czarodziejskiego palca, aby odmienić serca ludzi.

Żyrafa, Peliś i ja to na odmianę humorystyczna opowieść z wątkiem kryminalnym, która powstała niespodziewanie na bazie wcześniej wykreowanych postaci. Małpa była bohaterką „Przeogromnego krokodyla” i bardzo przypadła do gustu Roaldowi Dahlowi, Quentin Blake natomiast nigdy nie rysował żyrafy, a i pelikan Peliś stanowił ciekawe wyzwanie. I tak z bohaterów rysunków powstała historia o zwierzątkach, których atrybuty pozwalają im założyć spółkę Bezdrabinowego Mycia Okien.
Ciekawostką tegoż najmłodszego opowiadania z 1985 roku, jest, że na końcu opowiadania małpa śpiewa piosenkę Billy'ego, której słowa wyryte są na kamiennych płytach wokół podstawy ławki, która znajduje się tuż przy grobie Roalda Dahla, znajdującego się w parafialnym kościele św. Piotra i Pawła w Great Missenden. :

"We have tears in our eyes
As we wave our goodbyes,
We so loved being with you, we three.
So do please now and then
Come see us again,
The Giraffe and the Pelly and me."

„Wszyscy łzy w oczach mamy,
Gdy się z tobą żegnamy.
Chwilę szczęścia zatrzymać się chce.
Więc spotkaj się z nami,
Przyjdź odwiedzić czasami
Żyrafę, Pelisia i mnie”.

Mistrz opowieści Roald Dahl w tych trzech opowiadaniach poza tym, że bawi i cieszy humorem i zakręconymi, magicznymi historiami, uczy szacunku do zwierząt, ukazuje dzieciom, że to, że jesteśmy ludźmi, nie oznacza, że wolno nam wszystko. Sądzę, że każdemu przydałaby się dobra dawka Roalda Dahla, bowiem: „Jeśli masz dobre myśli, twoja twarz promienieje nimi jak słonce i zawsze cudownie wyglądasz”.

Dział: Książki
poniedziałek, 21 maj 2018 13:48

Szkarłatny kwiat kamelii

Opowiadania Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego zebrane w tom “Szkarłatny kwiat kamelii” bez problemu można by zrecenzować samymi przymiotnikami: piękne, wzruszające, urocze, ciekawe, pełne szacunku... i tak bez końca. Jednak dla dopracowania niniejszej recenzji sięgnijmy również po inne części mowy.

“Szkarłatny kwiat kamelii” to opowiadania z początków XX wieku, a zatem czasu, kiedy druk był zbyt cenny, by wydawać nim byle co. Kunszt z jakim zostały napisane przywodzi od razu na myśl klasyków literatury jak Tołstoj, Sienkiewicz, Mann. Antonii Ossendowski słowami maluje przepiękne krajobrazy Japonii, stwarza bohaterów prawych i odważnych, gdzieniegdzie pozwalając sobie na drobne mrugnięcie okiem do czytelnika. Jednocześnie z każdej strony wyziera ogromny szacunek dla tradycji i historii tegoż, jakże egzotycznego dla Polaków okresu międzywojnia (ale i nas obecnych), kraju.

Miałam przyjemność spędzić w Tokio trochę czasu, więc miejsca i historie nie były mi tak zupełnie obce. I właśnie dlatego, że znam tamtejszego “ducha”, tym bardziej doceniam kunszt autora. To niewyobrażalne, że słowami można oddać tak wiele - charakter miejsc, barwy, zapachy, dźwięki. Autor wręcz przenosi czytelnika w czasie i miejscu. A jest to sztuka, którą potrafią jedynie mistrzowie.

Same opowiadania to piękne krótkie historie o miłości, szacunku, honorze. Co piękne - historie te wcale nie są banałami. Wzruszają, zachwycają, grają na najczulszych nutach w sposób tak subtelny, że wzbudzają podziw nawet u tak oczytanego mola książkowego jak ja. Ta książka to powrót do starej pięknej literatury klasycznej, z jej dbałością o piękno mowy, kunszt opisów. Cieszę się, że było mi dane ją przeczytać. Podświadomie chyba od dawna za takim pięknem tęskniłam.

Dział: Książki
środa, 09 maj 2018 18:03

Kiedy Bóg zasypia

Motywy słowiańskie w literaturze fantastycznej cieszą się ostatnio coraz większą popularnością. I bardzo dobrze, bo drzemie w nich potencjał i stanowią przyjemną odskocznię od elfów, trolli i innych, typowo nordyckich postaci. Dodatkowym smaczkiem jest łączenie faktów historycznych z elementami fantasy, jednak – jak się okazuje – nie zawsze efekt jest zadowalający.

Akcja powieści Kiedy Bóg zasypia toczy się w czasach nie tylko fascynujących, ale i wyjątkowo tajemniczych, ponieważ na temat wielu ówczesnych wydarzeń niewiele obecnie wiadomo, a na temat innych historycy nadal toczą spory. Rafał Dębski wziął na warsztat sytuację w Polsce po nagłej śmierci Mieszka II, która wywołała chaos oraz pośrednio powstanie ludowe i tzw. reakcję pogańską. Zamieszanie wykorzystali Czesi, którzy najechali Polskę, grabiąc i siejąc zniszczenie.

Tyle mówi nam historia. U Dębskiego ogólny zarys przedstawia się podobnie, przy czym wybuch buntu jest bezpośrednio związany z intrygami żerców, czyli pogańskich kapłanów, którzy chcą powrotu dawnych bogów. Do gry wkraczają strzygi, upiory, wilkołaki i inne stworzenia kryjące się dotąd w gęstwinach lasów.

Główny wątek został podzielony na kilka mniejszych. Możemy więc przypatrywać się obydwu stronom konfliktu, zarówno ludziom dzierżącym władzę, jak i zwykłym wojownikom. A widzimy ich głównie w akcji, bowiem znaczna część powieści skupia się na walkach i mordowaniu. Właściwie niewiele jest scen, w których ktoś by nie zginął lub chociażby nie został ciężko ranny. Dla niektórych czytelników będzie to zaleta, dla innych wada, pewne jest jedno – krew się leje strumieniami.

Co pewien czas pojawia się także drugi, poboczny wątek przedstawiający nietypową historię miłosną. Z jednej strony, to chyba jedna z najpiękniejszych, mimo pewnych makabrycznych aspektów, opowieści o miłości, jaką ostatnio miałam okazję czytać. Z drugiej jednak strony, praktycznie w ogóle nie wiąże się z głównym wątkiem. Świetnie za to by się sprawdziła w roli oddzielnego, niezależnego opowiadania.

Sam pomysł na fabułę to chyba największa zaleta powieści, zwłaszcza że autor wplótł w nią postać Bolesława Zapomnianego i w oryginalny, aczkolwiek mroczny sposób wyjaśnił, dlaczego książę zyskał taki przydomek. Niestety, sam pomysł to za mało, a bazowanie na dość oderwanych od siebie scenach walk, nawet nieźle opisanych i okraszonych dużą ilością krwi, nie wystarczy by w pełni zawładnąć czytelnikiem. Powieści zabrakło nie tylko tego trudnego do zdefiniowania, magnetycznego „czegoś”, wdarł się także do niej pewien chaos, który sprawił, że momentami trudno było się zorientować, której ze stron (pogańskiej czy chrześcijańskiej) dotyczy dany fragment.

Nie spodobało mi się także wyraźnie negatywne przedstawienie religii słowiańskiej i jej kapłanów, którzy bez wyjątku właściwie są żądni krwi i władzy, przebiegli i okrutni. Pogańskie bóstwa i pomniejsze mitologiczne stworzenia również z niewielkimi wyjątkami pragną przede wszystkim siać śmierć i zniszczenie. Z kolei strona chrześcijańska, mimo że tutaj pojawia się kilku zdradliwych typów, pokazana jest jako ta lepsza, której warto kibicować. Zdecydowanie bardziej wolę, gdy autor nie opowiada się w tak zasadniczy sposób po jednej ze stron, szczególnie że w tym przypadku mamy do czynienia ze znacznie bardziej skomplikowaną sytuacją niż archetypowa walka dobra ze złem.

Nie to jest jednak głównym problemem powieści. Gdyby traktować ją jak książkę czysto fantastyczną, ocena nie byłaby taka zła, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę powyższe zarzuty. W wywiadzie dla portalu W polityce z 13 kwietnia b.r. autor stwierdza:

Poza wątkami fantastycznymi i ewidentnie fikcyjnymi postaciami, zapełniłem opowieść ludźmi i wydarzeniami znanymi ze źródeł i przekazów. Na poziomie realiów można się właściwie uczyć historii czytając takie pozycje.

I to wzbudza mój poważny sprzeciw. O ile nie przeczę, że w powieści pojawiają się postaci historyczne, o tyle z pewnością trudno uznać ją za źródło merytorycznej wiedzy. Poczynając od samego kontekstu buntu i wspomnianej reakcji pogańskiej, które miały przede wszystkim charakter społeczny i polityczny, a nie religijny, a na owych postaciach historycznych kończąc. Z lektury można na przykład wziąć za pewnik istnienie chociażby Bolesława Zapomnianego, które wcale takie pewne nie jest, a wręcz przeciwnie.

Pojawiają się też znacznie drobniejsze sprawy, jak choćby nazewnictwo związane już ściśle z realiami. W powieści pojawia się zarówno „zamek” (str. 272), jak i „miasto” (str. 304), o których nikt w pierwszej połowie XI wieku w Polsce nawet nie słyszał. Gwoli ścisłości, słowo „zamek” pojawiło się w języku polskim dopiero w XIV wieku. Można powiedzieć, że to szczegóły, ale skoro autor tak się chwali wiarygodnością realiów, nie powinien popełniać takich błędów. Zwłaszcza że niewykluczone, że może ich być znacznie więcej, tylko jako laik ich nie wyłapałam.

Dlatego naprawdę trudno jest w jednoznaczny sposób ocenić powieść Rafała Dębskiego. Jej ocena na pewno będzie zależała od oczekiwań czytelnika. Jeśli zaś szukacie realistycznych odniesień do historii, poszukajcie innej lektury. Jeśli jednak szukacie krwawego fantasy z dużą ilością walk i całkiem niezłym klimatem, powinno Wam się spodobać.

Dział: Książki
sobota, 28 kwiecień 2018 12:02

Dom Wschodzącego Słońca

Przyznaję się, że w przypadku “Domu Wschodzącego Słońca” Aleksandry Janusz - Kamińskiej przede wszystkim na początku spodobała mi się okładka, a potem “zachwycił” mnie opis z tyłu książki. Nie ukrywam, że pomyślałam “ojej - to będzie dobre albo co najmniej zabawne YA”. Potem jakoś nie mogłam się za nią zabrać. Leżała patrząc na mnie z wyrzutem, kusząc tą kraciastą spódniczką głównej bohaterki na okładce. Bałam się jej, przyznaję się Wam uczciwie, po przeczytaniu kilku pierwszych stron, ale nie taki diabeł straszny, jak go malują, i czasami można oceniać książkę po okładce.

Akcja książki zaczyna się, kiedy Eunice Wight odkrywa u siebie talent magiczny i staje się uczennicą równie utalentowanego, co niepełnosprawnego cybermaga, takiego “Charlesa Xaviera” - Timothy’iego Hawkinsa. A wszystko to za sprawą gry Silver Tower, polegającej na rozwiązywaniu zagadek logicznych. Dzięki niej Eunice zaczęła postrzegać przedmioty ją otaczające w zgoła odmienny sposób. Ta obudzona i nie szkolona moc zaczęła przyciągać do niej istoty, o których istnieniu naprawdę wolałaby nie wiedzieć. Eunice, Trzynasta, jako wychowanka Domu Wschodzącego Słońca, zyskuje immunitet i ochronę, a co najważniejsze możliwość rozwinięcia i ukierunkowania swojego talentu. Część magów z “Domu” poznajemy w kolejnych opowiadanio-rozdziałach, kiedy autorka wyciaga niczym króliki z kapelusza kolejne trupy z szafy. Poznajemy przeżycia Gabriela Shade’a i uczestniczymy w jego pojedynku z Redfairy. A potem na tapetę zostaje wyciągnięty Lloyd Dark - mag- szermierz i jego burzliwa przeszłość. Niestety zanim się w każdą nową historię wciągnęłam, to przeskakiwałam do opowieści o kolejnej osobie, z przeplatającą się Eunice, jakowym spoiwem z gumy balonowej. Czyli takim, że jak chcesz by się odlepiła, to nie puszcza, a jak Ci zależy, to nie trzyma się w ogóle.

Jak pisałam na początku - skusił mnie opis i okładka i nieznana mi polska autorka, z której twórczością nie miałam jeszcze okazji się zapoznać. Do tego spore nadzieje na coś dobrego lub na wielki spektakularny zawód. Okazało się, że książka klasyfikuje się gdzieś pośrodku tej skali i mówiąc wprost - nie jest źle. Jest nawet potencjał na naprawdę fajną historię, ale zabrakło w niej jasnej koncepcji i konsekwencji. Bo ni to powieść, ni to powiązane ze sobą opowiadania... i nawet teraz, kiedy upłynęło już kilka dni od ukończenia tej książki, nadal nie wiem z czym tak naprawdę miałam do czynienia, i jak ją sklasyfikować. Do tego odnosi się wrażenie, że albo nie czytam pierwszej części z cyklu, albo zostałam naumyślnie wrzucona w sam środek jakiejś historii, w której mam się sama odnaleźć i domyślić wszystkiego. To czego mi najbardziej jednak brakuje, to więcej informacji na temat Wielkiej Złej Wojny, bo te udzielane przez autorkę, są tak skąpe, że tak naprawdę nie wiadomo, co dokładnie się wtedy zdarzyło. A mnie sugestie, że bohaterowie nie chcą o tym wspominać, po prostu nie przekonują. Jakby tego było mało, ta zbytnia mnogość czołowych postaci i zmieniający się ciągle bohater-narrator sprawiało, że nie potrafiłam ani do nikogo się przywiązać, ani go po prostu po ludzku polubić. Chociaż nie, przepraszam, polubiłam tych, o których wiedziałam najmniej, czyli Siostrę Weronikę i Krzysztofa Podróżnika - ironiczne, ale też i zastanawiające, prawda?

Plusem “Domu Wschodzącego Słońca” jest za to na pewno świat przedstawiony. To young adult urban fantasy ma naprawdę ciekawie i szczegółowo opisane miasto oraz prawa nim rządzące.
Tekst wielokrotnie rwie się i brak mu spójności i koncepcji, jak już wspominałam, nie można jednak odmówić autorce pomysłowości. ALE nie należy też zapominać, że wydany w tym roku “Dom” jest tylko wznowieniem książki z 2006 roku z Wydawnictwa Runa. Cieszę się, że autorka, jak sama napisała w posłowiu, przez szacunek do samej siebie dwudziestosześcioletniej i do czytelników, nie zdecydowała się na większe poprawki i korekty tego tekstu. Te jakże szczere słowa sprawiły, że i ja nabrałam szacunku do pisarki, która mnie nawet w ten szczególny sposób ujęła. Czekam więc na dalsze losy bohaterów “Domu Wschodzącego Słońca”, jak i kolejne książki Aleksandry Janusz - Kamińskiej, po pierwsze, by sprawdzić jak bardzo rozwinął się i “dorósł” warsztat pisarski autorki, ale także po to, by dowiedzieć się więcej o samym Farewell i zamieszkujących w nim magach, bo coś w tym wszystkim jest.

Na sam koniec, chciałabym jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy, która nie chce przestać mnie męczyć. Dość naturalnym skojarzeniem jest łączenie nazwy “Dom Wschodzącego Słońca” z amerykańską balladą folkową o tym samym tytule, najbardziej znaną w wykonaniu The Animals, zwłaszcza, że Aleksandra Janusz - Kamińska niejednokrotnie wspomina “starego dobrego rocka” na kartach książki. Ale do rzeczy - Dom Wschodzącego Słońca to nic innego jak metaforycznie nazwany burdel, mówiąc krótko i do rzeczy. I idąc tym tropem, choć fasada budynku jest ładna i pięknie podkreślają ją strzelające płomienie, to kupa osób biega w nim chaosie i bez składu. A teraz najważniejsze jest to, czy autorce uda się uratować swoich bohaterów i bezpiecznie wyprowadzić na zewnątrz.

Dział: Książki
niedziela, 15 kwiecień 2018 21:21

Narzeczona księcia

Są książki, które nigdy się nie starzeją. Dzisiaj „Wojnę i pokój” Tołstoja czyta się tak samo jak pod koniec XIX wieku, a taki „Rok 1984” Orwella w roku 2018 wciąż jest aktualny i przerażający. Te książki nazywamy klasyką. Są też książki, które starzeją się bardzo szybko, zastosowane w nich chwyty stają się nudne, a fabuła – miałka. Wydana po raz pierwszy przed czterdziestu pięciu laty „Narzeczona księcia” teoretycznie nie miała prawa się jeszcze zestarzeć, ale w świecie fantastyki czas działa trochę inaczej. Czy ma wciąż aktualną datę przydatności do czytania? Czas to sprawdzić.

Napisana przez Williama Goldmana powieść, w 1987 roku zekranizowana, została przez autora przypisana pióru niejakiego „S. Morgensterna z Florenu”. Zabieg stworzenia fikcyjnego autora i opowiadania historii, która już jakoby została opowiedziana, służy Goldmanowi jako narzędzie gry z czytelnikiem, lecz także okazja do wprowadzenia do tekstu własnych uwag i dopowiedzeń. To literackie burzenie czwartej ściany sprawia, że już przedmowa staje się, tak postmodernistycznie, fragmentem tekstu, a zadaniem czytelnika jest oddzielenie twierdzeń prawdziwych od wytworów wyobraźni autora. Gra toczy się dalej na przestrzeni tekstu, co pozwala Goldmanowi wtrącać się ze swoim głosem do fabuły, komentować poczynania bohaterów czy omijać partie tekstu, nazywając je wyciętymi z oryginalnej opowieści. I ten autorski głos staje się niekiedy ciekawszy od samej historii.

Oto bowiem mamy klasyczne – w znaczeniu „typowe” – fantasy: królestwo, żyjącą w nim śliczną młodą dziewczynę (czy raczej dziewczynę, która byłaby śliczna, gdyby bardziej dbała o higienę), zakochanego w niej parobka, okrutnego hrabiego pragnącego pochwalić się kolekcją śmiertelnie niebezpiecznych potworów i najpiękniejszą żoną na świecie, bandę rzezimieszków, tajemniczego człowieka w czerni... Dziewczyna, jak nietrudno zgadnąć, staje się narzeczoną hrabiego-księcia, parobek wyrusza ją odbić, banda rzezimieszków porywa ją, a człowiek w czerni postanawia z sobie tylko znanych powodów się z nimi rozprawić i uwolnić pechową porwaną. Sama linia fabularna przypomina typową opowieść bohaterską, jakich pełno w większości kultur świata jeszcze od czasów, kiedy nasi przodkowie jak jeden mąż byli niepiśmienni. Tym, co wyróżnia opowieść Goldmana, są szczegóły. W nich ujawnia się prawdziwy zamysł autora – stworzyć nie klasyczne fantasy, lecz jego parodię. Zatem piękna Buttercup woli konie od ludzi, nie lubi myć się za uszami, a w relacji z parobkiem Westleyem w mgnieniu oka przeskakuje od uprzejmej obojętności do wielkiego uczucia. W bandzie rzezimieszków jest ten przebiegły, Sycylijczyk Vizzini, ten silny, turecki olbrzymi Fezzik, i ten waleczny, mistrz szpady Inigo Montoya, a gdy Vizzini ginie, pokonany własną bronią, pozbawiona mózgu (poniekąd dosłownie) szajka radzi sobie, jak może. Opowieść o „prawdziwej miłości i wielkiej przygodzie” przeradza się w farsę i cykl gagów, jak to w parodii.

Otóż właśnie. W tym tkwi główna siła i zarazem główny problem „Narzeczonej księcia”. Parodie nie żyją długo, głównie dlatego, że albo za którymś razem przestają być śmieszne, albo przestaje być żywotne to, co parodiują. Dziś niewielu już autorów pisze typowe fantasy oparte na schematach, do których odwołuje się Goldman – w modzie jest właśnie przełamywanie schematów. Fantasy samo stało się zbiorem albo parodii, albo niehumorystycznej gry z kliszami, a klisze jako takie odeszły do lamusa lub na niższe półki w księgarniach. Gagi z „Narzeczonej księcia” przypominają te, które czytałam już kilkanaście razy w różnych wydaniach i z tego powodu nie bawią. Nie odwołują się też do współczesnej czytelnikowi popkultury, więc przegrywają w starciu z tekstami nowymi, zanurzonymi w kulturze codzienności XXI wieku.

Również zabieg dopuszczenia do głosu autora i wprowadzenia pośrednika między autorem a tekstem – fikcyjnego twórcy – to ograna sztuka. Jednak nie to jest jej bolączką w powieści Goldmana, lecz fakt, iż autor przeciąga strunę. Zbyt często jego głos zagłusza głos samego tekstu, a budowanie nowych legend na starych chwytach już nie przyciąga. Przy opowieści o muzeum Morgensterna niemal usnęłam, a kiedy Goldman kolejny raz wybijał mnie z rytmu tekstu, tłumacząc, jak dana scena wyglądała w oryginale lub na kilka stron opisując odczucia swoje, swojego ojca i swojej żony przy czytaniu danego fragmentu, miałam przemożną chęć przekartkowania książki do momentu wznowienia akcji. Na dłuższą metę ta gra z czytelnikiem jest bardzo męcząca, a autor zgubił gdzieś umiar. Szkoda. Wielka szkoda.

Lecz chociaż „Narzeczona księcia” zestarzała się i na twarzy dzisiejszego czytelnika wzbudzi raczej pobłażliwy uśmiech, niż szczerą radość, warto ją przeczytać. Jest świadectwem gry ze schematami w latach siedemdziesiątych XX wieku, pokazuje jakiś fragment kultury, a poza tym opowiada klasyczną baśń w nieklasyczny sposób w czasach, gdy nie było to jeszcze na porządku dziennym. Z tego względu warto spojrzeć na ten tekst łaskawszym okiem.

Dział: Książki
poniedziałek, 26 marzec 2018 14:47

Naznaczeni Błękitem

Nowe pokolenie młodych czytelników ma okazję poznać cykl „Kroniki Drugiego Kręgu” Ewy Białołęckiej, pierwszej damy polskiej fantasy dla młodzieży.

Głuchoniemy Kamyk ‒ pseudonim Smoczy Jeździec, Nocny Śpiewak porośnięty długą sierścią, Jagoda albinoska ‒ każdy boryka się z własną niedoskonałością, ucieka przeznaczeniu i szuka indywidualnej drogi. Bohaterowie są obdarzeni magicznym talentem, jednak muszą za swoje uzdolnienia zapłacić kalectwem. To książka o dorastaniu, przyjaźni i szukaniu drogi w świecie.

Dział: Zakończone
wtorek, 20 marzec 2018 09:44

Ojciec Brown

Kolejne opowiadania o sympatycznym, bystrym i skromnym ojcu Brownie!
Ten niepozorny duchowny, w rzeczywistości nadprzeciętnie inteligentny, obdarzony jest niezwykłą spostrzegawczością i dociekliwością, dzięki którym potrafi rozwiązać najbardziej skomplikowane zagadki kryminalne. Tajemnice, z którymi przychodzi mu się zmierzyć, często wydają się wręcz niemożliwe do wyjaśnienia, jednak upartemu duchownemu zawsze udaje się znaleźć prawidłowe rozwiązanie, choćby i było najbardziej nieprawdopodobne.
Niezwykle intrygujące opowiadania, pełne charakterystycznego dla Chestertona angielskiego humoru.

Dział: Zakończone