Rezultaty wyszukiwania dla: hard sf
Chłopcy. Zguba
Powstawanie i pojawienie się na księgarskich półkach trzeciej odsłony serii „Chłopcy" Jakuba Ćwieka o podtytule „Zguba", zbiegło się w czasie ze śmiercią symbolu mojego dzieciństwa. Zresztą nie tylko mojego. Niby jestem przygotowana na zmianę warty w Hollywood, ale nie sądziłam, że ta nastąpi równie prędko i w podobny sposób. Jakub Ćwiek również śmierć Robina Williamsa przeżył i przeżyli ją także pośrednio „Chłopcy", których trzeci tom jest o wiele bardziej mroczny, o wiele bardziej dojrzały i stawia pod znakiem zapytania wulgarną lekkość poprzednich części.
Tę zmianę widać już od samej okładki. I nie chodzi wcale o to, że zamiast motocykla i grupki podopiecznych wróżki jest na niej tylko ona, spętana kaftanem bezpieczeństwa rodem z najstarszych zakładów dla psychicznie chorych. Bardziej uderza wyraźna dominacja cieni i szkiców. Jakby cały świat miał być tylko wątłym obrazkiem, zbiorem kilku kresek i kolorów. Rodzą się pytania, czy dotychczasowa historia to nie omamy wynikające z mentalnych zaburzeń (och, jakaż bym była zła na Jakuba Ćwieka!). A nad tym wszystkim góruje najmroczniejszy z cieni. On, Piotruś Pan.
Dzwoneczek budzi się w szpitalu po kilkumiesięcznej śpiączce, ale nie ma przy niej Chłopców. Co gorsza, wszyscy nazywają ją panią Matyldą, a Luby wydaje się naprawdę o nią martwić. W dodatku kwestionują też prawdziwość jej wspomnień. Czy naprawdę nie ma już żadnych Chłopców, a trauma kazała jej wyprzeć potworności, których doświadczyła przed wypadkiem? Wiele na to wskazuje. Tymczasem Piotruś jest coraz bliżej. Jeżeli Dzwoneczek pragnie ocalić życie swoje i swoich podopiecznych, musi szybko wziąć się w garść.
Czy to, że „Zguba" jest dojrzalsza od swoich poprzedniczek, czyni ją gorszą bądź lepszą? Trudno powiedzieć. Jest po prostu inaczej. Kłamstwem byłoby jednak powiedzieć, że nie trzeba się z tą innością oswoić. W trzecim tomie serii bowiem bardzo mało znajduje się jej tytułowych bohaterów. Nie chodzi wyłącznie o brak ich fizycznej obecności, ale przede wszystkim o „duchowe" opuszczenie przez nich stronic tejże historii. Niby mają coś z dawnych siebie, ale jest to odległe i mgliste. Nierzadko również nowe żywoty każą się zastanowić, czy Chłopcy faktycznie wyszli źle na tych narzuconych im przemianach.
To właśnie jest szczególnie niewygodne i powoduje dyskomfort. Wszystko zaczyna się mieszać, czerń i biel zlewają się w szarość, a powracający Piotruś do bólu przypomina... Chłopców, zanim odebrano im wspomnienia. Dążenia Dzwoneczka i jej okrutne decyzje, to cios w samo serce. Nie dlatego, że przelewa krew czy rani, ale ponieważ z jej działań ewidentnie wyziera desperacja. Po raz pierwszy czytelnik dostrzega, że może nigdy nie było z czego się śmiać; że może od pierwszej opowieści o Chłopcach stał po niewłaściwej, albo wcale nie tak różnej od tej niewłaściwej, stronie barykady.
Zmienia się też nieco świat wykreowany w „Chłopcach" i sposób jego opisywania. Znacznie więcej jest tutaj mroku i cieni, które do złudzenie przypominają inny z obrazów już przez Ćwieka namalowany w „Ciemność płonie". Chwilami naprawdę miałam wrażenie, że autor próbuje zespolić ze sobą te dwie historie – fantastyczną interpretację szarej codzienności dworca wymieszać z wulgarnie potraktowaną bajką, sugerując, że obie są tak samo realne. Z metaforycznego punktu widzenia „Chłopcy" nie są przecież historią motocyklowego gangu dzieciaków zamkniętych w ciałach dojrzałych, rosłych facetów, którym przewodzi wróżka z Nibylandii; traktują raczej o dorastaniu, dojrzewaniu i obalają mity o wadach i zaletach zarówno dzieciństwa, jak o samodzielności i odpowiedzialności.
Mimo wszystko zabrakło mi w „Zgubie" wulgarnych docinek. Wyjątkowo przeszkadzało z kolei nagromadzenie scen seksu, a nawet nie seksu, ile gwałtów. Do tej pory wyuzdanie ćwiekowych bohaterów opierało się na męskiej wersji harlequina, gdzie napotykane kobiety gotowe były do wyczynów rodem z najbardziej podniecających filmów porno w wersji soft-hard (a może hard-soft?). Tymczasem w „Zgubie" za dużo jest poniżania i mizoginii. Od trzeciej części „Chłopców" zdecydowanie wolę drugą, ale nie zmienia to faktu, że na myśl o finale serii czuję prąd przebiegający wzdłuż linii kręgosłupa.
Klejnot
„- Nadzieja to cudowna rzecz (...). - A jednak nie doceniamy jej, póki nie zniknie". [1]
To że mamy wolność wyboru i jak wszystkim należy nam się prawo do zabawy, szczęścia, miłości, do bycia wolnym jest dla nas czymś oczywistym. Zastanawialiście się jednak jak by to było gdyby zostało to nam odebrane, a my musielibyśmy pogodzić się ze świadomością, że nie widzi się w nas człowieka a jedynie rzecz, która ma doprowadzić do upragnionego celu?
Violet Lasting w wieku dwunastu lat trafia do Magazynu, gdzie do osiemnastego roku życia będzie uczona jak być idealną surogatką, by potem jakaś arystokratyczna rodzina z Klejnotu – najbogatszej części Starego Miasta – kupiła ją na Aukcji. Okazało się bowiem, że kobiety z najbogatszych rodzin nie mogą mieć własnego potomstwa a jeśli już któraś urodzi dziecko jest w znacznym stopniu niepełnosprawne. Z kolei te z najbiedniejszej części – Bagna – posiadają pewne moce umożliwiające im urodzenie zdrowego dziecka. Właśnie z tego powodu powstały Magazyny i Aukcje, dlatego tylu dziewczynkom, a później już kobietą odebrano wolność i możliwość wyboru. Co stanie się z Violet, która trafia do domu bezwzględnej Diuszesy Jeziora?
Klejnot zaciekawił mnie opisem, okładką, oraz faktem, że to debiut autorki, a ja debiuty bardzo lubię. Pomimo ciekawości nie oczekiwałam od książki czegoś wspaniałego, bałam się, że będzie to powtórzenie tego co już było, tylko w innych szatach. Jak było w rzeczywistości?
Okazało się, że miałam rację, Klejnot to po trochu zlepek Igrzysk śmierci, Niezgodnej i Rywalek, ale posiadający w sobie coś swojego, może niekoniecznie nowego, ale pozwalającego by odebrać ją pozytywnie bez uwierającego stwierdzenia, że to już przecież było. Amy Ewing stworzyła ciekawy obraz świata antyutopijnego, dbając o szczegóły i detale, zobrazowała obraz Starego Miasta, jego podział, to jak się żyło w różnych jego częściach. Opisała Klejnot a raczej arystokracje, ich działania i motywy kierowane pragnieniem władzy lub bycia najlepszym. Kłamstwa, intrygi, okrucieństwo i dwulicowość są na porządku dziennym.
Autorka poruszyła również poważny temat odbierania wolności człowiekowi, istocie myślącej oraz czującej i traktowanie jej tylko jako rzecz, coś co jest potrzebne do osiągnięcia celu a potem już zbędne. I chociaż po opisie może wydawać się, że powieść nie wyróżnia się pośród innych tego typu, to nie jest tak oczywiste. Ewing sprawia, że czyta się ją szybko i z prawdziwą przyjemnością. Fabuła ciekawi, tym bardziej, że pomimo wątku romansowego pojawiającego się gdzieś na końcu prym wiedzie temat surogatem, zabierania wolności i próba przetrwania w okrutnym i pozbawionym skrupułów Klejnocie.
Prawdziwy problem mam z bohaterami, z jednej strony widać ich indywidualizm, potrafią zaskoczyć i wywołać mętlik w głowie swoim zachowaniem, ale z drugiej wydawali mi się tacy papierowi. Brakowało mi w nich iskry, która by ich ożywiła. Chyba, że autorki zamysłem było by tylko jak najlepiej poznać Violet, spojrzeć na wszystko z jej punktu widzenia, przekonać się co ona czuje i jak widzi całą resztę. Lubię Violet, jest twarda, harda i faktycznie może coś zmienić, tylko pytanie czy nic jej nie złamie.
Debiut Amy Ewing ma wady, jak i zalety, ale nie można powiedzieć, że jest to powieść zła. Pomimo tego, że początkowo trudno było mi się wczuć w Klejnot (Violet w pierwszych stronach nie przekonywała mnie jako narratorka) i widać tutaj pewne schematy historia intryguje, a im bliżej końca byłam tym bardziej byłam ciekawa biegu wydarzeń. Ewing miała ciekawy pomysł na fabułę i jak na pierwszy raz spisała się bardzo dobrze, powieść jest do pewnego stopnia wciągająca, przedstawiony przez nią świat jest ciekawy i przerażający a zakończenie sprawia, że koniecznie trzeba sięgnąć po kontynuacje. Mam tylko nadzieję, że czymś zaskoczy w drugiej części.
Klejnot jest udanym początkiem serii, który spodoba się fanom antyutopii. Autorka pisze lekko, ciekawie kreuje wymyślony przez siebie świat i co najlepsze, nie skupia się na wątku romansowym, co jest miłą odmianą. Czas spędzony z tym tytułem uważam za udany i już wyczekuję polskiego wydania The White Rose.
[1]Any Ewing, Klejnot, s. 267
"Hardboiled" - fragment i zwiastun
Od kilku dni w sprzedaży dostępna jest już antologia opowiadań "Hardboiled", która ukazała się nakładem wydawnictwa Gmork.
Będą kolejne odsłony serii Mad Max
George Miller potwierdził, iż planuje nakręcić jeszcze dwa filmy o Mad Maksie. "Mad Max: Na drodze gniewu" okazał się wielkim sukcesem i zarobił ponad 370 milonów dolarów na całym świecie. Pogłoski o powstaniu kolejnych sequeli powstawały już wcześniej, nawet na etapie kręcenia czwartej części serii.
Ruszyła przedsprzedaż "Hardboiled"
Wydawnictwo Gmork rozpoczęło przedsprzedaż antologii Hardboiled. Standardowo ma dla was darmową wysyłkę i e-book. Do tego możecie książkę zakupić 15% taniej, a 10% ze sprzedaży zostanie przekazane na kocie fundacje. Premiera i wysyłka antologii 23 Października.
"Hardboiled" - antologia nowel Neo-Noir pod patronatem
W czyśćcowym, postapokaliptycznym Ghost City bezwzględny mściciel Tex Harley toruje sobie drogę do prawdy – drogę usianą trupami wrogów, opornych informatorów i nieszczęśników, na których dostał płatne zlecenie. Żądny zemsty, pozbawiony pamięci łowca nagród przeczesuje mroczne zaułki dekadenckiego miasta, odkrywając kolejne krwawe szczegóły brutalnego morderstwa swojej ukochanej Lany – kobiety ulotnej i tajemniczej jak zagadka, którą Tex musi rozwikłać.
Antologia ukaże się w połowie października 2015.
"Stalowe Szczury. Chwała" Michała Gołkowskiego pod patronatem
25 września nakładem wydawnictwa Fabryka Słów oraz pod patronatem Secretum ukaże się druga z serii książka, cyklu Stalowe Szczury, autorstwa Michała Gołkowskiego. "Stalowe Szczury. Chwała" to kontynuacja przygód kapitana Reinharda i jego kompanii.
"Łowcy Skarbów" od wydawnictwa Rebel
Jeszcze w tym roku równolegle ze światową premierą wydawnictwo Rebel przygotuje w pełnym polskim wydaniu grę "Łowcy Skarbów", wydawnictwa Queen Games, której autorem jest Richard Garfield. Polska premiera planowana jest na listopad 2015.
Reputacja
„Ja, ja! Wybierz mnie! Mnie wybierz!" – krzyczałam, gdy w redakcji Secretum pojawiła się możliwość otrzymania przedpremierowego egzemplarza „Reputacji" Andrzeja Pilipiuka, chociaż zapoznawać się z jego twórczością zaczęłam stosunkowo niedawno i to nie od przygód (jeżeli tak można je nazwać) osławionego Jakuba Wędrowycza, a „Oka Jelenia". Autor uwiódł mnie jednak lekkością pióra i niezwykłą umiejętnością gatunkowego mariażu w takim stopniu, że zapragnęłam być z jego dziełami na bieżąco. „Reputacja" jednak, pomimo że przyjemna i lekka w odbiorze, nie sprostała moim oczekiwaniom.
Okładka najnowszego zbioru opowiadań Wielkiego Grafomana, jak zwą pisarza niektórzy, wypada dość niepozornie. Jej jasnobłękitna barwa nie sugeruje mocnych wrażeń, a grafika ciemnych okularów jest jedynie w niewielkim stopniu tajemnicza. Szybko okazuje się, że dotyczy pierwszego z zawartych w tomie opowiadań i związana jest ze sprawą, którą rozwiązuje doktor Paweł Skórzewski. Rzecz to o tyle dziwna, że postać ta gra pierwsze skrzypce w jednym tylko opowiadaniu. Pozostałe cztery należą do Roberta Storma. Na części fabuły związane z tą postacią wskazują grafiki ulokowane z tyłu obwoluty – wycinek z gazety opatrzony wstęgą z napisem „smak dawnych tajemnic" oraz skoczek – jedna z szachowych figur.
Tak jak wspomniałam wyżej, książka zawiera pięć opowiadań, z których bohaterem jednego jest doktor Paweł Skórzewski, a pozostałych czterech Robert Storm. Pierwszy żyje na przełomie XIX i XX wieku, drugi to postać współczesna. Mężczyzn łączy zamiłowanie do tajemnic o paranormalnym sznycie. Wokół takich sekretów właśnie oscylują zawarte w tomie historie. Niekiedy trudno jednak rozgraniczyć, co jest jedynie kwestią archaicznych wierzeń; co efektem religijnej wiary; a co można by zakwalifikować jako swoisty realizm magiczny – niemożliwe do jasnego rozgraniczenia.
Niezależnie od charakteru opisywanych wydarzeń, pewnym jest, że Andrzej Pilipiuk doskonale wykorzystuje zgromadzoną na studiach archeologicznych wiedzę. W każdym opowiadaniu autor serwuje czytelnikowi nieomalże historyczny wykład. Co więcej, pisarz nie ogranicza się do jednej epoki czy zagadnienia. Zgrabnie przeskakuje ze starożytnej Grecji czy Rzymu do średniowiecza lub rosyjskiego prawosławia. Mogłoby się wydawać, że podobne szafowanie wiedzą to dość ryzykowny zabieg. W końcu nadmiar informacji zdolny jest zabić nawet najciekawszą opowieść. Jednak nie w tym przypadku. To właśnie dialogi bohaterów lub ich monologi wydały mi się najciekawsze.
Linia fabularna także potrafi zainteresować, jednak nie jest to rodzaj zaangażowania czytelnika, w którym ten śledziłby akcję z wypiekami na twarzy. Ot, interesujące pomysły w dużej mierze na podobnym poziomie. Wielka szkoda, że autor nie zaplanował wciągnięcia czytelnika w próby rozwiązania zagadki. Wszystko obserwuje się z boku, czekając na nagłe olśnienie bohaterów. Tymczasem dostarczenie narzędzi, czy obiektów rozważań, mogłoby wzbogacić odbiór opowiadań w „Reputacji". Idealnie sprawdziłoby się to choćby w opowiadaniu „Szachownica", gdzie wystarczyłaby ilustracja tytułowego przedmiotu wraz z jej nietypowymi aspektami.
Skoro już o ilustracjach mowa. Tych w książce jest niewiele, ale i tak zasługują na uwagę. Głównie ze względu na urealnianie wizji autora. Każda z historii otrzymała jedną grafikę. Utrzymane w dość mrocznych tonacjach, sugestywne i dynamiczne nie stanowią wyłącznie pustego dodatku, a każą się zatrzymać i uruchomić trybiki wyobraźni.
Przez lata Andrzej Pilipiuk wypracował już charakterystyczny dla swojej prozy język oraz szkielet bohaterów. Jego postaci są zazwyczaj harde, zadziorne i nieco ironiczne, podobnie zresztą jak umiejętności ich opisywania autora. Sporo tutaj przytyków, chociaż nie sposób określić pisarza rasistą lub mizoginem. Całość czyta się płynnie, bez świadomości upływu czasu, ale i bez jakiegokolwiek zachwytu. Poza typowymi dla autora ironią i złośliwością, warstwa językowa niczego w sobie nie skrywa. Powiedziałabym, że Pilipiuk perfekcyjnie opanował warsztat, ale to jednak czasami – zwłaszcza przy podobnej konkurencji i literackiej płodności – nieco za mało.
„Reputacja" wydaje się być nieco podobną do nieheblowanej deski. Pięknie pachnie, cieszy oko, ale przy bliższym spotkaniu wbija w dłonie drzazgi. Najnowszy zbiór opowiadań Pilipiuka prezentuje się nieźle, a jego zawartość interesuje, ale mimo to wyraźnie widać jego wady. Nie znajduję logicznego wytłumaczenia dla poświęcenia jednemu bohaterowi aż czterech opowiadań, a drugiemu ledwie jednego, by ostatecznie spiąć ich – jakby nieco na siłę – przedmiotem, którego istotności ostatecznie nie rozwiązano (zakładam, że to furtka dla następnych historii). Niektóre z powracających wątków – np. Marty – sprawiały wrażenie naciąganych i przekombinowanych zapychaczy fabuły.
Jakkolwiek polubiłam Roberta Storma (w tym tomie nie miałam szansy obdarzyć podobnymi uczuciami doktora Skórzewskiego) i jego sposób na życie, to spotkanie z bohaterem pozostawiło we mnie spory niedosyt. Przypomniały mi się „Przygody Trzech Detektywów" Hitchcocka (a także historie Pana Samochodzika...), gdzie kolejne fabuły bazowały na tym samym schemacie. Jedynie cel się zmieniał. I chociaż to rzecz piękna móc przeżywać ulubione historie na nowo, to czasami chciałoby się zaczerpnąć głęboki oddech i poczuć wreszcie świeże powietrze.
Diablo. Wojna Grzechu: Smocze łuski
Pierwszy tom „Wojny Grzechu" z serii „Diablo" nie do końca spełnił moje oczekiwania. Rozczarowana odwlekałam literackie spotkanie z drugą częścią tej historii, „Smoczymi łuskami", bojąc się, że nadzieje na wzrost wartości tej fabuły okażą się płonne. Tymczasem potencjał, który dostrzegłam w opisywanej przez Richarda A. Knaaka historii – pomimo jej niewątpliwych wad, minusów i niedociągnięć – rozwinął się i ukazał w zadziwiająco pozytywnym świetle.
Zmiany zaczynają się już w warstwie wizualnej „Smoczych łusek", bo chociaż – zgodnie z oryginałem – obwolutę wypełnia cała seria różnorodnych tekstów, wypisanych nadmierną ilością czcionek, to ogólnie dużo bardziej oddaje mroczny charakter uniwersum „Diablo", niż ilustracja z poprzedniej okładki. Kolorystyka utrzymana została według najdawniejszego schematu logo gry – ognista czerwień, pomarańcz płomieni i nieprzenikniona czerń. To zdecydowanie zwiastun zagęszczenia się akcji.
Uldyzjan nie poddaje się i wraz ze swoimi poplecznikami, wśród których najważniejszymi wydają się jego brat Mendeln oraz Serentia, wyrusza na podbój Świątyni Trójcy. Nefalemowie wciąż zyskują na liczebności, a ich moc na sile, jednak to wszystko może okazać się niewystarczające w obliczu przebiegłości Lilith i ślepemu wypełnianiu rozkazów zmanipulowanych przez nią kapłanów. Szalę zwycięstwa przechylić może niespodziewany sojusznik i wewnętrzne zrozumienie historii posiadanej przez bohaterów mocy. Tylko, czy to właśnie Lilith stanowi największe zagrożenie dla ludzkości? A może gdzieś czai się coś dużo bardziej potężnego?
Od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wir akcji. Nie ma już miejsca na romanse i biadolenie Uldyzjana, na zagubienie i brak świadomości. Wszystko dzieje się brutalnie, szybko i bez półśrodków. Trup ścieli się gęsto, zło knuje, a dobro – jak zwykle w takich historiach – znajduje się w stanie zagrożenia. Autorowi udało się wykreować kilka wartych uwagi zwrotów akcji oraz garść zaskoczeń. Nie da się ukryć, zresztą nie ma i po co tego robić, że „Smocze łuski" prezentują poziom o niebo lepszy od „Prawa krwi".
Oczywiście nie obeszło się bez odrobiny starych oraz nowych błędów bądź irytujących rozwiązań. Fabuła opiera się na swoistego rodzaju zapętleniu – bohaterowie zmierzają do celu, walczą (w potyczce, która pod wieloma względami wydaje się skazana na porażkę), odnoszą pyrrusowe zwycięstwo, uzupełniają braki w armii i wyruszają do kolejnego punktu. W między czasie wpadają w kolejne zasadzki ZŁA, których oczywiście się nie spodziewają. Innymi słowy – bohaterowie ani odrobinkę nie odczuwają potrzeby uczenia się na własnych błędach.
Uldyzjan niestety wciąż irytuje, chociaż zdecydowanie mniej, niż poprzednio. Nie mogę powiedzieć, że zupełnie stracił swoje tendencje do marudzenia i wpadania w filozoficzne stany o bezsensie podejmowanych działań, albo konieczności samotnego wypełnienia misji, jednak widać poprawę. W dużej mierze jest to z pewnością zasługą Mendelna i Serentii. Ten pierwszy przestał skrywać posiadane moce, a dziewczyna stała się waleczną Amazonką, a nie jedynie głupiutką, acz śliczną wieśniaczką, zakochaną w swoim Mistrzu.
W „Smoczych łuskach" odnaleźć można znacznie więcej splotów łączących autorskie pomysły Knaaka z elementami znanymi z gier. Pojawiają się w książce jedne z najbardziej tajemniczych postaci, a sama akcja zyskuje na wymiarowości – zmieniają się przestrzenie, światy i czasy. Nagle ważne nie jest jedynie tu i teraz, ale to, co było i co być może.
Językowo także wydaje się być nieco lepiej. Niekiedy Knaak wciąż wpada w oratorskie popisy, ale dzięki zwiększeniu tempa akcji, nie przeszkadza to już tak dalece. Udało się także autorowi pozytywnie zaskoczyć mnie i w tej warstwie powieści. Tytułowe smocze łuski to jeden z najpiękniejszych obrazów i wyobrażeniowy majstersztyk, który gotowa jestem pochwalić w kontekście nie tylko samej serii, ale i literatury fantastycznej.
Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości (jak ja) po pierwszej części „Wojny Grzechu", czy jej obecność na literackim rynku jest uzasadniona w jakikolwiek inny sposób, niż chęć zarobienia na sukcesie gry, to teraz powinny nieco się rozrzedzić. „Smocze łuski" chociaż nie reprezentują najwyższego poziomu w powieściowym świecie, to podnoszą własną poprzeczkę i oferują przyjemną, pełną napięcia rozrywkę. Nie tylko fani „Diablo" poczują się zaspokojeni.
