kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: historia

środa, 08 lipiec 2015 08:36

Dni krwi i światła gwiazd

Lektura Córki dymu i kości była dla mnie bardzo przyjemna, dlatego niemal od razu zabrałam się za czytanie części drugiej. Nie bardzo jednak wiedziałam, czego się spodziewać.

W tomie pierwszym finał historii zaowocował rozstaniem głównych bohaterów. Ona dowiedziała się prawdy na temat swojego pochodzenia i odzyskała brakujące wspomnienia, on wyznał jej, co strasznego zrobił. W jakim kierunku może pójść fabuła, po takim zwrocie akcji i co może czytelnikowi zaoferować? Drugi tom zawsze jest pewnym wyzwaniem, bo rośnie poprzeczka i wymagania odbiorców. Jak z tym zadaniem poradziła sobie Laini Taylor?

W tomie drugim drogi Karou i Akivy rozeszły się, co według mnie było bardzo dobrym posunięciem. Po pierwsze, pozwoliło to uniknąć nieustannego maglowania tematu wielkiego uczucia łączącego bohaterów, po drugie, poszerzyło perspektywę. Mówiąc krótko, wydarzenia tomu drugiego przybliżają czytelnikowi kulisy wielowiekowej wojny miedzy serafinami a chimerami.
Obie strony są zdeterminowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dlatego uciekają się do coraz bardziej drastycznych i brutalnych metod walki. Wojna zaczyna przypominać podjazdówkę, a zostawiane dla przeciwnika wiadomości polegają na wymyślnym mordowaniu niewinnych cywilów. Oprócz tego wśród obu ras widać coraz większe zmęczenie walką.

Chimery borykają się z brakiem żołnierzy, a ich jedynym atutem jest wskrzesiciel, który za pomocą pradawnej magii przywraca wojowników do życia, w sumie tylko po to, by ponownie ginęli. Widać też, że tak naprawdę już nie wiedzą, o co walczą. Niemal wszyscy potracili rodziny i bliskich, a teraz ich codzienność polega na ślepym wypełnianiu planu Białego Wilka, który, jak się niebawem okaże, nie ma pomysłu na to, co będzie się działo po wojnie. Bo przecież kiedyś musi się ona skończyć.

Podobnie jest u serafinów. Akivę i jego rodzeństwo ogarnia coraz większe zwątpienie w Imperatora, któremu ciągle mało wojen i kolejnych podbojów. Rosnące w liczbę ofiary cywilne mówią same za siebie. Czy naprawdę nie ma innej możliwości, jak tylko ciągłe mordowanie się w imię zadawnionych waśni, o których młode pokolenie nie ma zielonego pojęcia?

Kaoru w roli wskrzesicielki ogląda wojnę z zupełnie nowej dla niej strony. Nie tylko dokładniej poznaje swoich pobratymców, zaczyna też rozumieć, że wojna zamiast środkiem do osiągnięcia celu, już dawno stała się sposobem na życie. Bohaterka jest tym faktem przerażona, tym bardziej, że pławiący się w glorii chwały Thiago Biały Wilk bez mrugnięcia okiem posyła swoich ludzi na śmierć, bo jest tak przepełniony nienawiścią i uprzedzeniami, że o zakończeniu działań, czy jakichkolwiek rokowaniach, nawet nie chce słyszeć.

Akiva wraz z rodzeństwem podejmuje działania, które mogą zmienić przyszłość nie tylko wszystkich Bastardów, ale całej rasy serafinów. Kierowany miłością do odrodzonej Madrigal, rozwiązanie konfliktu zaczyna postrzegać nie w starciu zbrojnym, ale w czymś zupełnie innym.
Czy starania bohaterów przyniosą pożądany skutek? To się dopiero okaże, gołym okiem jednak widać, że proces już się zaczął i nie będzie powrotu do tego, co było.

Przyznam, że takie pokierowanie fabułą bardzo mi się podobało. Wątek romansowy jest tu jedynie tłem i niekiedy umila i nieco ociepla atmosferę. Odrobina miłości i czystego, bezinteresownego uczucia w brudnym świecie przemocy i wojny jest czymś naprawdę pięknym. Ważniejsze jest jednak pokazanie strasznego oblicza wojny i tego, jak nakręca się spirala nienawiści, angażując w konflikt plemiona, które do tej pory żyły spokojnie na uboczu i o wojnie w ogóle nie miały pojęcia.

Powieść, która pozornie wydawała mi się kolejnym paranormalnym romansem okazała się dojrzałą i magiczną opowieścią z głębokim przesłaniem. Jej finał zostawia mnie w jeszcze większej niepewności niż część pierwsza. Czy wojna kiedyś się skończy? A jeśli tak, co powstanie na zgliszczach dawnego życia? Czy dwie nienawidzące się rasy mogą konflikt zakończyć wspólnie?

Z obawą, ale i wielką ciekawością sięgam po pierwszą połowę finału, a wszystkim, którzy z serią jeszcze swojej przygody nie zaczęli, serdecznie ją polecam. Naprawdę warto!


Druga recenzja - Katarzyna Chojecka

Pamiętacie, jak na końcu „Romea i Julii" Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej?[...] Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... - Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. – Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. I spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi.

Zakończenie pierwszej części cyklu o niebieskowłosej Karou, ludzkiej dziewczynie o duszy chimery, stanowiło ogromny szok dla większości czytelników. „Dni krwi i światła gwiazd" to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Dziewczynie dymu i kości" i już od pierwszych stron gwarantuje emocjonalny roller coaster.

Karou zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Zuzana, jej najlepsza przyjaciółka, jako jedyna łącząca dziewczynę ze światem ludzi, martwi się, że spotkało ją coś strasznego. Nie myli się, Karou wprawdzie nie zginęła, jednak po dotarciu do miasta chimer, w którym pozostawiła wszystkich bliskich, znalazła jedynie spalone ruiny. Rozpacz i nienawiść do aniołów, które zniszczyły wszystko, co kochała, sprawiają, że dziewczyna sprzymierza się z dotychczasowym wrogiem, Białym Wilkiem. Jednocześnie Akiwa, który doprowadził do upadku miasta chimer, nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zdaje sobie sprawę, że nieodwracalnie stracił miłość i zaufanie Karou, postanawia jednak choć częściowo odpokutować za swoje czyny i powstrzymać serafińskiego Imperatora przed dalszym pogromem chimer.

Lekturę „Dni krwi i światła gwiazd" rozpoczęłam z niecierpliwością i dużym zainteresowaniem. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka poprowadzi dalej tę historię i czy nie potraktuje zbyt lekko czynu, jakiego dopuścił się Akiwa. Bądź co bądź pierwszy tom cyklu wpisywał się w kanon gatunku paranormal romance, choć od razu należy zaznaczyć, że na tle wielu powieści z tej kategorii, wyraźnie wyróżniał się głębszym przesłaniem i oryginalnością. Autorzy licznych książek tego typu przyzwyczaili nas do tego, że historia romansu głównych bohaterów jest motywem przewodnim powieści i nic innego właściwie się nie liczy – ich miłość wszystko zwycięża i wszystko wybacza. Istniało więc ryzyko, że i Laini Taylor pójdzie nieco na skróty i doprowadzi do ponownego, szybkiego pogodzenia się Karou i jej anielskiego kochanka. Na szczęście tak się nie stało. Drugi tom cyklu „Córka dymu i kości" to nie jest słodka opowieść o miłości, to przede wszystkim historia brutalnej wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone.

W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem akcja powieści toczy się przede wszystkim w alternatywnym świecie zamieszkałym przez chimery i anioły. Z jednej strony imperium stworzone przez serafinów nasuwało mi skojarzenia z Cesarstwem Rzymskim, które systematycznie, bezlitośnie podbijało kolejne krainy i w którym także panowało niewolnictwo. Z drugiej strony, opisy ataków aniołów na bezbronne chimery-cywilów, zabijanie kobiet, dzieci i starców, ponieważ także są „wrogami", a co gorsze mogą wspierać powstańców, przywodziło na myśl konflikty na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Z pewnością łatwiej jest pisać o fantastycznych stworzeniach, nie opowiadając się otwarcie po żadnej ze stron, które walczą w realnym świecie. Wydźwięk powieści jest jednak jasny i klarowny – wojna to zło, a zemsta rzadko kiedy doprowadza do zakończenia konfliktu; wręcz przeciwnie - nakręca jedynie spiralę nienawiści. Jedynym rozwiązaniem jest zaprzestanie walk, czy to jednak możliwe, gdy każda ze stron straciła kogoś z rodziny? Czy można wybaczyć doprowadzenie do śmierci najbliższych?

Wydanie „Córki dymu i kości" zachwyciło mnie okładką. Tej magii zabrakło mi jednak w oprawie drugiego tomu, która nie przyciąga tak wzroku i brak jej tego „czegoś". Dziwi mnie także ujawnianie w opisie książki wydarzeń, które mają miejsce dopiero w końcowych rozdziałach i właściwie nie mają większego wpływu na fabułę drugiego tomu cyklu.

„Dni krwi i światła gwiazd" to książka, która w każdym w zbudzi wiele emocji i skłoni do przemyśleń; trudno przejść koło niej obojętnie. Jest to opowieść o wojnie, miłości i nadziei, która przecież umiera ostatnia. To porywająca kontynuacja, a otwarte zakończenie sugeruje dużą porcję wrażeń w kolejnym tomie cyklu, którego już z niecierpliwością wypatruję.

 

Dział: Książki
wtorek, 07 lipiec 2015 16:40

Kraina Jutra

Świat zmierza do nieuchronnej zagłady, czyż nie? Topniejące lodowce, wycinane lasy, zanieczyszczenie gleb i powietrza, skażenia radioaktywne, pożary oraz ginące gatunki. Jesteśmy odpowiedzialni za degenerację natury, za jej powolną agonię. Przez swoją pazerność, chciwość i samolubność. A gdyby tak zebrać wizjonerów? Wolnych od ideologii pieniądza, nieskażonych polityką i pragnieniem posiadania więcej? Gdyby stworzyć im świat i poddać go eksperymentowi, gromadząc w nim tylko patrzących dalej? Czy to cokolwiek mogłoby zmienić? „Kraina jutra" w reżyserii Brada Birda stara się odpowiedzieć na to pytanie.

Casey Newton (Britt Robertson) to inteligentna dziewczyna o usposobieniu optymistki z misją naprawy świata. Od dziecka marzy o międzygwiezdnych podróżach, więc gdy rozbierają platformę NASA, na której pracował jej ojciec, wykorzystując swój intelekt, sabotuje prace firmy rozbiórkowej. W takiej sytuacji zauważa ją Athena (Raffey Cassidy), która wierząc, że dziewczyna zdolna jest ocalić świat, wręcza jej przepustkę do Krainy Jutra. Nie tłumaczy jednak jak działa magiczna przypinka, która, gdy tylko Casey ją dotyka, pokazuje zaawansowany technologicznie świat. Próbując odkryć tajemnicę przedmiotu, trafia na Franka Walkera (George Clooney), zgorzkniałego wygnańca. Czy, gdy Casey pozna prawdę będzie gotowa stanąć do walki? Czy „lepsze jutro" to coś więcej, niż puste powiedzenie?

Seans (jedyny w repertuarze), na który udałam się do kina, był niestety opatrzony dubbingiem, na co nie zwróciłam uwagi, gdy odbierałam bilet. Co ciekawe jednak znalazło się na nim więcej osób, niż podczas seansu „Terminatora Genysis" raptem dzień po premierze hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Było to pierwsze z zaskoczeń, jakie zaserwowała mi „Kraina jutra". Kolejnym okazał się fakt, że od samego początku obraz reprezentował naprawdę wysoką jakość kina familijnego.

Film otwiera wielka tajemnica. Oto Frank Walker wygłasza przemówienie – do kogo? – o kondycji świata. Tonem zgorzkniałego czarnowidza opowiada o zagrożeniach. W słowo wchodzi mu, co rusz Casey Newton, ukazując zasadniczą różnicę między bohaterami – dziewczyna jest pełną werwy optymistką i z tej perspektywy chciałaby historię „Krainy Jutra" ukazać. To typowy dla kina familijnego kontrastowy duet bolesnej dojrzałości i świadomości zagrożeń oraz hurrahipicznej postawy, że wszystko można osiągnąć lub naprawić. I chociaż słowne przepychanki zaczynają szybko irytować, bo bohaterowie nie zdradzają zasadniczego powodu swoich rozważań, to już tutaj rodzi się w widzu zainteresowanie. Odliczanie zegara, historia młodego Walkera, a później jakby drugi początek i dopiero śledzenie głównego wątku historii. Odkładanie ostatecznego rozpoczęcia robi swoje i budzi chorobliwą potrzebę rozwiązania zagadki.

Problem w tym, że film bazuje na tej zagadce niemal do samego końca i ostatecznie nie daje solidnego wytłumaczenia problemu. Zdaje się, że brakuje mu kulminacyjnego punktu. Napięcie rośnie, akcja toczy się wartko, a potem jakby nagle się kończy. Nie zmienia to jednak faktu, że całość śledzi się płynnie, bez spoglądania na zegarek i z zaangażowaniem. Szkoda tylko, że nie sposób opędzić się od wrażenia, że „Kraina jutra" to jedynie rozbuchany wstęp do jakiejś opowieści, a nie sama opowieść.

Oczywiście można mieć pewne uwagi do scenariusza. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, zwracając uwagę, że jest zań odpowiedzialny między innymi Damon Lindelof, który pokazał już chaotyczność swoich wizji w takich produkcjach, jak „Prometeusz" czy „Kowboje i obcy". Jako kino familijne historia jednak się broni. Pytania o sensowność niektórych zwrotów akcji, mechanizmów czy działań bohaterów urodzą się zapewne jedynie w umyśle dojrzałego odbiorcy. Młodsi widzowie powinni śledzić fabułę z rosnącym napięciem i zainteresowaniem.

Z ekranu płynie wiele mądrych lekcji dotyczących nie tyle konieczności ochrony świata – czego należałoby się spodziewać po postawie Walkera –, ale istoty wiary w „lepsze jutro". Obraz stawia na pochwałę optymizmu i radosnego spoglądania w przyszłość. Czas, który nadejdzie ma należeć do wizjonerów, do aktywistów, do ludzi, którym się chce; do tych, którzy nie podążają utartymi ścieżkami, a wyznaczają nowe. To także pochwała uczuć wyższych i odpowiedzialności za wywoływane emocje. Historia pierwszej miłosnej relacji jest chyba najbardziej rozczulającą wersją młodzieńczego romansu, jaki znam.

Zatrzymam się tutaj na chwilę, bo wydaje mi się to nader istotne. George Clooney poza faktem, że gra rolę okrutnego pesymisty, wciela się także w skrzywdzonego chłopca, który wciąż rozpamiętuje swój miłosny zawód. Nagle na jego drodze staje obiekt młodzieńczych westchnień. I dzieje się coś magicznego, bo dziewczynka nie postarzała się ani o dzień. Widz śledzi wyraźne, choć zacierające się ślady, uczucia między pięćdziesięciolatkiem i jedenastolatką, ale wszystko jest tak subtelne i zdystansowane, że nie da się zarzucić tej relacji niesmacznego charakteru i przesady. Jest w tym coś magicznego, iż całość opiera się na przeszłych emocjach, chociaż może pomaga świadomość charakteru jestestwa dziewczynki.

Skoro już przy George'u Clooney'u jesteśmy. To nie jego aura gwiazdy świeci najjaśniej. Brawa za najlepszą rolę nie należą się także Britt Robertson, jakkolwiek oboje dobrze czują się w skórach powierzonych im postaci. Najlepiej wypada jednak Raffey Cassidy, która jest już kolejną aktorką magnetyzującą nieludzkim bohaterem – androidem.

„Kraina Jutra" doskonale sprawdza się także jako młodzieżowe widowisko, chociaż można mieć spory żal do twórców, że zdecydowali się jedynie na popisy komputerową technologią w warstwie krajobrazowej. Sama akcja toczy się w ogromnych, niemal pustych przestrzeniach, które chociaż noszą znamiona nowoczesności, to już żadnego wrażenia nie robią. Te braki jak dla mnie rekompensuje warstwa muzyczna, która wyraźnie czerpie z klasyki kina familijnego i przygodowego.

W „Krainie Jutra" znaleźć można wartką akcję, szczyptę dowcipu i wyraźnie – choć bez przesady – nakreślonych bohaterów. Warstwa wizualna chwilami robi naprawdę dobre wrażenie, a o oprawie muzycznej nie sposób powiedzieć złego słowa. Nawet polski dubbing nie wypada najgorzej. Myślę, że warto obejrzeć ten film w kinie, więc jeżeli pragniecie uciec na chwilę od upałów i być może zastanowić się nad własnym podejściem do życia, lećcie po bilety. Pamiętajcie, tylko wizjonerzy mają wstęp do „Krainy Jutra", więc zanim zaczniecie szukać w kieszeniach wejściowej przypinki, zajrzyjcie w głąb siebie.

Dział: Filmy
wtorek, 07 lipiec 2015 12:12

Ogień i woda

Do czego gotowi są posunąć się ludzie, gdy w grę wchodzi zdrowie i bezpieczeństwo najbliższych? Niektórzy będą potrafili zrobić dosłownie wszystko. Nie istnieje taki rodzaj poświęcenia przed którym by się zawahali.

Tella od roku mieszka na zupełnym odludziu. Rodzice mówią, że przeprowadzili się tam ze względu na kiepski stan zdrowia jej brata, nie tłumaczy to jednak braku telefonów komórkowych, komputerów, a nawet telewizora. Gdy pewnego dnia na łóżku dziewczyny pojawia się tajemnicza paczuszka, wydarzenia zaczynają przybierać zupełnie niespodziewany obrót. Rozpoczyna się wyścig w czterech ekosystemach: pustynia, morze, góry i dżungla. Zwycięzca może być tylko jeden. Wydaje się jednak bardzo mało prawdopodobne by mogła być nim Tella, nawet pomimo tego, że stawką jest życie jej brata.

Powieść pisana jest w taki sposób, że właściwie główna bohaterka na niewiele ma wpływ - jest niesiona na fali wydarzeń oraz wyścigu. Oczywiście liczą się też jej altruistyczne decyzje czy dobór przyjaciół, ale wszystko inne można by było zrzucić na karby przypadku. Nie zmienia to jednak faktu, że Tella jest naprawdę sympatyczna i trudno jej nie kibicować. Pojawia się także wątek romantyczny, jest on jednak ukryty za zasłoną tajemnicy i nie wpływa w nachalny sposób na treść książki.

Historia jest porywająca i dobrze napisana. Czyta się ją niesamowicie szybko. Od stron książki trudno się oderwać. Dobrego humoru w powieści również nie zabraknie, a jego głównym źródłem jest sama Tella oraz jej przemyślenia. Najlepszym jednak elementem „Ognia i wody" są pandory. Pomysłowe, wyhodowane przez naukowców, zmodyfikowane genetycznie stworzenia, mają za zadanie chronić i pomagać swoim uczestnikom. Należący do Telli Madox niejednokrotnie zadziwi zarówno ją samą jak i czytelnika.

Książka jest typowo młodzieżowa, co wcale nie znaczy, że nie nadaje się również dla starszych osób. Myślę, że bez trudu pochłonie każdego - niezależnie od wieku. Powieść bardzo przypadła mi do gustu, a sam wyścig oraz uczucia i zmagania bohaterów zostały opisane w rewelacyjny sposób. Właściwie jedyną rzeczą która wzbudziła moje zastrzeżenia była szyta grubymi nićmi historia aptekarzy i powstania samego wyścigu. Być może jednak w kolejnym tomie zostanie ona dopracowana i wzbogacona o jakieś bardziej wiarygodne szczegóły. „Ogień i woda" to część, w której uczestnicy przebyli zaledwie dwa ekosystemy.

„Ogień i woda" to tytuł, który z czystym sumieniem mogę do przeczytania polecić czytelnikom w każdym wieku (choć oczywiście najlepiej odnajdzie się w nim młodzież). Victoria Scott miała świetny pomysł, który z lekkością i polotem udało jej się przelać na papier. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom, licząc na to, że pojawi się już niebawem.

Dział: Książki
poniedziałek, 06 lipiec 2015 19:17

Kopciuszek

„(...) Kopciuszek w swych łachmanach wciąż był sto razy piękniejszy od swych sióstr, mimo ich wspaniałych strojów". [1]

Każdy z nas miał w dzieciństwie swoje ulubione książki lub filmy, moimi naj były baśnie. Najpierw te animowane, przeznaczone dla małych dziewczynek, a potem i te dla starszych, w mroczniejszych klimatach. Jedną z tych najbardziej uwielbianych był oczywiście „Kopciuszek". Poznałam już wiele wersji tej historii, ale co jakiś czas trafiam na nowe, tak jak i tym razem. Czy sceneria lat dwudziestych przypadła mi do gustu?

Był sobie mężczyzna, który po śmierci ukochanej żony został sam z córką. Z czasem jednak poślubił inną kobietę mającą również dwie córki. Dziewczynka myślała, że zyska drugą matkę i siostry, ale szybko przekonuje się o swojej pomyłce. Zarówno kobieta, jak i jej córki nie lubią Kopciuszka i zmuszają ją do wszystkich robót i usługiwania sobie. Wszystko zaczyna się zmieniać gdy pewnego dnia książę ogłasza bal, na którym mogą zjawić się wszystkie panny...

Jeśli chodzi o samą oprawę graficzną przyznaję, że jest dopracowana: twarda okładka utrzymana w klimacie powiastki, kredowy papier, krótki tekst i – niestety – mały druk. Zwłaszcza jeśli książeczką miałoby się zainteresować jakieś dziecko, co z kolei skłania mnie do stwierdzenia, że nie jest to publikacja dla każdego młodszego czytelnika. Bowiem ilustracje Roberta Innocentego są klimatyczne i wspaniale oddają klimat XX w. nie wszystkim milusińskim mogą przypaść do gustu. Nawet we mnie samej wywołują sprzeczne emocje. Są naprawdę precyzyjne i oddają czasy dawnej Anglii (wąskie, brukowane uliczki, styl życia, ubierania się), ale jakoś nie mogę się do nich przekonać w tym połączeniu. Po prostu jestem przyzwyczajona do innych obrazów.

Historia jest jedną z tych krótszych wersji, ale bez problemu wyczyta się z niej morał o tym, że zawsze warto być dobrym i uczynnym, nie chować urazy i za zło nie płacić złem, bo to co czynimy zawsze do nas powraca. Sądzę, że tego żaden tłumacz nie da rady zepsuć. A skoro jestem już przy tłumaczeniu, to warto zaznaczyć iż Zofia Beszczyńska również zadbała oto by przekazać to co Innocenti tyle, że słowem.

Chociaż całościowo nie mam nic do zarzucenia publikacji brak mi tego zachwytu ogarniającego mnie za każdym razem gdy sięgam po tego typu książki. Niemniej uważam iż „Kopciuszek" w tym wydaniu znajdzie swoich sympatyków i warto w tym wypadku samemu wyrobić sobie opinię.

[1] Charles Perrault, Roberto Innocenti, „Kopciuszek", s. 8

Dział: Książki
sobota, 04 lipiec 2015 14:34

Ściema

Patryk Chromy jest młodym dziennikarzem śledczym, który na zlecenie naczelnego wraca do sprawy sprzed 28 lat. Wówczas nieznany sprawca skatował na śmierć chłopaka na przystanku tramwajowym. I choć podejrzenie padło na czterech funkcjonariuszy ZOMO, to sprawę skrzętnie wyciszono, odkładając na półkę. Chromy rusza tropem dawnej zbrodni, depcząc po piętach sprawcy. Ale czy na pewno nie musi martwić się o własne bezpieczeństwo...?

Tradycyjnie tym, co najpierw przyciągnęło mój wzrok, była okładka. Dużo zieleni, tajemniczy właz i lekki mrok. Bardzo dobra mieszanka. Może opis nie do końca nastawiał mnie optymistycznie, ale i tak zdecydowałam, że muszę poznać tę historię. I mogę rzec, że niczego nie żałuję.

W większości książek, które przeczytałam dziennikarz nigdy nie był określany inaczej jak "gryzipiórek". Chyba, że ktoś może pochwalić się większą fantazją w wymyślaniu oryginalnych i nie do końca pozytywnych nazw na ów zawód. Zapewne każdy z Was natknął się na historie, gdzie dziennikarze byli niezwykle ciekawscy, wredni, przebiegli, sprzedajni i plątali się po miejscu zbrodni, przeszkadzając. Ładne stereotypy nam się utrwalają, co? Otóż Patryk Chromy wydaje się być zupełnie inny- za wszelką cenę stara się oddać tekst "w terminie", ma przecież rachunki do zapłacenia. Śledząc każdy jego krok zauważamy, jak skrupulatnie podchodzi do zadania, sprawdzając każdy trop czy przepytując każdą osobę, choćby związek między nią a zamordowanym przed laty Robertem Niemczykiem był minimalny.

Ściema to nie tylko zapis śledztwa, przeprowadzonego przez młodego dziennikarza. To również krótkie, jednostronne rozdzialiki o pewnym mężczyźnie. Niewiele się z nich dowiadujemy- tajemniczy jegomość na pewno należy do grupy bezdomnych, zapijających smutki osób, ale jaki jest jego udział w sprawie? Tego dowiadujemy się dopiero po pewnym czasie. I choć wydawałoby się, że ta sprawa jest zaledwie pyłkiem w kryminalnym świecie, to zbyt wiele osób przez nią ucierpiało- zamordowany Robert, jego bliscy. Osoby, które wówczas podjęły się odnalezienia winowajców zostały albo skutecznie uciszone, albo... znikały bez śladu.

Morderstwo sprzed lat, ZOMO, dziennikarz na tropie afery- to przed rozpoczęciem przygody ze Ściemą może wydawać się bardzo nudnym połączeniem. Nie dajcie się jednak zwieść, historia naprawdę mocno wciąga, a średnie gabaryty książki (280 stron to dla wytrawnego czytelnika zaledwie kilka godzin czytania) umożliwiają "połknięcie jej na raz". Patryk Chromy drąży temat, który od lat powinien już zostać pogrzebany. Nie spodziewa się, że ta przedawniona sprawa może spędzać sen z powiek tylu osobom- nie tylko wciąż pozostającym na wolności sprawcy bądź sprawcom.

Zakładam, że gdy tylko ktoś usłyszy "ZOMO", od razu przed oczami stają mu tzw."karczki", ubezpieczone w pałki, kaski i błogosławieństwo wyższych władz państwowych. Mogą bez strachu wyżywać się na "buntownikach", często też na niewinnych obywatelach. Przecież i tak wszystko ujdzie im na sucho... To straszne, że być może tak wielu winowajców w mundurach może cieszyć się z niezasłużonej wolności. A kim byli? Mężczyznami lubiącymi kogoś pobić ot, tak, dla zasady. Kimś, kto w ten sposób mógł uniknąć wojska, dostając przy tym całkiem niezłe pieniądze. Osobami "ponad prawem". Taki obraz tych "stojących na straży pokoju funkcjonariuszy" jawi nam się po przeczytaniu książki.

Ściema posiada swój indywidualny klimat tego rodzaju tajemniczości, który łączy się tylko z nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. To również obraz tego, na jakich zasadach działa świat- jeśli ma się odpowiednie "plecy", zna się właściwe osoby, wtedy nie trzeba martwić się głupim mandatem czy ludzkim życiem. Jak najbardziej zachęcam do przeczytania.

Dział: Książki
piątek, 03 lipiec 2015 12:43

Z Archiwum X. Żywiciele

Po niedawnej premierze niezwykle udanej i entuzjastycznie przyjętej przez środowisko fanowskie komiksowej kontynuacji święcącego triumfy w latach 90' serialu Z Archiwum X, nadszedł czas na kolejny zeszyt przedstawiający przygody ulubionych agentów FBI.

Komiks Żywiciele ujrzał światło dzienne w maju bieżącego roku. Składa się z czterech niezwiązanych ze sobą historii: Żywiciele cz. I i II, Specjalnie dla Pana X, Szczebiot oraz Przemyślenia Palacza. Za scenariusze odpowiada Joe Harris, który pracując pod czujnym okiem słynnego Chrisa Cartera postanowił powrócić do, tak uwielbianej w serialu, formuły monster-of-the-week. Za stronę graficzną komiksu odpowiadają różni twórcy. Jedni docenią taką różnorodność, innym może się nie spodobać. Ja należę do pierwszej grupy, bowiem uważam, że jest to jedna z najmocniejszych stron tego komiksu. Najlepszą historią jest Szczebiot. Tak pod względem graficznym, jak i fabularnym doskonale oddaje klimat starego dobrego Archiwum X. Z kolei najsłabiej prezentuje się historia Palacza, choć i tu rysunki naprawdę cieszą oko, tak więc moja opinia może być podyktowana tym, że nigdy specjalnie nie przepadałam za tą postacią. Całość trzyma bardzo dobry poziom, choć odnoszę wrażenie, że im więcej komiksów z serii powstanie, tym bardziej adresowane będą do coraz to węższej grupy najwierniejszych miłośników serialu. W zeszycie Żywiciele można zaobserwować bowiem sporą ilość sentymentalnych retrospekcji i symbolicznych nawiązań do przeszłości bohaterów. Oczywiście dla tych, którzy znają historię pary byłych agentów FBI będą to miłe tzw. smaczki, jednak trzeba także pamiętać o młodszych czytelnikach, którzy takich wtrętów mogą po prostu nie zrozumieć.

Nie zmienia to faktu, że przeniesienie przygód Foxa Muldera i Dany Scully na kolejny nośnik należący do massmediów to tzw. strzał w dziesiątkę, a biorąc pod uwagę to, że serial wraca na ekrany telewizorów, może się okazać, że kolejne pokolenia, które nie miały już okazji poznać akt tajemniczego archiwum FBI, rozkochają się w tej serii i będzie ona mogła przez następne lata nosić koronę i tytuł kultowej.

Dział: Komiksy
czwartek, 02 lipiec 2015 13:21

Iron Sky

„Iron Sky" to produkcja, po której nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Opinie znajomych były bardzo podzielone, co jeszcze bardziej zachęcało mnie do jej obejrzenia – czy to film z kategorii „tak zły, że aż dobry", czy raczej najgorsze nasienie kinematografii. Dopiero teraz, 3 lata po premierze, zdecydowałam się na sięgnięcie po niemiecko-fińsko-autralijską produkcję. Jakże było mi miło, gdy okazało się, że to czarna komedia science-fiction, która wcale a wcale nie jest poprawna politycznie.

Rok 2018. W Stanach Zjednoczonych trwa kolejna kampania prezydencka. Obecnie rządząca Pani Prezydent decyduje się nawet na kampanię na Księżycu. Posyła tam ekspedycję wraz z flagą promującą jej kandydaturę. Gdy jeden z astronautów James Johnson ( Christopher Kirby) przechodzi na ciemną stronę Księżyca okazuje się, że... żyją na niej naziści. W 1945 roku część z nich została wysłana w kosmos jako misja ostatniej szansy. Po ciemnej stronie Srebrnego Globu budują tajną bazę i przygotowują się na zemstę oraz powrót na Ziemię. Przybycie astronauty jest bodźcem do walki o błękitną planetę oraz wcielenie diabelskiego planu odzyskania władzy.

Wbrew moim pierwotnym obawom produkcji Timo Vuorensoli daleko do typowego filmu stworzonego na poważnie, który tylko przypadkiem wychodzi zabawny („tak zły, ża aż śmieszny"). „Iron Sky" powstał z założeniem, że ma być śmieszny i takim pozostał również na ekranie.

Fabularnie obraz pozostaje całkiem zaskakujący. Twórcy nie przestrzegają praw logiki czy zdrowego rozsądku. Sam pomysł na film jest już całkiem szalony, ale co więcej, podczas seansu okazuje się, że jest on całkowicie nieprzewidywalny. Przez cały czas jest bardzo zabawnie, bardzo absurdalnie i nieprawdopodobnie, dzięki czemu trudno domyśleć się, co będzie dalej, a także jakie będzie zakończenie.

„Iron Sky" to obraz kompletnie niepoprawny politycznie. Współczesna Ameryka jest właściwym tematem filmu, a nie – jakby mogło się pozornie wydawać – naziści oraz ich ideologia. Nie bez powodu centralnym tłem oraz elementem wyjścia została kampania prezydencka. Pani Prezydent sięgnie po wszelkie możliwe środki, aby tylko osiągnąć swój cel. Przybycie na Ziemię hitlerowców otwiera przed nią kolejne możliwości PR-owe (pojawia się tutaj cudowne zdanie Pani Prezydent mówiące o tym, że kto rozpoczął wojnę w czasie pierwszej kadencji, zostanie prezydentem także na drugą). Przecież nie liczy się ideologia czy droga do osiągnięcia celu – najważniejsza jest wygrana. Pewne hasła działają tak samo, bez względu na czasy, bez względu na to, kto się nimi posługuje. Prztyczkiem w nos zarówno dla USA, jak i dla międzynarodowych organizacji, są także sceny prezentujące obrady ONZ. Nikt nie przestrzega umów czy traktatów, które zostają zawierane w czasie pokoju. Gdy idzie walka o władzę, wszystkie chwyty dozwolone, nawet używanie broni masowej zagłady, a moralność jest tylko wyświechtanym frazesem.

Na Księżycu naziści, którzy wcale nie pamiętają wojny ani własnej planety, uczą nowe pokolenia ideologii hitlerowskiej. Akurat ich, tych, którzy pozostają na ciemnej stronie ziemskiego satelity, nie oceniamy, nie krytykujemy, bo nie prezentują się nam na ekranie jako źli ludzie. Doskonale wiemy, że wszyscy naziści są źli (oprócz jednej z bohaterek) i zawsze tacy będą. Jednak jak już wspomniałam – nie o nazistów tutaj chodzi, choć wybór takich bohaterów, tylko po to, aby stworzyć wrażenie filmu klasy Ź, może wydawać się dość kontrowersyjny.

„Iron Sky" jest filmem całkiem nieźle wizualnie skomponowanym, a przy tym należy się uznanie za... efekty specjalne. Wiem, co sobie pomyślicie. Że to produkcja bez dużego budżetu, że żaden blockbuster. Jednak statki kosmiczne czy sama prezentacja . Podobna rzecz ma się z kostiumami, a także z ogólną kolorystyką filmu, która ma dodatkowo podkreślać charakter danej postaci czy całościową atmosferę wśród grupy bohaterów.

Film Timo Vuorensoli nie ma zbyt dużo wspólnego z historią nazizmu czy ideologią faszystowską w ogóle. „Iron Sky" to krytyka Ameryki zaserwowana w nietypowy sposób, okraszona zarówno humorem, jak i przyzwoitą rozrywką wizualną. Do tej produkcji należy podejść z pewnym luzem, którego ona wymaga – mimo wszystko, czarny humor i szalone, nielogiczne pomysły fabularne nie są przyswajalne dla wszystkich.

Dział: Filmy
środa, 01 lipiec 2015 23:57

Z jednym wyjątkiem

Z jednym wyjątkiem to już czwarty tom przygód policjantów z Lipowa. Przyznać trzeba, że Katarzyna Puzyńska ma niesamowite tempo pisarskie. Motylek ukazał się w zeszłym roku, a już zapowiadany jest piąty tom serii. Co najważniejsze, nie cierpi na tym jakość prozy Katarzyny Puzyńskiej. Każdą z czterech części polecić można bez mrugnięcia okiem wszystkim fanom kryminału. A o czym jest wydane niedawno Z jednym wyjątkiem?

W Lipowie nadchodzi wiosna. W życiu mieszkańców czas wielkich zmian. Zwłaszcza dla Daniela Podgórskiego, który zamierza wreszcie oświadczyć się Weronice Nowakowskiej. Nim zdąży to uczynić w sąsiadującej z Lipowem kolonii Żabie Doły zostaje zamordowana pewna kwiaciarka. Okoliczności śmierci są nietypowe. Przy ciele denatki stoi szachownica z rozpoczętą partią gry a na jej ciele został wytatuowany trudny do odczytania napis. Dodatkowo wszystko wydaje się powiązane z historią sprzed ponad stu sześćdziesięciu lat. Śledztwo prowadzą policjanci z Lipowa wspomagani przez nowego prokuratora i niezawodną, ale trochę dziwaczną Klementynę Kopp.

Z jednym wyjątkiem czyta się z zapartym tchem. Bohaterowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Poznajemy kolejnych mieszkańców Lipowa. Ich sekrety, ciemne sprawki i powiązania. Wszyscy oni tworzą doskonale funkcjonującą, pulsującą życiem społeczność. I za to autorce należą się wyrazy uznania. Obok zbudowania niesamowitej intrygi, trzymającej czytelnika w uścisku niepewności, doskonale odwzorowała niewielką zbiorowość. Z jej wszystkimi zaletami ale także przywarami i wadami. Każda z postaci jest wyjątkowa, autentyczna, posiada własne cele i dążenia, i co najważniejsze, nie żyje w próżni. Widać, że autorka jest doskonałą obserwatorką życia i dobrym psychologiem (taki zresztą jest zawód Katarzyny Puzyńskiej), ale co najważniejsze doskonale wykorzystuje swój talent na potrzeby powieści.

Z jednym wyjątkiem to podobnie jak poprzednie części cyklu kryminał z dobrze zarysowanym tłem społeczno-obyczajowym. Mamy więc morderstwo, śledztwo, pojawiające się co chwilę nowe wątki i kolejnych podejrzanych. To też lubię u Puzyńskiej. Autorka ma dar do snucia intryg. Wszyscy wydają się winni, mają coś na sumieniu. Kręcą, utrudniają sprawę, nie mówią całej prawdy a często wręcz kłamią w żywe oczy. Ale! Kto z nas jest bez winy? Klementyna wraz z Danielem Podgórskim i resztą ekipy dokopie się do wszystkiego.

Począwszy od Motylka każda powieść Kasi Puzyńskiej działa jak magnes. Można popaść w uzależnienie od czytania kryminałów. Pochłania się je z tą samą ciekawością, z tą samą przyjemnością. A z tomu na tom jest tylko lepiej! Jesteśmy już zżyci z bohaterami. To już nasi starzy znajomi. Klementyna Kopp, z nieodłączną butelką Coca-Coli, sympatyczny Daniel Podgórski czy Weronika Nowakowska. Wszyscy oni sprawiają, że chętnie sięgamy po kolejne tomy. I może nawet z czasem doczekamy się ekranizacji. Bo cykl ma duży potencjał i miło byłoby go zobaczyć na dużym, albo małym ekranie. Oczywiście w roli Daniela Podgórskiego Leszek Lichota. Na pozostałe postaci też mam swoje typy, ale nie będę podpowiadać filmowcom. 

Powieść pozwoliła na kilka godzin (albo dni, bo książka ma ponad siedemset stron) zapomnieć o otaczającym świecie. Wciągnęła bez reszty i mimo swojej objętości mam wrażenie, że i tak skończyła się za szybko. Dodam tylko, że końcówka niesamowicie mnie zaintrygowała. Na szczęście w przygotowaniu jest już kolejny tom cyklu Utopce, więc chyba nie będę musiał czekać długo. Polecam fanom kryminału i po prostu dobrej literatury. Tym, którzy sięgali już po książki autorki nie muszę. Na pewno nie odpuszczą sobie kolejnego spotkania z policjantami z Lipowa.

Dział: Książki
wtorek, 30 czerwiec 2015 13:50

Mroczna bohaterka. Kolacja z wampirem

Modę na wampiry, już w XIX wieku, zapoczątkował Bram Stoker, swoją powieścią zatytułowaną „Drakula". Teraz, w ciągu kilku lat, trend został odnowiony i pojawiają się coraz to kolejne książki. Dzieci nocy nie są już jednak tym, czym były kiedyś. Teraz, obok pijących krew morderców, pojawiają się ludzie, obdarzeni po prostu jakąś nadnaturalną siłą lub, jak w popularnej grze RP „Wampir: Maskarada" – wampirza arystokracja.

„Kolacja z wampirem" jest pierwszą częścią cyklu o „Mrocznych Bohaterkach" autorstwa Abigail Gibbs, która zaczęła ją tworzyć mając zaledwie piętnaście lat. Pierwsza publikacja historii miała miejsce w Internecie. Jej popularność jednak rosła tak szybko, że agenci odnaleźli dziewczynę sami, proponując publikację w wersji papierowej.

Fatalnym zrządzeniem losu Violet staje się świadkiem „morderstwa" na Trafalgar Square. Z powodu swojego niewyparzonego języka zostaje jednak bez problemu zauważona. Kaspar, który kilka chwil wcześniej zabił kogoś z zimną krwią, postanawia ją zabrać ze sobą. Po tym zajściu już nie ma odwrotu. Jej życie diametralnie się zmienia, a dziewczyna zostaje wciągnięta w wir przepowiedni, polityki i mrocznych, niebezpiecznych tajemnic.

Główna bohaterka jest osobą dość naiwną i działającą nielogicznie. Poza tym, niczym Nel z „W pustyni i w puszczy" Henryka Sienkiewicza, ma oczy na mokrym miejscu. Za to przynajmniej wampir tym razem jest porządny. Nie ma wyrzutów sumienia, kiedy pije ludzką krew. W końcu to drapieżnicy i mordercy, więc czemu mieliby być potulni niczym labradory? To jedna z rzeczy, które w tej powieści spodobały mi się najbardziej. Poza tym postacie, mimo że bywały irytujące, niejednokrotnie potrafiły swoim zachowaniem rozbawić.

Wracając do tego, co zawarłam we wstępie – polityka, przepowiednie, arystokracja, to wszystko w idealny sposób przywodzi mi na myśl fabularną grę z serii „Świata Mroku". Choć w niej, dzięki cudownej dowolności, Mistrzowie Gry potrafią stworzyć naprawdę niezwykłe, wciągające przygody. Autorce wyszło to niestety nieco gorzej. Przyznam szczerze, że fabułę można by było lepiej dopracować. Do tego w książce przewijają się często utarte, doskonale już wszystkim znane schematy. Choć tutaj pisarka wybrała, moim zdaniem, tą drugą, ciekawszą wersję.

Książka napisana jest dość dziwnie. Nie powiedziałabym, że źle, ale niekiedy potrafi znużyć, a potoczne słownictwo czasami niezwykle razi. Pomysły młodej pisarki są jednak dość ciekawe i jestem przekonana, że jeśli dopracuje pewne kwestie, to jej powieści zaczną być naprawdę dobre. „Kolacja z wampirem" to pierwsza część serii, która, mam nadzieję, z każdym kolejnym tomem będzie stawała się coraz lepsza – zarówno pod względem warsztatu jak i fabuły.

Powieść jest nieco naiwna i wyraźnie widać, że pisała ją bardzo młoda osoba. Całość określiłabym mianem „taka sobie". Myślę jednak, że dam jej jeszcze jedną szansę, ponieważ jest to historia, która mimo swoich wyraźnych wad, naprawdę wciąga. Gdyby fabuła zrobiła się bardziej spójna, a bohaterowie nabrali charakterów i barw, to „Mroczna bohaterka" stałaby się całkiem niezła. Przed młodą artystką jeszcze wiele godzin pracy, ale jak najbardziej ma perspektywy ku temu by naprawdę dobrze pisać. Także jeżeli ktoś szuka lekkiej, niewymagającej i wciągającej lektury, a nie przeszkadzają mu slang i wulgaryzmy, to może sięgnąć po „Kolację z wampirem". Książka przemówi przede wszystkim do nastoletnich czytelników. Tym którzy szukają jednak czegoś głębszego, radzę się niestety przed tym tytułem powstrzymać.

Dział: Książki
środa, 24 czerwiec 2015 15:17

Pod skrzydłami Matki Mroku

XIX wiek, Londyn. Mieszkańcy drżą przed mordercą, ochrzczonym Kubą Rozpruwaczem. Tajemnicę psychopaty próbuje rozwikłać Gabriela Phantom, nieustannie pakująca się w kłopoty panna z dobrego domu. Na szczęście przy jej boku stoi nieśmiertelny lokaj rodziny Phantom, Raphael oraz Leo, fałszywy narzeczony dziewczyny. Odważna, choć i nieco szalona trójka za wszelką cenę chce ocalić nie tylko ludzki żywot, ale również dzieci ciemności. Coś, co kryje się w mroku czyha i na nich... chcąc dorwać ich Matkę. A na to Gabriela nie pozwoli.

Miłość, tajemnice, kłamstwa i... wątek kryminalny!

Przyznam, że Pod skrzydłami Matki Mroku to kolejna książka, po którą sięgnęłam ze względu na okładkę. Nie mogłam oderwać oczu! Nie przeszkadzał mi fakt, iż jest to historia o dzieciach ciemności (wampirach), mimo tego, że jeszcze kilka miesięcy temu miałam ich serdecznie dość. Lekturę rozpoczęłam z entuzjazmem. Tylko czy pozytywne nastawienie utrzymało się aż do ostatniej strony...?

Biorąc do ręki daną książkę zawsze ma się nadzieję, że dostaniemy oryginalną, niespotykaną i wciągającą historię. Jeśli jest przeciwnie, choroba zwana "czytelniczym bólem serca" jest tym większa. Niestety, ta pozycja bez problemów zakwalifikowała się do grupy tych, po które więcej nie sięgnę. I których czytanie będę serdecznie odradzać.

Zacznijmy jednak od pozytywnych stron Pod skrzydłami..., gdyż i takie się tu znalazły. Bardzo spodobało mi się połączenie paranormal z wątkiem kryminalnym, mogę wręcz powiedzieć, że taki duet nigdy mi się nie znudzi. Wiecie, nawet, jeśli wątek miłosny przejmie kontrolę nad opowieścią, zawsze można liczyć na ciekawe rozwiązanie zagadki kryminalnej. Pierwszy plus. Perypetie Gabrieli oraz dwóch towarzyszących jej mężczyzn (mniej lub bardziej żywych) naprawdę wciągają, dopóki autorka nie "wrzuci" w akcję jakiegoś dziwnego, niepasującego stwierdzenia/ określenia. Nastrój pryśnie od razu. Ale to na razie pominę. Dużą zaletę stanowi stylizacja tła na wiek XIX, uwielbiam cofanie się w czasie! A w takim wypadku wszelkie potwory naprawdę łatwo wpasowują się w historię.

Główna bohaterka, Gabriela Phantom, choć wywodzi się z jednej z lepszych rodzin (a i cechuje się niezwykłą urodą), ma dość specyficzne hobby- uwielbia chwytać złoczyńców, morderców i wszelkich ludzi z marginesu, zagrażających spokojnym obywatelom. Łatwo polubić ją za niezwykłą odwagę, buntowanie się przeciwko zachowaniom, które "przystoją panience jej pochodzenia" oraz spryt. Atutem jest również niewyparzony język- czytając dialogi pomiędzy nią a Leo bądź Raphaelem często uśmiechałam się pod nosem, były naprawdę zabawne! Przede wszystkim miały sens, odpowiedzi dziewczyny były "cięte", dzięki czemu Gabriela w pewien sposób uplastyczniła się w mojej wyobraźni. Po prostu uwierzyłam w nią, w to, że nie udaje. Zresztą mężczyźni nie pozostawali jej dłużni.

Niestety, czas przejść do minusów książki. Jak już wspomniałam, historia wciąga, ale w pewnym momencie zostaje przerwana jakimś absurdalnie skleconym zdaniem czy innym "kwiatkiem". Ponadto akcja toczy się w wieku XIX, zaś często natykałam się na współczesne nam zwroty. To już niewybaczalne. Ogromnie zasmucił mnie fakt, że Pod skrzydłami Matki Mroku okazała się być tak schematyczna. Ileż już razy spotykaliśmy się z historią, gdzie piękna dziewczyna miotała się między uczuciem do dwóch mężczyzn? Odpowiedź- za często. Po raz kolejny zaserwowano nam miłosne rozterki, "podwójną" miłość. Oczywiście ostatecznie okazuje się też, że Gabriela nie jest tym, za kogo się uważała; w jej przeszłości kryje się tajemnica pochodzenia, prawda wreszcie wychodzi na jaw. Zero zaskoczenia. Po prostu... schemat. Mimo, że wady niektórym mogą wydawać się błahe, dla mnie stanowiły powód, dla którego ta pozycja otrzyma niższą notę. Nienawidzę schematów, naprawdę. Tym razem nawet wątek kryminalny nie zatarł kiepskiego wrażenia.

Jeśli chcecie stawić czoło historii o wampirach, rozterkach miłosnych głównej bohaterki- śmiało, sięgnijcie po Pod skrzydłami Matki Mroku. Szczególnie polecam tym czytelnikom, którzy lubują się w historiach o mrocznych istotach bez znaczenia, czy to już kiedyś było, czy nie.

 

Dział: Książki