kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: historia

niedziela, 29 marzec 2015 16:43

Oculus

Nazwisko Stephena Kinga działa na mnie jak magnes. Kiedy więc natrafiłam na informację o „Oculusie", a właściwie o tym, że sam Stephen King trząsł na nim portkami, musiałam go obejrzeć. Jasne, obawiałam się nieco, że to tylko chwyt marketingowy. Jasne, nachodziły mnie myśli, że seans może być kolejną stratą czasu. Jasne, przyjmowałam, że mogę się rozczarować. Ale to w końcu jedynie półtorej godziny straconego życia! Zresztą ufam Stephenowi – skoro mówi tak, jak mówi, to znaczy, że jest tak jak mówi. Pełna nadziei podjęłam ryzyko.

Tim Russell (Brenton Thwaites) ostatnie kilka lat swojego życia spędził w zakładzie psychiatrycznym, gdzie sztab specjalistów pomagał mu zrozumieć tragiczne doświadczenia z okresu dzieciństwa, a konkretnie popełnioną zbrodnię. Wreszcie, wraz z osiągnięciem pełnoletności, opuszcza placówkę. W „zewnętrznym" świecie czekaj już na niego jego siostra, Kaylie (Karen Gillan). Pełen nadziei chłopak spotyka się z nią zaraz po pożegnaniu zakładu, gotowy na rozpoczęcie nowego etapu w swoim życiu. Okazuje się jednak, że Kaylie nie poczyniła tak wyraźnych postępów jak jej brat. Ledwie się spotykają, a dziewczyna już przypomina mu o obietnicy sprzed lat i wydarzeniach z przeszłości. Raz jeszcze stawia pod znakiem zapytania wszystko to, co wpoili Timowi lekarze. I chociaż chłopak początkowo się broni, to nie może odmówić nalegającej siostrze. Kaylie zamierza udowodnić, że winę za wydarzenia z przeszłości ponosi tajemnicze lustro, a nie jej brat. Wkrótce oboje wracają na miejsce zbrodni. Mroczna obecność z czasu ich dzieciństwa tylko na to czekała...

Historia rozpoczyna się zgodnie z zasadą Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Już w pierwszych minutach padają strzały. Później jednak tempo akcji nie rośnie w tak zawrotnym tempie, jak życzyłby sobie tego mistrz kina grozy. „Oculus" przez większość czasu utrzymuje stabilny, stosunkowo wysoki poziom. Tajemnica zajmuje widza na tyle, że z ukontentowaniem spogląda na ekran; dwoistość argumentów brata i siostry działa orzeźwiająco; a zagadka z serii „kto ma rację" skłania do snucia własnych refleksji. Sam pomysł na intrygę – oddziaływania przeklętego przedmiotu – jest godny uznania. Nadchodzi jednak moment, w którym autorzy obrazu gubią się w swoich własnych założeniach. Bohaterowie, którzy zdawało się swoje działania dobrze przemyśleli, popełniają kardynalne błędy nowicjuszy. Hitchcock odwraca się do ekranu plecami.

Czy Stephen King mógł bać się na „Oculusie"? Odpowiedź nie jest taka znowu oczywista. Film ma bowiem elementy, które i mi włoski zjeżyły na rękach. Sama kreacja upiorów jako mrocznych postaci z hipnotyzująco-przerażającym spojrzeniem migotliwych oczu – perfekcyjna. Kilka pierwszych spotkań widza z tymi widmami robi wrażenie. Później fabuła trochę kuleje, a oglądający przyzwyczaja się do pokazywanych nieustannie w ten sam sposób stworów.

Atmosfera horroru przez większość czasu spełnia założenia gatunku. Przeszkadza jej nieco jedynie główna aktorka produkcji, Karen Gillan, która jest sztuczna i chwilami naprawdę irytująca. Dobre wrażenie zrobił na mnie Brenton Thwaites, chociaż miewałam wrażenie, że udziela się jakby od niechcenia. Były jednak również momenty, gdy wypadał dość naturalnie, czego – przyznam szczerze – się po nim nie spodziewałam.
Niespodziewanie dobry jest także montaż – zarówno obrazu, jak i dźwięku. Sama strona muzyczna nie zapisała się mi szczególnie w pamięci, ale nie mogła być zła, skoro produkcja trzymała w napięciu. Tak jak już wspomniałam od strony wizualnej należą się wyrazy uznania kreacjom mrocznych widm z lustra.

„Oculus" nie jest kamieniem milowym gatunku horroru, a zapewnienia Stephena Kinga wydają się nieco przesadzone, jednakże całość wypada dobrze. Niektóre fragmenty nawet najbardziej wprawionym horroromaniakom mogą zmrozić na chwilę krew w żyłach. Samotny seans, bez wsparcia w postaci obecności znajomego, z pewnością może stać się przyczynkiem obaw i niespokojnego spoglądania w cienie spowitego mrokiem mieszkania. A już na pewno – w antyczne lustra. Na tle podobnych produkcji „Oculus" zdaje się pozytywnie wyróżniać i przynosi subtelny powiew nowości. Ze swojej strony piszę się na sequel, jeżeli takowy powstanie.

Dział: Filmy
niedziela, 29 marzec 2015 13:00

Pół króla

Najnowsza powieść Joe Abercrombiego pod tytułem „Pół króla" (pierwszy tom serii „Morze Drzazg") reklamowana jest jako dzieło z gatunku fantasy. Nie jest to jednak fantasy sensu stricto. Ostatnimi czasy zresztą, po sukcesie George'a R. R. Martina, podobnego typu tekstów pojawia się coraz więcej. Co mam na myśli przez wspomniane podobieństwo? Odchodząc od wartościowania i oceniania, „Pół króla" nie jest tekstem przepełnionym magią i niezwykłymi stworzeniami. To kolejny przedstawiciel fantasy umierającego, fantasy stanowiącego tło, fantasy będącego dla samych nawet bohaterów reliktem przeszłości. Nie spotka się tutaj palety różnorodności ze śródziemia, pokrętnych języków i zaklęć. Czy to jednak umniejsza wartość najnowszej powieści autora? Ani odrobinę.

Yarvi jest synem króla Gettlandu, władcy Czarnego Tronu, Uthrika. Synem jednak niechcianym, pogardzanym i odrzucanym nie tylko przez monarchę, ale także jego żonę i samych poddanych. A wszystko z powodu kalekiej ręki, piętna, którym naznaczony jest od chwili narodzin. Książe-wyrzutek jako najmłodszy z braci nie jest brany pod uwagę jako następca tronu. Zresztą sam Yarvi nie pożąda władzy i królewskich zaszczytów. Zamiast tego wybiera drogę Ministra, swoistego doradcy i filozofa. Los jednak lubi śmiać się z tych, którzy planują swoje życie. Tuż przed egzaminem na Ministra ginie zarówno jego ojciec, jak i brat i Yarvi musi zasiąść na Czarnym Tronie, gdzie kalectwo przynosi mu jeszcze więcej cierpienia. Mimo to przysięga pomścić zmarłych członków rodziny. Wkrótce zostaje zdradzony. Dopiero tutaj zaczyna się najważniejszy etap jego życia. Yarvi musi przetrwać niewolę i przebyć wiele krain oraz zjednać do siebie ludzi, by wrócić do Gettlandu, ponownie objąć władzę i... odebrać życie odpowiedzialnym za jego los i los jego rodziny. Czy uda mu się powrócić do ojczyzny i dopełnić przysięgi?

Jak już wspomniałam historia niewiele ma w sobie z fantasy. Na tego typu gatunkowość składają się jedynie funkcjonujące w opisywanych krainach legendy, mity i podania. „Pół króla" bliżej do fikcyjnej powieści historycznej z elementami tekstu przygodowego. Niezależnie jednak od gatunku Abercrombie stworzył kolejną fabułę z wartko toczącą się akcją, solidną dawką intrygi, wyraźnie nakreślonymi postaciami i tym czymś, co sprawia, że zaniedbuje się wszystkie możliwe do zaniedbania obowiązki, byle dalej czytać.

Haczyk połyka się w zasadzie od pierwszej strony powieści. Postać Yarvi'ego, pomimo że początkowo nieco nazbyt wrażliwa na swoim punkcie (nie sposób się zresztą tej wrażliwości dziwić), to bohater, z którym nietrudno się zżyć. Jego początkowe rozterki w pewien metaforyczny sposób zdają się być rozterkami każdego młodego człowieka, na którego nagle spada świadomość konieczności przyjęcia na siebie prawdziwej odpowiedzialności i pożegnania jednocześnie własnych planów. Później czytelnik ma szansę śledzić jego rozwój i przemianę, psychologiczne dorastanie. Na początku fabularnej drogi Yarvi to tak naprawdę przerażone dziecko, podczas, gdy w części finalnej to już dojrzały i doświadczony mężczyzna. Ogromne przemiany zachodzą także w towarzyszących mu postaciach oraz w ich wzajemnych relacjach.

Trudno byłoby odpędzić od siebie wrażenie, że autor czerpie z dorobku wspomnianego już George'a R. R. Martina. Konstrukcja świata, sam pomysł na fabułę i intrygi oraz kierunek zróżnicowania bohaterów, ma na sobie wyraźne znamię fascynacji powieściami z typu „Gry o tron". Nie jest to jednak coś, co przeszkadza. Co więcej – ci, którzy mają już za sobą lekturę wszystkich pozycji Martina, mogą poczuć ducha jego talentu w „Połowie króla". Różnorodne warstwy społeczne, walki i krew, nienachalne wątki romantyczne (w zasadzie półromantyczne) – to wszystko odnaleźć można w „Połowie króla".

Sam tekst napisany jest lekko. Tak lekko, że aż dziw bierze, gdy pod palcami, niczym w magiczny sposób (może to kolejne znamię gatunku fantasy i przeniesienie jego wyznaczników do świata realnego?), nie zostaje już do przeczytania ani jedna strona. Językową trudność mogą jednak sprawić niektóre z imion bohaterów, chociaż większość z nich nie jest nawet w połowie tak skomplikowana, jak bywa w niektórych powieściach fantastycznych. Abercrombie postawił w „Połowie króla" na język dość surowy. Brakuje tutaj kwiecistych opisów, zdarza się, że fabuła mknie nagle do przodu i w ciągu mrugnięcia powieki bohaterowie mają już za sobą znaczną część planowanej trasy – innymi słowy, Abercrombie nie stara się oddać tempa akcji w „tempie języka". Zdecydowanie stawia raczej na płynność lektury i wartkość akcji, niż odwzorowanie faktycznej szybkości przeprawy. Z pewnością uraduje to wszystkich tych, którzy chwalą sobie bardziej celne i krótkie metafory, niż kwieciste opisy i dokładne kreowanie światów (jakkolwiek świat Abercrombiego jest logiczny, dopracowany i wystarczająco bogaty w szczegóły).

„Pół króla" to powieść, którą pochłania się w zasadzie w jeden wieczór. W dodatku posiadająca na tyle skomplikowaną i bogatą w zwroty akcji warstwę fabularną, że trudno opowiadać o niej bez zdradzania szczegółów. Każda strona, to nowa zagadka; każdy rozdział, to nowe zaskoczenie. Wielkim szokiem jest także z pewnością zakończenie (pierwsze z dwóch, bo moim zdaniem powieść ma dwa finały), które stawia pod znakiem zapytania poczynania głównego bohatera, a czytelnika zmusza do szerokiego rozwarcia oczu ze zdumienia. Z niecierpliwością czekać będę na kolejny tom z tej serii.

Dział: Książki
czwartek, 26 marzec 2015 20:37

Posłaniec

W świecie, gdzie nie ma kolorów i uczuć, nie ma też miejsca dla ludzi chromych, kalekich i brzydkich.
Pochodzący z ubogiej rodziny Matty dobrze to wie i ma wiele szczęścia, że trafił do osady, która przyjmuje takich właśnie ludzi w swoje progi.
W tej osadzie, mimo zewnętrznych niedoskonałości, ludzie żyją w zgodzie i miłości. Jedni dbają o drugich i opiekują się sobą nawzajem. Każdy ma dostęp do wiedzy, edukacji i może się realizować zgodnie z pragnieniami i umiejętnościami. Ludzie tutaj są może i zwyczajni, ale mają czyste serca i nikt nikogo nie poniża ani nie wykorzystuje. Osada od innych ludzkich osiedli jest oddzielona gęstym, nieprzyjaznym i niebezpiecznym lasem. Kto raz go przebył, aby tu dotrzeć, już stąd nie wyjdzie, gdyż złowrogi las mu na to nie pozwoli. Jedyną osobą, która może przez niego wędrować, jest Matty.
Bohater nie jest już tamtym łobuziakiem, który kłamał i oszukiwał, by przeżyć. Teraz Matty jest niemal dorosły, podkochuje się w jednej dziewczynie i marzy, by niebawem, na ceremonii nadawania imienia, nazwano go Posłańcem.
Któregoś dnia, w spokojnej i przyjaźnie nastawionej dotąd wiosce, zaczyna się coś zmieniać. Ludzie stają się opryskliwi i mówią o zbudowaniu muru, który nie wpuściłby do osady więcej przybyszów.
Matty będzie musiał odbyć jeszcze jedną podróż przez las, by sprowadzić do osady swoją przyjaciółkę i córkę jego mentora. Czy mu się to uda? A może okaże się, że jest to podróż tylko w jedną stronę?
Po rewelacyjnym Dawcy i nieco słabszych Skrawkach błękitu, przyszedł czas na Posłańca i widać, że forma autorki znowu uległa poprawie. Historia, którą nam serwuje w Posłańcu, jest nie tylko ciekawa, ale też mądra i bardzo wzruszająca.
Pod płaszczykiem drobnych wydarzeń i opisów pozornie zwykłych sytuacji, autorka w prosty, ale bardzo sugestywny sposób pokazuje, co może się stać z człowiekiem, gdy za kilka przysłowiowych szklanych paciorków, przehandluje własne ja. Czy warto dla kilku chwil pustej rozrywki i taniej przyjemności oddalać się od bliskich i zapominać o tym, co w życiu naprawdę ważne? Poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa w gronie najbliższych jest cenniejsze od wszystkich skarbów świata.
Część pierwsza cyklu Dawca podobała mi się bardzo, ale dopiero Posłaniec chwycił mnie za serce. To bardzo prosta historia, a kryje się w niej tyle głębi. Każde wydarzenie czy sytuację można zrozumieć dosłownie, ale i metaforycznie. W tej książce nic nie jest tylko takie, jak je opisuje słowo. Las to nie tylko gęstwina drzew i pnączy, a targowisko nie jest tylko miejscem, gdzie kupuje się produkty żywnościowe.
Trzecia część cyklu jest też ciekawa z tego powodu, że poznajemy dalsze losy Jonasza z części pierwszej. Teraz jest on dorosłym człowiekiem i występuje w zupełnie nowej, niezwykłej roli.
Tetralogia Dawcy to książki warte, by je przeczytać i o nich trochę porozmyślać. To niesamowite, ile treści mogą w sobie kryć tak niewielkie objętościowo powieści.
Polecam wszystkim szukającym mądrej lektury, o głębokiej treści. Sama natomiast niecierpliwie czekam na finałową część cyklu zatytułowaną Syn. Oby do października!

Dział: Książki

Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku

Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.

Dział: Felietony
poniedziałek, 23 marzec 2015 09:59

Anioł śmierci

Uparcie czekam na warty uwagi horror. Zapewne wspominam o tym przy każdej recenzji obrazu z tego gatunku, ale wciąż się nie doczekałam. To nie czas kina grozy. To czas dramatów i science fiction. Chociaż może się mylę, co do obecnych zainteresowań. Z pewnością jednak horrory jakościowego prymu w światowych kinematografiach nie wiodą. Nie inaczej jest zresztą z „Aniołem śmierci", który utrzymuje poziom pozwalający na obejrzenie produkcji bez wewnętrznego bólu i cierpienia, ale na kolana nie powala.

Tym razem (z jakiegoś powodu dystrybutorzy zapragnęli ukryć ten fakt, ale „Anioł śmierci", to w rzeczywistości druga odsłona z serii „Kobieta w czerni", w której wcześniej grał Daniel Radcliffe) do posiadłości Eel Marsh wprowadza się grupa dzieci ewakuowanych z zagrożonego bombardowaniem Londynu. Pociechy lokują się w mrocznym przybytku pod czujnym okiem panny Perkins (Phoebe Fox) – która skrywa mroczne tajemnice ze swej przeszłości – oraz pani Hogg (Helen McCrory). Szczególnym oczkiem w głowie tej pierwszej jest Edward (Oaklee Pendergast), który na chwilę przed ewakuacją stracił rodzinę i przestał się odzywać. Pech chce, że nie tylko ona interesuje się pokrzywdzonym przez los malcem. Mroczna obecność w Eeel Marsh także go sobie upatrzyła.

Jak można się spodziewać w obliczu informacji o tym, że „Anioł śmierci" to niejako druga część „Kobiety w czerni", fabuła koncentruje się wokół tego samego ducha. To właśnie stanowi przyczynek do pewnego znudzenia widza, bowiem historia upiora raz jeszcze się powtarza. Nowi bohaterowie odkrywają stare prawdy, stwierdzają fakty, które oglądającym „Kobietę w czerni" wydadzą się wtórne i pozbawione jakichkolwiek znamion oryginalności. Ośmielę się jednak stwierdzić, że horrory w zasadzie opierają się na pewnym niemożliwym do naruszenia schemacie i ich fani raczej nie spodziewają się odkrywczych i niecodziennych rozwiązań fabularnych. To raczej typowy rynek kształtowany przez oczekiwania odbiorców. A odbiorcy chcą tych samych historii, tylko w nowym opakowaniu.

Na „opakowanie" nie ma zresztą, co narzekać. Od pierwszych minut jest mrocznie i niepokojąco. Początkowo źródłem napięcia wydaje się sama postać panny Perkins, która nie chce zdradzić źródła swego uśmiechu, występującego na jej twarzy także w czasie bombardowań. Spodziewałam się nawet, że to ona będzie tytułowym aniołem śmierci (miała w sobie coś upiornego, jak klauni w amerykańskich wesołych miasteczkach). Później, gdy grupa zmierza już do opuszczonego domu na wyspie, dominuje nastrojowość otoczenia. Niepokój rodzi się zarówno w ciemnych, operujących cieniem kadrach, jak i warstwie dźwiękowej, która wykorzystuje głównie pierwotne źródła strachów – odgłosy w ciemności, mogące stanowić przesłankę do spodziewania się zagrożenia lub będące tylko kreacją przestraszonego umysłu.

Aktorsko produkcja przypadła mi do gustu bardziej, niż jej pierwsza część. Poprzednio Daniel Radcliffe w roli ojca kilkuletniego dziecka wydawał mi się śmiesznie młody, a duet zupełnie nierealny. Tym razem odtwórczyni roli panny Perkins ma w sobie, chociaż w niewielkim stopniu, ładunek podobny do Evy Green z „Penny Dreadfull". Z kolei filmowy Edward, to bliźniak wielokrotnie wykorzystywanego wizerunku z filmu „Omen". Nie ukrywam jednak, że ta kreacja wciąż mnie przeraża.

Ogólnie film nie wypada najgorzej. Ma w sobie odpowiednio dawkowaną nastrojowość i sinusoidalną kompozycję, która nie powala przyzwyczaić się do wykorzystanych przerażaczy, a pozwala zareagować na nie zgodnie z założeniami twórców. Sama fabuła jest nieco wtórna, nie tylko wobec gatunku horroru, ale i poprzedniej części, jednak ogląda się rzecz z zadowoleniem. Najkrócej: „Anioł śmierci" spełnia pokładane w nim nadzieje, chociaż ginie w morzu podobnych obrazów.

Dział: Filmy

Timothy Walter Burton, bo tak brzmi pełne nazwisko reżysera, urodził się 25 sierpnia 1955 roku. Wychował się w Burbank w stanie Kalifornia, tuż obok Hollywood. Od najmłodszych lat fascynował się kulturą popularną i największym uczuciem darzył filmy science fiction oraz horrory. Szczególny wpływ na jego późniejszą twórczość wywarł na tej płaszczyźnie Vincent Price – amerykański aktor filmowy znany przede wszystkim z filmów grozy.

Dział: Felietony

Rodzaje teleportacji

Film to medium niezwykłe. Niemniej także niezwykle skomplikowane. W rękach reżysera i scenarzysty leży, by widz się w tym medium odnalazł. Nie jest to trudne w przypadku produkcji kina klasycznego czy stylu zerowego. Tam, bowiem wszystko musi być możliwie bliskie odwzorowaniu otaczającej człowieka rzeczywistości, a najważniejszy problem stanowi poziom zainteresowania fabułą i/lub jej przesłaniem. Istnieją oczywiście inne elementy produkcji filmowej odpowiadające za jej rynkowy sukces oraz zaintereseowanie bądź zniechęcenie widza, jednakże intrygująca fabuła to już połowa sukcesu.

Dział: Felietony
środa, 18 marzec 2015 23:23

Kłamca

Seria „Kłamca" rozpoczęła literacką drogę Jakuba Ćwieka, ostatecznie włączając go w nie tak znowu liczny szereg polskich pisarzy fantastyki. Debiutancki tom, dwudziestotrzyletniego wtedy autora, nie mógł zwiastować prędkości, z jaką rozwinęła się później jego kariera. Od premiery pierwszego „Kłamcy" minęło już dziesięć lat, a historia Lokiego doczekała się czterech tomów kontynuacji. Pomimo kreacji innych fabuł, Ćwiek nieustannie kojarzony jest przede wszystkim z opowieścią o nordyckim bogu. A zaczęło się tak niewinnie, od niezbyt obszernego zbioru opowiadań.

Za sprawą mniejszych lub większych zbiegów okoliczności oraz szeregu podjętych decyzji i ich konsekwencji, Loki, adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców, zostaje wcielony do armii Niebios. No, może nie do końca. W rzeczywistości bowiem bliżej mu do anielskiego chłopca na posyłki, chociaż niezmiennie charakternego (jak na boga kłamstwa przystało), niż pełnoprawnego uczestnika odwiecznej wojny anielskich i demonicznych sił. Niezależnie jednak od hierarchii Loki staje się najemnikiem aniołów. Niekiedy jednak daleko jego czynom do anielskiej delikatności...

To chyba rodzaj niepisanej umowy, że spora część polskich autorów fantastyki rozpoczęła karierę od wydania zbioru opowiadań. Nie inaczej było z Jakubem Ćwiekiem. Pierwsza odsłona serii „Kłamca" pochwalić się może epizodycznym charakterem, chociaż kolejne opowiadania łączy nie tylko postać głównego bohatera – Lokiego –, ale również porządek chronologiczny, którego obecność wyznaczają kolejne dialogi postaci. Czy uniemożliwia to czytanie kolejnych fragmentów dowolnie? Myślę, że nie, ponieważ całość nie posiada wyraźnej, twardej osi fabuły, do której puenty mogłaby dążyć. Przyznaję jednak, że nie próbowałam rezygnować z podanej przez autora kolejności.

Brak zawiłej intrygi splatającej wszystkie opowiadania tomu rekompensuje kreacja głównej postaci. Loki to bohater wyjątkowo charyzmatyczny, o skomplikowanej moralności i zawiłej konstrukcji psychologicznej. Jest nieobliczalny zarówna dla czytelników, jak i towarzyszących mu na stronicach postaciach. Cięty język, oryginalne riposty i ogromny dystans Lokiego do samego siebie, tworzą mieszankę, która nie tylko wywołuje mimowolny uśmiech u czytelnika, ale także zachęca go do poznawania bohatera i podejmowania próby odkrycia tego, co skrywa się pod fasadą dowcipu i zbudowanego z ironii i sarkazmu muru. A skrywa się sporo.

Same opowiadania cechuje cała paleta różnorodności. Niektóre teksty noszą wyraźniejsze znamiona fantasy i wykorzystują motywy mitologiczne, angelologię i demonologię; w innych „nierealność" zdaje się ledwie namacalna, z pogranicza przywidzenia i snu, nasuwając skojarzenia z realizmem magicznym lub podobną formą o wątpliwym statusie ontologicznym. Większość z nich wykorzystuje motywy znane z popkultury, bardzo często wchodząc na wątłą linię odgradzającą kicz i kamp. Ćwiek zgrabnie lawiruje pomiędzy kolejnymi konwencjami i schematami, dając im drugie życie. Czytelnik dostaje jednocześnie to, co znane i lubiane oraz pełen ładunek kreatywności i odejścia od sztampy.

Język „Kłamcy" odbiega nieco od późniejszych tekstów autora, ale niezmiennie pozostaje lekki i przejrzysty. Kolejne zdania przesuwają się przed oczami, a czytelnik mknie wyznaczoną przez Ćwieka trasą słów z zaskoczeniem obserwując tempo, w jakim nieprzeczytane stronice zamieniają się w minioną lekturę. Barwna opisowość przeplatająca się z kolokwializmami, a nawet wulgaryzmami, dodaje całości kolorytu i czyni ją bardziej realistyczną (jakkolwiek może brzmieć to dość zabawnie w kontekście tekstu fantastycznego).

„Kłamca" przypadnie do gustu nie tylko fanom fantastyki, ale również uważnym obserwatorom codzienności oraz wielbicielom inteligentnego humoru i intertekstualnych nawiązań. Ćwiek rozpoczął najbardziej rozpoznawalną dla siebie serię z wysokiego C, proponując historię, od której nie sposób się oderwać przed skończeniem ostatniej strony. Jeżeli szukacie sposobu na wyrwanie sobie kilku godzin z życia, znacie już receptę.

Dział: Książki
środa, 18 marzec 2015 22:49

Kot Kameleon

Świat jest przepełniony magią, trzeba tylko umieć ją odnaleźć, a nic nie pomaga w tym w tak cudowny sposób jak dziecięca wyobraźnia. Kolorowe szkiełko i fantazyjne kapelusze w zupełności wystarczą by podczas weekendu mieć godziny cudownej zabawy. Gdy dodamy do tego jeszcze produkcję własnych mydełek, sukces gwarantowany, a weekend, który miał być stracony, okaże się piękną bajką.

Rodzice zostawiają Natalię u babci na wsi, mimo że dziewczynka znacznie bardziej wolałaby zostać u drugiej, modnej babci z miasta. Tam jednak poznaje smutną historię domowego, dręczonego niegdyś przez małe dziewczynki kota, który wydaje się jej nie lubić oraz odkrywa zupełnie nową, pełną magii rzeczywistość. Wtedy cała jej perspektywa się zmienia, a wydarzenia najbliższych dni spowodują nie tylko to, że Natalia odkryje jak bardzo kocha babcię i, że chciałaby jak najszybciej wrócić na wieś, ale również poważną zmianę w podejściu do życia rodziców dziewczynki. Zmianę zdecydowanie na lepsze.

Historia jest sympatyczna i urokliwa, przemawia do małych dzieci. W naszym przypadku testowana była na „prawie" sześciolatce i dziewczynka słuchała jej z przyjemnością. Może nie ma w niej porywającej akcji czy zaskakujących wydarzeń, ale „Kot kameleon" posiada swój specyficzny klimat i z łatwością potrafi oczarować czy wzruszyć. Dodatkowo zwraca uwagę czytelników (nie tylko tych najmłodszych) na dość istotne, wartościowe sprawy, które niejednokrotnie po prostu pomijamy w ferworze szarej codzienności. Niekiedy warto zatrzymać się na chwilę i pomyśleć nad nimi, bo niedługo może już być za późno.

Książeczka została naprawdę ładnie wydana. Posiada twardą oprawę i wiele, ciekawych, nieco tajemniczych ilustracji. Tekst i rozdziały dzielą się w wygodny sposób. Całą historię śledzi się z prawdziwą przyjemnością. Jestem zadowolona, że trafiła w moje ręce i miałam okazję przeczytać ją dziecku.

„Kota kameleona" serdecznie wszystkim polecam. To przyjemna, ciepła opowieść, która nadaje się idealnie (nie tylko) dla najmłodszych. Sprawia, że czytelnikowi robi się lżej na sercu i zaczyna myśleć, jak może poradzić sobie z własnymi, rodzinnymi problemami i czy nie może zrobić czegoś, by jego własne życie stało się radośniejsze. Może autorka nie podaje gotowego przepisu na szczęście, ale z pewnością wskazuje ku niemu bardzo dobrą, wcale nie taką trudną i wyboistą drogę.

Dział: Książki
poniedziałek, 16 marzec 2015 23:06

Opal

„Opal" to już trzeci tom serii „Lux", opowiadającej o zamieszkujących Ziemię, świetlistych przybyszach z kosmosu. I chociaż cykl zdecydowanie nie zmierza jeszcze ku końcowi, w tej części dzieje się jeszcze więcej niż w poprzednich.

Katy i Daemon są razem i żadne z nich nie zamierza się przed tym już dłużej bronić. Powrócił zaginiony brat Dee i Daemona - Dawson, ale nie zamierza zaprzestać walki dopóki nie uratuje swojej ukochanej Bethany. Znika coraz więcej osób i nikt nie wie co dzieje się z, oficjalnie uznanymi za zaginionych, nastolatkami. Czy życie Katy jeszcze kiedykolwiek będzie mogło być normalne?

W powieści nie tylko akcja nabiera tempa, ale również pojawia się kilku nowych, interesujących bohaterów, którzy zostali przedstawieni w bardzo udany, pobudzający wyobraźnię sposób. Ani jednak motywy postaci ani sam rozkład wydarzeń nie są stworzone prosto i logicznie. Jeżeli pisarka ma jakiś głębszy zamysł i uzasadnienie całej fabuły i niektórych poczynań, przedstawi swoją wizję w którejś z kolejnych książek, to należą się jej wielkie brawa, jeżeli jednak zostawi wszystko tak niewyjaśnione i podarte na strzępy jak jest w chwili obecnej, poczuję się mocno zawiedziona.

Katy jest bohaterką (ogólnie rzecz biorąc) bardzo pozytywną, ale irytuje mnie z książki na książkę coraz bardziej. Dla własnego widzimisię lub może dowartościowania swojego ego pcha się w każde, możliwe tarapaty i nikt nie potrafi jej powstrzymać, chociaż inne postacie płci żeńskiej w powieści (co ciekawe) zachowują się całkiem rozsądnie. Ktoś powinien jej kiedyś powiedzieć, żeby siedziała na tyłku w domu, bo najczęściej zwyczajnie przeszkadza - nawet gdy bardzo chce pomóc. Jeżeli coś się jej natomiast udaje, to tylko i wyłącznie przypadkiem, a nie dzięki wrodzonym zdolnością czy nadzwyczajnej inteligencji.

Seria „Lux" jest zabawna i wciągająca, tego zdecydowanie nie można jej odmówić, chociaż w „Opalu" zabrakło atmosfery pierwszych dwóch tomów (w końcu Daemon i Katy są wreszcie razem, to nie mogą sobie już na dużą skalę „wrzucać"...). Właściwie książką wywołała we mnie bardzo mieszane uczucia, bo z jednej strony przyjemnie się ją czytało, a z drugiej kompletnie nie widzę w niej sensu, a stworzona przez Jennifer L. Armentrout historia, z punktu widzenia wielbicielki Science Fiction, w ogóle nie trzyma się kupy.

Myślę jednak, że wszystkim wielbicielom gatunku „paranormal romance" i tego typu pozycji, serię „Lux" polecić mogę jako przyjemną odskocznię od dobrze znanych tematów. Przez „Opal" bez trudu przebrnąć można w jedną noc i to z, bezustannie towarzyszącym czytaniu, uśmiechem na twarzy.

Dział: Książki