Rezultaty wyszukiwania dla: czasu
Craig Cabell o Terrym Pratchettcie
Już 8 września nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukaże się biograficzna powieśc Craiga Cabell'a o autorze, którego nie da się nie znać. Jeśli ktoś nie czytał jego "Świata Dysku" to chociarz słyszał o samym Terry'm Pratchettcie. "Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle" to nie tylko historia jego twórczości, ale i prywatnego życia.
Dwie wieże
Tempo czytania Tolkiena uważam za jedną z moich największych porażek z kręgów poznawania literatury. Chciałabym mieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale jedynym, co przychodzi mi do głowy jest fakt, że „Władca pierścieni" nie jest lekturą dla mnie. Szczególnie, że w drugim tomie tej serii jeszcze wyraźniej uwydatniają się wady, które czytanie utrudniają i czynią mniej przyjemnym niż mogłoby być. Zdaje się, że dzieła Tolkiena nie przetrwały próby czasu. Zasługują na uznanie jako podwaliny gatunku, lecz to, co zaczął Brytyjczyk, inni rozwinęli, osiągając znacznie więcej niż profesor z Oksfordu.
Niezależnie od zawartości, wydanie wciąż pozostaje godnym uwagi z perspektywy wizualnej. Miejsce żółci zajęła tym razem czerwień, a otaczające centralny pierścień runy (i mniejsze pierścionki) zastąpione zostały przez kontrastowe, wykonane na zasadzie negatywu, szkice dwóch wież. Minimalizm, prostota i godny pochwały brak przesady. Zachęcająca pozostaje również cena – 19 złotych na okładce przy niemal pięćsetstronicowej powieści, to naprawdę niecodziennie niska kwota.
Drużyna rozpada się. Po śmierci Boromira, Sam i Frodo czmychają przed resztą kompanów, by wypełnić zadanie zniszczenia Pierścienia. Ich tropem niestrudzenie podąża Gollum. Merry i Pippin zostają porwani przez siły nieprzyjaciela, a Aragorn z resztą kompani udają się ich tropem. Na ich drodze staje jednak spisany wcześniej na straty kompan, a jego wiedza i przemiana zmieniają plany bohaterów. W powietrzu wisi widmo wojny i śmierci. Zapomniane przed wiekami stworzenia budzą się do życia. Jak potoczą się losy drużyny? Czy kiedykolwiek przyjdzie im jeszcze się spotkać?
Drugi tom nie zmienił mojego pozytywnego podejścia do, nieco zmodyfikowanego, tłumaczenia Jerzego Łozińskiego. Nie napotkałam żadnych rażących odmienności względem utartych, z powodu filmu, nazw własnych i innych. Wiersze i piosenki pozostały miejscami „niedopracowane", jednak zaczęłam rzecz akceptować. Językowo całość pozostaje przystępna i nieskomplikowana w odbiorze. Problemy w tej kwestii leżą w zgoła odmiennym miejscu.
Prawda jest bowiem taka, że o ile „Bractwo pierścienia" akcję miało leniwą, to „Dwie wieże" wloką się niemiłosiernie. Poszczególne grupki przemieszczają się, by na końcu drogi spotkać kogoś, komu można podróż zrelacjonować lub kto im przedstawi swoją. To nieprzerwana sinusoida, której wierzchołkiem jest rozmowa, a momentem pięcia się lub opadania – droga bohaterów. Prawdziwie nużąca rzecz zaczyna się robić właśnie w momencie, w którym zauważy się tę prawidłowość.
W pewnym momencie uwydatnia się także inna wada serii. Relacja Sama i Froda dziwaczeje z każdą stroną. Początkowo czytelnik stara się wytłumaczyć sobie zażyłość bohaterów naturą hobbitów lub nieprzeciętnym oddaniem sługi panu. Jednak im bliżej finału, tym bardziej ma się wrażenie śledzenia męskiego romansu, a nie męskiej przyjaźni. Chociaż bardzo nie chciałabym odwoływać się do filmowej adaptacji książki, to jednak z powodu kolejności przyswajania, skojarzenia i komentarze nasuwają się same. Relacja Sam-Frodo jest jednym z najlepszych przykładów tego, co zostało zmienione na potrzeby kina i zyskało. Nawet nieliczne opuszczone przez scenarzystę wydarzenia nie wpływają negatywnie na odbiór obrazu, gdy ma się w pamięci jego zbawienną dla „związku" hobbitów pracę.
Inną sprawą jest trudny do zrozumienia sposób myślenia niektórych bohaterów, jak choćby wspomnianego już Sama. Chociaż postaci mają działać w imię dobra świata, to zdarza się, że o tym zapominają i stają do cna egoistyczni. Najbardziej irytował mnie chyba Gandalf, który nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a jego skrytość przyczyniała się do kolejnych kłopotów i problemów. A wystarczyłyby dwa zdania wyjaśnienia! I gdzie tu mądrość mędrca?
Tak jak poprzednio zapierałam się, że ostrzeżenia otoczenia przed trudem lektury serii Tolkiena, okazały się na wyrost, tak teraz muszę się z nimi zgodzić. Ci, którzy „Dwie wieże" mieli już za sobą wspominali, że to bodaj najtrudniejsza do przebrnięcia część serii. Pozostaje mi wierzyć, że zwieńczenie cyklu okaże się dużo przyjemniejsze. Niezależnie jednak od trudności z przebrnięciem przez całość, sądzę, że każdy powinien się z „Władcą pierścieni" zapoznać. Tylko wtedy docenić można niezwykłość wkładu brytyjskiego pisarza w rozwój gatunku fantasy.
Konwent Kultury Japonii Nejiro 2015
W dniach 4-6 września 2015 roku Lubelskie Stowarzyszenie "Cytadela Syriusza" organizuje w Lublinie Konwent Kultury Japońskiej Nejiro 2015. Jest to jedyny w Lublinie festiwal poświęcony kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni oraz organizowany nieprzerwanie od 2009 roku.
Terror
Stare przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jest w tym trochę racji, ale gdyby człowiek nie był ciekawy świata, o ileż uboższe byłoby jego życie i o ileż węższe horyzonty. Jednak ten sam pęd do poznawania i zgłębiania tajemnic świata może być zgubny i zabójczy. Od czasu przeczytania powieści Dana Simmonsa myślę o tym znacznie częściej. Ceną ludzkiej ciekawości świata i chęci odkrywania go jest śmierć i to wcale nie ta nagła i gwałtowna, ale często ta powolna, czająca się gdzieś w ukryciu, jakby czekała na właściwy moment.
Dan Simmons jest jednym z tych autorów, których prozę poznać trzeba, choćby z tego powodu, że pisze ciekawie i robi to naprawdę dobrze. Jego powieści mogą się spodobać miłośnikom fantastyki, sensacji, kryminału, a nawet dramatu. To typowe cegły, ale tak skonstruowane, że zapomina się o objętości, a po prostu pochłania kolejne rozdziały, chcąc się dowiedzieć, jakie będzie zakończenie.
Do tej pory przeczytałam, genialne moim zdaniem, Trupią otuchę i Drooda, teraz do tej grupy dołączył jeszcze Terror i widać, że autor przy tworzeniu swoich historii stosuje podobną zasadę. Faktyczne wydarzenia i historyczne postaci oplata nićmi fantastycznych, ponadzmysłowych motywów, które idealnie ze sobą współgrają. Z jednej strony otrzymujemy rzetelnie opisany, pełen ciekawych szczegółów świat przedstawiony, z interesującymi postaciami, z drugiej, wydarzenia, które, choć nierealne i niemożliwe, wydają się tak logiczne i prawdziwe, że trudno czasem określić, gdzie jest granica między jednym a drugim. Tak opowiedziana historia wciąga od początku do końca i co ważne, długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Po lekturze Drooda, już nigdy nie spojrzę na Charlesa Dickensa tak jak dotąd, a wampiry i czasy II wojny światowej nabrały dla mnie, po przeczytaniu Trupiej otuchy, zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie jest w przypadku powieści Terror. Tym razem autor zajął się historią ekspedycji badawczej.
Większość rozdziałów tej tragicznej w skutkach opowieści napisało samo życie, a literacka wyobraźnia Dana Simmonsa wypełniła białe plamy, tworząc zupełnie coś nowego.
Rok 1845. Era wypraw morskich trwa. Obiektem zainteresowania człowieka stają się rejony podbiegunowe. Zadaniem członków załogi dwóch okrętów HMS Erebus i HMS Terror będzie znalezienie Przejścia Północno-Zachodniego. Jest to na tyle ważne, że pozwoliłoby na opłynięcie Ameryki Północnej bez konieczności opływania wybrzeży Atlantyku i Pacyfiku. Kierownictwo wyprawy obejmuje sir John Franklin. Dowództwo jest dobrej myśli: okręty są starannie wykonane i doskonale wyposażone, a załoga odpowiednio dobrana. Jednak to, z czym przyjdzie się zmierzyć załodze, przejdzie ich najgorsze wyobrażenia.
Oczami poszczególnych członków załogi śledzimy losy bohaterów. Dzięki temu, że perspektyw mamy kilka, nie tylko lepiej poznajemy samych bohaterów, ale też całą sytuację. Gdy zaczynamy czytać, okręty od kilkunastu miesięcy tkwią uwięzione w lodzie. Życie załogi skupia się teraz na przykrej codzienności, która inaczej wygląda z punktu widzenia dowódców (John Franklin, Francis Crozier), a inaczej z punktu widzenia lekarzy okrętowych Goodsir), stewardów, czy matów.
Obojętnie jak starannie wyprawa nie byłaby przygotowana, okazuje się, że nic nie mogło przygotować bohaterów na to, z czym się tutaj spotkają. Autor starannie i drobiazgowo opisuje zmagania z zimnem, głodem, bezlitosną aurą oraz panoszącą się wszędzie beznadzieją, gdy stopniowo staje się jasne, że być może wiosną, lód wcale nie stopnieje. (Wiosną, dobre sobie).
Ale to nie wszystko. Bo w lodzie czai się coś jeszcze. Coś pierwotnego, nieuchwytnego, co wcale nie ma dobrych zamiarów, czego kule się nie imają, a lód, jakby nie był gruby, nie stanowi żadnego problemu.
Początkowo miałam trochę obaw, bo opis sugeruje tematykę bardziej przyjazną dla męskiego grona czytelników, ale były to niepotrzebne obawy. Powieść wciąga od pierwszych stron, a starannie budowane napięcie, nie pozwala się od książki oderwać. Jednocześnie, co bardzo lubię w tego typu historiach, czytelnik, chcąc nie chcąc, dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat XIX-wiecznej żeglugi, ludzkiej mentalności w tamtych czasach oraz co najważniejsze, surowych i zabójczych warunków panujących na biegunie.
Nowe wydanie powieści jest wzbogacone nie tylko o mapy, ryciny i zdjęcia, dotyczące wyprawy. Na końcu książki znajduje się bardzo ciekawe posłowie autorstwa Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor pokrótce przybliża czytelnikowi historię wypraw polarnych, których początek sięga XVI wieku.
Trudno mi nie zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję. Obawiam się, że w swoim pobożnym zachwycie mogę nie być obiektywna, ale książka jest naprawdę godna uwagi i niesamowicie wciąga. Chylę czoła przed autorem, który naprawdę starannie zebrał materiał, a potem przełożył go na język literackich wydarzeń. Opisać coś tak, aby chciało się to czytać z wypiekami na twarzy, jest sztuką. Stworzyć historię, w której zacierają się granice między tym co rzeczywiste, a tym co ponadzmysłowe to prawdziwy kunszt.
Lektura Terroru to prawdziwa uczta duchowa. Polecam, bo naprawdę warto.
Mission: Impossible - Rogue Nation
Wiecie, że od wyprodukowania pierwszej filmowej opowieści o Ethanie Hunt'cie minęło już 19 lat? Czas bardzo szybko płynie, prawda? W ciągu tych kilkunastu lat doczekaliśmy się aż czterech kontynuacji. Każda z nich prezentowała inny poziom, lecz chyba żadna nie zyskała takiej popularności jak kinowa produkcja Briana de Palmy. „Mission: Impossible – Rogue Nation" udowadnia, czemu seria o agencie IMF zdobyła serca fanów akcji na całym świecie i czemu kultowy już film dorobił się aż tylu kolejnych części cyklu.
Ethan Hunt (Tom Cruise), agent IMF – Impossible Missions Force – po raz kolejny musi uratować świat. Niestety, rząd postanawia rozwiązać organizację, w której działa, więc Hunt postanawia sam stawić czoła Syndykatowi, który jest siecią wyspecjalizowanych agentów. Na całym świecie dokonują aktów terrorystycznych, a zdaje się, że nikt nie chce połączyć ze sobą faktów i przyznać, że tajna organizacja istnieje. Szybko okazuje się, że Ethan nie poradzi sobie bez pomocy kolegów. Dawni agenci IMF znów będą musieli wykonać misję niemożliwą.
„Mission: Impossible – Rogue Nation" to rasowe kino sensacyjne. To idealny przykład na to, jak ważne jest rozpatrywanie podobnych produkcji oceniając je w skali gatunku, a nie w skali całej kinematografii. Okrojona fabuła, wręcz szczątkowa stała się jedynie pretekstem do nagrania znakomitych scen ociekających dynamizmem. Utrzymany w duchu szpiegowskim obraz składa się z wielu wyśmienitych scen będących esencją kina akcji. Pościg na motocyklach w Maroku, włamanie do elektrowni i wymiana danych pod wodą (która to sekwencja jest hołdem dla pierwszej części serii przynależącej do „heist movie") prezentują się spektakularnie.
Wybierając się na piątą część „Mission: Impossible" należy pamiętać, że w świecie, w którym zaraz się znajdziemy nie istnieją prawa fizyki, logiki, grawitacji. Tutaj każdy może wszystkiego dokonać, a tytułowa misja niemożliwa dla Ethana Hunta jest wyłącznie kolejnym wyzwaniem. To taka „szybka bajka", na której nie należy myśleć, tylko w nią wpaść, ciesząc swoje oczy kolejnymi popisami Toma Cruise'a i kaskaderów.
Ethan Hunt i reszta agentów przemieszcza się tym razem po całym świecie – będą stawiać czoła zły w Maroku, Austrii i Londynie. Oczywiście nie obędzie się od spektakularnych zamieszek – w „piątce" padło na Operę Wiedeńską oraz tamtejszego kanclerza.
Ogromną zaletą produkcji jest niewielkie wykorzystanie efektów specjalnych. Tom Cruise zdecydował się sam biegać po startujących samolotach i jak najczęściej rezygnować z pomocy kaskaderów. Również dzięki temu na próżno szukać w filmie patosu oraz niepotrzebnego zadęcia, a także przywraca to atmosferę kina akcji sprzed dekady albo dwóch.
Ciekawie zostały przedstawione również gadżety, którymi posługują się agenci. Zobaczymy więc między innymi laptopa (lub tablet) udającego gazetę, broszurę, która zmienia się w bazę danych, okulary będące komputerem, soczewki-kamery, a także klucz otwierający każde drzwi. Technologiczne bajery to jednak nie wszystko – poczekajcie aż zobaczycie klarnet (a może to był saksofon?), który zamienia się w pistolet z tłumikiem!
Dialogi oscylują wokół żartów oraz ironii. McQuarrie wyraźnie zdecydował się okroić padające na ekranie słowa do minimum, po to, aby nie odrywać widza od akcji. Nadają one produkcji lekkiego wymiaru, pozbawiają pretensjonalności oraz tekstów rodem z książek Coelho.
Aktorsko „Mission: Impossible – Rogue Nation" wypada bardzo przyzwoicie. Simon Pegg zdobył więcej ekranowego czasu, co tylko sprawiło, że produkcja sporo na tym zyskała. To w głównej mierze dzięki niemu obraz okazał się uroczo zabawny oraz lekki. Dokłada się do tego jeszcze Jeremy Renner, który wciela się w postać najlepiej ukazującą, że agenci IMF to przede wszystkim grupa przyjaciół. Charyzmatyczna Szwedka – Rebecca Ferguson – gdy pojawia się na ekranie sprawia, że nie trudno patrzeć na cokolwiek innego niż na nią. Hipnotyzuje spojrzeniem, przyciągając wzrok widza na swoją osobę. W całości wypada mdło jedynie szwarccharakter. Jego motywy zdają się logiczne, poświęcono mu wystarczająco dużo scen, lecz wydaje mi się, że winę za jego nijakość ponosi wyłącznie Sean Harris, wcielający się w postać.
Produkcja Christophera McQuarrie'a to nie daje, że jest czymś więcej niż widowiskowym blockbusterem z pędzącą na łeb, na szyję akcją oraz z pomysłowym, jak na standardy hollywoodzkie, zakończeniem. W połączeniu z wizualnymi rozwiązaniami, do których realizacji wcale nie potrzebowano skomplikowanych programów graficznych oraz komputerowej pomocy (a właściwie zminimalizowano je do minimum). Nigdy nie byłam fanką serii „Mission: Impossible", a „trójka" i „czwórka" mnie rozczarowały. Za to na „piątkę" mam odwagę wysłać każdego widza, który musi się odstresować i przestać myśleć. Bo ten film to niezobowiązująca rozrywka na odpowiednim poziomie.
Szykujcie miotły, rozłóżcie latający dywan - wkrótce rozpocznie się magiczny wyścig
Jesienią na młodych miłośników gier czeka niespodzianka - premiera niezwykłej, hybrydowej gry "Brooms". Do rozgrywki posłużą jednocześnie tradycyjne, papierowe karty oraz tablet lub smartfon wraz z darmową aplikacją (do pobrania w AppStore i GooglePlay). Gra będzie więc zachęcała do korzystania z nowych technologii. Z drugiej strony, dzieci które na co dzień spędzają zbyt wiele czasu na rozrywce "z prądem", poznają urok zabawnej gry karcianej. Może to stanowić dobrą podstawę do zaprzyjaźnienia się z grami planszowymi i karcianymi, które sprzyjają edukacji, rozwijają myślenie logiczne i strategiczne.
Moebius: Empire Rising
Kampanie kickstartowe mają to do siebie, że osoby wpłacające pieniądze mają swoje oczekiwania wobec opłaconego produktu. Nie można się więc dziwić wymaganiom, jakie powinna była spełnić produkcja Jane Jensen, autorki takich hitów jak m.in. Gabriel Knight. „Moebius: Empire Rising" stanowi przykład gry, której nie udało zrealizować się zgodnie z założeniami przedstawionymi graczom finansującym produkcję i wydanie. Nie twierdzę jednak, że jest zła. Za to z pewnością nie spełnia oczekiwań.
„Moebius: Empire Rising" to gra przygodowa. Kierujemy w niej Malachim Rectorem – cynicznym handlarzem antyków. Wyróżnia się on fenomenalną pamięcią fotograficzną, której mógłby pozazdrościć mu niejeden kolekcjoner czy detektyw. Dlatego przyjmuje zlecenia z całego świata...i z całkiem niezłym wynagrodzeniem. Pewnego razu Malachi otrzymuje specyficzną ofertę od tajnej organizacji rządowej F.I.T.A. – ma wyruszyć do Wenecji i zebrać informacje o charakterze młodej Włoszki oraz jej przeszłości, a tym samym przyczynić się do rozwiązania sprawy tajemniczego zamordowania dziewczyny. Oryginalność tego śledztwa polega jednak nie tylko na tym, ale też na wymogu dopasowania życia zamordowanej do jednej ze znanych historycznych postaci. Z czasem okazuje się, że możemy odkryć znacznie więcej niż historię zamordowanej dziewczyny, a dodatkowo – nie musimy robić tego w pojedynkę.
W pierwszym kroku muszę pochwalić fabułę. Może nie wszystko jest na tip-top, lecz niezwykle spodobał mi się pomysł na porównywanie ludzi do postaci historycznych. Nie znam gdy, która opierałaby się na takich łamigłówkach, a że kilka okresów historii mnie interesuje – jak poruszony w grze starożytny Egipt – to czułam się pod tym względem usatysfakcjonowana. Spodobał mi się również swego rodzaju wątek paranormalny, sugerujący, że współcześnie żyjący ludzie w ogóle mają swoich odpowiedników w postaciach historycznych. Zagadki same w sobie opierały się głównie na systemie point'n'click oraz kilku mini-grach, które nie powinny jednak stanowić żadnego wyzwania dla zaawansowanych graczy.
Również niezmiernie spodobała mi się możliwość wykonania portretu psychologicznego postaci na podstawie jej mimiki, gestów i zachowania. Mamy taką możliwość przed każdą rozmową z nową postacią. Jeśli wybierzemy prawidłowe odpowiedzi, podczas dialogu otrzymamy dodatkowe opcje. Podobnie sytuacja wygląda przy ocenie przedmiotów i osądzaniu, czy są marnymi podróbkami, czy też autentykami.
Muszę tutaj jednak zwrócić uwagę na koszmarną sekwencję w finale, gdy przychodzi nam błądzić w podziemnym labiryncie. W tym momencie czekałam już tylko na zakończenie i byłam naprawdę mocno zirytowana faktem, że na sam koniec rozgrywki twórcy dołożyli tak bezcelowy element.
To jednak dopiero pierwszy minus na ich niezbyt krótkiej liście. Jak wspominałam we wstępie, po grze opłaconej przez fanów oczekiwałoby się czegoś, co rzeczywiście powala na ziemię. „Moebius: Empire Rising" niestety na tym polu dość mocno zawodzi. Produkcja wydaje się niedopracowana i nie do końca przemyślana, a brak napięcia, którego oczekiwałoby się od takiej przygody, wydaje się niemal namacalny. Razi również liniowość gry. Wszelkie akcje, które wprowadzają cokolwiek do fabuły, wymagają zachowanej zgodności z zaplanowanym przebiegiem rozgrywki. To niestety potrafi nieźle irytować, gdy okazuje się, że musimy krążyć w tę i z powrotem, bo bohater dopiero po pewnym czasie dochodzi do wniosku, że może jednak warto było wziąć przedmiot z poprzedniej lokacji.
Grafika również nie rzuca na kolana. Animacja jest niesamowicie sztuczna. Postaci są wyidealizowane i wylizane jak manekiny. Nie cechują się zbyt naturalnymi ruchami czy mimiką, czego Malachi jest idealnym przykładem. Ich wygląd kojarzy się trochę z The Sims 3. Na szczęście jest chociaż technologia 3D i całkiem przyzwoite wnętrza. Krajobrazów jednak nie pochwalę. Widać było jednak, że dałoby radę wprowadzić lepszą grafikę po bardzo dobrze wykonanych komiksach, przedstawiających m.in. dość ważną scenę z dzieciństwa głównego bohatera.
Przejście gry zajęło mi łącznie kilkanaście godzin, więc nie spędziłam nad nią zbyt dużo czasu, co w przypadku tej przygodówki stanowi zaletę. Soundtrack niewątpliwie umilił rozgrywkę, która z czasem stała się niestety dość schematyczna. Z jednej strony nie żałuję, że zagrałam w „Moebius: Empire Rising" ze względu na ciekawy pomysł zagadek związanych z postaciami historycznymi i tworzeniu portretów psychologicznych niczym cumberbatchowski Sherlock Holmes. Z drugiej strony wiem jednak, że mogłabym znaleźć produkcję z ciekawszymi zagadkami, lepszą grafiką i wszystkim tym podanym w korzystniejszej cenie.
Miasto Cieni
„Miasto Cieni" to drugi tom cyklu „Pani Peregrine", który opowiada o niezwykłych, osobliwych dzieciach, żyjących w pętli czasowej. Cały ich świat to jeden dzień - każdego wieczoru obserwują wybuch zrzuconej na sierociniec bomby, by obudzić się rano i przeżyć od nowa to samo. Czy już zawsze będą wiodły taki los?
Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest szesnastoletni Jacob, który bardzo chciał uwierzyć w niesamowite historie opowiadane przez dziadka. Jacob zabiera ze sobą dzieci w podróż do Londynu. Trwa II wojna światowa i nie jest to ani trochę bezpieczne. Za wszelką cenę pragną jednak przywrócić swojej opiekunce ludzką postać. Poszukują pętli czasu, która pomoże im dostać się do innych takich jak oni sami.
Książka pełna jest niezwykłych przygód, specyficznych postaci, niebezpiecznych wydarzeń. Wykreowany w „Mieście Cieni" świat jest niesamowity. Co prawda fabuła stworzona została z pewną dozą chaosu, ale w tym wypadku działa to na korzyść powieści. Dzięki temu jeszcze bardziej trzyma w napięciu i staje się jeszcze bardziej osobliwa i nierzeczywista.
Bohaterowie powieści są sympatyczni i dobrze skonstruowani. Nawet najdziwniejsi z nich wydają się być żywi i realistyczni. Ich magiczne zdolności bywają niesamowite i z pewnością idealnie pasuje do nich słowo „osobliwe". Kto jednak czytał pierwszą część ten świetnie wie o co mi chodzi - kto tego nie zrobił, najwyższy czas nadrobić lekturę.
Twarda oprawa, piękne, ale również budzące grozę wydanie to nieodłączne cechy tego cyklu. W „Osobliwym domu Pani Peregrine" byłam po prostu zakochana. Drugi tom nie posiada już tego elementu zaskoczenia, przez co wydaje się może nieco słabszy, ale i tak lektura sprawia wiele przyjemności i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Zakończenie jednak pozostawia wiele do życzenia - jest niepełne i sprawia, że czytelnik nie może doczekać się kolejnej części, która, mam nadzieję, wyjaśni wszystkie tajemnice i nareszcie zdradzi czytelnikom co będzie dalej.
Zarówno „Miasto Cieni" jak i całą serię serdecznie wszystkim polecam. „Osobliwy dom Pani Peregrine" to jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Tu nie ma nowych pomysłów - tu nowy jest cały, osobliwy, genialnie wykreowany świat. To jedna z tych powieści, których nie „można", a zwyczajnie „trzeba" przeczytać - dlatego nie zwlekajcie! Jeżeli istnieje magia to znajdziecie ją właśnie w tej książce.
Tajemnica Domu Helclów
Coraz częściej na naszym rodzimym rynku pojawiają się retro kryminały. Warto wspomnieć chociażby o pozycjach wydawanych przez Marka Krajewskiego czy Piotra Bojarskiego. W tym roku jednak zabłysnęła Maryla Szymiczkowa. „Tajemnica Domu Helclów" to opowieść, w której równorzędne miejsce zajmuje główna bohaterka, XIX-wieczny Kraków, życie jego socjety oraz intryga kryminalna.
Kim właściwie jest Maryla Szymiczkowa? Otóż powołało ją do życia dwóch młodych pisarzy (ur. 1980 i 1983), Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Pierwszy z nich to tłumacz, poeta, pisarz i prowadzący bloga poświęconego międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw". Drugi – tłumacz, historyk, amerykanista. „Krakus od pokoleń, od dziesięciu lat na emigracji w Warszawie". Autorzy dla żartu opublikowali również na tylnej stronie okładki opis upodobań Szymiczkowej. „Tajemnica Domu Helclów" to literacki debiut duetu skrywającego się pod kobiecym pseudonimem.
W przypadku powieści Szymiczkowej nie warto zagłębiać się w fabułę. Najważniejsze informacje to te, że akcja rozgrywa się w 1893 roku w Krakowie, główną bohaterką jest Profesorowa Szczupaczyńska, a wątkiem – zagadka kryminalna. Znudzona życiem Zofia dowiaduje się, że w słynnym Domu Helclów, ośrodku spokojnej starości, zaginęła jedna z pensjonariuszek. Profesorowa wszczyna własne śledztwo, aby odkryć prawdę.
Pierwsze skojarzenie, które zapewne nasuwa się większości odbiorców po kilkunastu stronach, to nawiązanie do „Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Profesorowa Szczupaczyńska nie tyle przypomina tytułową bohaterkę dramatu polskiej pisarki, lecz od samego początku Szymiczkowa nastawia się na pokazanie moralności mieszczaństwa w XIX wieku (a właściwie – ukazanie jego zepsucia).
Autorski duet ukazuje życie kobiety, która skazana jest na mękę w „gorsecie", które nałożyło na nią społeczeństwo. Przyjmuje zasady, w których żyje socjeta, etykietę, a to wszystko razem ze swoimi zakłamaniami, hipokryzją. Zofia jednak nie widzi w tym nic dziwnego – tak ją wychowano, zostało przyjęte za oczywisty fakt, że tak powinna wyglądać postawa dobrej żony, a jednocześnie członka klasy średniej, jaką jest mieszczaństwo. Z drugiej strony widać, jak ten gorset męczy Profesorową, jak jej intelekt, prawdziwa witalność przeciska się przez nałożone na nią ramy. Można tylko się domyślać, że Zofia jest emblematyczną dla tamtego okresu postacią, a w rzeczywistości istniało wiele podobnych kobiet, które nie mogły być sobą przez zamknięcie ich w okowach etykiety.
Dehnel i Tarczyński okazali się znakomitymi psychologami. „Tajemnica Domu Helclów" to bardzo udana próba zrozumienia psychiki kobiecej – z jednej strony w sposób uniwersalny, a z drugiej, jak już wcześniej wspomniałam, kobiety uwikłanej w ciasną strukturę, pajęczynę zasad i zależności. Takiego wniknięcia w umysł kobiety pozazdrościć może niejeden mąż, psycholog czy pisarz.
Wątek kryminalny, czyli zabawa w detektywa pani Zofii, która udowadnia, że potrafi rozwikłać dwa dziwne morderstwa to również po mistrzowsku zbudowana zagadka (napędzająca przy tym wartką akcję) ukazująca historyczne powody, o których rzadko który Polak zdaje sobie sprawę. Już dla tego samego zakończenia, wyjaśnienia sprawy warto przeczytać „Tajemnicę Domu Helclów", bo może ono zmienić nasz obraz historii naszego kraju i przestaniemy postrzegać XIX wiek jedynie jako czas dwóch powstań oraz Wiosny Ludów.
Rzecz dzieje się w domu opieki, którego nowoczesna idea istnienia mogłaby być przykładem do naśladowania w XXI wieku. Podobna rzecz ma się z całością odwzorowywanej rzeczywistości. Świat, który przemierzamy oczami Zofii na pewno nie jest doskonały, widać w nim potrzeby zmian, które pojawiają się w naszym życiu dopiero od kilku dekad. Lecz ludzie żyjący w tamtych czasach niewiele się od nas różnią – szczególnie zwraca uwagę to, że tak samo pragną czegoś więcej niż im daje codzienne życie.
Merytoryczne przygotowanie autorów wzbudza ogromny podziw. Nawet biorąc pod uwagę, że doskonale znają dramat Zapolskiej, że przeczytali wiele powieści osadzonych w podobnych realiach, ich umiejętność wytworzenia tak sugestywnej atmosfery XIX-wiecznego Krakowa, przywoływanie szczegółów z życia elity jest wręcz doskonała. Wykonali wielką pracę, której skutkiem okazuje się przeniesienie czytelnika w barwny świat miasta, który na czas lektury zdaje się istnieć wręcz na wyciągnięcie ręki. Dzięki dopracowanym szczegółom nie pojawiają się nielogiczności, a także nie rzucają się w oczy żadne dysonanse historyczne. Bez gruntownej wiedzy oczywiście trudno ocenić, czy jakieś błędy się nie pojawiają, lecz dla przeciętnego czytelnika, który posiada jedynie wiedzę o tamtym okresie wyniesioną ze szkoły (czyli dla mnie) w tym aspekcie to powieść idealna.
Należy również dodać, że wszystkie postacie zostały tak samo dobrze rozrysowane, jak Zofia. Pogłębiono psychologicznie nawet te epizodyczne, które pojawiają się w zaledwie kilku scenach.
Jednym z najważniejszych bohaterów jest XIX-wieczny Kraków. Autorzy oprowadzają nas po uliczkach, kawiarniach, straganach, targach, przywołują szereg nazw miejsc, które istnieją naprawdę. Niezwykła plastyczność opisów to jedynie część tej znakomitej charakterystyki miejsca. Duet prezentuje także samych Krakusów jako patriotów. To, że cesarz jest Austriakiem, nie ogranicza poczucia dumy narodowej i nie zostawi w ich świadomości poczucia, żę znajdują się pod zaborami. Z wielkim szacunkiem obchodzą uroczystości śmierci Matejki, czy obchody rocznic naszych tragedii, a obok insygniów cesarskich powiewają biało-czerwone flagi.
Należy zwrócić także uwagę na bardzo ciekawy podział na rozdziały oraz ich omówienie. Pod każdym kolejnym znajduje się wypis informacji, które uzyskamy po jego przeczytaniu np. „w którym dowiadujemy się, że student to ladaco, w dniu inauguracji teatru Kraków zatyka się flaszka(...). To jeden z przejawów intrygującego poczucia humoru twórców, który co kilkanaście, kilkadziesiąt stron potrafi wywołać ogromny uśmiech na twarzy.
W tym retro kryminale trudno określić, czy najważniejszy jest wątek zbrodni oraz jej rozwikłania, czy atmosfera XIX-wiecznego Krakowa, czy może zagłębienie się w psychologię kobiety. Wszystkiemu duet kryjący się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa poświęca tyle samo czasu, jak i zaangażowania. „Tajemnica Domu Helclów" porwie zarówno miłośnika powieści kryminalnych, jak i historycznych czy psychologicznych. To pozycja, która przywraca wiarę w polską literaturę.
Kolekcja Edipresse i Wydawnictwa Prószyński „Świat Dysku”
Kolekcja Edipresse i Wydawnictwa Prószyński „Świat Dysku" to pełen cykl autora zawarty w 42 tomach. Po raz pierwszy na polskim rynku książki Pratchetta zostaną wydane w sposób kolekcjonerski, w poręcznym formacie i w twardej oprawie oraz spójnej szacie graficznej.