lipiec 12, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Zyska i S ka

środa, 08 sierpień 2018 14:09

Wieża świtu

Nie poznawał samego siebie. Niegdyś dumny, silny kapitan Gwardii Królewskiej, obecnie złamany, niemogący pogodzić się z przeszłością mężczyzna. Wszelkie dni od czasu ataku na jego osobę przez zamordowanego króla Adarlanu, zlewały się w jedno. Nie odróżniał pór dnia. Nic nie miało dla niego znaczenia. Czuł się, jakby przebywał w wielkiej bańce, gdzie jego tak wcześniej świetnie wyszkolone i silne ciało dryfowało. Unosił się ponad wszystkimi i wszystkim. Próbowali mu pomóc. Pocieszali. Starali się dać nadzieję na to, że jeszcze kiedyś wstanie o własnych siłach. To, co zdarzyło się w trakcie uwalniania magii, zniszczyło całe jego życie. Uraz kręgosłupa okazał się tak bardzo rozległy, że żaden uzdrowiciel i żadna moc nie mogły mu pomóc. Nie wiedział, kim jest. Nie poznawał samego siebie. Nie miał nadziei. Nie potrafił przemóc się i znów wznieść oczy na świat. Wolał zagłębić się w swym wózku i przestać czuć. Niestety, niedany był mu spokój. Ostateczna bitwa zbliżała się nieubłaganie. Nie mógł pomóc przyjaciołom w walce, ale mógł zrobić jedno. Wyjechać do kraju uzdrowicieli i zrobić wszystko, aby ponownie wstać. Musiał zdobyć uznanie króla i nakłonić go do wzięcia udziału w walce, ale aby to zrobić musiał odzyskać nadzieję na to, że jeszcze kiedyś ponownie stanie się sobą...

Sarah J. Maas od chwili, gdy przeczytałam kilka rozdziałów historii Celaeny Sardothien, należy do grona moich ulubionych pisarzy. Za każdym razem, gdy sięgam po powieść wychodzącą spod jej magicznego pióra, przenoszę się do fantastycznego, zapierającego dech w piersiach świata, który zawsze (bez najmniejszego wyjątku) skrada moje serce. Po twórczość tej pani sięgam z zamkniętymi oczami. Nie czytam opisów. Nie sprawdzam opinii. Dlaczego? Wiem, że historie stworzone przez Sarah J. Maas nigdy mnie nie zawiodą. ,,Wieża świtu" od pierwszych stron, całkowicie oderwała mnie od rzeczywistości. Wszystko przestało istnieć, a prawie 850 stron pochłonęłam w ciągu dwóch dni. Próbowałam dawkować sobie historię Chaola - przysięgam! Niestety, okazałam się zbyt słaba, aby móc się jej oprzeć. Co takiego mnie w niej zauroczyło? Dlaczego po przeczytaniu tej pozycji, przez kilkanaście dni, przeżywałam kaca książkowego i nie potrafiłam przemóc się, aby sięgnąć po inną książkę? Zapraszam do zapoznania się z dalszą częścią recenzji!

,,Trudno darzyć się nawzajem miłością, gdy wiesz, że pewnego dnia staniecie przeciwko sobie. Nie ma mowy o miłości, kiedy nie towarzyszy jej zaufanie."

Chaol Westfall i Nesryn Faliq wyruszają w podróż do starego i pięknego miasta Antica. Były kapitan Gwardii Królewskiej ma nadzieję, że któraś ze słynnych uzdrowicielek z Torre Cesme przywróci mu władzę w nogach. Uleczenie to jednak tylko część planu. Oto na tronie zasiada wszechpotężny kagan, którego Chaol ma za zadanie nakłonić do wzięcia udziału w wojnie.

Jednak to, co czeka Chaola i obecną kapitan Gwardii Królewskiej Nesryn, przekroczy ich najśmielsze oczekiwania. Kluczem do powodzenia misji może okazać się niepozorna uzdrowicielka Yrene i informacje, które bohaterowie zdobędą podczas pobytu w pałacu.

,,- Spodnie też? Wiedział, że powinien być uprzejmy i błagać ją o pomoc, a mimo to...

- Musiałbym chyba najpierw trochę wypić. - odparła Yerne i spojrzała na speszoną nieco Nesryn. - Przykro mi - rzekła, choć jad sączył się w jej głosie.

- Dlaczego jej to mówisz?

- Przypuszczam, że ostatnimi czasy miała pecha dzielić z Tobą łóżko."

Chaol Westfall nawet w najgorszych koszmarach nie potrafił wyobrazić sobie tego, co go spotkało. Nękany magicznymi mocami, potworami i śmiercią najbliższych, nigdy nie pomyślałby, że w czasie, w którym jego rodzina przygotowuje się do ostatecznej bitwy z najgorszym złem, on będziecie zmuszony odejść z linii frontu i zagrzebać się w wózku dla inwalidów, ponieważ jego kręgosłupa po ataku byłego króla Adarlanu, nie można naprawić. Dumny mężczyzna choć przybity, nie ma zamiaru się poddać. Wie, że na nic nie przyda się swojemu najlepszemu przyjacielowi w stanie, w którym się obecnie znajduje. Musi odzyskać dawną sprawność fizyczną, ale aby było to możliwe, były kapitan Gwardii Królewskiej zmuszony jest udać się do pradawnego miasta na obcym kontynencie, aby z pomocą uzdrowicieli z Anticy ponownie stanąć na nogi.

Uzdrowicielki ze słynnego Torre Cesme jako jedyną posiadają moc, mogącą go wyleczyć. Chaol wraz z Nesryn Faliq wyruszają na Południowy Kontynent, aby uzyskać pomoc od kobiet obdarzonych mocą pradawnej bogini oraz przekonać wszechpotężnego kagana, aby pomógł armii stworzonej przez Aelin i Doriana zwyciężyć raz na zawsze Valgów.

Chaol i Nesryn nie byli przygotowani na to, co zastało ich w Antice. Kagan i jego dziedzice nie są przychylnie planom przedstawionym przez wysłanników Adarlanu, a wizja pomocy szybko rozpływa się w dawnych marzeniach. Ponadto, jedyną nadzieję Chaola na wyzdrowienie jest pomoc Yrene - dziewczyny, która z jakiegoś powodu go nienawidzi. Czy uda mu się uzdrowić dawne rany w sercu uzdrowicieli? Jakie są szanse na to, aby Chaol stanął na nogi? Czy zbliżająca się wojna z Valgami skazana jest na porażkę?

,,- Wpatrywanie się w horyzont wcale nie przyspieszy podróży- mruknął, wtulony w jej szyję.- Dokuczanie żonie z tego powodu również nic nie da.
[...]
- A cóż innego pozostało mi do roboty podczas tej niekończącej się podróży? Dokuczanie ci to moja jedyna rozrywka, lady Westfall."

,,Wieża świtu" to pozycja, na którą czekałam wiele długich miesięcy. Choć przez większość czasu usychałam z tęsknoty za bohaterami ,,Szklanego tronu" i pragnęłam, jak najszybciej poznać historię Chaola Westfalla - postaci, którą najpierw pokochałam, później znienawidziłam, a następnie przypomniałam sobie, że jednak mimo niektórych momentów, moje zdradzieckie serce zawsze było lojalne temu irytującemu, ale jakże pięknemu mężczyźnie - to niekiedy miałam ochotę udusić panią Maas za to, że najpierw postanowiła wydać jego historię i kazała czekać mi tak długo na zakończenie niesamowitej serii ,,Szklany tron". Wszelkie moje złe myśli odeszły, gdy tylko książka wpadła w moje ręce. Zapierająca dech w piersiach, (przepraszam za słowo, ale nie mogę znaleźć bardziej oddającego niezwykłość historii Chaola) cholernie wzruszająca, piękna i magiczna, brutalna i delikatna zarazem. ,,Wieża świtu" skradła mi serce, obrobiła mnie ze wszystkich chęci do czytania innych powieści, zniszczyła spokój, z którym się za nią zabierałam i wrzuciła w sam środek mrocznej, tajemniczej burzy, w której czasie bałam się wypłynąć na powierzchnię, aby znów wrócić do realnego świata. W czasie walki Chaola z samym sobą, w trakcie jego żmudnego i niezwykle trudnego powrotu do zdrowia, w chwilach, gdy nienawiść uzdrowicielki noszącej imię Yrene powoli zmieniała się w akceptację, kilkakrotnie roniła łzy. Sarah J. Maas po raz kolejny udowodniła, że nie ma sobie równych. ,,Wieża świtu" to najlepsza powieść tego roku!

,,- Czy spełniasz się podczas zbliżeń? Chaol zacisnął zęby.
- To naprawdę ważne?
W jaki sposób doszła do tego, co łączyło go z Nesryn?
Yerne, miast odpowiadać, zapisała coś na swoim arkuszu.
- Co ty piszesz? - spytał ostro [...]
- Właśnie zapisałam odpowiedź na twoje pytanie. Wielkie "nie". - odpowiedziała i podkreśliła ostatnie słowo."

,,Wieża świtu" zabierze was w sam środek pięknego i niezwykle potężnego królestwa Południowego Kontynentu, do stolicy uzdrowicieli i władców, artystów i żołnierzy, czyli legendarnej Anticy - miejsca, gdzie wszystko jest możliwe, abyście mogli towarzyszyć Chaolowi Westfallowi w trudnej drodze do odzyskania sprawności fizycznej i prawdziwej naprawy jego serca. Ponadto wraz z tym zranionym, ale jakże pragnącym uzdrowienia mężczyzną i kapitan Nesryn Faliqwejdziecie w świat dworskich intryg, okrucieństwa kryjącego się w pięknych murach i prawdziwej dobroci kryjącej się pod postacią zła. Wciągająca do granic możliwości, cudowna w swej przebiegłości i niszcząca wszelkie przeszkody, które stają jej na drodze historia, o której nie będziecie potrafili zapomnieć, zabierze was tam w miejsce, gdzie przygotujecie się do ostatniej bitwy. Polecam!

Dział: Książki
środa, 08 sierpień 2018 13:27

Kto to zrobił?

Moja papuga jest niewinna!
Założę się, że to królik narozrabiał!
Jako dumny właściciel małego, uroczego króliczka musisz szybko oczyścić go z zarzutów i zrzucić winę na innego zwierzaka.
Musisz wykazać się dobrą pamięcią i refleksem, bo jeśli obwinisz zwierzaka, który już udowodnił swoją niewinność, to będziesz samodzielnie sprzątać ten cały bałagan!

Pierwsze wrażenie...

Z grą Kto ro zrobił? miałam przyjemność zapoznać się na Festiwalu Gramy 2018 edycja wiosenna w Gdyni, dzięki jednemu panu z Rebela, który całą moją rodzinę zachęcił do przetestowania tej niepozornej gry. Wtedy występowała ona jeszcze pod nazwą Who do it? i mając pod swymi skrzydłami dwie jedenastolatki, mocno powątpiewałam w powodzenie tej rozgrywki. Pozory jednak mylą, a z drugiej strony wielkie ukłony dla naprawdę świetnego rozgrywającego, ponieważ gra dostarczyła nam dobrej zabawy, pełnej śmiechu.

Pierwsze wrażenie: małe pudełeczko, niepozorne, z kartami jak do Piotrusia. Oczywiście, jak zawsze u Rebela wszystko solidnie i kolorowo wydane, aczkolwiek, tak jak wspomniałam, z pozoru nic nadzwyczajnego.

Podstawowe informacje:

Liczba graczy: 3-6 osób
Wiek: od 6 lat
Czas gry: ok. 15 minut
Wydawca: Rebel / blue orange
Autor gry: Jonathan Favre-Godal
Ilustracje: Steeve Augier

Cel gry:

Kto ma zwierzątka, ten wie, że czasem zdarzają się wypadki. Pojawia się kupa. Każdy dumny właściciel swoich sześciu zwierzaków chce udowodnić ich niewinność, pozbywając się wszystkich kart z ręki.

Rozgrywka:

Grę rozpoczyna najmłodszy z graczy. Na środku kładzie kartę wybranego zwierzaka i mówi na przykład:

- To nie mój kotek zostawił tę śmierdzącą kupkę, on jest taki czysty i pachnący, to na pewno był jakiś żółw.

Pozostali gracze próbują jak najszybciej zrzucić swoją kartę żółwia. Temu, komu się uda znaleźć i zrzucić kartę żółwia, jako pierwszemu, udowodni, że jego żółwik jest niewinny i teraz może pójść za przykładem poprzednika i próbować udowodnić, że to inne zwierzątko zawiniło.

Zasady przewidują sytuację, w której obwinia się tego samego zwierzaka, który właśnie został uniewinniony. A także przewidują, że osoba, która pozbędzie się kart po prostu nie bierze udziału w dalszej rozgrywce.

Runda kończy się, gdy jeden ze zwierzaków okaże się winny, gdy zostaje jeden gracz z kartami lub gdy gracz oskarża zwierzaka, ale żaden z pozostałych graczy nie ma w ręku karty tego zwierzątka. Ta druga sytuacja jest najczęstsza i w takim przypadku wina spada na pupila z ostatniej zagranej karty, a właściciel karty otrzymuje żeton kupy. Trudno, trzeba schować czasem dumę do kieszeni i posprzątać po swoim podopiecznym.

Gra toczy się aż jeden z graczy uzbiera aż trzy śmierdzące kupki swoich zwierzątek.

Warianty
Po jakimś czasie można rozwinąć wyobraźnię i zmienić tematykę, ileż można zbierać kup po swoich źle wychowanych pupilach. Instrukcja podpowiada pytania, np. Kto puścił bąka? Kto zwędził pieczeń?, ale można być jeszcze bardziej kreatywnym i żetony kup zastąpić kawałkami sera lub cukierkami, może wtedy przegrana nie będzie aż tak bolesna? :)


Dla kogo jest ta gra?

Dla wszystkich, jeśli tylko potrafią dobrze się bawić. W tej grze liczą się spostrzegawczość, dobra pamięć, refleks i poczucie humoru.

Końcowe wrażenie...

Kto to zrobił? to niepozorna gra karciana na dobrą pamięć, spostrzegawczość i refleks. Dzięki rozgrywce przeprowadzonej podczas Festiwalu Gramy, odkryłam, że może ona być również źródłem świetnej zabawy, pełnej śmiechu. Niektóre gry tracą, gdy nie dodamy do nich, czegoś od siebie.

Rozgrywka trwa krótko, a niewielkie rozmiary gry, nadają jej kieszonkowego charakteru, który sprawdzi się idealnie podczas wakacji i innych wyjazdów. Zasady są proste, więc dla rozleniwionych upałem umysłów, nie sprawią kłopotu, a wspólna rywalizacja o wymiganie się od sprzątania, pobudzi trochę do życia towarzystwo.

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 06 sierpień 2018 09:44

Do zobaczenia w piekle

PREMIERA 29 SIERPNIA!

Mówią, że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Kola powinien był o tym pamiętać. Gdyby nie zapomniał może nadal by żył, podobnie jak wszyscy pozostali członkowie jego kompanii.
Zona nie wybacza błędów, nie przymyka oka na niedociągnięcia i nie okazuje cierpliwości byś miał czas nauczyć się co i jak. Jeśli nie wypatrujesz wystarczająco bystro- giniesz. Jeśli nie idziesz wystarczająco ostrożnie- giniesz. Jeśli nie biegasz wystarczająco szybko- giniesz. Za to każdy kończący się dzień to jeden wróg mniej i kolejny powód do świętowania- bo jednak Ty nadal żyjesz.
Ostatnia część cyklu o Rybinie, Jusupowie i innych "zwykłych" ludziach Zony. 

Dział: Patronaty
sobota, 04 sierpień 2018 13:48

Magia krwawi

 

Żyjemy w niebezpiecznym świecie. Jeśli ujrzysz szansę na szczęście, walcz o nie,żebyś potem nie zalewała. *

Rodziny się nie wybiera, nie poradzimy nic na to, z kim nas łączą więzy krwi. Możemy jednak zdecydować czy chcemy być tacy jak oni, czy też pójdziemy własną drogą, nieraz trudniejszą, ale zgodną z naszymi poglądami. Nie pochodzenie o nas świadczy, a czyny. Co jednak gdy nie chcą o tobie zapomnieć dać odejść, a wręcz pragną twojej śmierci?

Zbyt piękne byłoby, gdyby Kate długo miała spokój. Na Atlantę spada siedem plag. Jad, Potop, Huragan, Wstrząs, Bestia, Pożoga i Mrok zesłane przez boginie chorób pustoszą miasto, ale ich działanie ma też inny cel. Oprócz siania paniki pragną zdobyć władzę, a Kate robi wszystko, by do tego nie doszło. Tylko czy wygra z silniejszą przedstawicielką swojej rodziny? Czy fakt, że zaczęła mieć przyjaciół i w ogóle przestała być samotna nie okaże się jej słabym punktem, porażką?

Jeśli miałabym wskazać swoją ulubioną serię z gatunku urban fantasy, to bez chwili wahania wymieniłabym między innymi Kate Daniels. Przed chwilą zamknęłam czwarty tom serii - Magia krwawi i... cóż, ponownie się nie zawiodłam na Ilonie Andrews.

Mogłoby się wydawać, że kolejne tomy powinny być słabsze i często tak jest, ale ten duet pisarski pokazuje, że z każdą kolejną częścią może być tylko lepiej. Magia krwawi to jeszcze więcej akcji, walki, krwi, mitologii oraz poczucia humoru. Ilona Andrews dba, by niczego nie było ani za dużo, ani za mało, miesza ze sobą wszystko i oddaje w ręce czytelników powieść, która bawi, fascynuje i nie pozwala o sobie zapomnieć. Mitologiczne postacie, magia, nadnaturalne istoty, walka dobra ze złem, zacierające się granice - wszystko to sprawia, że nie da się narzekać na brak wydarzeń, niepewność oraz nagłe zwroty akcji. Co ważniejsze w tym tytule wiele wątków nabiera rozpędu i ujawniają się nowe informacje, jest co analizować i myśleć nad tym, jak poukładać to w całość.

Co się tyczy postaci, to z każdą częścią pojawiają się nowi bohaterowie, którzy nie tylko wnoszą coś do historii, ale i plączą. Niemniej nie można odmówić Ilonie Andrews, że każda postać ma swoją osobowość i potrafi zaskoczyć nie jeden raz. Nie da się ich nie lubić i im nie kibicować. Niezwykle realni i pełnowymiarowi, z wadami i zaletami. Uwielbiam Kate i Jego Futrzastość, ale muszę przyznać, że na początku irytowali mnie swoim dziecinnym zachowaniem i boję się kolejnych dramacików miłosnych, chociaż w dalszej części książki odzyskali rozum i mam nadzieję, że to się utrzyma.

Dobry tydzień zajęło mi czytanie, ale nie dlatego, że Magia krwawi była nudna czy coś innego. Gdybym tylko mogła, pochłonęłabym ją na raz. Książka wciąga od pierwszych stron i trzyma w napięciu do samego końca, dostarcza wielu wrażeń i zachwyca wielowątkowością, wplecioną mitologią oraz przedstawionym światem, gdzie technika i magia toczą ze sobą boje. Nie zliczę, ile razy śmiałam się, zgrzytałam zębami i z zapartym tchem obserwowałam bieg wydarzeń. Poza tym małym minusem, jakim było zachowanie Kate i Currana nie mam do czego się przyczepić i jeszcze nie raz będę wracać do tego tomu, jak i całej serii.

Magia krwawi trzyma poziom swoich poprzedniczek i daje pewność, że to jeszcze nie koniec. Jeśli znacie poprzednie tomy, to ten was nie zawiedzie. Z kolei jeśli macie serię przed sobą, a lubicie dobre urban fantasy, to możecie być pewni, że Kate Daniels jest odpowiednim wyborem.

Dział: Książki
środa, 25 lipiec 2018 10:48

Triskel. Gwardia

W moje ręce trafił ostatnio znów dość rozreklamowany debiut, który nie dość że wyszedł spod skrzydeł w gruncie rzeczy cenionego przeze mnie wydawnictwa Uroboros, to jeszcze całkiem nieźle się zapowiadający - takie świeże SF: supermoce, korporacyjne przekręty, polityczna gra i terroryści. Czy interesująca otoczka okazała się być preludium do dobrej powieści?

Ta sprawa to nie tyle afera międzynarodowa, co... międzywymiarowa! Przed Mayday największe wyzwanie w jej krótkiej karierze superbohaterki. Jak może jednak walczyć z czymś, czego nie rozumie?

Scyld City – w przeciwieństwie do imperium – to idealne miejsce dla osób obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami. Władze miejskie doskonale wiedzą, jak spożytkować te moce. Dlatego w tym mieście porządku strzeże Gwardia: Kret, Burza i Mayday.
Nikt nie wie, że za maską Mayday kryje się niepozorna studentka, Sinead Clarke. Z pochodzenia Sidheanka, marzy, by jej ojczyzna wreszcie przestała kojarzyć się tylko z terroryzmem. W wolnym czasie angażuje się w działalność na rzecz swoich rodaków. Oczywiście wtedy, kiedy akurat nie walczy z przestępczością.
Ostatnio Gwardia ma pełne ręce roboty. W napadzie na Muzeum Historii Naturalnej użyto dziwnej broni. Technologia przeczy prawom fizyki, zupełnie jakby nie pochodziła z tego świata...
W dodatku w mieście pojawia się Duncan, przyjaciel Sinead z dzieciństwa, bojownik o wyzwolenie Sidheanii spod jarzma imperium. I wygląda na to, że nie jest to towarzyska wizyta.
Sinead ma poczucie, że te dwie sprawy jakoś się łączą. Wszystkie tropy prowadzą do tajemniczej istoty, zwanej Lazur...

Każdy autor kiedyś miał swój pierwszy raz. Każdy debiutował, czy Sapkowski, czy Tolkien czy Martin. Każdy, kto wymarzył sobie drogę przez zawód autora, przeżywa wiekopomną chwilę wydania swojej pierwszej powieści. Trzeba jednak liczyć się z faktem, że pierwsze dzieła będą dokładnie maglowane przez krytyków, w celu sprawdzenia, czy w domniemanym przyszłym pisarzu jest cień szansy na większy sukces. Dobry debiut to taki, który wywołuje efekt wow. To taki, który jest lepszy, niż książki doświadczonych pisarsko twórców - wtedy wiemy, że rodzi nam się nie rzemieślnik, a prawdziwy, dumny autor. Tak było z Sapkowskim, Kossakowską, Grzędowiczem, Piekarą, Gołkowskim... Trochę ich by się znalazło. Krystyna Chodorowska jednak, mimo że starała się wykreować naprawdę oryginalny świat, barwnych bohaterów i ciekawą fabułę, to wydaje mi się, że pomysł przerósł jej umiejętności.

Pierwsze, co rzuca się czytelnikowi w oczy to chaos. Uniwersum Chodorowskiej kreowane jest na bogate, autorka stara się skrupulatnie pokazać czytelnikowi każdy jego zakamarek, panujący ustrój, zasadę działania. W gruncie rzeczy można się w tym zwyczajnie zagubić, w moim odczuciu Scyld-City jak i całe Imperium, są po prostu przerysowane, nie jest zbytnio interesujące. To samo bohaterowie - na pierwszy rzut oka wszystko jest ok, mają swoje charaktery i relacje, dialogi budowane są naprawdę sprawnie i fajnie, aczkolwiek nie poczułem do nich absolutnie nic. Zazwyczaj czytelnik przywiązuje się do bohatera, to on jest tak naprawdę przewodnikiem, swojego rodzaju duszą książki. Tutaj tego zabrakło.

Triskel to pierwszy tom większej całości. Chaos można tłumaczyć tym, że autorka być może chciała rozpocząć w powieści kilka wątków i stworzyć sobie fabularne drzwiczki do kolejnych części. Niestety, ale w moim odczuciu książka wypadła dość słabo, i mimo szczerych chęci polubienia, nie udało mi się zaprzyjaźnić z bohaterami. Trudno mi polecić książkę, aczkolwiek zdaje sobie sprawę, że może się spodobać niezbyt wymagającym czytelnikom. Czy zagłębie się w kontynuację? Raczej nie.

Dział: Książki

W poprzednim tomie „Amazing Spider-Man” doczekaliśmy się powrotu Petera Parkera po tym, jak w serii „Superior Spider-Man” jego ciałem i umysłem zawładnął Doktor Octopus. Jednak tytułowe szczęście Parkera nie trwało długo, nie tylko dla niego, ale również dla czytelników. Drugi album serii, jak wskazuje tytuł „Preludium”, jest wstępem do jednego z największych i epickich jednocześnie eventów w świecie Człowieka-Pająka. Zapowiada nadchodzące Spiderversum. Tym razem jednak nasz ulubiony Peter ponownie gra tutaj epizodyczną rolę, cała fabuła zaś skupia się na innych bohaterach.

Fabuła albumu rozgrywa się w wielu miejscach i czasach multiwersum. Zaczynamy od historii, w której w świecie podobnym do naszego alternatywna wersja Spidera zostaje zamordowana przez Morluna. Złoczyńca ten należy do klanu Dziedziczących, którzy żywią się Pająkami, a dokładniej Pajęczymi Totemami. Morlun i jego tajemnicza rodzina myśliwych, tropią i zabijają bezwzględnie różne wersje Spider-Manów oraz tych, którzy mają pajęczy gen, we wszystkich wymiarach uniwersum.

Drugi tom serii jest istnym zlepkiem wątków, które przybliżają nam różne wersje Człowieków-Pająków. Poznajemy m.in. Spider-Mana małpę, świnię czy cyborga, Spider-Punka, Spider-Mana, który należy do Fantastycznej Czwórki czy Spider-Mana z roku 2099 (który jako Miguel O’Hara jest bohaterem osobnej serii w ramach Marvel Now). Oczywiście nie zabrakło również naszego Petera Parkera z Ziemi-616 i Octopusa jako Superior Spider-Mana.

Niestety nie wszystkie odsłony Pająków zdołały ujść z życiem w walce z wygłodniałą rodziną Morluna. Ci, którzy przeżyli, łączą się w grupy, aby zorganizować odwet.

spider man preludium do spiderversum 4

Parker z rzeczywistości jaką znamy, ukazany jest tak naprawdę epizodycznie. Peter nadal nie może odnaleźć się w nowej sytuacji po tym, jak odzyskał swoją świadomość oraz poznał Silk, czyli dziewczynę ugryzioną przez tego samego pająka co on oraz „odziedziczył” dziewczynę po Octopuse – Annę Marię Marconi. W tym tomie jego przygody ograniczają się jedynie do walki u boku młodej Ms Marvel z przeciwnikiem z kosmosu. Szczerze mówiąc, na tle całego wstępu do Spiderversum historia ta jest błaha, banalna i wręcz dziedzina. Co najważniejsze, nie wnosi nic nowego do budowanego napięcia przed epickim wydarzeniem, jakim będzie starcie wszystkich Spider-Manów z klanem Dziedziczących.

Najciekawszą według mnie jest zamykająca ten album historia będąca podróżą w czasie do Ziemi-000 i przedstawiająca genezę łowów Morluna i jego rodziny. Poznajemy w niej Wielkiego Tkacza, istotę przędącą Sieć Życia i Przeznaczenia. To ona pośrednio wywołała wielkie polowanie na Pajęcze Totemy.

Za scenariusz wszystkich zaprezentowanych zeszytów odpowiada Dan Slott. Oprawa graficzna, choć jest dziełem wielu rysowników, trzyma wysoki i równy poziom. Mamy tutaj żywe kolory, dynamiczne sceny pojedynków i ciekawe kadrowanie. Rysunki tworzyli m.in. Adam Kubert, Giuseppe Camuncoli czy znany z pierwszego tomu serii Humberto Ramos.

Podsumowując w drugim tomie „Amazing Spider-Man” mamy sporo wątków oraz natłok postaci. Związane to jest z tym, iż na cały event zwany Spider-Verse składa się wiele zeszytów z różnych serii komiksowych. Oprócz „Amazing Spider-Man” do eventu należą historie z „Spider-Wowan”, „Spider-Man 2099”, „Superior Spider-Man” czy „Guardians of the Galaxy”. Można trochę odnieść wrażenie panującego chaosu, jednak posiatkowana fabuła zaczyna się logicznie składać w całość. Na pewno największą gratką dla fanów jest możliwość poznania różnych wersji Spider-Mana. Ciekawe jest również wmieszanie do tej historii postaci Octopusa jako Superior, bo przecież po lekturze serii z jego udziałem, wiemy, jak on skończy No, ale różne anomalie czasowe nie powinny nas jednak dziwić. Co najważniejsze udało się autorom zaciekawić czytelnika. Trzeba mieć nadzieję, że wszystko podąży w odpowiednim kierunku, bo jak sama nazwa „preludium” wskazuje, iż mamy do czynienia ze wstępem do czegoś wielkiego.

Dział: Komiksy
piątek, 13 lipiec 2018 19:49

Czerwony pająk

Katarzyna Bonda to zapewne aktualna mistrzyni polskiego kryminału. Nie przesłodzona, bezkompromisowa, ale co najważniejsze, nieprzewidywalna niczym pogoda na Pomorzu - znaczy wiadomo, że będzie wiało i będzie najzimniej w całej Polsce, ale i tak tłumy spędzają tu co roku wakacje w nadziei na słońce. Piszę tę recenzję z Trójmiasta - północnego bieguna zimna i razem z Panią Katarzyną spaceruję po Orłowskim Klifie, zwiedzając słynny Klub u Maxima, pędząc estakadą Kwiatkowskiego, czy tułając się po Sopocie i za każdym razem, kiedy autorzy piszą o miejscach, które znam, lub w których jestem odzywa się we mnie lokalny patriotyzm. I choć ja tak naprawdę z wielkopolskiego, to, nic nie chwyta mnie tak za serce, jak dokładne opisy miejsc mi znajomych i bliskich. A autorka za każdym razem przeprowadza dokładny research i poznaje od podszewki lokalizacje, o których pisze, co sprawia, że jej pisarstwo jest niesamowicie realistyczne i naprawdę można się w jej książkach po prostu zakochać bez pamięci i na zabój. Zwłaszcza na to drugie.

Dotychczas z Saszą mieliśmy okazję zwiedzić Trójmiasto, Hajnówkę i Łódź, ale historia zatacza krąg i w “Czerwonym Pająku” wracamy do początku - tam gdzie się to wszystko zaczęło. Od porwania minęło pół roku, a Karoliny jak nie ma tak nie ma. Sasza nie ustaje w poszukiwaniach, zdesperowana gra w grę, gdzie jest tylko może pionkiem, ale za to dość strategicznym. Z każdą następną stroną odkrywamy kolejne tajemnice, hipotezy się mnożą... ale najważniejsze jest to, gdzie trzymają Karolinę i co dokładnie musi Sasza zdobyć, by móc odzyskać córkę. Mafia, politycy okazują się być jedną sitwą, a profilerka nie ma pojęcia komu może zaufać i z kim się sprzymierzyć, bo każdy ma drugą i/lub trzecią twarz i już naprawdę nie wiadomo, kto dla kogo pracuje. I co jest najcudowniejsze, tak naprawdę do samego końca nie możemy być pewni co się wydarzy, kto jest kim i co na nas jeszcze czeka, a sama fabuła jest po prostu niestreszczalna, bo tak wielowątkowa, że aż czasami człowiek może się pogubić ile odnóży ma ten pająk, bo tylko to, że jest czerwony to wiadomo na pewno.

Trzeba przyznać, że Bonda zamieszała w kociołku już nawet nie patykiem, a kawałkiem konara, burząc wszystko to, co wydawało nam się, że wiemy i co stawialiśmy za pewnik. I, jeśli tak jak ja mieliście dłuższą przerwę z tą serią, to radzę nie popełniajcie mojego błędu, i zacznijcie jeszcze raz czytać wszystko od początku, bo pojawia się plejada “gwiazd” z poprzednich części, a wydźwięk i odbiór całkowicie się przez to zmienia. O tak moi drodzy, ta seria jest po prostu mistrzowska - przemyślana od pierwszej kartki do ostatniej kropki w najdrobniejszych szczegółach. I choć sam początek “Czerwonego Pająka” był dla mnie trudny i trochę musiałam się pomęczyć, by przez niego przebrnąć, to przyznaję, że jako całość to, łomatko, warto było i na pewno powrócę do tej tetralogii nie raz, czy nie dwa...

Zawsze twierdzę, że cykl powinno się oceniać kompleksowo, zwłaszcza kiedy trafia nam do rąk jego finalny tom. Co jeśli jednak skoncentrujemy się na tej pozycji jednostkowo? To, może wyjaśni się, dlaczego miałam taki problem z samym początkiem tej książki. Przede wszystkim brakowało mi w tej części Saszy, która zasłużyła sobie na moją sympatię już w “Pochłaniaczu”. Niby akcja kręciła się wokół niej... ale jakby bez niej samej. Potem, kiedy po kolei autorka odkrywa przed nami kolejne tajemnice głównej bohaterki, gdzieś ta sympatia, w moim przypadku, zatraca się. To już nie jest ta sama kobieta - to zupełnie ktoś inny - zdeterminowany i podstawiony pod ścianą; ktoś kto twierdzi, że jest nikim, ale potrafi być każdym, a tak naprawdę jest matką, która walczy o swoje dziecko niczym lwica przeciwko reszcie stada, które ją obległo. Faktem jest to, że Bonda zrobiła Saszy wręcz wiwisekcję, obdzierając ją przed czytelnikami, ze wszystkich tajemnic, aż nie zostało nam już nic - wszystko powiedziano, wyjaśniono wprost. Przyznaję, że “Okularnik” nadal pozostaje moim ulubionym tomem, a obecna historia trójmiejskiej mafii, ABW/MSWiA i tajemniczych list z nazwiskami, nie do końca trafiła w mój osobisty gust. Zbyt dużo polityki, SB, narkotyków z Kolumbii... Faktem jest, że do połowy trzeba dobrnąć/dotrwać (jakieś 400 stron), a potem jednak jest już z górki.

Na książki Katarzyny Bondy trafiłam z polecenia i jak już kilkakrotnie wspominałam - nie jestem maniakiem kryminałów, ale dzięki dobrze napisanym pozycjom, powoli przekonuję się do tego gatunku. Nie czarujmy się, między inni za sprawą “Czterech żywiołów Saszy Załuskiej” Katarzyny Bondy. I choć “Czerwony Pająk” nie przebił w moich oczach innych części to i jest idealnym zakończeniem cyklu i kropką nad “i” ociekającą przyjemną czerwienią. Po prostu wszystko kończy się jak powinno, chociaż w moim guście trup powinien ścielić się gęściej, krwawiej i makabryczniej.

Dział: Książki
wtorek, 10 lipiec 2018 21:46

Jungle Speed. Plaża

„Jungle Speed” został wynaleziony około 3000 lat temu w subtropikalnej Szybkopotamii przez plemię Abulubulu.
Abulubulu wybierali swojego wodza w tradycyjnej grze rozgrywanej za pomocą liści eukaliptusa. Zasady gry były przekazywane w najgłębszej tajemnicy z pokolenia na pokolenie. Dopiero Tom i Yako, ostatni dumni potomkowie plemienia Abulubulu, postanowili przekazać je światu.

Pierwsze wrażenie...

Po odpakowaniu przesyłki moim oczom ukazało się tekturowe pudełko z asymetrycznym wieczkiem. Na początku byłam zdezorientowana i zaskoczona, ale jak to, przecież miała to być wersja plażowa, a jak tu tekturowe i to całkiem spore pudełko zabierać ze sobą nad morze? Zagadka wyjaśniła się po otwarciu pudełka, w środku znajdował się siatkowy woreczek, w którym znajdowały się karty, instrukcja i totem. I to zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Całość gry utrzymana została w kolorystyce żółto niebieskiej, kojarzącej się z wypoczynkiem nad wodą i na plaży. Z doświadczenia osoby zażywającej w okresie letnim kąpieli wodnych i słonecznych, wiedziałam, że takie praktyczne opakowanie, to strzał w dziesiątkę.

Podstawowe informacje:
Liczba graczy: 2-10 osób
Wiek: od 7 lat
Czas gry: ok. 15 minut
Wydawca: Rebel
Autor gry: Pierric Yakovenko Thomas Vuarchex
Ilustracje: Franz Vohwinkel, Thomas Vuarchex, Pierrick Yakovenko

Cel gry:
Celem gry jest zostanie wodzem Abulubulu. Aby zdobyć ten zaszczytny tytuł, należy pozbyć się wszystkich swoich kart.

Rozgrywka:
Po przetasowaniu kart, wszystkie rozdaje się w miarę możliwości po równo wszystkim graczom. Totem należy postawić pośrodku ręcznika i pokłonić się mu. Rozpoczynając od osoby rozdającej, gracze odkrywają ze swojego stosu kart zakrytych po 1 karcie w kierunku innych graczy i przy użyciu jednej ręki. W zależności od tego, jakie karty pojawiają się, takie akcje są rozgrywane:

  • pojedynek – gdy na odsłoniętych kartach dwóch graczy widać ten sam symbol (niezależnie od koloru) – gracze, których karty dotyczą muszą złapać totem; pierwszy z graczy, który złapie totem wygrywa, przegrany musi wziąć odkryte karty swoje i przeciwnika oraz ewentualne karty z Karniaka,
  • karty specjalne – te, co wprowadzają zamieszanie:
    • strzałki do środka (pomarańczowe) – wszyscy gracze muszą spróbować chwycić totem. Temu, któremu się uda, odkłada swoje karty odkryte do Karniaka, czyli pod totem,
    • białe strzałki (do środka, 2 opcjonalne karty) – tylko do użytku na dworze. To te dwie karty wzbudzają w najmłodszych graczach najwięcej emocji, a starszych doprowadzają do spazmatycznego śmiechu. Gdy jedna z nich zostanie zagrana, wszyscy gracze muszą spróbować chwycić totem. Osoba, której się to uda, rzuca go na 10 metrów od miejsca rozgrywki, a swoje karty odkryte do Karniaka. Podczas kolejnego Pojedynku wszyscy biorący w nim udział gracze muszą pobiec, popłynąć, przeczołgać się, przepchnąć się, itp. do totemu, by go złapać jako pierwszy. Wersja dla trzech graczy nakazuje usunąć te karty – zignorowaliśmy, jak to Polacy, tę sugestię i wszyscy się kotłowaliśmy na piachu w rodzinnej walce po totem,
    • strzałki na zewnątrz (pomarańczowe) – wszyscy gracze odkrywają po jednej karcie jednocześnie, jeśli wystąpią takie same symbole, to dochodzi do Pojedynku.

Występuje wariant dla trzech graczy i wariant dla dwóch graczy.
Wariant dla jednego gracza sugeruje, aby znaleźć sobie kumpli, by zebrać dobrą ekipę, nauczyć ich grać i świetnie się bawić w towarzystwie.

Dla kogo jest ta gra?
Zdecydowanie dla każdego bez względu na to, czy mieszka się nad morzem, czy nie. Oczywiście na plaży jest najfajniej, ale gra sprawdzi się także w ogródku, nad jeziorem, czy na podwórku. A zdradzę, że podczas testowania totem przetrwał również rzut z balkonu, oczywiście gracze biegali po schodach by go zdobyć, tak, by było śmieszniej, a przy okazji wyrabiali sobie kondycję ;)

Końcowe wrażenie...
Gra ma wszelkie zadatki, aby być wakacyjnym hitem plażowym. W związku z tym, że mieszkam nad morzem, bardzo doceniam wszelkie pomysły gier na świeżym powietrzu uwzględniające trudne warunki. Z córką zawsze zabierałyśmy na plażę karciane gry i choć starałyśmy się uważać, to jednak widać po nich, że były użytkowane poza domowymi pieleszami. Karty „Jungle Speed. Plaża” nie zarysowują się i nie mokną, są plastikowe, a totem nie tonie. Radzę trzymać z dala od psiaków, mogą pomylić z gryzakiem. Woreczek na grę jest poręczny, a jego siatkowa faktura pozwala wysypać piasek. Mankamentem jest instrukcja, którą też należało wykonać z tego samego materiału, co karty. Dopracować można również było napis na woreczku, na którym widnieje „Jungle Speed. Beach”, tytulaturę polską można było bowiem, utrzymać nie tylko na pudełku. Jednak to tylko kosmetyka. Sama rozgrywka dostarcza dużo, szybkiej i przyjemnej zabawy, dokładnie takiej, jakiej potrzeba na plaży. W dodatku te spojrzenia innych plażowiczów, gdy wataha dorosłych i dzieci kotłuje się na piasku celem zdobycia totemu – niezapomniane wrażenie!

Polecamy, tej gry nie może zabraknąć w żadnej walizce i plecaku.

Dział: Gry bez prądu
wtorek, 26 czerwiec 2018 15:36

Plemiona. Wojna bogów

Większość nastolatków doskonale orientuje się, kim są Zeus i Afrodyta. Dzięki produkcjom Marvella świetnie znają Lokiego i Thora. A co z słowiańską? Imiona takie jak Perun, Weles czy Światowid mogą brzmieć dla nich obco, wręcz niezrozumiale. Teraz jest szansa, by to zmienić i zainteresować młodzież (i nie tylko), tym co nasze. A wszystko to za sprawą Łukasza Radeckiego i jego serii Plemiona, którą otwiera powieść Wojna bogów.

Gdy trójka rodzeństwa – bliźnięta Zbyszek i Weronika oraz ich adoptowany brat Kacper – wyjeżdża na klasową wycieczkę do Biskupina, nie zdają sobie sprawy, że nie będzie im dane wrócić z niej do domu. Na skutek splotu wydarzeń przenoszą się o półtora tysiąca lat do pogańskiej, słowiańskiej Polski. Czy prawdziwej, czy też jej alternatywnej wersji, do końca nie wiadomo. Pewne jest jedno, muszą zrezygnować ze smartfonów, elektryczności i innych udogodnień, jakie znają. Mało tego, trafiają w sam środek wojny bogów, którzy są w tym świecie jak najbardziej realni. Podobnie jak istoty znane im dotąd z legend i... magia.

Nastolatki trafiają do różnych plemion, które przygotowują się do zbliżające się wielkiego turnieju. Każde plemię ma wystawić reprezentanta, który będzie walczył, choć nikt do końca nie wie, z kim i z czym przyjdzie mu się zmierzyć.

Prawdopodobnie nie tylko mnie zaskoczył Łukasz Radecki, znany głównie z krwawych horrorów, występując w roli autora powieści młodzieżowej. I chociaż z przyjemnością wspominam lekturę jego niektórych poprzednich książek, to w tej wersji spodobał mi się jeszcze bardziej. Stworzył wciągającą, pełną przygód historię i pełnokrwistych, realistycznych bohaterów.

Postaci rodzeństwa wybijają się na pierwszy plan, przyćmiewając bohaterów drugoplanowych, chociaż na uwagę na pewno zasługuje chociażby Mścigniew, wraz z towarzyszącym mu Przemkiem. Zbyszek, Weronika i Kacper są zupełnie różni, może nieco stereotypowi, ale jestem przekonana, że niemal każdy nastoletni czytelnik bez problemu będzie mógł się z nimi utożsamić. Dobre oko autora do zachowań młodzieży widać chociażby podczas wspomnianej wycieczki. Podejrzewam, że duży wpływ ma tu codzienny kontakt, jaki zapewnia Łukaszowi Radeckiemu praca w szkole.

Odnośnie samego rodzeństwa - Zbyszek to typ osiłka, w towarzystwie hałaśliwy, lubi zwracać na siebie uwagę i prędzej by umarł niż publicznie przyznał do słabości. W głębi jest znacznie bardziej wrażliwy niż można by przypuszczać, co widać zwłaszcza po twardej szkole, jaką przyjdzie mu przejść. Weronika to z kolei outsiderka, potrafi obronić się ciętą ripostą, jest niezależna, ale czasem szybciej mówi niż myśli. Z kolei Kacper, fan Tolkiena i gier RPG, jest inteligentny, ale wycofany. Tak przynajmniej jest na początku, bowiem każde z nich przechodzi poważną przemianę. Pod wpływem nowej rzeczywistości i zdarzeń muszą zweryfikować wiele własnych poglądów i zachowań.

Ogromnym atutem powieści jest sięgnięcie po mitologię słowiańską. Wprawdzie autor podszedł do tematu z dość swobodną interpretacją, niemniej jasno i klarownie przekazuje podstawy ówczesnych słowiańskich wierzeń. Robi to w sposób na tyle lekki i interesujący, że z pewnością przynajmniej część czytelników zainspiruje to do dalszego szukania informacji na ten temat.

Nie wszystko zagrało jednak tak dobrze. Samo zakończenie pozostawia uczucie niedosytu, ponieważ wydarzenia, do których wszyscy bohaterowie mozolnie dążyli przez całą powieść, rozgrywają się w błyskawicznym tempie na kilku zaledwie stronach. Gdyby rozpisać je bardziej szczegółowo, gwarantuję, że książka wiele by zyskała. Mam także wrażenie, że osoba odpowiedzialna za napisanie blurba wcale nie czytała powieści. Z opisu możemy się dowiedzieć, że Zbyszek, Wera i Kacper stają do walki w turnieju, podczas gdy nic takiego nie ma miejsca...

Niemniej całość wynagradza te potknięcia, a Wojna bogów stanowi bardzo obiecujące rozpoczęcie cyklu. Powieść to naprawdę dobra mieszanka motywów słowiańskich, niesamowitych stworzeń oraz przygód, przy których nie będzie się nudził ani młody, ani nieco starszy czytelnik. To opowieść o odwadze, tolerancji i poznawaniu samego siebie. A przede wszystkim o odkrywaniu tego, co jest w życiu naprawdę ważne.

Dział: Książki
wtorek, 26 czerwiec 2018 14:07

Szczurołap

Większość z nas zna mroczną baśń o szczurołapie z Hameln. W przeciwieństwie do innych historii spisanych przez braci Grimm ta jest dosyć mocno osadzona w historii. W XIII wieku z dolnosaksońskiego miasteczka faktycznie zniknęły dzieci, a nawiązanie do towarzyszących temu wydarzeń można odnaleźć w różnych dokumentach. Co naprawdę się wtedy wydarzyło? Nie wiadomo, ale wersja zaprezentowana przez Jaya Ashera i Jessicę Freeburg pobudza wyobraźnię i... brzmi dobrze.

Hameln prześladuje plaga szczurów, których miejscowy szczurołap nie jest w stanie wytępić. Dlatego rajcy miejscy z ulgą witają w mieście wędrownego grajka, który twierdzi, że jest w stanie wybawić ich z tego kłopotu. Tajemniczy mężczyzna spędza w Hameln kilkanaście dni, nawiązując bliższy kontakt jedynie z Magdą, odsuniętą na bok przez społeczność ze względu na głuchotę. O skuteczności grającego na flecie szczurołapa wkrótce przekona się całe miasteczko. Ale czy jego mieszkańcy będą zadowoleni z końcowego efektu? W tym miejscu od razu zaznaczam, że w książce znajduje się alternatywne zakończenie baśni, w niczym nie ustępujące oryginałowi.

Dawne baśnie i opowieści mają w sobie moc i czar, który nie mija mimo setek lat od ich powstania. Z tego względu cieszą mnie nawiązania do nich, zwłaszcza gdy są tak dobre, jak Szczurołap. Autorzy stworzyli historię o niesamowitym klimacie, wciągającą nawet czytelnika, który oryginalną historię zna całkiem dobrze. W subtelny sposób wpletli w baśń o zemście historię miłosną, dzięki czemu całość zyskała głębsze znaczenie i jeszcze mocniej oddziałuje na czytającego.

Niewielka objętościowo opowieść porusza takie kwestie jak miłość, tolerancję, zaufanie i... zemstę. Zgodnie z wyznawanymi przez Szczurołapa wartościami, za każdy uczynek należy się człowiekowi zapłata. Dobrem płaci się za dobro, natomiast zło i wyrządzona krzywda zawsze powinny zostać wynagrodzone. Niezależnie od ceny, jaką taka zemsta może pociągnąć. Na przeciwległym biegunie przekonań znajduje się Magdalena, która wierzy w siłę dobrego przykładu i wybaczenia. Czy słusznie? Życie pewnie nie raz zweryfikuje jej poglądy, jak też czyniło do tej pory.

Szczurołap zawdzięcza siłę swego przekazu świetnym ilustracjom, których autorem jest Jeff Stokely. Wprawdzie nie sięgam zbyt często po powieści graficzne, ale ta zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i chętnie sięgnęłabym po więcej.

Mówiąc krótko, gorąco polecam Szczurołapa i to nie tylko fanom baśni i fantastyki. Ta książka ma moc!

Dział: Komiksy