listopad 23, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Znak

Jak co dzień, o 13:30, Marek wyszedł z firmy by przetrącić coś ciepłego w pobliskim lunch-barze. Gdy opuścił chłodne wnętrze biurowca zalała go fala słonecznego żaru. Oślepiony przez słońce zamrugał powiekami. Stał przez parę sekund przyzwyczajając wzrok i nagle opanowało go przeczucie, że dzieje się coś dziwnego. Zmrużył oczy.
Ulica wypełniona była stojącymi samochodami.
Taki korek, tutaj? - zdziwił się.
Kierowcy zamiast siedzieć w autach, wściekając się i trąbiąc raz po raz, stali obok i niepewnie się rozglądali. Niektórzy z przejęciem słuchali radiowych wiadomości.
Po drugiej stronie ulicy, przy witrynie sklepu z telewizorami, zebrał się kilkudziesięcioosobowy tłum.
Zupełnie jakby była wyprzedaż - pomyślał.
Dopiero teraz, z opóźnieniem, dotarł do jego uszu niesamowity jazgot setek odbiorników radiowych i ponury pomruk rozemocjonowanych ludzi.
Co jest grane? Co się dzieje?
Pierwsze skojarzenie jakie mu przyszło do głowy to, że może właśnie zaczął się kolejny 11.09, tyle tylko, że dla odmiany w Polsce. Zaraz potem oczyma wyobraźni ujrzał scenę z filmu "Znaki", gdzie nad największymi miastami świata wisiały złowrogie flotylle statków kosmicznych obcej cywilizacji.
Spojrzał na niebo. Było takie jak zawsze, błękitne, upstrzone gdzieniegdzie niegroźnymi puszystymi chmurkami.
Przebiegł przez ulicę i lawirując między autami dotarł do sklepu z telewizorami. Z trudem wcisnął się w kotłujący się podniecony tłum i po paru chwilach udało mu się ujrzeć to, co wywołało takie zamieszanie.
Lodowaty dreszcz przebiegł mu po karku, aż zadzwonił zębami jakby nagle dostał ataku febry. Serce zaczęło walić jak młot coraz bardziej przyspieszając. Zazwyczaj byłby przerażony. Myślałby, że dopadł go przedwczesny zawał i za udział w korporacyjnym wyścigu szczurów przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę. Ale teraz nie zwracał na to uwagi. Stał ściskany przez gęstniejący tłum, sparaliżowany lękiem a jednocześnie zafascynowany tym, co zobaczył.
- Przepraszam pana, czy to żart? - spytał drżącym głosem staruszek stojący obok niego.
W pierwszej chwili Marek nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Wyrwany z przerażającego transu w głowie miał kompletną pustkę. Jeśli to, co widział, ma być końcem wszystkiego, to lepiej, żeby staruszek miał tego świadomość. Czas na to, by się z tym faktem pogodzić, uporządkować swoje życie, pomodlić się, czy... w ułamku sekundy stać się buddystą wierzącym w zjednoczenie z Wyższą Energią.
- To nie jest film? - dopytywał się z niedowierzaniem.
- Niestety - odparł Marek.
Niebo, na ekranie telewizora, upstrzone było czarnymi sześcianami.
Co to jest? Czy coś dziwnego wydarzyło się w tym całym chorym eksperymencie ze zderzaczem hadronów? Może naukowcy stworzyli dziwadełko - niespotykaną materię, która rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie i przemienia znane nam cząsteczki w podobne sobie, niespotykane w naszym świecie?
Wyrwami w chmurach też nie było można tego nazwać - przecież musiały by być widoczne gwiazdy a nie jedynie martwa nieprzenikniona czerń. I jeszcze te dziwne kształty... może to UFO? Przecież pojawiało się draństwo tak nagle i praktycznie znikąd - w jednej sekundzie błękit nieba, chmurka i nagle BUM! zamiast chmurki smolisty sześcian...

Rozległ się histeryczny kobiecy krzyk, niewiarygodnie wysoki, aż cierpła skóra na karku.
Marek chciał zobaczyć co się dzieje, ale nie mógł się odwrócić - był unieruchomiony przez napierającą ludzką masę.
Coraz więcej krzyków. Ktoś się głośno modlił, ktoś inny histerycznie śmiał.
Nacisk tłumu trochę zelżał i Marek mógł się wreszcie poruszyć. Spojrzał w niebo. Pojawił się na nim czarny sześcian, który pochłonął fragment drapacza chmur.
W ciele mężczyzny zapanowało istne tornado. Serce biło jak oszalałe. Żołądek ściśnięty w bolesnym skurczu. Pot spod pach ściekał zimnymi strużkami a w uszach narastał jednostajny szum. Zaczęło mu się robić słabo i byłby zemdlał gdyby nie myśl, która huknęła mu w głowie jak uderzona przez żartownisia tuż przy uchu papierowa torebka:
Marta! Alicja! O Boże! - przypomniał sobie, że przecież, gdzieś tam, na drugim końcu miasta, są dwie przerażone kobiety. Sens jego życia. Żona i córka.
Drżącą ręka wyciągnął komórkę. Palec latał mu jak u dręczonego delirką pijaczyny, ale w końcu udało mu się wyszukać odpowiedni numer. Przycisnął telefon do ucha. Nagle na niebie pojawiło się kilka nowych sześcianów. Jeden z nich wchłonął przelatujący samolot i przesłonił słońce. Ulicę zalał złowieszczy cień. W słuchawce wybrzmiał komunikat, że sieć jest przeciążona.
A jakże by, kurwa, inaczej - pomyślał wściekły.
Wiedział, że musi się do nich jak najszybciej dostać. Przejął go lęk o to, czy tam, gdzie mieszkają, wszystko jest jeszcze w porządku. Biorąc pod uwagę to, co się dzieje, żaden samochód nie wchodził w rachubę.
Może pobiec? Nie, to raczej niemożliwe - czy koleś wypalający codziennie paczkę papierosów mógłby przebiec przez pół miasta niczym maratończyk na dopingu?
Marek stał bezradnie lustrując okolicę nerwowymi spojrzeniami. Potrącany przez biegających chaotycznie rozwrzeszczanych ludzi, poganiany narastającą paniką, w końcu ujrzał rozwiązanie i już po chwili był obok opartego o skuter chłopaczka, który z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w niebo. Popchnął go i błyskawicznie wskoczył na siedzenie. Silnik był na chodzie. Marek wcisnął pedał gazu i ruszył lawirując między samochodami i ludźmi.
Albo to koniec świata, albo przechodzimy w inny wymiar. Tak, czy tak, 1: 0 dla cholernych Majów, a kolesiowi ten skuterek już się na nic nie przyda - odruchowo zaczął się sam przed sobą usprawiedliwiać.
Wjechał na wolny od samochodów chodnik. Trąbiąc bez przerwy zygzakował między odskakującymi w ostatniej chwili ludźmi. Nie zamierzał niechcący kogoś przedwcześnie uśmiercić – ot, tak na wszelki wypadek, jakby się miało okazać, że to jeszcze nie jest koniec świata.

Wszystko pociemniało. Sześciany pojawiały się tak szybko, jak pryszcze na twarzy dojrzewającego nastolatka. Miasto tonęło w półmroku tylko gdzieniegdzie rozświetlanym kolumnami słonecznego światła.
Marek pędził na skuterze, tak szybko jak to było tylko możliwe. Zimny wiatr boleśnie wciskał mu się w uszy, zmroził wysuszone gardło. Oczy łzawiły. Ryzykował, że za chwilę zginie - zderzy się z czymś lub kimś. Z drugiej strony, gdyby jechał ostrożniej mógłby nie dotrzeć na czas. Nie utuliłby Alicji i Magdy. Nie wyszeptałby im kojącym głosem, że wszystko będzie dobrze (choć wiedział, że tak nie będzie). Nie usłyszałyby po raz ostatni jak bardzo je kocha.
A może to tylko sen? - zdziwił się, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy i była to jego ostatnia myśl; ułamek sekundy później przestał istnieć. Zniknął w nicości sześcianu, który pojawił się na jego drodze.
Marek został wykasowany z rzeczywistości.

--------

Planeta N'shaar. Czas: przed ziemskim końcem świata.

N'shaar, miejsce tak dziwne, że człowiekowi ciężko by było sobie wyobrazić. Smoliście czarna kulka dryfująca w mlecznobiałym wszechświecie. Z zewnątrz wyglądała na martwą i istotnie na jej powierzchni nie było ani jednego żywego organizmu - za to jej wnętrze, to już zupełnie inna sprawa; tętniło życiem. Przeorane ogromnymi tunelami przypominało gąbkę. Tunele pokryte były świecącymi jaskrawą zielenią gigantycznymi naroślami, które w rzeczywistości były miastami. W jednej z "narośli" - w mieście Gaa'nth kończyły się przygotowania do ważnego eksperymentu. Na obrzeżach miasta, w strefie przylegającej do powierzchni tunelu znajdował się kompleks laboratoriów HNAA'CS. W miejscu tym rozwijane były najbardziej zaawansowane technologie.

Szary, rozmyty kształt będący w rzeczywistości jednym z mieszkańców planety, przekazał za pomocą uderzenia myślowego polecenie do biotera (specyficznego komputera mającego wytworzyć sztuczną rzeczywistość i sztuczne życie).
Pojawiła się seria rozbłysków. Zgromadzeni w pomieszczeniu naukowcy wyostrzyli moany by móc odbierać wiązki myślokształtów. Nie potrzebowali wykresów, opisów, zdjęć, wszystkie eksperymenty zawsze doświadczali na sobie za pomocą zmysłu zwanego moaną. W ciągu ichnich kilku minut odebrali z biotera ogromny przekaz myślokształtów świadczący o tym, że eksperyment zakończy się sukcesem. Ich umysły przeniknęły symulację wszechświata i przefiltrowały miliardy lat jej istnienia. W kilku potężnych błyskach myśloksztaltów otrzymali wiedzę o sztucznym świecie.
Świecie, na którym powstał symulant życia - nieprawdziwe istoty, zwące siebie ludźmi. Zaistniały na chwilę w tysięcznej części ostatniej sekundy trwania eksperymentu. Niestety N'shaaranie nie mogli sobie pozwolić na to, by eksperyment trwał dłużej. Mimo, że smutek, okrucieństwo i wszystkie te straszne uczucia, które odebrali jako przekaz myślokształtów z ludzkiej planety, były bardzo ciekawe, choć przerażające (jako, że N'shaaranie nigdy czegoś takiego nie doświadczyli - po prostu nie znali tych uczuć), musieli eksperyment przerwać. Według wyliczeń jeszcze kilka tysięcznych sekundy i rozwój techniczny Ziemian osiągnąłby ryzykowny poziom. Zaistniałoby zagrożenie, że nauczą się podróżować między wymiarami. Oznaczałoby to, że teoretycznie mogliby nawet przeniknąć do n'shaarańskiego wszechświata i stać się prawdziwymi materialnymi bytami.
Ludzki wszechświat został wykasowany. Eksperyment zakończył się pełnym sukcesem.

--------

Ostatnie chwile istnienia naszego wszechświata: Ziemia. USA.Dom Stephena Wintersa w Los Angeles

Stało się to, o czym Stephen od dawna wiedział. Patrząc w zadumie na znikającą rzeczywistość, zastanawiał się, jaki to wszystko miało sens? Dlaczego tak się szarpał, ośmieszał w oczach świata usiłując powiedzieć ludziom prawdę? Jakie to miało znaczenie? Jakie w ogóle cokolwiek miało znaczenie, skoro z góry było przesądzone, że świat przestanie istnieć. Zresztą... „istnieć" - dobre sobie! Przecież Ziemia i wszechświat, cała rzeczywistość, tak naprawdę nigdy nie miały miejsca.
Gdy Stephen skończył badania, gdy ujrzał ich wyniki, w ciągu kilkunastu sekund całkowicie osiwiał. Przeraziło go to, co odkrył. Straszliwa prawda. Szarpał się potem wewnętrznie sam ze sobą. Przez kilka dni zastanawiał się, czy zachować tę wiedzę dla siebie, czy ujawnić ją światu. Ostatecznie uznał, że ludzie mają prawo wiedzieć. I co to dało? Nic! Publiczne go wyśmiano.
Ogłosił, że wszechświat i cała otaczająca ich rzeczywistość jest tak naprawdę gigantycznym hologramem; skomplikowanym komputerowym programem. A oni wszyscy uznali go za pomyleńca a jego największe odkrycie okrzyknięto największą brednią wszech czasów.
Stał przy oknie i patrzył jak ten cały hologram znika, sześcian po sześcianie, klaster po klastrze, znika z boskiego dysku twardego.
Z jednej strony było to przygnębiające - świadomość, że się nigdy nie istniało - a z drugiej czuł ogromną satysfakcję bo wiedział, że ci wszyscy, którzy go wyśmiewali teraz musieli zmienić zdanie, uznać jego wielkość i geniusz! Ponura to satysfakcja... bo i po co chwała i uznanie, gdy się właśnie powoli przestaje istnieć?
To koniec wszystkiego, ale czy ludzkość nie zasłużyła na taki los?

Dział: Opowiadania
wtorek, 22 lipiec 2014 09:56

2001: Odyseja kosmiczna

Do recenzji tego filmu podchodziłem już wielokrotnie, jednak zawsze coś lub ktoś przeszkadzało w tej czynności. Tym razem mam nadzieję, iż uda mi się dokończyć dzieła.

"2001 - Odyseja kosmiczna" to genialne dzieło. Efekty, których wtedy użyto do dziś robią niesamowite wrażenie realności. Wykorzystanie fenomenalnych zdjęć trikowych wytyczyło nową drogę w historii kina, nie tylko tego spod flagi science-fiction.

Fabuła filmu oparta jest na książce pod tym samym tytułem Arthura C. Clarka, który notabene brał udział przy tworzeniu tego dzieła. Na księżycu zostaje odkryty tajemniczy czarny monolit. Kilka lat po tym zdarzeniu zostaje wysłany krążownik kosmiczny sterowany przez nieomylny komputer "Hal". Gdy pojazd dociera w okolice monolitu sztuczna inteligencja "Hala" zaczyna się zmieniać i przejawiać złośliwe cechy. Pod pozorem obłudnych i pokrętnych tłumaczeń komputer uśmierca prawie całą załogę.

Ten film pod wieloma względami zasługuje na same oklaski. Zdjęcia trikowe, fenomenalnie przełożony język książki na ekran, wspaniałe połączenie otchłani kosmicznej i dramatu. Także pod względem błędów nie mamy, do czego się przyczepić - tutaj jest tylko realizm, prawdziwe dobę kino sf - np. brak dźwięku w próżni oraz pełne zachowanie praw fizyki, chemii i biologii. Co bardziej dociekliwi i szukający dziury w całym mogą oglądać to dzieło mistrza Kubricka nawet poklatkowo i nie znajdą tu żadnego uchybienia.

Należy też wspomnieć, iż jest to kino specyficzne i inteligentne. Czyli nie, dla popkornożerców, a dla prawdziwych fanów sf i kinematografii. Tutaj linia fabularna toczy się swoim tempem, jednak zawiera drugie i trzecie i piąte dno. Brak tu dynamizmu, poza kilkoma scenami, a całość wymaga skupienia i 100% uwagi by móc w pełni docenić geniusz twórców.

Muszę przyznać, że najpierw widziałem film (w bardzo młodym wieku) i zrobił na mnie ogromne wrażenie i dopiero potem przeczytałem książkę. Widać w tym wypadku dokładnie, że ścisła współpraca z pisarzem przyczyniła się do osiągnięcia tej genialności, jakiej odmówić "2001 - Odysei kosmicznej" nie można.

Film podzielony jest na cztery epizody, w których Kubrick opowiada dzieje ludzkości. Scena otwarcia, gdy praprzodkowie homo sapiens stykają się z monolitem uzyskując dzięki temu ogień, ukazuje kilka z możliwych interpretacji niezwykłego obiektu. Na uwagę zasługują dziesiątki scen z tego filmu, a w szczególności - triumfalnie rzucona w powietrze broń przekształca się w nowoczesny prom kosmiczny, pojedynek maszyna kontra człowiek, wędrówka kosmonauty przez hipnotycznie błyskający korytarz gwiezdny, aż do nieznanych wymiarów czy istny majstersztyk - połączenie muzyki klasycznej i majestatu kosmosu podczas "tańca" stacji kosmicznej przy dźwiękach walca i doskonała pod względem dramatycznym wstawka "Tako rzecze Zaratrusta" Straussa. Mi do dziś z ujęciami kosmosu kojarzy się walc Straussa (notabene wielokrotnie kopiowana i wyśmiewana scena, choćby w świetnej "porąbanej" komedii "Czy leci z nami pilot?").

Kolejne przejawy geniuszu to mnogość interpretacji dotycząca monolitu. Podczas seansu człowiek zadaje sobie pytanie: "czym jest to coś?". Sam z siebie doszedłem do wielu różnych wytłumaczeń, które pokrótce postaram się streścić poniżej.

-Jedną z nich może być uznanie tego obiekty kwintesencją boskości. Od zarania dziejów towarzyszą nam wszelkiej maści bogowie i bożkowie i pomimo, iż nie zdajemy sobie z tego sprawy ciągle krążymy gdzieś wokół tego tematu.

-Możemy też spojrzeć na to jako zasobnik życia -obiekt, który przeniósł "drobinki życia" na naszą planetę. Istnieje szereg teorii, tego pozaziemskiego zaszczepienia, zapłodnienia Matki Ziemi przez "coś" spoza naszego układu słonecznego. W gruncie rzeczy przemawia za tym obecność wirusów, które trudno umieścić w jakiejkolwiek grupie istot żywych (gdyż przejawiają oznaki życia tylko i wyłącznie dopiero po przeniknięciu do innego organizmu).

-Kolejną możliwością jest uznanie monolitu za obcego. Zupełnie obcą nam, nie zrozumiałą formę życia, która próbuje nas poznać/skontaktować się z nami, a może nawet spowodować naszą eksterminację. Wierzę w istnienie pozaziemskiego życia (wręcz nieprawdopodobne jest by nigdzie poza naszą planetą nie powstało życie), jednak nie są to żadni "szarzy" czy "alieny". Sądzę, że może być to tak abstrakcyjne i niepojęte, że jedynie bliskie sedna sprawy domysły na ten temat wysnuł Lem w "Solaris". Obca forma życia tak obca naszemu pojmowaniu, że równie dobrze moglibyśmy jej nie zauważyć.

-Monolit może też być kwintesencją początku i końca. Tak abstrakcyjnym "czymś", że nasze za małe, filozoficzne umysły nie mogąc tego pojąć odrzucają w głębokie pokłady podświadomości obok traumatycznych przeżyć z dzieciństwa. Obiekt ten pojawił się jakoby z chaosu i w chaos wszystko obróci. Z biegiem lat zanikłby w momencie, gdy historia zatoczyła pełne koło znów się objawić zwiastując koniec tego co znamy, a zarazem początek następnego czasu.

-Także przyjęcie, że jest to artefakt obcych zdaje się mieć logiczne uzasadnienie. Doskonale wykonany prostokąt z czarnego materiału o bliżej nam nieznanym znaczeniu. Czy jest to list powitalny, kawałek obcej istoty, nadajnik, podsłuch czy tylko część kosmicznej spłuczki? Pytania się mnożą i rozmnażają przez pączkowanie, z jednego powstaje kilka kolejnych, a nie ma jak ściąć głów tej myślowej hydrze. Im więcej razy oglądamy ten film, tym więcej teorii się nam objawia.

-A może jest to tylko naturalnie powstały kawałek skały tworzący tak idealny głaz? Przecież natura znana jest ze swej ogromnej siły twórczej. Tworzy tak doskonałe i jednocześnie niepowtarzalne struktury jak płatki śniegu. Lecz przyroda lubi swego rodzaju powtarzalności, nie sztampową i kserograficzną, jednak mogącą wystąpić w wielu miejscach, nie tylko jeden niepowtarzalny raz.

-Znak od Boga. Tysiące lat każda z ludzkich grup doszukiwała się głębszego sensu w swoim istnieniu i życiu. Na swoje nieszczęście przed nauką wynaleźliśmy religię, co do końca trwania istot ludzkich będzie nam się odbijać czkawką.

-Może to też być prawdziwe oblicze stwórcy, albo przejaw jego boskich sił i możliwości, a może tylko wpuszczanie nas w maliny?

-Także humorystyczny, Pratchetowski trop może nas poprowadzić ku "prawdzie". Może w firmie budowlanej, która tworzyła nasz glob i układ słoneczny znalazł się jakiś dowcipniś i zostawił nam tego buraka, zagwozdkę, żeby najtęższe umysły wyprostowały sobie na nim zwoje.

Powyższych kilka teorii to ledwie czubek góry lodowej, jaka może się pojawić przed każdym oglądającym ten film. W gruncie rzeczy każdy kolejny seans czy też i kontakt z książką tworzy kolejne interpretacje. Można powiedzieć, że ten proces myślowy nigdy się nie kończy.

Przełomowy, kamień milowy dla kina na nadchodzące dziesięciolecia, po prostu genialny. Tylko i wyłącznie takimi przymiotnikami można spróbować opisać ten film łączący w sobie wszystko co najlepsze z kinematografii i literatury science-fiction. Każdy szanujący się fan kina i/lub fantastyki powinien zwrócić swe oczy na to dzieło. Zdecydowanie należy się tym dziełem delektować w ciszy i spokoju, aby nic nie zmąciło naszej percepcji podczas odbierania wizji nie z tego świata, a ze wszechświata...

Dział: Filmy
poniedziałek, 22 wrzesień 2014 08:00

Retrowizja odc. 1 - "Podróż na księżyc" (1902)

Chciałbym powitać Was w nowym cyklu, jaki będę miał przyjemność prowadzić na serwisie Secretum.pl, czyli Retrowizja. Będzie to cotygodniowy cykl tekstów, w których opisywał będę stare, a często nawet bardzo stare, filmy z gatunku science-fiction oraz fantasy. Prawdopodobnie zdarzy się też odrobina horroru. Zauważyłem, że pojawia się tutaj masa świetnych tekstów na temat filmów „współczesnych" oraz nowości filmowych ale do staroci bardzo rzadko ktoś zagląda. Postaram się zająć tę niszę i wypełnić ją tekstami, które mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu. Co rozumiem pod pojęciem „staroć"? Oczywiście nie ma dla mnie zabarwienia pejoratywnego, a jest jedynie skrótem myślowym. Przyjmijmy jednak „operacyjnie", że za staroć, czyli film retro, będę uważał taki, który mieści się w jednym z powyższych gatunków oraz który ukazał się od początku XX wieku do końca lat 80-tych. Przy czym w miarę możliwości będę się starał nie zapuszczać w tę ostatnią dekadę, bo sądzę, że spora część czytelników „Secretum.pl" jest całkiem dobrze obeznana z filmami tamtego okresu.

Dział: Retrowizja
poniedziałek, 18 sierpień 2014 10:09

Rancho

Karol Borsuk, matematyk i profesor Uniwersytetu Warszawskiego, wymyślając w 1943 roku grę „Hodowla zwierzątek", na pewno nie spodziewał się, że jego pomysł przetrwa prawie 70 lat i będzie kontynuowany w różnych odsłonach. Wydawnictwo Granna, najpierw, w latach 90, wypuściło na rynek reedycję pod nazwą „SuperFarmer" opierając się na oryginalnych zasadach profesora (zostały one spisane na podstawie ustnych przekazów, gdyż prawdopodobnie nie zachował się żaden kompletny egzemplarz „Hodowli zwierzątek"). Autor wydania, Michał Stajszczak, wprowadził również nowy, bardziej dynamiczny wariant gry. „SuperFarmer" podbił nie tylko polski rynek, ale trafił również w różnych wersjach językowych do 20 krajów na całym świecie. W tym roku ukazała się kontynuacja przygód na farmie pt. „Rancho". Czy zabawa w hodowanie i rozmnażanie zwierząt oraz rozbudowywanie farm może bawić kolejne pokolenie, które wychowywane jest na grach komputerowych i telewizji? Czy „Rancho" ma szanse powtórzyć sukces swojego poprzednika „SuperFarmera"?

Zacznę od strony wizualnej gry. Solidne, tekturowe pudełko podobnie jak i plansza czy żetony zdobione są śmiesznymi wizerunkami zwierząt. Wystarczy jedno spojrzenie na nie i uśmiech na twarzy gwarantowany. Typowo karykaturalne ilustracje są dziełem Piotra Sochy (ilustrator m.in. Gazety Wyborczej, Polityki, Newsweeka). W pudełku znajdziemy dużą planszę gry z heksowymi polami, 96 żetonów zwierząt (króliki, owce, krowy i konie), 3 figurki dużych psów, 3 figurki małych psów, dwie kości dwunastościenne z wizerunkami zwierząt, sześcienną kość, kolorowe, tekturowe krążki (znaczniki kupionych pól) oraz kilkunastostronicową instrukcję. Elementy z tworzywa sztucznego (figurki czy kości) są starannie wykonane, zaś żetony czy plansza wyglądają na solidne i trwałe. W instrukcji zasady gry są przedstawione czytelnie i przejrzyście, opatrzone przykładami oraz ilustracjami. Zasady można przyjemnie przyswoić i wytłumaczyć dosłownie w kilka minut.

Głównym celem gry jest hodowla poprzez wymianę i rozmnażanie zwierząt, rozbudowa rancha i dążenie do posiadania wszystkich gatunków zanim zrobi to konkurencja. Rozgrywka przeznaczona jest dla dwóch do sześciu graczy i od ich liczby zależy, jakie rancha na planszy zajmiemy oraz z jaką ilością zwierząt w ogólnym stadzie wystartujemy. Mechanika gry składa się z dwóch podstawowych kroków. W pierwszym rozbudowujemy rancho i/lub wymieniamy zwierzęta. Na planszy znajduje się ściąga jaką ilość zwierząt danego gatunku wymieniamy na inny gatunek. Przykładowo jedna krowa warta jest dwie owce, jedna owca to sześć królików. Możliwe są różne kombinacje, czyli idąc za ciosem dwanaście królików to jedna krowa. Kolejne pola naszego rancha kupujemy za odpowiednią ilość królików. Ważne aby nowo nabyte pole sąsiadowało z dotychczas posiadanym. Do oznaczania kupionego pola służą kolorowe znaczniki. W drugim kroku rozmnażamy nasze zwierzęta poprzez rzut dwiema kośćmi. Jest to ciekawa faza, ponieważ zwierzę, które wypadło na kostce dodajemy do naszego stada i za każdą pełną parę otrzymujemy nowe zwierzę ze stada ogólnego. Przykładowo w stadzie mamy trzy króliki i jedną owcę. Na kościach wyrzuciliśmy królika i owcę. Z ogólnego stada otrzymujemy dwa króliki (trzy nasze i jeden z kości tworzą dwie pary) i jedną owcę (jedna nasza i jedna z kości tworzy jedną parę). Aby nie było tak kolorowo, na kościach widnieją również symbole wilka i lisa. Jeżeli na jednej z kości wypadnie drapieżnik, wychodzi on z lasu i sieje spustoszenie w ranchach wszystkich graczy. Które pola zaatakuje, wskazuje po rzucie kość sześcienna. Lis zjada tylko króliki, zaś wilk – owce, krowy i konie. Przykładowo po wyrzuceniu wilka, rzucamy drugą kością. Jeśli wypadnie cyfra „2", usuwamy wszystkie (wszystkich graczy) zwierzęta, które całkowicie lub częściowo zajmują pole o tej cyfrze. Przed skutkami wywołania wilka lub lisa z lasu chronią odpowiednio duże lub małe psy, które możemy kupić za odpowiednią ilość królików. Zamiast zwierząt „poświęcamy" stróża pastwiska.

W tych kilku zdaniach udało się przedstawić podstawowe zasady rozgrywki. Do nich dochodzi jeszcze możliwość blokowania innych graczy poprzez kupowanie pól w pobliżu ich głównych zagród.

W dużej mierze nasza wygrana w „Rancho" zależy od losowości. Możemy jednak wpłynąć na nią stosując przestawianie zwierząt z jednego pola na inne pole, aby uchronić je przed atakiem drapieżników. Można również przybrać różne taktyki co do rozmnażania zwierząt, np. skupiać się tylko na królikach, kupować nowe pola i na koniec tyle ich uzbierać aby masowo wymienić je na krowę, owcę i konia. Związane jest to z tym, że istnieje większe prawdopodobieństwo wyrzucenia na kościach królika niż owcy czy krowy. Dlatego interakcja pomiędzy graczami związania jest głównie z walką o króliki lub psy.

Grę rozpoczynamy z jednym królikiem i jedną owcą, mając do dyspozycji tylko dwa pola naszej zagrody. Z tego powodu pierwszy krok każdego gracza jest praktycznie taki sam – wymiana owcy na sześć królików, gdyż nie mamy za co kupić kolejnych pól i jedyne co nam zostaje, to liczenie na to, że w fazie rozmnażania wypadnie nam królik (nawet jeśli wypadnie nam owca, nie mamy wolnego pola na dodanie nowej do rancha, ponieważ na jednym polu możemy trzymać tylko jedno zwierzę – zasada ta nie dotyczy królików, ich może być sześć na jednym polu).

Rozgrywka w „Rancho" jest przyjemna i wesoła, choć czasami nie brakuje nerwów (szczególnie wtedy, kiedy przeciwnik wywołując z lasu lisa pozbywa nas i siebie dużej ilości królików). Grę testowałem w trybie dwu i trzy osobowym. W tym drugim przypadku ciekawsza jest interakcja pomiędzy graczami, gdyż łatwiej jest zbliżyć się w okolice zagrody przeciwnika aby blokować mu rozbudowę rancha. W trybie dwuosobowym gracze siedzą na przeciw siebie, więc z powodu dużej odległości, taktyka ta jest prawie niemożliwa.

Na koniec warto dodać, iż w październiku 2012 ukazał się mini dodatek do gry „Rancho", który można otrzymać za darmo od wydawcy. Wprowadza on dodatkowy żeton z kotem. Niestety na czas pisania tej recenzji nie było mi jeszcze możliwe przetestować zmian jakie on wprowadza.

Czas na krótkie podsumowanie:

Plusy:

  • Bardzo ładne i solidne wydanie
  • Dużo humoru
  • Figurki psów
  • Proste zasady i dobrze napisana instrukcja
  • Elementy taktyki
  • Sprawiedliwe usuwanie zwierząt po wywołaniu wilka lub lisa z lasu

Minusy:

  • Przy małej ilości graczy znikoma interakcja
  • Czasami monotonny i powoli rozkręcający się początek
  • Duża losowość

Jeśli szukasz gry, do rozgrywki w którą siądziesz z dziećmi; gry pełnej śmiechu oraz niespodziewanych emocji, „Rancho" jest odpowiednie dla Ciebie. Hodowla zwierząt i rozbudowa farmy to zabawa nie tylko dla nowicjuszy, ale również dla starszego pokolenia, pamiętającego początki SuperFarmera, którego tradycję „Rancho" znakomicie kontynuuje.

Skończę ciekawostką: dlaczego w grze „Rancho" (porównując ją do „SuperFarmera") nie ma świnek? Sprawę wyjaśnił autor gry, Michał Stajszczak na jednym z serwisów poświęconych grom planszowym. Brak świń związanych jest z tym, że gra ma być również eksportowana do krajów islamskich, gdzie zwierzę to traktowane jest jako „nieczyste". Chcąc uniknąć przeszkód zrezygnowano z nich.

Dział: Gry bez prądu

Heros - idol młodzieży, obiekt westchnień płci pięknej, wzór męskości dla innych facetów i ostatnie tchnienie nadziei dla osób starszych. Tors gladiatora (mięśnie brzucha takie, że można marchew trzeć na surówkę), jedwabiste, modnie zaczesane włosy, skóra tak gładka jakby żywcem zdjęta z pupci niemowlęcia, i te oczy... Ach, te oczy! Kobiety toną w nich, zostawiając swoich mężów i kochanków, a mężczyźni czują na plecach ciarki ze strachu. Nie jakieś tam pijackie spojrzenie menela, który wygląda jak przez okno. Czy społeczeństwo dostało udaru, że lubuje się w lalusiach? Otóż nie, bo superherosów mamy na pęczki i każdy znajdzie coś dla siebie.

Dział: Felietony
piątek, 08 sierpień 2014 08:32

Bycie superbohaterem - ciężki kawałek chleba

Żywioły, plagi, zabawki bez atestu, inwazje obcych, smsy z informacją o wygranym samochodzie oraz złoczyńcy - kradnący, gwałcący, zabijający i chcący zniszczyć świat nie wiedząc, dlaczego. Wszystko to bezustannie zagraża naszemu życiu. Na samą myśl o tych niebezpieczeństwach kropelki potu witają na mym czole, a ciarki spacerują po plecach. Co robić? Jak temu zapobiec? Mamy rząd, wojsko, służbę zdrowia i hycli, lecz tak silna grupa sama nie poradzi sobie z potopem nieszczęść. I dlatego Bóg stworzył superbohatera. Kim on jest dokładnie? Z definicji wynika, że superbohater, to osoba posiadająca niezwykłe zdolności, która broni świat przed przestępcami. Nie myślcie, że wystarczy założyć maskę i liczyć na łut szczęścia niczym Zielony Szerszeń. Trzeba mieć w sobie to coś. Nieważne czy jest to umiejętność władania mieczem, znajomość sztuk walki, mistrzowskie strzelanie z karabinu snajperskiego czy zdolność stawania w ogniu na zawołanie.

Dział: Felietony
poniedziałek, 04 sierpień 2014 21:37

Marek Ścieszek - Cmentarna opowieść

Wyraźny chrzęst wyrwał z otępienia postać, kryjącą się w cieniu muru, tuż obok cmentarnej bramy. Sprawił, że w lśniących w mroku oczach pojawił się błysk czujności, dłonie zaś mocniej zacisnęły się na trzonku grabi. Wychyliwszy się poza pas ciemności, postać przybrała wygląd przygarbionego mężczyzny. Człowiek ów zerknął ostrożnie pomiędzy żelaznymi prętami spajającymi bramę w całość, ale nie dojrzał nikogo. Drogę spowijał srebrny blask księżyca. Mimo nocy, doskonale widoczne były toporne bryły okolicznych budynków oraz jaśniejąca srebrzyście asfaltowa wstęga – pusta i cicha jak daleko sięgał ludzki wzrok. Mimo to mężczyzna nie pozwolił się zwieść. Dźwięk sprzed kilku sekund rozbrzmiał naprawdę.
Czyżby? Może to tylko wyobraźnia, zamroczona wypitym tego dnia alkoholem, sprawiła, że usłyszał coś, co w rzeczywistości nie miało miejsca?

Pewnie tak się właśnie miały sprawy.
Mężczyzna powoli się wycofał i przywarł plecami do zimnego kamiennego muru. Westchnął. Zamknął oczy. Chwilę później znów je otworzył. Czoło, naznaczone doświadczeniem wielu przeżytych lat, przeorała głęboka bruzda zdumienia.
Właściwie co on tu robił? Dlaczego, jak kto głupi, z grabiami w garści przywlókł się na cmentarz, nie bacząc na zimny jesienny wiatr? Dlaczego opuścił ciepłą knajpkę, zostawiając na stole kufel z niedopitym piwem?

Mężczyzna spojrzał w rozgwieżdżone, jedynie tu i ówdzie spowite ciemnymi chmurami niebo. Zerknął lękliwie na setki kształtów za plecami, po czym opuścił głowę i zobaczył trzymane w dłoniach grabie. Pamięć natychmiast zadziałała, czoło wygładziło się. No tak.
– Sukinsyny! – warknął, plując słodką od trunków o wielu smakach śliną.
Nie przyszedł tu bez powodu. I nie odejdzie, dopóki nie dokończy tego, co sobie zaplanował.
– Nędzne, parszywe sukinsyny! Pokażę wam, kto tu rządzi.
Parka łobuzów, smarków ledwie podrosłych na tyle, aby w sklepie móc kupić fajki. Właściwie, czym im się naraził? Cóż takiego powiedział? Zaledwie po kilkudziesięciu minutach nie potrafił już sobie przypomnieć. Chyba nic, co by było warte aż tak wielkiego hałasu, wrzasków, gróźb mordobicia. Pamięcią sięgał jedynie do tego etapu rozróby, kiedy go przepędzali. O tak, to zapamiętał dokładnie. Wygnali go z ciepłej, wygodnej knajpki. Zagrozili, że lepiej, aby więcej się tam nie pojawiał bo skończy się to dla niego bardzo paskudnie.
No cóż. Ma dla obu przykrą wiadomość. Zobaczą go! Tylko, że to nie dla niego dzisiejsza noc skończy się paskudnie. Jezu Chryste, nie dla niego!
Mężczyzna bojowo potrząsnął grabiami.
– Ja tu rządzę – wymamrotał pod nosem. – To moja wieś.
Póki co, nie wiedział jeszcze, co im zrobi. Może wyskoczy z nagła kiedy będą przechodzić po drugiej strony bramy – a że miał na oku jedyną drogę, którą będą zmuszeni wracać, było bardziej niż pewne, że się pojawią – i kilkoma celnymi uderzeniami wybije im z łbów brak szacunku do starszych? A może...
Wargi mężczyzny wykrzywił radosny grymas.
Może wystarczy, że bardzo powoli otworzy bramę – jest stara i już teraz może sobie wyobrazić dźwięk, jaki wydobędzie się z zawiasów – wyskoczy na drogę i zacznie krzesać grabiami skry na asfalcie. Skrzyp zawiasów, ciemna sylwetka wyłaniająca się bez ostrzeżenia zza bramy cmentarza, snop iskier, wszystko to powinno napędzić szczeniakom nielichego pietra. O słodki Jezu, chyba właśnie tak uczyni!
Przenikliwy dźwięk sprawił, że mężczyzna w jednej chwili zamarł w kamienny obelisk. Metaliczny, chrzęszczący, w istocie przypominał echo czyichś kroków, ale coś w nim było cholernie nie w porządku. Nie rozbrzmiał zza bramy, lecz z głębi cmentarza, gdzieś spoza przyczajonego mężczyzny.
Paniczna trwoga podniosła resztki włosów na doświadczonej wieloma latami głowie właściciela grabi. Lęk irracjonalny, bo przecież, będąc jeszcze dzieckiem, mężczyzna przestał wierzyć w duchy, wampiry i czarownice. Cholera, już jako siedmioletni smarkacz nie dawał wiary usiłującym przekonać go rodzicom, że prezenty pod choinką zostawia Święty Mikołaj, zaś wymianą pochowanych pod poduszką mleczaków na pieniądze trudni się niejaka wróżka Zębatka. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i wlepił spojrzenie w ciemność, wzbogaconą widokiem łatwo rozpoznawalnych kształtów. Patrzył długo, jednak pomiędzy rzędami grobowców nie dostrzegł najlżejszego ruchu.
A jednak coś się tam musiało kryć, wydając co jakiś czas znajomo brzmiące dźwięki. Mężczyzna wiedział doskonale, w czym rzecz. Taki odgłos mogły wydawać wyłącznie ludzkie stopy, stawiane ostrożnie na wysypanej gęstym grysem alejce.

Nagłe podejrzenie rozszerzyło źrenice przytulonego do muru człowieka. Jeżeli dwójka wspomnianych łobuzów śledziła go po wyjściu z knajpy? Jeżeli widzieli jak wraca do domu, potem przekrada się ciemnymi uliczkami w kierunku cmentarza, uzbrojony w grabie i niebezpieczny? I jeżeli nie on ich, lecz oni jego osaczali właśnie od tyłu, usiłując zakończyć, co zaczęli pośród stolików, dymiących popielniczek i nie opróżnionych kufli z piwem?
Uczucie głębokie jak szyb kopalni zalało umysł mężczyzny. Była to okropna, rozgrzewająca krew do stanu wrzenia wściekłość.
– Sukinsyny – wydyszał po raz kolejny, zgrzytając zębami. – Niedoczekanie wasze.
Przestrzeń pomiędzy murem a rzędem najbliższych mogił stanowił blisko pięciometrowej szerokości, podświetlony blaskiem miesiąca, pas przystrzyżonej trawy. Jednak wzdłuż samego muru zalegał cień. Można było, kryjąc się przed niepowołanymi oczyma, obejść cały cmentarz dookoła, odbywając trwający około kwadransa spacer. Mężczyzna począł się skradać, zataczając się z lekka, utrzymując jednak stabilność dzięki grabiom, którymi się podpierał. Pomimo piwnego szumu pomiędzy uszami, szelesty od strony grobów zadziwiały go wyrazistością. Jeśli do tej pory miał wątpliwości, teraz się ich wyzbył.
Pomiędzy starym grobowcem a świeżo postawionym drewnianym krzyżem ktoś stał. Czarny kształt – bez wątpienia ludzki.
Mężczyzna przywarł do pnia rosnącej przy murze lipy. Zamrugał powiekami i sapnął w poirytowaniu. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą ktoś stał, teraz nikogo nie było. Ale chrzęst kroków docierał do niego nieprzerwanie, o tak. Prócz tego metaliczne postukiwanie. Łotry. Bawili się jego kosztem, stukając czymś w marmur.
Wściekłość pęczniała w mężczyźnie, niczym gotowana we wrzątku kasza. Czuł, że jeśli nie zaczerpnie kilku głębokich oddechów, nie uspokoi bicia serca, najprawdopodobniej za chwilę wybiegnie na środek cmentarza i zacznie walić grabiami, nie bacząc w co, byle bić. Odetchnął raz i drugi, tłumiąc w sobie chęć radosnego omłotu.
Wznowił krok. Po to jedynie, aby już po kilku metrach ponownie się zatrzymać.
Pośród rzędów mijanych mogił dostrzegł dziwną nieregularność. W srebrnej księżycowej poświacie coś zakłócało wizualny rytm pomników, kalało równość odstępów. Trudno jednak było mężczyźnie określić, na czym miałoby polegać dostrzeżone zakłócenie.
Mógł zrzucić to na karb niepełnej sprawności wszystkich zmysłów. Mógł. Nie uczynił tego jednak. Chwilę pomedytował, kołysząc się na drżących nogach. Nie dostrzegłszy nikogo, postanowił opuścić bezpieczny cień przy murze.

Chyłkiem, pochylony nieco, mężczyzna przebiegł kilka metrów dzielących go od pierwszego rzędu nagrobków. Przystanął. Tutaj, pośród marmurowego lasu płyt i krzyży, zawładnął nim dziwny niepokój. Niezwykły, bo przecież cóż mogło tu człowieka spotkać? A jednak mężczyzna nie potrafił pozbyć się drżenia. Mrucząc pod nosem, obrał azymut na widoczną nieco wyraźniej, mimo to wciąż stanowiącą dlań zagadkę, nieregularność.
Rozpraszały go rozsiane po całym cmentarzu światełka płonących zniczy – symbolu ludzkiej pamięci. Światła pogłębiały nierealność sytuacji, w jakiej mimowolny tropiciel się znalazł. Idąc odwracał wzrok od zniczy, starał się również nie patrzeć na napisy, aby przypadkiem nie spojrzeć na któryś z licznych medalionów. Trudno by mu było zachować pozór pewności siebie pod spojrzeniem oczu ludzi, którzy odeszli. Widok upiornie bladych lic najprawdopodobniej by sprawił, że mężczyzna zwiałby stąd nie bacząc już na nic.
Od celu dzieliło go ledwie dziesięć, do piętnastu kroków, gdy tuż obok, nie dalej jak metr na prawo rozbrzmiał, niczym wystrzał z karabinu, nagły dźwięk. Serce mężczyzny wykonało gwałtowny podskok i uwięzło w gardle. Z ust wydarł się bezwiedny jęk przerażenia. Grabie zakreśliły zamaszysty łuk i z hałasem zdolnym wskrzesić umarłego uderzyły w nagrobny marmur, odtrącając spory fragment.
Mężczyzna spojrzał w dół, ku przywiędłym pelargoniom oraz zniczom. Dopiero kiedy zobaczył źródło hałasu sprzed kilku sekund, zrozumiał. Parsknął przerażonym śmiechem. Obok, na czarnej marmurowej płycie, kopcąc z lekka, żarzył się knot znicza. Sam znicz spoczywał na boku, pęknięty, martwy jak ciało tego, dla którego nieśmiertelnej duszy go postawiono.
– To tylko znicz – mruknął mężczyzna, kiedy już minęła wesołość. – Eksplodował. Stąd brzęk.
Niewiele brakowało, by zapomniał o przyczynie, która go zaprowadziła w towarzystwo śpiących snem wiecznym. Podjął ostrożny marsz, mimo wszystko wciąż drżąc. Strachy sprzed minuty miały dobrą stronę – mężczyzna dałby łeb urwać teściowej, że w ciągu kilku strasznych sekund wytrzeźwiał.
Doskonale, że tak się stało, bo trzeźwość była mu potrzebna do tego, aby należycie ocenić czego ledwie kilka kroków później stał się mimowolnym świadkiem.
Nieregularności pośród grobowców niestety nie wyśnił. Nie była to wizja jego udręczonej alkoholem imaginacji. Arytmię cmentarnego porządku stanowiła przechylona na bok płyta nagrobna, zwały rozrzuconej ziemi oraz czarna dziura wykopana bezpośrednio w miejscu, w którym powinien znajdować się kopiec. Dziura była nieduża, w zasadzie całkiem mała, ale i tak zdumiewająco realna. Nie istniały najmniejsze wątpliwości, w jakim celu została wydrążona.
Mężczyzna stał jak urzeczony, nie potrafiąc uwierzyć, że postrzega właściwie. Że nie śni. Jego głos, kiedy rozbrzmiał pośród zwykłych cmentarnych dźwięków, drżał jak w febrze:
– Co tu się, do jasnej cholery, wyprawia?
Dziwne pytanie, uświadomił sobie. To oni, para opryszków. Wiedząc, że na nich czeka, zbezcześcili czyjś grób. Być może po to, aby winę zrzucić na niego, a może chcąc go przestraszyć. No cóż. Jeśli sądzili, że tak łatwo jest wywołać w nim strach, byli w grubym błędzie. Za chwilę im to wyjaśni, długo i dokładnie. A kiedy się zmęczy, odsapnie i zacznie wyjaśnianie od początku.
Palce prawej dłoni silniej zacisnęły się na trzonku grabi. Mężczyzna rozejrzał się, starając się wypatrzyć jakiekolwiek oznaki ruchu. Słyszał ich doskonale. Szuranie dochodziło z kilku stron jednocześnie; mogło to oznaczać, że przeciwników było więcej.
To nic. Poradzi sobie z wszystkimi. Będzie wyłapywał ich po kolei i trzonkiem od grabi wytrzepywał z durnych łbów kretyńskie, bezbożne pomysły profanowania miejsc spoczynku tych, którzy odeszli.
Złość sprawiła, że oddech mężczyzny począł się rwać. W źrenicach coś się skrzyło złowrogo.
– Hej, gnoje! – wrzasnął strasznym głosem. – Gdzie jesteście? Pokażcie się!
W odpowiedzi dobiegł go dość głośny chrzęst. Mężczyzna drgnął gwałtownie. Kątem oka dostrzegł ruch. W jednej chwili podjął decyzję. Ruszył biegiem pomiędzy grobami, grabie trzymając jak najwyżej, aby nie walić nimi o marmurowe krzyże i płyty. Biegł aż się zasapał, wówczas stanął, ciężko dysząc.
Szumiało mu w głowie. Czuł dziwne oszołomienie. Przyzwyczajony do picia, ale nieprzyzwyczajony do wysiłku, bardzo szybko się zmęczył. Teraz sam mógłby się stać celem ataku – osłabiony, trzęsący się ze zmęczenia, czujący jak serce huczy głośno w piersiach. Identycznie mogłaby dudnić ziemia, zrzucana łopatami na wieko trumny.
Porównanie sprawiło, że wstrząsnął nim dreszcz.
– Gnoje – zamruczał pod nosem, oddychając ciężko. – Nędzne sukinsyny.
Coś kazało mu zerknąć nieco w bok. Mężczyzna spojrzał i wstrzymał oddech, zaś serce na kilka sekund wstrzymało mozolną wieloletnią pracę.
Skubańcy, zrobili to samo z więcej niż jednym grobowcem. Musiało ich być naprawdę wielu. Może nawet dziesięciu złośliwych, robiących sobie z niego żarty szczeniaków. Dwojgu chyba nie udałoby się niemal pod samym bokiem przeciwnika zsunąć ciężkie płyty i wykopać tak głębokie doły. Może powinien dać sobie spokój, dopóki jeszcze nie poszli na całość? Dwóch, nawet czterech nędznych gnoi, nie stanowiło dlań większego problemu, ale z całą gromadą wolał nie zadzierać.
Nie zwlekając, mężczyzna ruszył w kierunku widniejącej nieco ponad sto metrów od niego bramy, rzucając tylko co jakiś czas nerwowe spojrzenia na boki. Wciąż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie był tu sam, że dobiegające go nieprzerwanie z kilkunastu kierunków chrzęsty nie brały się znikąd. Teraz bojowy nastrój opuścił go, niczym powietrze przebitą dętkę. Zdecydowanie zamarzył o jak najrychlejszym dotarciu do ulicy, skąd do domu miał już rzut beretem.
Kiedy do bramy pozostawało niespełna pięćdziesiąt metrów, mężczyzna przyspieszył. Chrzęsty przybrały na sile. Zwiększył prędkość również z innego powodu. Od pewnego czasu zaczął dostrzegać poruszające się cienie. W rzeczy samej, przeciwników nie było dwóch, ani nawet pięciu. Rozglądając się w pośpiechu, mężczyzna zdołał naliczyć blisko tuzin poruszających się ciemnych sylwetek. Pieprzeni gówniarze! O tej porze powinni już dawno spać, a nie wałęsać się po cmentarzach niczym zgraja pokutujących dusz.
Wielu zachowywało się dziwnie. Bardzo dziwnie. Zdawali się nawet go nie zauważać, snując się jedynie pomiędzy grobami. Przypominali mocno spóźnionych wiernych, odwiedzających miejsca spoczynku zmarłych. Tylko, że do pierwszego listopada brakowało jeszcze półtora miesiąca, a i pora zdecydowanie nie sprzyjała odwiedzinom.
Kilka cieni wyraźnie kierowało się w stronę mężczyzny, widać to było jak na dłoni. Czynili to jednak bez przekonania, jak gdyby nie zależało im na dogonieniu go. Zamierzał skorzystać z ich opieszałości. Teraz już niemal biegł.

Mimo wszystko zdumiewała go ich mnogość. Ilu mogło być? Ciemne sylwetki dostrzegał niemal wszędzie, wałęsające się jak cmentarz długi i szeroki, zdające się nawet w tej swojej nieporadności obijać o grobowce. Czy naprawdę chciało im się aż tak fatygować dla jednego przeciwnika?
Coś mu w tym wszystkim diabelnie nie pasowało. Dla czystego spokoju lepiej stąd zniknąć, dopóki istnieje po temu nadzieja.
Mężczyzna zerknął w dół, na puste dłonie. Grabie. Gdzieś po drodze musiał je zgubić. Ha! Mała strata. Rano wróci i poszuka zguby. Teraz nie było na to czasu.
Wybiegł z ostatniego rzędu grobowców na alejkę. Od bramy dzieliło go nie więcej, jak siedem, osiem metrów. Była lekko uchylona. Wystarczyło podbiec i prześlizgnąć się pomiędzy żelaznymi prętami a murem. Niewielki wysiłek. A jednak coś nakazało mężczyźnie zatrzymać się na samym progu do wolności. Była to wyłaniająca się z cienia muru ludzka postać.
Kołysząc się jakby również miał już nieco w czubie, nieznajomy stanął zaledwie cztery metry od skamieniałego mężczyzny. Jego twarz nikła w mroku. Przyczynę mogła stanowić noc, cień muru i lipy, ale również pochylona do przodu głowa nieznajomego. Mężczyzna obejrzał się. Pozostali zbliżali się zewsząd pomiędzy kwaterami, nadal nie wykazując woli pośpiechu. Mimo to mężczyzna zdawał sobie sprawę, że na hasło tego obok bramy, dotarliby doń w ciągu cholernie krótkiego czasu. Krótszego, niż ten, potrzebny mężczyźnie na powalenie przeciwnika i ucieczkę na ulicę.
Mężczyzna chrząknął niepewnie.
– Słuchaj, człowieku – rzucił pojednawczo. – Nic do was nie mam.
Postać ani drgnęła. Nie otrzymawszy odpowiedzi, mężczyzna próbował dalej:
– Jeżeli w czymś was uraziłem, mogę przeprosić.
Utrzymująca się cisza wzmogła nerwowość. Ponownie spojrzał przez ramię. Tamci byli coraz bliżej – ciemne sylwetki na tle lasu krzyży i nagrobnych płyt.
– Wypijmy na zgodę, co? Postawię ci piwo. Cholera, postawię wam wszystkim. Każdemu z was.
Upiorne kołysanie się przeciwnika było jedyną odpowiedzią. Mężczyzna stęknął rozpaczliwie. Gdyby chociaż miał grabie.
Za jego plecami rozległ się przeciągły zgrzyt. Odwrócił się w sam raz, aby zobaczyć jak jedna z płyt, bez pomocy którejkolwiek z pobliskich ludzkich sylwetek, przechyla się na bok, zgrzytając okropnie marmurem trącym o marmur. Szeroko otwarte w zdumieniu oczy mężczyzny rejestrowały wszystko: osuwającą się siłą bezwładu płytę, osypujący się na boki stos nagiej ziemi, wreszcie...
– Jezu Chryste... – Głos, który wydarł się z jego ust był zaledwie chrapliwym szeptem.
Wprost z grobowego kopca, wraz z kolejną porcją czarnej ziemi, wyłaziło coś, co trudno było nazwać człowiekiem. Pierwsza pojawiła się ręka aż do łokcia, za nią druga, potem, kolejno: głowa, tułów i reszta ciała. W nie do końca pustych oczodołach odbijał się księżyc.
Owładnięty nieprzemożną grozą, mężczyzna obserwował istotę, która wypełznąwszy wreszcie z kwatery, rozejrzała się, by zaraz potem dołączyć do osaczającej go z upiorną powolnością reszty. Najgorsze było to, że w księżycowym blasku zaczęły się wyłaniać ich wykrzywione, niekompletne oblicza.
W ciągu jednej dziesiątej sekundy mężczyzna przestał się łudzić, że w najgorszym przypadku czekać go będzie solidne lanie.
Zawył przerażony, gdy na ramieniu spoczęły czyjeś palce. Z jego członków zdjęta została blokada. Łokciem odepchnął zagradzającą mu drogę do bramy istotę. Tuż obok twarzy zatrzasnęły się ze szczękiem nieosłonięte wargami zęby, prosto w usta zionął mu śmierdzący rozkładem powiew. Szok sięgnął dna, gdy mężczyzna przekonał się, że dłoń przeciwnika, choć się wyłożył jak długi na ziemi, nadal spoczywała na jego ramieniu. Strącił ją z obrzydzeniem.

Wykrzywione, obciągnięte skrawkami gnijących resztek skóry czaszki; oczodoły wypełnione przelewającą się przez krawędzie mazią; smutne pozostałości odzienia, nie skrywające już za wiele; smród niemożliwy do zniesienia. Świadczący tym okropieństwom mężczyzna krzyczał nieprzerwanie, cofając się krok za krokiem, nadal niezdolny do ucieczki.
Wyminął tyłem pełznącego niezbornie po ziemi, usiłującego uchwycić go za kostki nóg potwora. Odwrócił się w najmniej odpowiednim momencie, zderzając się z niedomkniętą bramą. Runął do tyłu, wprost na kłapiącego zębami stwora. Wycie przerodziło się w nieludzki skrzek.
Tuż nad nim, niczym plejada ohydnych gwiazd, zakłębiły się dotknięte rozkładem oblicza. Drapieżnie wyciągnęły się łapska, w wielu przypadkach pozbawione kilku palców, zaś we wszystkich – kawałków ciała. Niektóre czaszki otaczało wystarczająco dużo materii niegdyś stanowiącej ludzkie ciało, aby mężczyzna mógł rozpoznać rysy – te były najstraszniejsze. Tym bardziej przerażające, że w dwóch pochylających się coraz niżej, zgrzytających zębami istotach, udało mu się rozpoznać ludzi znanych mu do niedawna.
Potem przestało się liczyć cokolwiek.
Pierwszych wgryzających się weń szczęk już nie czuł – krańcowe przerażenie litościwie odebrało mu zdolność pojmowania, co się z nim dzieje.
Ostatnia świadoma myśl, jak ostatnie tchnienie wiatru na rozpalonym czole. Jakże dziecinna i jakże nierealna:
Gdybym tylko miał grabie.

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 21 lipiec 2014 10:12

Marcin Mortka - Wieczór przed egzekucją

Drzwi tawerny uchyliły się i do środka wtargnął lodowaty powiew.

– A szlag by cię... – odwrócił się stary Gunwhale z gniewnym grymasem, ale nie dokończył.

Starczyło bowiem rzucić okiem na przybysza, by wiedzieć, że dość już wycierpiał i nie zasłużył sobie na obelgi. W świetle nielicznych łuczyw i świec widać było, jak drżącymi z zimna dłońmi usiłuje ściągnąć przemoczony płaszcz, a w miejscu, gdzie stoi, tworzy się kałuża. Jego twarz przesłaniało szerokie rondo kapelusza, również ociekające wodą, lecz Gunwhale i tak nie miał w zwyczaju gapić się na ludzi.

– Pewnie całą drogę pieszo z Plymouth przeszedł – burknął Timbers.

Gunwhale spojrzał na starego cieślę okrętowego spode łba.

– Twoja sprawa, Timbers? – burknął. – Od kiedy interesują cię sprawy innych?

Każdy, kto regularnie przesiadywał w „Bows", starej karczmie leżącej kilka mil za Plymouth, dobrze wiedział, że nie wypada zbyt bacznie przyglądać się goszczącym tu ludziom. Wielu z nich było uczciwymi marynarzami ze statków wielorybniczych bądź którejś z Kompanii, chcącymi w spokoju pogadać ze znajomkami, ale zdarzali się przemytnicy, korsarze, dezerterzy i inni charakternicy, niechętnie stąpający w świetle dziennym po bruku Plymouth. Wielu z nich wykazywało osobliwą alergię na nazbyt długie bądź nazbyt badawcze spojrzenia.

Cieśla odsłonił pieńki zgniłych zębów, jakby miał zamiar warknąć jakąś ripostę, ale się powstrzymał. Przez chwilę przyglądał się przybyszowi, który zatrzymał się przy kominku, gdzie grzało się już kilku innych przemokniętych nieszczęśników, a potem ujął kufel i opróżnił go do dna.

– Gadał mi jeden znajomek, że osądzili już Doggsa – burknął. – Jutro z rana rozstrzelać go mają. Zarzutów było co niemiara.

– No, to się szybko uwinęli – uśmiechnął się sardonicznie Gunwhale i zaczął ubijać tytoń w fajce. – Nie wiem, czy jest coś, co wychodzi admiralicji lepiej od sądów wojennych. Co, kumotrzy?

Timbers wydął wargi, jakby Gunwhale powiedział najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem, śpiący na blacie ławy Pike zachrapał głośnie, tylko młody Swifty wpatrywał się w starego żeglarza wielkimi oczami.

– M-m-mówisz o k-k-k...k-kapitanie Doggsie? – wyjąkał. – T-t-tym z „Venus"?

– Tymże samym.

Gunwhale pokiwał głową i rozpalił fajkę. Kłęby dymu zakryły na moment pomarszczoną twarz starego żeglarza.

– No i doigrał się, czarci syn. Dostał za swoje.

– Mmmówią, że ok-k-k...okrutnik był.

Swifty pochwycił za kufel i przytulił go do piersi, jakby ze strachem.

– Bo tak też było.

***

Na śródokręciu, pomostach i pokładzie rufowym HMS „Venus" zapanowała martwa cisza. Słowa Regulaminu Wojennego odczytanego przed chwilą grobowym głosem już dawno uleciały wraz z wiatrem i marynarze fregaty myśleli tylko o wyroku wydanym przed chwilą przez kapitana. Z niezdrową fascynacją przyglądali się, jak pomocnicy bosmana wloką szlochającego, jęczącego cicho Grieavesa i przywiązują go do gretingu, a sam bosman, pan Monroe, z namaszczeniem wyciąga kota o dziewięciu ogonach z rypsowego worka.

– Zasłużył sobie, padalec – bąknął ktoś z wachty sterburty.

– Za samą źle podwiązaną reję powinien dziesięć uderzeń zaliczyć – mruknął jego kolega. – A do tego jeszcze chlanie i bójka z Matthewsem.

– I wbił marszpikel w burtę.

– Cisza na pokładzie! – krzyknął wysokim głosem pierwszy oficer Hutchinson.

Marynarze posłusznie umilkli. Niektórzy pobledli, inni przygryzali wargi lub kręcili z niedowierzaniem głowami, jeszcze inni szeptali modlitwy, ale wszyscy co do jednego wpatrywali się w bosmana. Monroe zaś westchnął ciężko i machnął w powietrzu batem. Kot o dziewięciu ogonach – bawełniany sznur przemyślnie rozpleciony na dziewięć cieńszych – przeciął ze świstem powietrze i spadł na plecy skazańca.

Wrzask uderzył pod szare, skłębione chmury.

Bosman oblizał wargi, wziął zamach i uderzył znów, z całej siły. Na plecach Grieavesa wykwitła pajęczyna krwawych kresek, gęstsza z każdym uderzeniem. Monroe tłukł jak oszalały, tłum marynarzy wzdragał się, w oddali krzyczały przerażone mewy.

Nikt nawet nie spojrzał na kamienną twarz kapitana Doggsa.

***

Timbers zajrzał w głąb kufla, jakby nie mógł się nadziwić, że ten nadal jest pusty, a kiedy znów spojrzał na Gunwhale'a, jego małe, załzawione oczka zalśniły złością.

– Czarci syn! – parsknął. – Gówno wiesz, a mielesz ozorem kiej prorok. Brakuje tylko, byś łapskami zaczął machać! Nie słuchaj tego piernika, Swifty!

– A co? – Gunwhale zacisnął pięści, aż zachrzęściły. – Ty niby wiesz lepiej?

– A żebyś wiedział! – Timbers skrzyżował ramiona na piersi. – Tenże sam znajomek, co mi o skazaniu Doggsa powiedział, służy na „Venus" w podwachcie bezanu. I prawdę zna, bo wszystko widział na własne oczy. A ty, Swifty – wycelował paluchem w młodziana, który wpatrywał się szeroko otwartymi oczami to w jednego, to w drugiego marynarza – nie słuchaj gadaniny starych bab. Cokolwiek ci powiedzą, spytaj się: „Jakże to?".

– Jakże to? – powtórzył Swifty.

– Nie na głos! – zżymał się stary cieśla. – W duchu się spytaj, przygłupie. Zresztą, nieważne. Było inaczej, Gunwhale.

– Chcesz powiedzieć, że nie zaćwiczono Grieavesa z jego winy?

– Nie.

***

Drzwi do kajuty kapitańskiej skrzypnęły cicho. Doggs ostrożnie uniósł pióro i wsunął je do kałamarza, a potem spojrzał na nowo przybyłego.

– Za pańskim pozwoleniem – bąknął bosman Monroe. – Życzył pan sobie mnie widzieć.

Doggs nie odpowiedział. Rozparł się wygodniej na fotelu i przekrzywił lekko głowę, niczym wilk przyglądający się ofierze. Szczupłe dłonie o wąskich palcach splótł na blacie biurka. Nic, absolutnie nic w jego postawie i zachowaniu nie wskazywało na przeżywane emocje, w przeciwieństwie do bosmana, który przeciągającą się ciszę znosił z każdą chwilą coraz gorzej.

– Kawał z was chłopa, bosmanie – wycedził w końcu kapitan.

– Dz-z... Dziękuję – bąknął Monroe, nie wiedząc, jak zareagować na nieoczekiwane słowa Doggsa.

– Mało brakowało, a byście Grieavesa na paski rozwłóczyli – ciągnął dowódca jadowitym głosem. – Pokłóceni jesteście, panie Monroe? Bluźnił wam? Matce waszej urągał? Na żonę się połasił?

– N-n-nie – wyjąkał pobladły Monroe.

– No to czegoście chłopaka jak szkapę oćwiczyli?

Doggs wsparł się o blat biurka, jakby chciał poderwać się i skoczyć na bosmana.

– W blokadzie pływamy – kontynuował – ludzi brak w załodze, a wy dobrego marynarza...

– Marszpikel wbił! I z Matthewsem...

– Toteż wymierzyłem karę, Monroe! Stosowną! Dziesięć uderzeń, po których miał sobie pokrzyczeć, przemyśleć sprawę i zerwać się z rana na pański pieprzony gwizdek! Co wam przyszło do głowy, by go tak chłostać? Mało brakowało, a byście mu serce batem wydarli! Co was, do cholery, opętało, Monroe?

Kapitan aż drżał z tłumionej z trudem wściekłości, a mimo to mówił coraz ciszej, jakby był świadom, że nad jego głową, na pokładzie rufowym czuwają sternik, oficer wachtowy, przynajmniej jeden midszypmen i podoficer nawigacyjny, zwykłych członków załogi nie licząc. Monroe zaś wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał łzy.

– Kazali mnie! – wyszlochał.

– Kto? – sapnął dowódca. – Kto wam kazał?

Wyszeptana odpowiedź zlała się w jedno z krzykiem na pokładzie:

– Żagiel na horyzoncie!

***

– Otóż to – pokiwał siwym łbem Gunwhale. – Takiś, kurwa, mądry, Timbers, tyle żeś świata zwiedził, z tyloma mądrymi ludźmi żeś gadał, a dalej widzisz to, co chcesz widzieć i wiesz to, co chcesz wiedzieć.

– Co znowu wygadujesz?

Cieśla zmarszczył krzaczaste brwi. Swifty patrzył to na jednego, to na drugiego, a jego oczy, choć zdawało się to niemożliwe, nadal stawały się coraz większe.

– Wszyscy wiedzą, co to był za żagiel, Timbers – wycedził Gunwhale. – A właściwie nie żagiel, tylko żagle. Slup „Antilope" uzbrojony w czternaście dział i bryg „Mistral" z dziesięcioma. Wszyscy to wiedzą, ba, w „Gazette" nawet o tym pisali.

– Proszę, w „Gazette" pisali – prychnął Timbers. – I kto to mówi? Stary Gunwhale, który ledwie nazwę własnej krypy umie przesylabizować! I tak dobrze, że wiesz, od której zacząć.

– Możesz sobie drwić – upierał się Gunwhale, całkiem zapomniawszy o wygasłej już fajce. – Pół Anglii gada o tym żałosnym starciu. Na litość boską, takie pryzy przepuścić...

***

Rufę „Mistrala" spowiły dymy prochowe, natychmiast rozegnane ostrym, morskim wichrem. Odpalony z rozpaczą pocisk chybił haniebnie – plusnął w fale kilkanaście sążni przed dziobnicą „Venus", podobnie jak kilka wcześniejszych. Bryg znakomicie żeglował półwiatrem, rozpiąwszy imponującą jak na tak mały okręt piramidę żagli, ale nie był w stanie umknąć dumnej fregacie ryjącej jego niewielki kilwater.

Huknęła dziobowa pościgówka. Kula wybiła dziurę w fokmarslu francuskiego brygu, na dziobie i śródokręciu poniosły się wiwaty. Doggs jednakże nie zaszczycił uciekiniera ani jednym spojrzeniem. Przyjrzał się uważnie żaglom i zbadał napięcie sztagu.

– Dwa rumby w prawo – rzucił.

– Aye, sir, dwa rumby w prawo! – zawołał podoficer nawigacyjny.

„Venus", której bukszpryt mierzył dokładnie w rufę „Mistrala", zaczęła odpadać, nie tracąc przy tym prędkości. Kapitan podniósł do oka lunetę i śledził coraz dalszy „Antilope".

– Panie Hutchinson, proszę poinstruować kanonierów, by załadowali działa kartaczami i łańcuchami – powiedział bez emocji. – Niech celują w żagle i w takielunek.

– Tak jest, sir.

Upłynęło pięć minut. Fregata z hukiem cięła fale, wyprzedzając „Mistrala". Jej burta znalazła się niemalże na wysokości burty francuskiego okręciku, na którego pokładzie zapanowało zamieszanie.

– Prawa burta gotowa, sir.

– Ognia – rzekł Doggs spokojnie, jakby wznosił toast.

– Ognia!

Furty działowe otwarły się z suchym trzaskiem, z ciemności pokładu działowego wyjrzały paszcze armat. Jako pierwsza wypaliła dziobowa pościgówka, a potem strzelały kolejne armaty, spowijając pokład kłębami gryzącego dymu prochowego. Łańcuchy masakrowały płótno żaglowe, cięły takielunek, wstrząsały rejami, szlachtowały każdego marynarza, który odważył się wyjrzeć z kryjówki. Gdy dym się rozwiał, oczom żeglarzy z „Venus" ukazała się opuszczająca się powoli bandera napoleońskiej Francji.

Na pokładzie rozległy się wiwaty.

– Czy zechce pan wydać polecenie opuszczenia łodzi? – spytał nerwowo Hutchinson, przełykając ślinę.

– Nie – odparł Doggs – nie zechcę. Kurs południowo-południowy zachód! – dodał i znów wycelował lunetę w znikający na horyzoncie slup.

***

– Bo ty korsarz jesteś i w Royal Navy nigdy nie pływałeś – pokręcił łbem Timbers. – Czy ty myślisz, że chłopakom admirała wolno się za pryzami uganiać, do cholery? Doggs zmiótł brygowi takielunek i rzucił się w pościg za slupem, okrętem większym i groźniejszym, a wszystko po to, by Bonniemu kolejny ząbek wybić! Czemu tak trudno ci to zrozumieć?

– Ano trudno – Gunwhale wyszczerzył pożółkłe zęby – bo wbrew temu, co gadasz, służyłem w Navy. I to całe dwa lata, zanim udało mi się zwiać z „Resolution". Dobrze wiem, że admiralskie chłopaki w dupie mają służbę dla kraju, a za pryzami uganiają się równie ochoczo jak my. Tym bardziej, że muszą się potem z owym admirałem podzielić zyskiem!

– Tedy co suponujesz? – Wydął wargi Timbers. – Nie dość, że okrutnik, to jeszcze tchórz? Bo się bał fregatę na bryg poprowadzić? Ech, bredzisz, Gunwhale, bredzisz. Ejże, Bobby, nalej nam jeszcze po kufelku!

– Pan gospodarz mówili, co by wam nie dolewać, póki za poprzednie nie zapłacicie – powiedział cicho Bobby, ciemnooki chłopak o jasnych, kręcących się włosach, dziwnie niepasujący do zatęchłej, ciemnej izby pełnej zakazanych gąb.

– Widziałeś skąpiradło? – Timbers uniósł brwi. – Pomyśleć, że ambrozję z Buckingham cichcem wyniesioną serwuje, a to przecież zwykłe piwo i to jeszcze psimi szczynami chrzczone. Hej, zaraz! – spojrzał baczniej na chłopaka. – Może i mi się co nieco w starym łbie poprzestawiało, Bobby, ale czy ty aby nie służyłeś na „Venus"?

– Tak – bąknął chłopak, oblewając się rumieńcem.

– Tedy rzeknij nam coś o kapitanie Doggsie. Okrutnik on czy nie?

***

Peter Doggs nie przepadał za zamkniętymi pomieszczeniami, a zwłaszcza takimi, które cuchnęły niedomytą krwią, strachem i cierpieniem. Mimo to wszedł do szpitalika, skinął doktorowi Abramsowi, który na jego widok niezgrabnie podniósł się z koi, i podszedł do Grieavesa. Leżący na brzuchu marynarz był przytomny, lecz jego oczy błyszczały gorączką.

– Co słychać, Grieaves? – zapytał cicho kapitan.

Jego wzrok przesuwał się po zakrwawionych bandażach pokrywających całe plecy żeglarza.

– Nic takiego, sir – wyszeptał tamten. – Oberwało się i tyle. Marynarska dola.

– Warto było?

– Warto. – W oczach marynarza błysnęła stal.

– Warto? – zdziwił się kapitan. – O ile dobrze pamiętam, zebrałeś w skórę za źle podwiązaną reję i bijatykę z Matthewsem.

– Matthews sam spieprzył robotę, sir, a potem powiedział wachtowemu, że to moja sprawka. Słyszał to Tommy z ekipy pana bosmana, no i mi powiedział, bo powinowaci jesteśmy. Skułem więc Matthewsowi mordę, ale...

– Aleś się nie domyślił, że coś więcej jest na rzeczy.

– A jest? – udał zdziwienie marynarz, choć twarz wykrzywił mu spazm bólu.

– Rzeknij no mi, Grieaves – kapitan przybliżył swą twarz i zniżył głos do szeptu – czyście kiedyś zadarli z porucznikiem Hutchinsonem?

***

– I co żeś jeszcze wyczytał w „Gazette", Gunwhale? – zapytał szyderczo Timbers po tym, jak Bobby przyniósł im nowe kufle. – Że kapitan Doggs zadkiem swoim frymarczył? Że się w kobiece fatałaszki przebierał?

– Stul pysk – warknął stary korsarz. – Ile Bobby pływał na „Venus", co? Dwa miesiące? Trzy? Dobrze sobie Doggsa zapamiętał? W porządku, może i Doggs w istocie ma dobre serce. Jedno w końcu drugiemu nie przeczy.

Timbers już chciał zapytać, co właściwie czemu nie przeczy, gdy Pike niespodziewanie poderwał głowę z blatu stołu i wyrzucił z siebie kilka bełkotliwych słów po kornijsku, spoglądając przy tym na swoich kamratów z przerażeniem. Swifty odsunął się od niego gwałtownie, mało z ławy nie zleciał.

– Spokojnie, Pike, spokojne – powiedział Gunwhale pojednawczym tonem i podsunął kompanowi kufel z piwem. – Łyknij sobie, to dojdziesz do siebie.

– I mów po angielsku, na litość boską – dorzucił Timbers. – Nikt już tu twej czarciej mowy nie rozumie.

Pike złapał za kufel i przez chwilę pił łapczywie, a potem otarł usta rękawem i stwierdził:

– Gadają, że Doggs z diabłem miał pakt... Że Złemu służy.

Gunwhale uzmysłowił sobie, że w „Bows" niespodziewanie zapadła cisza. Ludzie morza zgromadzeni przy sąsiednich stołach oraz przy kominku wpatrywali się teraz w nich z mieszaniną fascynacji i przestrachu.

– Gówno tam – powiedział powoli stary korsarz, nabijając fajkę drżącymi nie wiedzieć czemu dłońmi. – Czterdzieści i osiem lat po morzach pływam, a nigdym nie spotkał takiego kapitana, co to by się z Szatanem zwąchał. Chyba, że ów Szatan gadałby po francusku.

***

Kula z pościgówki „Venus" wpadła do wody dobrych kilkadziesiąt sążni za rufą „Antilope". Slup odpowiedział równie niecelnym strzałem i w chwilę później zniknął za wysoką, poszarpaną skałą. Nawigator Spencer stojący tuż obok Doggsa zaklął bezsilnie i pokręcił głową.

Kapitan z trudem utrzymywał spokój. Jednak choć wpatrywał się w skałę z nienawiścią, kolejną komendę wypowiedział głosem opanowanym, niemalże beztroskim.

– Cała załoga do zwrotu przez dziób! Panie Spencer, kurs północno-wschodni. Panie Monroe, czy zakończy pan wreszcie zakładanie nowego fokmarsla, czy mam może panu pomóc osobiście?

– Panie kapitanie – pierwszy oficer, w przeciwieństwie do swego dowódcy, w sztuce panowania nad sobą miał jeszcze wiele do zrobienia. Jego głos drżał, a na bladych policzkach pojawiły się niezdrowe rumieńce. – Czy to oznacza, że wracamy na pełne morze?

– Nigdy nie wątpiłem w pański talent nawigacyjny, panie Hutchinson.

– Czy potrafi mi pan wytłumaczyć powody, dla których rezygnuje pan z pogoni za łatwym pryzem? Czy w ogóle istnieją jakieś powody poza pańskim brakiem...

– No, proszę, panie Hutchinson – zachęcił go Doggs pozornie łagodnym głosem, choć jego oczy były zimne jak stal. – Niech pan dokończy. Czego mi brakuje?

– „Venus" żegluje półwiatrem o wiele lepiej od tego slupa! – wykrztusił pierwszy oficer. – Wystarczyłby kwadrans, a...

– A znaleźlibyśmy się w sytuacji bez wyjścia – przerwał mu ostro kapitan. – Wystarczyłby rzut oka na mapę tego wybrzeża, a wiedziałby pan, że ta skała wyznacza wejście do bardzo wąskiego kanału La Rapelle prowadzącego do przystani o tej samej nazwie, strzeżonej przez fort o tej samej nazwie. Doprawdy, nie posądzam Francuzów o życzliwość, ale wygląda na to, że urządzili to wszystko tak, by łatwiej było owo miejsce zapamiętać.

Mówił coraz głośniej, jakby chciał, by jego słowa dotarły do jak największej liczby ludzi. Marynarze i podoficerowie na pokładzie rufowym zaś desperacko udawali, że niczego nie słyszą.

– W ciągu kwadransa, który raczył pan wymienić, zapewne dogonilibyśmy „Antilope" – ciągnął Doggs. – Następnie jednakże musielibyśmy się odwołać do pańskich magicznych zdolności, Hutchinson, bo nikt nie jest w stanie zawrócić fregaty w tak wąskim kanale, zwłaszcza przy tym wietrze i przy ogniu z fortu. Czy chciałby pan o coś zapytać, Hutchinson?

– Nie, sir.

– Dobrze. Panie Spencer, po zakończeniu zwrotu proszę wziąć kurs na „Mistrala".

***

Ktoś podszedł do czwórki weteranów, klepnął wystraszonego Swifty'ego w plecy i usadowił się obok Timbersa, który usłużnie usunął się, stukając drewnianą nogą. Obcy wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił ją na stole z cichym stuknięciem. W świetle świecy widzieli krwistoczerwony kolor wina.

– Dajcie sobie spokój z tymi szczynami – powiedział cicho. – Napijcie się czegoś lepszego.

– To zaszczyt, drogi panie – odezwał się Gunwhale, który jako pierwszy odzyskał rezon. – Wińsko zapewne zacne. Jednakże nie wydaje mi się, byśmy się poznali.

Nie była to do końca prawda. Wiedział już, że mają przed sobą przemoczonego nieznajomego, który wszedł do karczmy na chwilę przed tym, jak rozpoczęli rozmowę na temat Doggsa. Zdążył się już nieco osuszyć, ale włosy miał poskręcane od wilgoci, a dłonie nadal mu drżały.

– Mam na imię Peter – rzekł – co powinno na razie wystarczyć. Zaciekawiła mnie wasza rozmowa, chłopaki, i postanowiłem się przysiąść. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu.

Urzeczeni czerwoną zawartością, żeglarze bynajmniej nie oponowali. Przybysz sprawnie odkorkował butelkę i gestem przywołał Bobby'ego.

– Chłopcze, bądź taki dobry i przynieś kilka szklaneczek – rzucił cichym głosem. – Albo poczekaj, pójdę z tobą. Muszę zamienić kilka słów z gospodarzem.

Załapał rumieniącego się chłopaka za ramię i powlókł go do lady, szepcząc mu coś do ucha. Gdy wrócił, był niemalże rozpromieniony.

– A więc dobrze – rzekł, nalewając wino. – Panie Gunwhale, prawiliście, jakoby kapitan Doggs zgadał się z Francuzami.

– No, a jak to inaczej wyjaśnić? – wzruszył ramionami stary korsarz. – Doggs najpierw wypuścił z rąk „Mistrala", a potem pozwolił uciec „Antilope". Nic dziwnego, że stanie przed sądem, jak nie zdradę, to przynajmniej za nieudolność.

– Jestem pewien, że ktoś zarzucił Doggsowi to samo – uśmiechnął się nieprzyjemnie nieznajomy. – I poznał prawdę.

***

– Martwię się o was, Hutchinson – rzekł wolno Doggs.

Byli sami w wielkiej kajucie kapitańskiej „Venus". Dowódca siedział za biurkiem, wbijając wzrok w stojącego przed nim pierwszego oficera, który na przemian bladł i czerwieniał.

– Nie rozumiem, sir – wykrztusił.

– O, właśnie z tego powodu się o was martwię. Wy niczego nie rozumiecie, Hutchinson, a już tym bardziej życia na morzu. Morze, jak widzisz – wskazał dłonią fale za szerokimi oknami rufowymi – to żywioł absolutnie obojętny. Człowiek jest tu tylko gościem i może zdziałać tylko tyle, na ile morze mu pozwoli.

– Jeśli chcecie, kapitanie, wytłumaczyć tym swą nieudolność...

– Kolejną rzeczą, której ni cholery nie pojmujecie, Hutchinson, jest wojna. Jako dowódca Royal Navy mam za zadanie niszczyć żeglugę wroga najlepiej, jak potrafię. Dlatego też postanowiłem spróbować zniszczyć zarówno „Mistrala", jak i „Antilope". Unieruchomiłem pierwszy okręt z zamiarem zajęcia go później, a potem pognałem za drugim. Nadążacie?

Łagodny ton Doggsa stał w sprzeczności z jego lodowatym spojrzeniem. Hutchinson zaś aż wił się z wściekłości, którą tłumił z największym trudem.

– Ale i tak go nie dogoniliście! – parsknął. – Czemu więc nie...

– Nie dogoniliśmy „Antilope" tylko dlatego, że nagły podmuch wiatru wydarł fokmarsel z liklin. Fokmarsel to ten żagiel na pierwszym maszcie. Slup idealnie wykorzystał chwilę i odskoczył na dobrą milę. Bez wątpienia jego przewaga była wyższa, gdybyśmy zatrzymali się, by spuścić na wodę łodzie i zająć „Mistrala". Wracamy tu, zechce pan zauważyć, Hutchinson, do zagadnienia morza jako materii obojętnej.

– Wracamy tu do kwestii pana jako oficera niekompetentnego i impertynenckiego – warknął młodzieniec. – Gdyby zgodził się pan spuścić łodzie na burtę, udałoby się zająć chociaż „Mistrala". A tak nie mamy ani slupa, ani brygu, za to ścigają nas dwie francuskie fregaty, które w tym czasie przyszły brygowi na pomoc!

Jego drżący palec wskazał dwa żagle na horyzoncie, doskonale widoczne przez okno rufowe.

– To ci los! – Doggs udał zadumę. – Bo kolejną rzeczą, której pan nie rozumie, jest to, że nasz wróg ma czelność pływać swobodnie po morzu, a także pojawiać się w miejscach, których z nami nie uzgadniał.

– Pańska impertynencja, Doggs, nie ma granic!

– Zgadza się. Mierzyć się z nią może jedynie pańska chciwość, Hutchinson. Doskonale wiem, o co panu chodzi – oczy Doggsa zwęziły się do dwóch szparek. – Gdybyś pan zszedł z załogą abordażową do łodzi i zajął „Mistrala", a potem dopłynął na nim do Anglii – co byłoby dość realne, pod warunkiem, że zostawiłby pan dowodzenie majtkom – zostałby pan automatycznie mianowany dowódcą jednostki nieklasyfikowanej. Po niespełna roku stażu porucznika! A tymczasem pański dowódca, któremu jak na złość zachciało się walczyć o kraj i króla, bezczelnie zniweczył pańskie plany.

– Jest pan parszywym kłamcą! – Głos Hutchinsona się załamał. – I na jedno może pan liczyć. Gdy dotrzemy do Anglii, oskarżę pana o brak kompetencji, zdradę i zachowanie niegodne dżentelmena oraz oficera Royal Navy. Zostanie pan postawiony przed sądem wojennym, a z uwagi na fakt, iż mam rozległe kontakty w parlamencie i admiralicji, wyroku może być pan pewien.

– Aha – rzekł po chwili Doggs. – I jak rozumiem, nic pana od tej decyzji nie odwiedzie?

– Nie – uśmiechnął się mściwie pierwszy oficer.

– Rozumiem i pochwalam – stwierdził Doggs.

A potem wstał i z całej siły rąbnął Hutchinsona pięścią w twarz.

***

– A skąd te wasze rewelacje, panie Peter? – spytał Gunwhale, lecz wyborny smak wina natychmiast zmazał podejrzliwość z jego oblicza.

– Ludzie zaczynają gadać – Tamten wzruszył ramionami. – Ponoć Doggs nawet nie starał się zachować ciszy, a sami dobrze wiecie, że wszelkie rozmowy w kajucie kapitańskiej dobrze słychać z pokładu rufowego. Zresztą, grzmotnął tego młodego nie raz, a kilkakrotnie. Głuchy by usłyszał, tyle że ludzie z początku bali się gadać.

– I wcale się nie dziwię – mruknął Timbers. – Wydaje mi się, że to jadowita żmija, ów Hutchinson. Oby go szlag trafił!

– Trudno się nie zgodzić – uśmiechnął się ponuro nieznajomy, ale w jego oku pojawił się nieznany, złowrogi błysk. – Zresztą, skoro już tak sobie miło gawędzimy, przyszło mi do głowy, by zaproponować wam pewną robotę.

Rozejrzał się po karczmie, w której na nowo zapanował gwar. Nikt już nie zwracał na nich uwagi.

– Sęk w tym, dobry panie, że my już mamy przydział – rzekł Timbers. – Czekamy, aż kapitan Worst wyrychtuje „Ladybird". A co do innej roboty... Zważcie, panie, że mnie Fortuna zabrała nogę, Gunwhale'owi ramię, Pike zdążył zgłupieć do szczętu, a Swifty jeszcze nie dał rady zmądrzeć.

– Nadacie się idealnie, tym bardziej, że dużo od was nie chcę. A kto wzgardzi dwoma gwineami na łebka?

– Trzema – odruchowo rzekł Gunwhale.

– Trzema. Posłuchajcie tedy. Niedługo przybędzie tu pewien oficer marynarki. Zapewne nie będzie nosił munduru, ale poznacie, że to oficer.

– Werbować będzie? – Swifty otworzył szeroko oczy.

Pike zabełkotał coś po kornijsku.

– Z pressgangiem przybędzie? Do Navy werbować?

– Nie. A w każdym razie jeszcze nie. Będzie szukał Bobby'ego.

– Bobby'ego?

– Tak, tego chłopaka, co wam szczyny dolewa. Będzie pytał tu i ówdzie, oszczędźcie mu więc trudu i powiedzcie, że Bobby siedzi w pokoju numer trzy.

– Czy chłopak rzeczywiście tam będzie?

– Tak, ale razem ze mną. Gdy oficer się tam uda, ruszcie za nim. Na pewno nie będzie sam i będę wam wdzięczny, jeśli to zmienicie. Poczekajcie, aż ze środka dobiegnie łomot i do dzieła.

– I to wszystko? – spytał Gunwhale z pirackim błyskiem w oku.

– Prawie – odparł Peter. – Przynajmniej dla was, panie Gunwhale – dodał, patrząc na jego hak.

***

Najpierw rozległo się ciche, niemalże dyskretne stukanie, a potem drgnęła klamka.

– Bobby? – spytał zachrypniętym głosem Hutchinson, wkradając się do pokoju. – Bobby, jesteś tu?

W świetle samotnej świecy widać było, że chłopak trzęsie się jak osika. Patrzył na przybysza szeroko otwartymi oczami i szczękał zębami tak mocno, że nie był w stanie wykrztusić słowa. Jego wzrok co chwila umykał w bok do kąta za drzwiami, ale Hutchinson nawet tego nie zauważył. Oblizał wargi i cicho zamknął za sobą drzwi.

– Niepotrzebnie uciekałeś z „Venus", chłopcze. Powinieneś był się domyślić, że cię znajdę – wyszeptał.

Zaskrzypiała podłoga, gdy podchodził coraz bliżej.

– Przecież ci obiecywałem.

Po policzkach chłopca płynęły łzy. Hutchinson ściągnął rękawiczkę i pogładził go po posklejanych włosach.

– Źle cię tu traktują, co? – szeptał chrapliwie. – Brudny jesteś, spocony, ubrany w jakieś szmaty. Zabiorę cię stąd do miejsca, gdzie będziesz żył jak królewicz. Być może nawet wybaczę ci, że ode mnie uciekłeś.

Ciszę przerwał szczęk odciąganego kurka pistoletu.

– On nie uciekł – powiedział cicho Doggs, który wygodnie siedział na zydelku za drzwiami i mierzył w Hutchinsona z pistoletu. – Spójrz tylko na niego, Hutchinson. Jest przerażony tak bardzo, że dezercja w ogóle nie przyszłaby mu do głowy. To Grieaves go namówił, jego wuj, jak się okazało. Ba, namówił! Niemalże siłą z „Venus" ściągnął, gdy zawitaliśmy do Plymouth.

– Co ty tu robisz? – Hutchinson pobladł jak trup. – Przecież jutro masz stanąć przed plutonem egzekucyjnym!

– Ano mam. – Doggs pokiwał głową. – I stanę. Jednakże szkoda by było, bym wcześniej nie załatwił kilku spraw. Sporo się na twój temat dowiedziałem od Grieavesa, potem wyciągnąłem kilka własnych wniosków i postanowiłem, że zaaranżuję to spotkanie.

– Zaaranżuję?

– A jak myślisz, kto wysłał do ciebie list z informacją, że Bobby pracuje w „Bows"? – Doggs skrzywił się paskudnie. – Opatrzność?

– A więc postanowiłeś zastawić na mnie pułapkę, tak? – Hutchinson opanował się już na tyle, by mówić z szyderstwem w głosie. – I ukarać mnie?

– Nie będę cię karał, Hutchinson. Tym zajmie się Bóg. Od wieków zajmuje się łajdakami, sodomitami i szubrawcami, będzie doskonale wiedział, co z tobą zrobić. Ja cię tylko chciałem do niego jak najszybciej posłać.

– Mam ludzi na zewnątrz! – Głos pierwszego oficera „Venus" zadrżał.

– Wiem. Gunwhale! Timbers! – ryknął Doggs, odłożył pistolet i rzucił się na Hutchinsona.

Bobby uskoczył z wrzaskiem w kąt. Krzesło, na którym przed chwilą siedział, pękło z trzaskiem, Hutchinson runął na podłogę, przygnieciony ciałem Doggsa. Chciał się poderwać, ale kapitan złapał go za szyję, ścisnął z całej siły i rąbnął kilkakrotnie potylicą o podłogę. Odpowiedziały mu łoskot i stłumione przekleństwa za drzwiami.

– Sodomito cholerny! – syczał. – Mydłku ty! Gnido skurwysyńska! Własnego dowódcę podpierdolić chciałeś, tak? Żeby takich chłopców jak Bobby już we własnej kajucie kapitańskiej obmacywać? Ty łajdaku!

Hutchinson zdołał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Doggsa, zebrał wszystkie siły i zerwał uścisk, a potem wywinął się jak wąż i rzucił prosto do kąta, w którym leżał pistolet. Złapał go, obrócił się, nacisnął spust. Nie było wystrzału.

– Nienabity! – wyjaśnił Doggs.

Z rozpędu kopnął Hutchinsona w podbródek. Mężczyzna padł na ścianę.

– Bobby, otwórz okno – polecił mu kapitan, a sam złapał półprzytomnego pierwszego oficera pod ramię. – Wśród wielu rzeczy, których nie rozumiesz – dodał – jest potęga ludzkiej nienawiści.

I wypchnął Hutchinsona przez okno.

***

Deszcz ustał jakąś godzinę temu i kopanie wilgotnej ziemi przychodziło bez większej trudności. Mimo to zasapany Timbers spojrzał z niechęcią na coraz większy dół i splunął.

– Pierdolę – oznajmił. – Jużem się narobił. Starczy jak na trzy gwinee.

Ani Pike, ani Swifty, mokrzy od potu, zawzięci, nie zwrócili na niego uwagi, tak więc kuternoga wygramolił się z dołu i pokusztykał do Gunwhale'a oraz Petera, którzy stali kilka kroków dalej, tuż przy ciałach.

– Zauważył ktoś bijatykę, jak myślicie? – spytał przybysz.

Jego twarz zakrywał cień rzucany przez rondo kapelusza.

– W „Bows"? – Gunwhale udał zdziwienie i pyknął z fajki. – Gdybyście, panie, trupa na dół znieśli, to może ktoś by zauważył.

– Wtedy trzeba by powiedzieć, że to oficer z Navy – sapnął cieśla. – Ludzie momentalnie by oślepli. Mogę was o co spytać?

Przybysz ani razu nie okazał wobec nich wyższości, ale obaj starzy żeglarze instynktownie wyczuwali u niego autorytet przynależny ludziom wyższej rangi.

– Możecie.

– Czemu was Bobby po rękach całował, kiedyśmy wychodzili, panie?

– To długa historia. – Nieznajomy zasznurował usta. – Może Bobby wam ją kiedyś opowie. Zakopcie ich porządnie, chłopaki. Dziękuję za pomoc i do zobaczenia. Ja muszę już ruszać, do Plymouth kawał drogi pieszo.

– Chcecie do Plymouth pieszo dojść? – zdziwił się Timbers. – A na jaką cholerę? Nie lepiej wam się w „Bows" przespać i z rana ruszyć?

– Nie, nie mam czasu. O świcie mają mnie rozstrzelać. Głupio się spóźnić na własną egzekucję.

– Wyście kapitan Doggs? Peter Doggs? – wyjąkał zaskoczony Gunwhale, a Timbers jedynie rozdziawił usta.

Nieznajomy uśmiechnął się lekko, pozdrowił ich gestem i wyruszył w drogę.

Dział: Opowiadania
niedziela, 15 czerwiec 2014 15:41

Anna Brzezińska - Płomień w kamieniu

Susza podkradła się do Wilżyńskiej Doliny niepostrzeżenie. Z początku wszystko zapowiadało się znakomicie. Słonko przygrzewało, owce okociły się jak nigdy dotąd, a drzewa w sadach pokryły jasnym kwieciem. O brzasku gospodarze wychodzili na gumno i, wsparłszy się pod boki, spoglądali z dumą na świeżą ruń na polach. Tak minęła pora przymrozków i wiosennych zawieruch. Stare baby obwieszały figury w świątyni wieńcami z coraz to jaskrawszych kwiatów i w parne wieczory zbierały się w kruchcie na nabożeństwach, żeby wybłagać u bogów dobry urodzaj. Ale nie przykładały się do nich za bardzo. Bo letnie dni przesuwały się tego roku tak gładko, tak leciuchno jak modlitewne paciorki. I trudno było uwierzyć, żeby się miały z nagła bezpowrotnie zasupłać.

Aż tu skwar uderzył w Dolinę, nakrył ją bezlitosną, rozżarzoną czapą.

Może zawiniła Miłka, która — utrudzona codziennym szpiegowaniem bliźnich — zwykła przesypiać na stołku w kruchcie litanie do Cion Cerena?

A może stało się tak za przyczyną Honorci, która tak ochoczo zadzierała spódnice na znak świeżo osiągniętej dorosłości, że aż nockami po stodołach huczało, a wędrowni pachołkowie chodzili jak oczadziali i z byle czego brali się za łby?

Albo całego nieszczęścia przysporzyła Kordelia, otłukłszy małżonka, zbójcę Waligórę, przetakiem po pysku, jako że ten po drodze z jarmarku w gospodzie przystanął i tak tam długo popasał, póki nie przepił gotowizny za dwa piękne byczki?

Nikt nie umiał zgadnąć. Dość, że pewnego ranka zacnych wilżyńskich obywateli gorąc obudził tak paskudny, że zrazu tylko leżeli w posłaniach, łowiąc ustami powietrze jak ryby wyrzucone na brzeg. Bydło po oborach ryczało żałośnie znad pustych poideł. Świnie pochowały się w najciemniejszych zakamarkach chlewów. Kury drzemały na żerdziach, wcisnąwszy głowy pod skrzydła, bo w swoich kurzych rozumkach wierzyły nieprzeparcie, że jeśli coś im zniknie z widoku, to już tego nie ma.

Upał jednakże pozostał, nawet kiedy utrudzeni gospodarze powlekli się wreszcie do gospodarskich zajęć, i trwał, kiedy pod wieczór zwalili się w piernaty u boku małżonek. A następnego dnia wrócił, jeszcze bardziej dotkliwy. I kolejnego dnia także. Potem zaś jeszcze raz i znowu, i tak dalej, bez końca.

W niedzielę pleban grzmiał z ambony o nieprawościach i grzechach, które sprowadzają na bezbożników pomór i nieurodzaj. Trzódka słuchała go w zobojętnieniu, sapiąc i dysząc z gorąca. Kamienne mury nagrzały się jak wnętrze pieca i myśli przesypywały im się w głowach jak popiół.

— Mógł się pleban bardziej postarać — sarknął Szyszek, kiedy zgodnie z wiejskim zwyczajem gospodarze po sumie udali się do gospody, żeby spłukać z siebie nadmiar świątynnych komunałów. — Procesję jakąś odprawić albo figurę obstalować. Od tego przecież jest, żeby nam boską przychylność zaskarbiać.

— A tam, pleban. — Stary Osęk byłby splunął na znak pogardy, ale mu w gębie zaschło. — Gdzie mu teraz o bogach myśleć, księżówkę musi se nową postroić.

Istotnie, po powrocie ze Spichrzy czcigodny duszpasterz gorączkowo zakrzątnął się wokół swej doczesnej wygody: domostwo sobie rychtował w miejsce tego spalonego przez grasantów, pola w pacht puścił co zasobniejszym kmieciom i jął na potęgę dzieciom błogosławić i małżeństwa wiązać, żeby jak najszybciej nadrobić kilka lat nieobecności — i pobrać stosowne opłaty.

— Trza z Rozalką pogadać — zdecydował Szyszek, który jako najzamożniejszy gospodarz w Dolinie rościł sobie prawo do decydowania o sprawach społeczności. — Już ona plebana rozrusza.

— No, tyle zawsze potrafiła — mruknął ktoś po cichu i bardzo z ostrożna, bowiem w wilżyńskiej wiosce nie wypominano bezceremonialnie drobnych księżych przywar.

Poza tym księża gospodyni była niewiastą poczciwą i z dziada pradziada wilżyńską wieśniaczką. Nosiła się skromnie, o przybytek dbała i miała dość rozsądku, żeby nie powić żadnych bękartów, który by się pętały po świątynnej nawie, kłując sąsiadów w oczy. A jeśli nawet ukradkiem czcigodnemu duszpasterzowi dogadzała pod pierzyną, wilżyński ludek przymykał na to oczy.

— Chłop jest chłop i musi swojego użyć — rozstrzygnął jaśnie władyka, zanim tak nieroztropnie wyruszył na wojnę i zniknął na dobre. — Lepiej już tak, niżby miał po stogach dziewuchy rozprawiczać.

Cóż, władyka cenił swoje feudalne prerogatywy i nie pozwalał nikomu ich naruszać.

Rozalka trwała więc na księżówce, równie niewzruszona jak Pal, Mnich i Maczuga, trzy szczyty, których białe czapy górowały nad Wilżyńską Doliną. Ona też odemknęła drzwi, kiedy delegacja gospodyń przydreptała pod wieczór, żeby błagać o pomoc. Rozsiadły się wokół kuchennego stołu, przekąsiły ciastem, nalewką na jagodach przepiły i nawet przez jakiś czas jakby lżej im się oddychało, bo Rozalka była wyśmienitą gospodynią i nalewki nastawiała siarczyste.

— Trzeba będzie pola poobchodzić — oznajmiła plebanicha wieczorem, kiedy duszpasterz gramolił się mozolnie do łóżka.

Bo łóżko mieli wysokie, z siennikiem świeżo wypchanym i dobrym tuzinem poduch, obleczonych w bieluśkie poszwy. Rozalka uważała, że kapłan musi mieć swoją godność, choćby i w pościeli.

— Z procesją, świecami, kadzidłem — ciągnęła, a pleban, umordowany, wycierał pot z gęby szlafmycą. — Ludziska ze strachu się burzą. Jagnięta padają jak muchy...

— Osęk dwa udźce dziś przyniósł. — Mimowolnie mlasnął, bo uwielbiał jagnięcinę.

— To nie na wiele się przyda — sarknęła ze złością Rozalka, która nie lubiła, gdy łakomstwo brało górę nad rozwagą. — Jeśli nie zelżeje upał, stada w trzy niedziele wyzdychają.

Pleban podkasał koszulę i wachlował się nią zajadle. Miał wrażenie, że od gorąca zetną mu się oczy.

— Przegonią mnie po wzgórzach — jęknął w końcu boleśnie.

— I to w paradnej szacie — zgodziła się Rozalka, która pięknie wyszywała, zwłaszcza srebrną nicią, i lubiła się popisywać swą sztuką. — Z obrazem, kadzielnicą, jak trzeba. Wtedy bogowie na pewno nas wysłuchają.

Jednakże podczas ostatniej wojny bogowie najwyraźniej przygłuchli nieco od ludzkich wrzasków, bo tym razem nie przychylili ucha plebanowi, choć, trzeba przyznać, śpiewał całkiem donośnie, kiedy pagórek po pagórku, zagon po zagonie święcił dobytek wilżyńskich gospodarzy. Nikt nie mógł mu wyrzucić niedbalstwa. Ugiął się tak dalece, że zezwolił z każdego poletka kęs ziemi wykopać i do świątyni zanieść, aby tam jeszcze skuteczniej nasączyć ją świętą mocą. I nawet nie wołał wziątków.

Jednakże stare sposoby, dotąd niezwykle skutecznie przeciwko pladze robaków i pypciom na krowich ogonach, zawiodły całkowicie w obliczu suszy. Słońce nie zachwiało się na nieboskłonie, wiatr nie przywiał ani jednej chmurki, a żar lał się nieustannie na ziemię, nawet dotkliwszy niż wcześniej.

— Boście są plugawce przebrzydłe! — darł się nieustępliwie pleban, gdy w kolejną niedzielę parafianie stawili się w świątyni, nieco bardziej spoceni i ponurzy niż zwykle. — Ja sobie gardło wypruwam, krwi serdecznej nie szczędzę, a wy co, kurwie syny? Wciąż po cudze sięgacie, przysiąg nie szanujecie, obyczajności nie znacie...

Gospodarze chętnie by się zdrzemnęli pod kołderką plebanowych wyrzekań — powtarzał je tak często, że ich strach całkiem stępiał — gdyby nie skwar, który zdawał się narastać z każdym słowem. Wiercili się zatem, kręcili, jakby ich pchły oblazły. Strach kąsał jeszcze dotkliwiej, więc zaraz po nabożeństwie podyrdali do karczmy, żeby tam wspólnie uradzić, jak nieszczęściu zapobiec. Chociaż, co wkrótce wyszło na jaw, właściwie wcale nie chodziło o ratowanie wioski, tylko o demokratyczne i natychmiastowe wyznaczenie winnych. W tej mierze Wilżyńska Dolina nie różniła się od reszty świata.

— Baby chłopów nie szanują — rozpoczął sędziwy Kulas, któremu z racji wieku przypadał zaszczyt zainicjowania biadoleń nad powszechnym upadkiem obyczajów. — Dzieci rodzicom czynią na przekór. Dziewki o przyzwoitości nie pamiętają, cały dzionek się włóczą w sukni ledwo krok zakrywającej.

— To z gorącości. — Doliba uśmiechnął się z rozrzewnieniem, bo nie podzielał oburzenia starszyzny. — Trza się czasami ochłodzić. Na ten przykład Honorcia...

— A zawrzyj ty ryj, głupi! — huknął ze złością Szyszek, bo wcale nie był ciekaw, co też o jego córuchnie ma do powiedzenia wiejski głupek.

Wystarczy, że inni gospodarze unikali jego wzroku, a niektórzy z co młodszych pozwalali sobie nawet na drobne, niewątpliwie złośliwe uśmieszki. Szyszek naburmuszył się, a jego krągłe, nalane oblicze jeszcze bardziej poczerwieniało. Oczywiście od gorąca.

— Dziewki to dziewki — przemówiła wreszcie mądrość ludu w osobie Kulasa, który rozumiał wyśmienicie, że nie należy poniewierać najbogatszego wilżyńskiego obywatela, choćby jego córka naprawdę pokładała się na każdym snopku. — Muszą się wyszumieć i krzywdy w tym nijakiej dla nikogo nie ma.

— No, chyba że zagrodniczki zacnych mężów rodzin bałamucą — poparł go nader gorliwie Szurlej, najbliższy sąsiad Szyszka, który wprawdzie nienawidził go serdecznie, ale też miał córkę.

— Albo jakieś powsinogi obce — dorzucił Osęk, żeby temat zamknąć. — Wszystko złe z daleka idzie.

— Z miasta! — poparł go entuzjastycznie Szyszek, który wzbogaciwszy się niezmiernie pod nieobecność władyki, stał się najgorliwszym wilżyńskim patriotą. — U nas ludzie dobre, spokojne, pokój miłujące. A tam jeno waśnie, gwałty, zachłanność i bezbożność zuchwała.

— Rabunki! — Szurlej z oburzeniem wniósł tłuściutki palec i zerknął znacząco na świeżych współobywateli.

Nowi osiedleńcy, zegnani do Wilżyńskiej Doliny przez wiedźmę, skupili się wokół Waligóry, niegdyś osławionego zbójcy, podczas gdy niedobitki wieśniaków, którym udało się przeżyć rozliczne wojenne niepokoje, ciążyły raczej do Szyszka. Teraz te dwa rodzaje kmieci — mniej lub bardziej dobrowolnych — popatrywał na siebie spode łba, bo żadne nakazy i prikazy wiedźmy nie mogły pokonać nieufności, jaką czują wobec siebie wilk i owca, choćby był nią stary, uparty baran. Do broni nikt nie sięgał, bo wiedźma obiecała, że skręci kark pierwszemu, który wyciągnie nóż na ziomka, i bardzo skrupulatnie opisała, jak karkiem będzie kręcić. Ale po zachmurzonych mordach, po palcach nerwowo bębniących na blatach dało się rozeznać, że niechęć buzuje w tej izbie jak chlebowy zaczyn w dzieży.

— Znaczy się, poborcy! — ryknął triumfalnie Doliba.

W karczmie jakby pojaśniało. Oblicza — te po zbójecku wąsate i te po gospodarsku tłuste — rozpogodziły się na wspomnienie wspólnego wroga.

— Ano, oczywista, że poborcy — zgodził się z ulgą Szurlej.

Jako człek roztropny bynajmniej nie palił się do zwady z bandą łupieżców, dezerterów oraz podpalaczy.

— Ani chybi poborcy — potaknął z lisim uśmieszkiem łysy Kowlik, który całkiem niedawno wraz z kamratami pustoszył okolicę.

— Tyle że ich tu, ziomkowie moi, ładnych parę zim nie oglądano — burknął pod nosem Kulas.

Ot, stary był, nie rozumiał, kiedy należy przestać.

— Ale pleban też nie nasz — wyrwał się w rozpaczliwej próbie ratowania sytuacji Doliba.

Gospodarze popatrzyli na siebie z politowaniem. No, ale czego można oczekiwać od wiejskiego głupka? Zwłaszcza przyjezdnego?

— Jaki tam pleban nie nasz — Szyszek wzruszył ramionami — kiedy jego rodzina z dawien dawna pod Palem siedzi?

— Ajuści — włączył się Szurlej, który jako prawie najzasobniejszy kmieć w Dolinie bardzo nie lubił, gdy go pomijano. — Do klasztoru go jeno słali, coby się pieśni wyuczył i co tam świątynny wiedzieć powinien.

— Wszystko na psy schodzi. Z wieśniaków robi się mnichów. Nic dziwnego, że nawet na upał nic poradzić nie umie — mamrotał jeszcze Kulas, ale wnet go uciszono, wspólnym wysiłkiem wepchnąwszy mu w gębę kęs chleba.

— A może to wiedźmy wina? — rozległ się czyjś przenikliwy szept.

Wieśniacy — i ci co bardziej zbójeccy, i ci co bardziej chłopscy — podskoczyli nerwowo na zydlach i na wszelki wypadek rozejrzeli się. Niby wiedźma wierzyła w popuszczanie łańcucha i czasami na całe tygodnie znikała z Doliny, a teraz wypuściła się aż do targowego miasteczka, wynajęła najparadniejszą izbę w gospodzie i zabawiała się tam z wolarzami, że aż się próchno z powały sypało. Jednak z Babunią Jagódką nigdy nie wiadomo. Po ścianach łaziły przecież karaluchy, muchy bzyczały nad stołami — a skąd poczciwy kmieć ma wiedzieć, czy któreś z nich nie jest akurat na usługach wiedźmy i nie doniesie co do słóweczka?

— Głupiś! — rzucił wreszcie Szyszek, kiedy cisza stawała się zbyt długa. — Na cóż miałaby nas wiedźma suszą prześladować, skoro tak się mozoliła, żeby wioskę z ruin podnieść? Sił ni trudów nie żałowała, żeby nam nowych obywateli przysporzyć.

Waligóra z kwaśnym uśmiechem skłonił głowę. Niby od małżeństwa z Kordelią, wdową po młynarzu, powodziło mu się świetnie, ale jakoś nie mógł wybaczyć wiedźmie, że zaklęciem zamknęła mu drogę powrotną z Doliny. Zrozumiał już, że przeciwko jej mocy nic uczynić nie zdoła, i spokorniał nieznacznie. Ale złośliwi gadali, że kiedy sobie popił, rwał przed siebie na oślep, po lasach, po wądołach, byle się wydostać na odległe, swobodne trakty, gdzie więdła w samotności jego zbójecka sława.

— Aliści — znowu odezwał się Kulas — coś jest na rzeczy. Onegdaj parobka spotkałem, co za robotą wędrował, i ten mi, niecnota, nagadał, że ledwo dwie doliny dalej na łąkach ruń zielona, a zboże tak wybujałe, że nad głowę sięga. Suszy nijakiej nie mają, w nocy deszczyk pokropi, za dnia słonko przygrzeje, wszystko rośnie jak wściekłe.

Gospodarze zachmurzyli się natychmiast. Już własne nieszczęście gryzło ich jak robak, ale wieść o cudzym powodzeniu sprawiała, że odczuwali je po dwakroć dotkliwiej.

— At, z niecnoty nagadał — prychnął wreszcie Włokita. — Żeby nam wszystkim dokuczyć.

— Ci wędrowni parobcy. — Szurlej lekceważąco machnął ręką. — Nie można im przecież wierzyć.

Ziarno zostało jednak zasiane. Kmiecie kręcili się nerwowo. Niby wciąż gwarzyli, lecz popatrywali na siebie niespokojnie i jakby z wyczekiwaniem. Nowina, że susza dotknęła jedynie Wilżyńską Dolinę, wymagała przetrawienia. A trawienie wymagało piwa. Znacznie więcej piwa.

W dwie beczki później obywatele wioski byli nadal przekonani, że nieszczęście spadło na nich niesprawiedliwie. Niestety, nadal też nie umieli znaleźć jego przyczyny. A w każdym razie takiej, która by nie prowadziła do mordobicia.

— Obcy, wszystko przez obcych — powtarzał Kulas, w którym nadmiar trunku tylko wzmagał starczy upór. — Kurwie syny, zaprzańce...

Waligora przycinał sobie sztyletem paznokcie i wyglądał tak, jakby go miał zamiar zaraz w innym celu użyć.

— Ale nie przez naszych obcych — łagodził sytuację Szyszek, który od wypitego piwa rozrzewnił się i rozczulił — jeno przez tych...

— Obcych — dokończył z mocą Szurlej, po czym przepił do znienawidzonego sąsiada.

— Jeno w tym rzecz, że obcych nie ma — wtrącił wiejski głupek. — Wszyscyśmy tu są swoi.

Więcej powiedzieć nie zdołał, bo ktoś, zniecierpliwiony, w łeb go solidnie zdzielił.

— Jak to ma nie być — uśmiechnął się po wilczemu Waligóra — kiedy są.. Wystarczy dobrze poszukać.

*****

Wilżyńscy obywatele zabrali się do poszukiwań z rozmachem i niezwłocznie, rzecz należało bowiem rozstrzygnąć, zanim się wiedźma znudzi wywczasami. Następnego dnia, ledwo się otrząsnęwszy z przepicia, wymaszerowali z obejść, uzbrojeni w cepy, siekiery i widły. Potężny zbój kroczył na czele wieśniaczej gromady i wykrzykiwał rozkazy tak rześko, jakby znowu prowadził swych kamratów na godziwe zbójectwo. A wyglądał tak groźnie, że pleban nie postraszył ich boskim gniewem, kiedy przetrząsali kolejno szopki, drewutnie i szałasy na obrzeżach wioski. Dobrodziej nakrył się pierzyną, poduchę na łeb naciągnął i udawał zażarcie, że nie słyszy pokrzykiwań parafian, plądrujących świątynny kurnik i obórkę. Potłuczone jajka mógł ostatecznie przeboleć. Gorzej by było, gdyby jakiś zajadły chłopina jego po mordzie otłukł.

Kmiecie narozrzucali siana, nioski przerazili śmiertelnie, wznieśli kilka nader niegodnych okrzyków, po czym jak wielogłowe, rozjuszone zwierzę powlekli się dalej przez Wilżyńską Dolinę.

— Podrą się, podrą i wrócą z podkulonym ogonem — burknął proboszcz, który czuł, że skwar wystawia jego autorytet na szwank, i z całego serca życzył Waligórze klęski.

Omylił się jednak. Ledwo bowiem słońce jęło się w czerwonej sukience chylić między szczyty, wiejska gromada na nowo wychynęła ze świerczyny, bujnie porastającej skraje ścieżki. Mrużąc oczy, baby jęły wychodzić na przyzby i spozierać ciekawie na powracających. Ci zaś pokrzykiwali butnie, potrząsali kosami, zupełnie jakby mogli nimi dosięgnąć rozżarzonej słonecznej kuli.

Coś jednak udało im się pochwycić. Tak, tak, bez wątpienia. Zrazu trudno było spostrzec, co też takiego pędzą, kłując to raz po raz szydłami i kopniakami popychając między sobą. Tuman wyschniętego kurzu wisiał pomiędzy nimi, więc wieśniaczki dostrzegły jedynie ciemny, niewyraźny kształt, niski i przykurczony w gromadzie postawnych mężczyzn.

— Barana znaleźli czy świnię? — zastanawiał się pleban, który również uległ powszechnej ciekawości i stał teraz na progu księżówki, osłaniając oczy od blasku.

Chłopi tymczasem przybliżali się raźno ku wiosce. Ledwo przekroczyli bramę, ich zdobycz nabrała człowieczych kształtów, choć nadal truchtała zwierzęcym sposobem, na czworakach, i nie sposób było dopatrzeć się, kogo to dokładnie ułowił Waligóra. Zbój zaś kroczył na czele pochodu, bardzo z siebie kontenty, i z dumą dzierżył w garści sznur, którym obwiązano szyję ofiary.

— A wy się kuda pchacie? — Pleban zastąpił mu drogę u wejścia do świątyni i wsparłszy się pod boki, nieprzychylnym wzrokiem mierzył dawnego grasanta.

— To świątynna sprawa. — Waligóra szarpnął postronkiem i przyciągnął do siebie więźnia.

Oberwaniec krztusił się i dyszał, bo sznur boleśnie wpijał mu się w gardło, i nogami w piasku wierzgał, na darmo usiłując się dźwignąć, bo ledwo co stanął, zbój go na nowo obalał.

Chłopi rechotali. Wręcz biło z nich samozadowolenie, a i skwar jakby mniej doskwierał.

Ich zdobycz nadal pełzała, oślepiona pyłem, póki Waligóra nie ucapił jej za łeb i nie ściągnął kaptura.

Pleban załamał ręce.

— Coście tu sprowadzili? To świątynia, nie zamtuz.

Kobiecina na sznurku rozpłakała się. Rzadkie siwe włosy opadły jej na twarz. Usiłowała na oślep podpełznąć do dobrodzieja, widać rozpoznawszy w nim po głosie kogoś znaczniejszego i skłonnego do miłosierdzia.

— Litości, wasza łaskawość — zaskomlała piskliwie. — Ja nie winowata.

Chłopi zaszumieli wrogo, aż się pleban cofnął. Waligóra tylko się uśmiechnął.

— We Wdowim Lasku my ją zdybali — rzucił od niechcenia, żeby świątynny nie myślał, że się przed nim tłumaczy. — Przy ogniu czary odprawowała.

— Rybęm sobie piekła! — zaskowytała babina. — Nic żem nie pobroiła.

— Coś ją u nas ukradła — syknął młynarczyk, który bardzo nieprzychylnie patrzył na kłusowanie we stawie.

— Ale to z głodu, z głodu — płakała stara.

— Kłamie — uciął Waligóra, tak podkręciwszy powrósłem, że baba w pół słowa zmilkła, bo jej oddechu zabrakło. — Kukły w ogniu paliła i insze świństwa bezecne.

— I dla tej przyczyny Kii Krindar nas ogniem z nieba prześladuje — poparł go Doliba z dumą człeka, który rozwiązał zagadkę, nad którą się wielu głowiło.

— Trza babę ogniem połechtać, wnet wszyściutko na jaw wyjdzie — dorzucił światowym tonem Ortyl.

Widywał wcześniej na pogórzu, jak kaci heretyków przypiekali, żeby z nich prawdę wydobyć, i uważał, że jest to sposób niezawodny a prosty.

— Ale od świątyni wara! — rozdarł się pleban. Roztropnie puścił mimo uszu wzmiankę o Kii Krindarze, ale nie zamierzał dozwolić, żeby mu się chłopstwo szarogęsiło przed ołtarzem. — Nie będzie mi tu rakarstwa.

— Kiedy to świątynna sprawa. — Waligóra uśmiechnął się bardzo nieładnie. — I baba przeciwko bogu zgrzeszyła.

— Ja jeno za łaskawym chlebem chodzę — zawodziła tymczasem staruszka.

— Ajuści. — Mały Sułek kopnął ją potężnie, rozjuszony ewidentnym kłamstwem. — Na żebry do wioski się idzie, a nie po chaszczach czatuje.

I znowu wieśniacy zgodzili się zgodnie. Co jak co, ale w jałmużnikach mieli należyte rozeznanie bo się ich po wojnie namnożyło ponad miarę, a im więcej ich po leśnych dróżkach kręciło, tym mniej ich wylewnie w Wilżyńskiej Dolinie witano. Nikt nie miał chleba na zbyciu, a i widok nędzy przykrzył się szybko bogobojnym kmieciom.

— Na pewno ktoś ją tu nasłał. — W chytrym umyśle Szyszka zakiełkowało nowe podejrzenie. — Ani chybi ci z Pszczyny...

— Albo od Jasnego Potoka — dorzucił nieufnie Szurlej. — Jakem tam na jarmark zajechał, ogony, ścierwa, kobyłkom moim pourzynali.

Jego sąsiedzi natychmiast przyłączyli się do zabawy, na wyprzódki rzucając nazwy okolicznych osad i przysiółków. Historia sąsiedzkiej nienawiści trwała tu od zawsze i żadna wykradziona owca ani zbałamucona baba nie szły w niepamięć.

— Z zazdrości, że nam się wiedzie — podsumował Doliba. — Tak nas chcieli pognębić.

— No i wszystko wiadomo — rzekł z satysfakcją Waligóra.

Z nieodgadnionego powodu zdawał się świetnie bawić, choć gębę trzymał srogą, zmarszczoną i gniewliwą. A kmiecie, że mu chcieli dorównać, natychmiast jęli wnosić okrzyki, domagając się kaźni nad babą.

— To ją przy studni sprawcie — skapitulował pleban.

Mieszkał w Wilżyńskiej Dolinie dość długo, by wyśmienicie pojmować, że nie ma co iść na przekór powszechnemu entuzjazmowi.

— Coby się na nas Kii Krindar jeszcze bardziej rozsierdził? — Odął się natychmiast Szyszek. — Ani mowy nie ma.

Pleban skrzywił się boleśnie. Znów to przeklęte miano. Niby wiedział, że kmiecie pokątnie ciążyli ku dawnym gusłom, lecz dotąd nikt mu się nie ośmielał prosto w gębę gadać o zaginionym bogu. A dzisiaj wszystko szło na opak, jakby chłopstwo zapomniało ze szczętem o przyrodzonej pokorze.

— Tu trzeba z ceremonią — oznajmił z namaszczeniem Doliba, który, jako że parał się grabarstwem, uważał, że zna się i na świątynnych sprawach. — Na poświęconej ziemi.

— Gdzie ogień Kii Krindara płonął — poparł go natychmiast Mały Sułek, który z dziada pradziada żyjąc w Dolinie, znał pradawne zwyczaje. — Gdzie mu ofiary składano.

— Ale już nie płonie! — rozdarł się pleban, który był człekiem łagodnym i gołębiego serca, lecz nie zdzierżył bluźnierstwa. — Nie masz Kii Krindara, precz sobie z gór poszedł i nigdy się nie wróci!

Przed świątynią zapadłą głęboka cisza. Nawet żebraczka roztropnie zamilkła i jakby z zaciekawieniem czekała, co się teraz zdarzy.

Pleban ani sapnął, gdy wielka, ciężka łapa Waligóry spadła mu na ramię.

— Wy, mości dobrodzieju — odezwał się zbój po cichu i tak dobrotliwie, że aż mości proboszcza ciarki po grzbiecie przeszły — odpocząć ździebko musicie. Upał wam bez wątpienia zaszkodził. — Ujął oniemiałego dobrodzieja i delikatnie, lecz stanowczo prowadził go do drzwi plebanii. — Wypoczniecie w księżówce, a jutro będzie jak zawsze. — Wepchnął go do środka, drzwi kijem starannie podparł, a następnie otrzepał ręce. — A teraz brać się do rzeczy.

Z Rozalką nie poszło tak łatwo. Powitała kmieci w kruchcie w swoim najbielszym, wykrochmalonym fartuchu, oparta o chrzcielnicę i bardzo nieprzychylna.

— Będę się jeno przyglądać — ucięła w zarodku protesty. — Żebyście nie spalili świątyni i nie naświnili nad miarę. I wszystko dobrodziejowi powtórzę — dodała tonem pogróżki, po czym odsunęła się, dając im przejście do środka, i zastygła pod ścianą, z rękami gniewnie splecionymi na brzuchu.

Kmiecie spojrzeli niepewnie na Waligórę, ale przywódca polowania tylko pogardliwie fuknął. Nie chciało mu się marnować czasu na swary z plebanową kobietą.

Żebraczka, widząc, że się tu na ratunek nie zanosi, rozpłakała się na nowo.

— Ogień mi prędko rozniecać — rozkazał Waligóra.

Rozalka z zajadłą miną spoglądała, jak Mały Sułek bez nijakiej ceremonii taszczy na środek świątyni trójnóg, w którym palono wonne zioła na chwałę Cion Cerena, był on bowiem panem łagodnym i krwi w swoich przybytkach nie żądał. Nie ośmieliła się jednak oponować. Nie, Rozalka dobrze rozumiała, kiedy należy ustąpić przed przemocą.

Żebraczka zaczęła przeraźliwie zawodzić.

Suche gałązki zatrzeszczały w ogniu.

— Ze szmat ścierwo obedrzeć — rzucił Waligóra.

Mały Sułek i Doliba przyskoczyli do starej, połączeni żarliwą gorliwością, choć zwykle niezmierna przestrzeń dzieliła syna zasobnego kmiecia, brata zwycięzcy smoka, od pospolitego rzezimieszka, z woli wiedźmy obróconego w wiejskiego głupka. Baba usiłowała wizgać, coś tam krzyczała do siebie, lecz tak ją gracko sprawiali, że słowa wraz z jej z gęby wyciekły razem ze strugą krwi. Chłopi pokrzykiwali gorliwie. Ogień trzaskał.

Aż nagle trzasnęło coś jeszcze. Zabłysło. Zastukało po posadzce.

Oprawcy znieruchomieli. Waligóra wybałuszył oczy.

Piękny, wypolerowany świecznik, kuty z litego srebra, toczył się po posadzce.

Pierwszy oprzytomniał Kowlik, łysy i pękaty dezerter z książęcego wojska, który w nieomylny sposób wynajdował w łopianach zabłąkaną kurę i kark jej tak gracko skręcał, że ani nie pisnęła. Już po świecznik sięgał, już go za nóżkę chwytał, kiedy na naczynie spadła ciężka noga Rozalki w solidnym, podkutym trzewiku.

— A to nasze — oznajmiła z dumą Rozalka. — Nasz świecznik. Świątynny.

Istotnie, kiedy pierwsze oszołomienie przybladło, kmiecie rozpoznali lichtarz, który w największe święta kładziono przed figurą Cion Cerena.

Waligóra sposępniał. Prędzej u innych umiał dostrzec, kiedy coś idzie nie tak.

— A to złodziejskie ścierwo! — wykrzyknął ze złością Szyszek, bo odkąd majątek zdobył, przestępstw przeciwko mieniu osobliwie go mierziły. — Świątynię nam okradła!

Starucha dygotała, usiłując zebrać na piersi potargany odziewek. Przez skórę przebijały ostre, ptasie kości ramion.

— Nie — odparł posępnie Waligóra. — Gdyby o rabunek szło jeno, więcej by nabrała, a ona tylko jedną rzecz wzięła.

— Na przeszpiegi tu przyszła! — wykrzyknął triumfalnie Szyszek, który, parając się handlem, myślał szybciej od innych.

— Ajuśli, że na przeszpiegi! — rozdarła się babina, nagle tracąc wcześniejszą pokorną pozę. — A żebyśta, ścierwa, zdechli! Żeby wam słońce rozum do reszty wyjadło! — pomstowała nawet wtedy, kiedy Mały Sułek z Dolibą jęli ją kopniakami uciszać.

Osęk pokiwał głową. Jako człowiek bywały — bo owce po górach prowadzał i w niejednej wiosce popasał — lepiej od innych rozumiał, że jałmużnicy często wysługują się zbójeckim szajkom.

Nie umknęło mu też nerwowe przygryzienie ust Waligóry. Dawny herszt nigdy nie pogodził się z uwięzieniem w Wilżyńskiej Dolinie.

— Dla kogo po okolicy chodzisz? — zapytał schrypniętym głosem.

Byłoby pewnie lepiej, gdyby starucha zmilczała, lecz, sponiewierana nad miarę, chciała się oprawcom odgryźć i rychła pomstą w oczy im zabłysnąć.

— Strach cię zdejmuje? — zaśmiała się szydliwie. — Już portkami trzęsiesz? Na próżno, stary capie. Niech tu Siwień przyjdzie, a wtedy...

Waligóra przyskoczył do niej, na odlew ją w pysk trzasnął z taką straszliwą siłą, że coś w karku żebraczki trzasło. Zwiotczała i zamarła z szyją skręconą na ramię.

W świątyni zaległa przeraźliwa cisza.

— Pamiętam Siwienia — szepnął do siebie Waligóra i w tej chwili ani dbał, że dwa tuziny wieśniaków wsłuchują się w jego wyznanie. — Koni w obozowisku pilnował i pałkę za mną nosił..

Potem obrócił się na pięcie, twarz miał stężałą i obcą, i spiesznie wyszedł z świątyni.

Rozalka ostrożnie podniosła z ziemi świecznik i wytarła go w fartuch.

*****

Nocą długo jeszcze niosły się po wiosce pijackie ryki rozochoconego chłopstwa.

— Coś trzeba będzie zrobić. — Rozalka zacięła ze złością wargi.

Od strony cmentarza popiskiwała z uciechą wiejska ladacznica. Szczerbata Kryska miała dziś powodzenie, jakoby na jarmarku.

Mości dobrodziej głębiej wcisnął szlafmycę. Nie kwapił się do konfrontacji z podpitymi parafianami.

— Pohuczą i się rozlezą — burknął.

Rozalka fuknęła ze złością. Była rozsądną niewiastą i umiała przymykać oko, a nawet oczu oboje, kiedy jej wybranek boleśnie nie dorastał do swej świątynnej godności. Ale im bardziej wrzaski przybierały na sile, tym dotkliwiej doskwierało jej tchórzostwo plebana i na nic zdała się sentencja, którą przez lata dobrodziej wbijał jej do głowy, twierdząc, że człowiek księgi nie jest człowiekiem miecza.

Nad ranem demonstracyjnie zwlokła się z łóżka — pleban z zaangażowaniem udawał, że chrapie — i pozawierała wszystkie okiennice. Nie zagłuszyło to wprawdzie pijackiego rechotu Kryski, ale dało jej pewną satysfakcję. Niewielką. I kiedy kładła się przed brzaskiem na twardej, kuchennej ławie, tłukło się jej po głowie ponure podejrzenie, że mogła doprawdy lepiej pokierować swym losem.

*****

O poranku walka ze skwarem rozgorzała na nowo, a tak zajadła, że przyłączył się do niej nawet stary Kulas, który jako posiadacz wozu i dychawicznej szkapy woził dotąd wodę w beczkach, biorąc za to grosz niemały. Bo studnie w Wilżyńskiej Dolinie wysychały jedna za drugą, za nic sobie mając biadolenia gospodyń. Struga tak zmizerniała, że ledwo na dnie ciurlikało nieco błotnistej, zmętniałej wody. Utopce, pomarkotniałe, przesiadywały na odsłoniętych kamieniach, mocząc nogi w błocie i nawet ochoty nie miały na zbytki. Słowem, nie działo się dobrze w Wilżyńskiej Dolinie, oj nie.

— A może by tak po wiedźmę posłać? — zagadnął Waligórę Osęk.

Wiele gospodarskich twarzy stężało w wyczekiwaniu. Kmiecie z Wilżyńskiej Doliny nie doświadczyli grasantki na trakcie, nie cniło im się do podchodów, napadów i zasadzek.

Waligóra zmrużył oczy.

— A wyście kto są? Gospodarze czy obsmarkańce, co kiedy tylko bieda, do pani matki lecą, żeby się z płaczem poskarżyć?

Chłopi pospiesznie odwrócili wzrok. W Wilżyńskiej Dolinie niczego się długo nie dało ukryć przed sąsiedzkim wzrokiem, więc ucieszna historia, jak to wiedźma pojmała w jasyr zbójeckiego herszta i obróciła w kochanka, wzbudzała w swoim czasie wiele wesołości, chociaż oczywiście nikt się Waligórze w twarz nie śmiał, bo grasant rękę miał ciężką. Wkrótce wszystko się zresztą rozdarło, bo Babunia Jagódka nudziła się łatwo i innych szukała rozrywek. Waligórze też nikt by nie wypominał, że go baba pod szarmem trzymała, gdyby się tak nie odymał i nie źlił, gdy tylko ktoś wspomniał mieszkankę ustronnej, leśnej chatki. Ale ponieważ wciąż źlił się i ryczał, śmiano się z niego po cichu.

Waligóra srożył się chwilę, gardziel jak ropucha nadymał, lecz skoro kmiecie milczeli zażarcie, ruszył z impetem przed siebie.

— Oj, lepiej byśta, chłopy, znaleźli kogoś przed zmierzchem — podsumował sędziwy Kulas — bo będzie straszliwa bieda.

Nic więc dziwnego, że kmiecie szukali gorliwie. Pod głazy zaglądali, wrony na drzewach płoszyli, chaszcze przetrząsali. Wszystko na darmo. Waligóra coraz bardziej się chmurzył, choć nikt ani słóweczkiem nie wspomniał już o wiedźmie. Sztyletem gałęzie chłostał, czekanikiem potrząsał, aż stało się oczywiste, że nie o suszę tu idzie i nie o poszukiwanie wroga. A w krzakach, jakoby na złość, nikogusieńko nie było.

Pod wieczór, zrezygnowani, powlekli się wioski. Waligóra szedł przodem, wyprostowany hardo, za nim dawniejsi zbójcy, a gospodarze na końcu, spozierając na siebie niepewnie. Każdy wiedział, że skoro nie przydybali obcego, wnet podejrzenie padnie na tubylca — i dobrze, jeśli tylko za niedbałość Waligóra go stłucze, a nie o niecne czary oskarży.

Szyszek człapał na końcu, a każdy krok dźwięczał mu w myślach jak srebrna moneta. Ufał, że nie ma takiego niebezpieczeństwa, którego by się nie dało szczerym srebrem przekupić.

Na szczęście tuż przed wioską coś zaszurało we stogu. Waligóra zatrzymał się natychmiast, przyczaił tuż przy ziemi, zwinny i szybki jak drapieżnik. Pozostali kamraci rozsypali się wokół kopy siana, która szurała i chichotała rozpustnie, całkowicie niepomna, że wnet kres jej wesołości nastanie. Że zaś sianokosy były tego roku marne, skąpe, wyschłe źdźbła więcej odsłaniały niż osłaniały. Wystawała spomiędzy nich chuda noga, gęste czarne włosy i obnażony zadek, który gospodarze i zbójcy pospołu obserwowali przez chwilę w skupieniu i tylko im grdyki chodziły w rytm ruchów nieznajomego.

Dziewczyna ocknęła się pierwsza. Dziewczyny zwykle orientują się pierwsze.

— On mnie, niecnota, zniewolił! — wykrzyknęła gromko, wyrywając się spod zaskoczonego chłopka i jednym susem zwinnego, młodzieńczego ciała przypadła do ojca.

Szyszek aż się zachłysnął. Nie wiedział, córkę zasłaniać czy na jej gacha nastawać, więc tylko trząsł się i sapał, jakby miał się zaraz od apopleksji rozpęknąć.

Ktoś litościwy podał Honorci sukienkę. Dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem wdziała ją prędko, zwinęła bujne włosy w węzeł i skromnie spuściła oczy. I taka była pewna siebie i ładna, iż jasne było jak słońce, że nic jej się złego nie stanie.

Ale z jej miłośnikiem inaczej się rzecz miała, choć jeszcze ani zrozumiał, w co się przypadkiem zamieszał. Gapił się na wieśniaków, usiłując przyoblec twarz w wyraz dobroduszności i stateczności.

— Sama do mnie przylazła — oświadczył, drapiąc się po piersi, pokrytej sierścią czarną i gęstą jak u kozła. — Chustkę chciała modrą i cudowny olejek, co nim się chłopów przywabia, jeśli się do małżeństwa nie kwapią.

— Toć łga, ścierwo kaprawe! — wybuchnęła dziewczyna.

Jej oczy jednak mimowolnie pobiegły ku kłębkowi błękitnej materii, która kokieteryjnie powiewała na stogowej tyczce.

Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Honorcia zacna była dziewczyna, ale zupełnie nie potrafiła kłamać.

Obcy wyczuł chyba powszechną odmianę nastroju, bo wyprostował się hardo. Jakoś zbyt hardo.

— Więc powiadasz, że oleje święte rozdajesz? — zagadnął go jedwabistym głosem Waligóra.

— Ajuści — odparł przekupień, zadając kłam ludowym mądrościom, że w jego fachu grunt to spryt i wyczuwanie nastrojów klienteli. — Mam remedia niezawodne przeciwko parchom, na bezpłodność maści, pigułki od kłucia w boku i od piersiowej duszności. Mam na liszaje proszek, zioła niezawodne na krosty, spod szubienicy piołun, co przeciwko chrabąszczom najlepszy, oliwę przez mnichów święconą, żeby się w interesach szczęściło...

— A na suszę nic nie masz? — zagadnął z lekka Waligóra.

Handlarz się rozpromienił.

— A co bym nie miał mieć? — odparł chełpliwie. — Wodę ze świętego źródełka, co wedle opactwa bije. Jak tylkom pod klasztorem posłyszał, że skwar tu w Dolinie straszny...

— A od klasztoru ciągniesz? — przerwał mu Waligóra.

Chłopina zamrugał ze zdumienia.

— Ano, dokładniusieńko stamtąd — przytaknął nieopatrznie.

Kmiecie ścieśnili się nieco wokół stogu. Nastroszyli kosy.

Przekupień gapił się na nich, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego powiało wrogością. Najwyraźniej nie popasał w okolicy wystarczająco długo, by wiedzieć, że opat rościł sobie prawa do Wilżyńskiej Doliny i niejeden raz wysyłał tutaj swych rządców, których chłopi przykładnie pędzili.

— A może to opat nabroił? — wyraził powszechną obawę Szurlej.

— Specjalnie tu kurewnika przysłał — Ortyl łypnął z niesmakiem na przekupnia — żeby się w naszym nieszczęściu rozpatrzył.

— Ano — poparł go Kowlik. — A skąd nam, niebogom, wiedzieć, czy mnisi suszy nie nasłali? Świątynni mają sposoby — dodał tonem człeka dobrze wiedzącego, co mówi, pochodził bowiem z przyklasztornej osady i w młodych swych lat nieraz zaznał szorstkiej opieki boga.

— Wyczekał, iżbyśmy zmiękli — włączył się natychmiast Włokita, który urodził się w Żmijowniku i czcił tamtejszą boginię, więc do Cion Cerena żadnego sentymentu nie miał — iżby nam upał dokuczył, potem zasię, co zesłał, tym samym czarostwem chciał cofnąć.

— Co wyście, dobrzy ludzie? — Handlarz wytrzeszczył oczy. — Szalejuście się opili?

— A ty się, kurewniku, nie wtrącaj! — ryknął Szyszek, po czym odtrącił córkę i iście lwią odwagą wezbrawszy, strzelił przekupnia w pysk. — Widzicie go, czarokrążcę! Dziewkę też pewnie omamił, czarem ją podłym zniewolił...

Honorcia, czując, że chwila odpowiednia, bardzo akuratnie zaczęła ronić łezki. I tak to ładnie robiła, z taką niewinnością cichą, że aż się niejeden uśmiechnął.

Lecz tu nie było do śmiechu. W każdym razie nie wszystkim.

— Dajcie chociaż gacie nałożyć — protestował przekupień, kiedy tuzin krzepkich, stwardniałych od pracy na roli rąk schwyciło go i wywlekło ze stoga.

— Nie trza ich było ściągać — poradził mu serdecznie Paszko, starszy brat Honorci, i żeby radę wbić do łba, dobrze poprawił kułakiem. — Nikt cię tutaj nie prosił.

Dziewczyna chlipnęła głośniej niż wcześniej.

— Tak jest. Czarami mnie odurzył...

— Jako i wielu przed nim — rzucił z tyłu kąśliwie jakiś jaszczurczy jęzor, wystarczyło jednak, że Paszko pięścią pogroził (a pięść miał Paszko potężną), żeby złośliwości przycichły.

Jednakże wątpliwości co do cnotliwości Honorci w niczym nie poprawiły sytuacji przekupnia. Darmo się tłumaczył.

— Ludzie, ja za zarobkiem chodzę! — pokrzykiwał z rozpaczą, kiedy go do osady pędzili, gołego i poparzonego od słońca. — Leki po wioskach sprzedaję i cudowne remedia. Skądżebym ja miał moce, żeby wam suszę zesłać?

Nikogo nie przekonał.

— Zarobić jeno chciałem — argumentował nieszczęsny. — Wiadomo, gdzie ludzie w biedzie, tam na remedia jest pora. Toć ja nadzieję wam niosę, nadzieję na losu odmianę, na bogów przebłaganie...

Chłopi pozostali jednak głusi.

— Cudowne źródełko — buczał pod nosem Szyszek, brzuchaty i nadęty jak wielkie, wściekłe trzmielisko. — Oliwa przez mnichów święcona, żeby się w interesach szczęściło. Przebóg, co by to było, gdyby kiep każdy na świecie oliwą się posiłkował? Uczciwość by zaraz sczezła i zaufanie wszelkie.

I tak był porażony owym naruszeniem najświętszych praw w kupiectwie, że ani pamiętał o krzywdzie wyrządzonej córce. A Honorcia maszerowała obok niego, narzuciwszy siną chustę na ramiona, i czasami tylko zerkała przepraszająco na przekupnia.

— Wszystko na jaw wyjdzie — pohukiwał starczym głosem Kulas. — Wszystko się wnet okaże.

— Co się od czarów zaczęło, to się bez czarów dokończy — wtórował mu Osęk, który wędrując po górach wiele ze starcami rozmawiał i znał starożytne obrzędy. — Ogień sam święty pomoże, co od Kii Krindara nam dany.

Tym razem rzecz się odbyła jeszcze krócej niż poprzedniego wieczoru. Handlarz trochę się stawiał. A potem trochę zarzekał, że czarów nijakich nie zna. Potem zaś przysięgał, że natychmiast je cofnie. Potem opata obwiniał, że go do złego namówił. Na koniec już tylko jęczał.

Lecz upał rankiem nie ustał.

*****

Nie, następnego ranka w Dolinie panował skwar dotkliwszy niż wcześniej.

— Nie, to się musi wnet skończyć — gderała Rozalka, szorując o poranku sosnową posadzkę księżówki.

— Czy ten Waligóra zwariował? — zawtórował jej pleban, który cenił domowy spokój. — Czy on przyzwoitości nie ma?

— A skądżeby miał ją mieć? — ofuknęła go gospodyni. — Toć zbój.

— Ale zreformowany! — Dobrodziej uniósł palec gestem, który nieodmiennie się sprawdzał podczas kazań. — I nasz, tutejszy, wioskowy.

Ale Rozalka tylko mocniej trzasnęła ścierką. Znała katalog proboszczowych sztuczek lepiej niźli on sam.

— Ajuści, że nasz — odparła sarkastycznie. — Akuratnie jak basior, gdy go do chlewiku zagnają. Też będzie jak świnia kwiczał, póki innych nie zeżre.

— At, dałabyś mi już spokój! — Pleban ze złością odepchnął dzbanek z piwem. — Co ja mam niby zrobić? Czego ty chcesz ode mnie? — Poderwał się zza stoła, ze złości siny na gębie. — Żebym się z wilkami wadził? Żeby i mnie rozszarpali?

Wymaszerował z izby, donośnie kłapiąc kapciami. Rozalka obserwowała go z przygryzioną wargą. W nocnej koszuli, krągły i spocony z gorąca, nie wydawał się wcieleniem dostojności i mocy. Czekała jeszcze chwilę, słuchając, jak się tłucze w alkowie.

Potem cisnęła ścierkę do wiadra, aż się woda rozchlapała, choć Rozalka nie cierpiała marnotrawstwa, a o wodę było bardzo ciężko w tym roku.

*****

Wilżyńscy gospodarze starannie unikali swojego wzroku, kiedy następnego ranka zebrali się znowu pod studnią. Po prawdzie niejeden by wolał dzień cały w domu przesiedzieć. Tyle że Waligóry się bali. Bo Waligóra wydawał się rozjuszony jak rzadko.

— Poszli! — rzucił tylko współziomkom i Ortyla zdzielił przez gębę, choć ten bardzo gorliwie hersztowi przytakiwał.

Kmiecie zbili się w gromadę. Jak owce obiegane przez wilków.

Jeśli nawet sumienie ich gryzło po wyczynach wczorajszej nocy, strach podgryzał jeszcze bardziej.

Waligóra tymczasem poganiał nielitościwie. Wspinali się coraz wyżej, krętą ścieżką ku lasom, co porastały północnej krańce Doliny.

— Tam przecież nikogo nie ma — szepnął Szyszek do Szurleja, bo wspólna niedola przeważyła nad zadawnionymi waśniami: zerkali teraz z niepokojem na herszta i pocili się zgodnie na poły od upału, na poły zaś ze strachu. — Toć nikogo tam nie złapiem.

— Chyba żeby wilka — zawtórował mu sąsiad. — Albo inszego biesa.

Nic jednak więcej nie odważyli się powiedzieć, bo Ortyl już na nich zerkał badawczo, usłużny i gotowy donosić każde słóweczko. Zresztą i oddech żal marnować na byle głupstwa, bo ścieżka była stromista i umęczyli się wielce, zanim ich wessał przyjazny cień lasu. Lecz w lesie też nic nie było. Ledwie ledwie osapnęli krzynkę, a już ścieżka zwęziła się, żeby niebawem całkowicie zniknąć. A Waligóra nie miał litości dla nieszczęsnych współziomków. Pędził ich przez chaszcze, pędził przez wądoły i zanim południe minęło, pnącza i tarniny poszarpały na nich przyodziewek i okrwawiły ich na gębach. Wkrótce skwar i knowania obcych wywietrzały ze szczętem skołatanym wieśniakom z głów. Teraz marzyli tylko, żeby ujść z tego upiornego polowania z życiem.

Pewnie dlatego nie poczuli dymu. Ale Waligóra wywietrzył go od razu.

— Tu się, ścierwa, schowali — wyrzucił z siebie z triumfem.

— Już nam nigdzie nie zbiegną. — Ortyl zatarł ręce.

Ale się bardzo omylił, bo węglarze też się okazali nie w ciemię bici i na dźwięk nadchodzących rozbiegli się nader gracko. Po prawdzie, wiele w tym zawinili wilżyńscy obywatele, bowiem, utrudzeni niezmiernie, brnęli przez lasek jak dziki i nie mniej czynili hałasu. Słowem, tyle tylko dopięli, że babę jedną schwycili, co przy ogienku przysnęła. A to nie poprawiło Waligórze humoru.

— Węglarze są znane czarowce — rzekł przepraszająco Doliba. — Nic dziwnego, że zemkli.

Herszt, z głową przechyloną na ramię, lustrował zdobycz.

Niewiasta, którą wieśniacy bardzo zgrabnie spętali, też się na niego gapiła. Oczy miała czarne i dziwnie pałające — jak u czarnego koguta, mawiali potem kmiecie. A sukienczynę czerwoną, poopalaną na boku, co był dowód bezsprzeczny, że wcześniej z ogniem broiła, zacnym ludziom na szkodę. Inny znak nieprawości miała wypisany na gębie. Bo kiedy się jej ludziska z bliska przyjrzeli, ze zgrozą zoczyli cętki na jej skórze.

— Jak na salamandrze — mówił potem z przejęciem Osęk, który wysoko w górach widywał różne cuda.

— Jakby jej kto żarem w gębę sypnął — zarzekał się Mały Sułek.

Słowem, dało się wyrozumieć od razu, że jest to persona wredna i z ogniowymi czarami na dobre spoufalona.

— A wszędzie wkoło ogniska, co przy nim baba siedziała — opowiadał Szyszek, bo też chciał mieć swój udział w tej bohaterskiej przygodzie — grzyby rosły. Czerwone takie, ogniste, że aż w oczy kłuło. I kręgiem jeszcze rosły, znać, że czart w nich niejeden tańcował.

— Co jest rzecz nadzwyczajna — skwitowała potem kwaśno Rozalka — że grzyby w lesie rosną, choćby i nawet kręgiem.

— Ale baba była wredna — upierał się przy swoim Mały Sułek.

— I skromności żadnej nie znała — dodawał Szurlej. — Jak ją Waligóra zagadnął, czemu wedle osady się kręci, to w gębę mu zrazu napluła i takim słowem zelżyła, że aż hadko powtarzać.

— W czym od naszych bab inna — uśmiechała się po lisiemu Rozalka. — Bo nasze baby cichutkie, a kiedy gębuchny otworzą, to miód im szczery z warg cieknie, nic zupełnie innego.

Uch, żeby to nie była proboszczowej baba, radby ją jeden czy drugi kułakiem dobrze potrącił. Bo strasznie jakoś zhardziała po powrocie ze Spichrzy, co niebagatelnie zadziwiało kmieci. Nie tego oczekiwano po księżej gospodyni.

— No i zaczął ją Waligóra szarpać, ale tak z lekka, żeby jeno postraszyć — prawił potem wesoło Szyszek, zdumiony, że udało im się przydybać prawdziwą ogniową wiedźmę. — A ona, niecnota, od razu mu wysyczała, że przyszła nas wszystkich zabić.

— Od razu się przyznała — entuzjazmował się Mały Sułek, który zazdrościł bratu i pokonania smoka, i jego ożenku z kasztelanką, więc rad był teraz niezmiernie, że wreszcie się może wykazać. — To ona tu pobroiła, węgle po Dolinie sypała, słonko zaklinała, żeby nas ze szczętem spaliło.

— Rodzaju ludzkiego najgorsza nieprzyjaciółka — żołądkował się Mały Sułek. — Wiedźma światu obmierzła. A jak jazgotała! — Kręcił z niedowierzaniem głową. — Toć trzeba ją było szturchnąć, ot, żeby moresu nabrała.

Na jednym szturchnięciu się nie skończyło, ale kmiecie jakoś niesporo zabrali się do zabawy, bo baba nadal żyła, kiedy pod wieczór przywleczono ją do wioski. Owszem, koszulinę na niej poszarpali, krew jej z gęby ciekła, a gęba tak opuchła od ciosów, że ledwo się dało rozróżnić rysy. Ale nie brakowało jej werwy i strachu też nie pokazywała po sobie. Rozalka aż się cofnęła, kiedy padło na nią spojrzenie ciemnych, pałających ślepi. Tylko Babunia Jagódka umiała tak patrzeć — z wściekłością i kpiną zarazem.

W wiosce wszystko się potoczyło znajomym torem. Chłopi ją wyszturchali, dawni zbóje rózgami otłukli, żeby winy swe wyznała jak najspieszniej, zaoszczędziwszy uczciwym obywatelom fatygi. Bo po prawdzie dosyć już mieli tej awantury i do domów im się cniło. Owszem, nadal się bali Waligóry, ale wiedźmy się bali, więc zapał do polowania słabł w nich coraz bardziej. Nawet niespecjalnie ochoczo przyłączyli się do dalszego opilstwa, kiedy herszt zbójców kazał przytoczyć dwie beczki piwa z gospody, żeby należycie uczcić zwycięstwo.

On zaś ani próbował kryć radość. Wszak wreszcie dopadł złoczyńcę — babę, co wprawdzie pośledniejsza od chłopa, lecz z gęby należycie paskudną i z ogniem, jak trzeba, obeznaną. Któż od niej lepiej by wiedział, jak słońce do garnka przywabić i suszę na Dolinę ściągnąć? Toć zrazu widać, że winna.

I taki był w swym rozradowaniu hojny i pełen łaskawości dla bliźnich, że z własnej kiesy zapłacił za piwsko, choć mógł je przecież zabrać — pod nieobecność Babuni nikt by mu się nie przeciwił. Trunku porządnie skosztował, kurz z gardła po całym dniu spłukał i tak się jakoś rozrzewnił, że i pojmanej trunku zadać kazał.

— Niechże się, nieboga, napije. — Ręką dobrodusznie machnął. — Lżej będzie jej potem zdychać.

Rozalka mówiła potem, że od razu wiedziała, że będzie z tego nieszczęście. Ortyl to samo gadał, że ból go straszliwy przeszył, kiedy do szmaty sięgał, co nią gębę babinie zatkali. Ba! — staruchy się zaklinały, że cała świątynia zatrzęsła się i zadygotała, kiedy uwolnili to złe, co w węglarce siedziało.

Otwarła gębę. Splunęła. Odcharknęła głęboko.

A potem spojrzała prześladowcom w twarze. I uśmiechnęła się.

— Ty jesteś Osęk — odezwała się do owczarza, który przydyrdał spiesznie i kubek jej przytknął do gęby. — Owcze gromady prowadzasz.

Stary wyszczerzył poszczerbione zęby. W jakiś osobliwy sposób pochlebiała mu uwaga baby.

— Tu i tam je wiedziesz — ciągnęła lekkim tonem niewiasta. — Drogą i bezdrożem. Sam jeden wybierasz ścieżki. W górę i w dół. — Roześmiała się. — Do domu i w wilczy dół. Sam sobie panem. Sam przewodnikiem. — Przechyliła głowę na ramię, zaświergoliła jak dziki ptak. — Byłeś tamtego dnia w górach, kiedy grasanci w Dolinę zeszli. Jak się mogło wydarzyć, że cię wyprzedzili na ścieżce?

Stary aż się cofnął, naczynie mu z palców wypadło, tak wiele było złości i przytłumionego szyderstwa w jej głosie.

— Ja nie... — wyjąkał. — Nigdy bym nie dopomógł... — urwał i ukrył twarz w dłoniach.

— Osuch by tego nie zrobił — parsknął z oburzeniem Szyszek.

Najzasobniejszy kmieć w wiosce roztropnie nie kosztował piwa — zbyt wiele go kosztowało poprzednie pijaństwo w gospodzie — i dobrze teraz rozumiał, co się tu może zdarzyć, jeśli ludzie, skończywszy z babiną, rzucą się sobie do gardeł. Od napaści grasantów minęło parę zim i nikt nie miał ochoty rozgrzebywać na nowo starych śmierci i zgliszczy. Niechże lepiej śpią sobie, jak pod kamieniem robactwo.

— Ciebie też znam. — Baba przymrużyła oczy, jakby z powietrza i wroniego krakania wyczytała jego myśli. — Szyszek, od jaśnie pana bogatszy i tłustszy od wielmożnego plebana. Szyszek, który zawsze wie, jaką dzierżawę podkupić i listy ma niezawodne od naszego zacnego władyki. Jeno że jak tutaj sprawdzić, kto piórem po pergaminie wodził, skoro władykę szlag trafił gdzieś tam we wielkim świecie? — Roześmiała się grzmiąco, aż gołębie poderwały się z dachów.

Chmura białych ptaków zatoczyła dwa zwichrowane koła nad wioskowym placem i w popłochu pierzchła do lasu. Nie wróżyło to dobrze. No, ale Waligóra nie oglądał się na znaki.

— Wy tutaj tak nie gadajcie — zaprotestował Mały Sułek. — Jeszcze się władyka wróci, sami zobaczycie. A Szyszek człek poczciwy, po cudze by nie sięgał...

Szyszek jednak gapił się na babę z wytrzeszczonymi oczami, a taki przerażony, jakby mu się spróchniała gałąź w ręku w gadzinę zamieniła.

Baba tymczasem obróciła się ku Sułkowi.

— Władyka może się wróci — wykrzywiła się z kpiną — ale nie za niego się modlisz, gdy się w posłanie układasz. Nie dlatego płaczesz, a złość jak robak gryzie, spać ciemną nocką nie daje. Nie dlatego wciąż chlejesz, dobro na gorzałę obmieniasz. Bo jakże niby tak? — Zaniosła się gwałtownym, suchym śmiechem. — Jednemu bratu panna piękna pisana, sława pogromcy smoka, zaszczyty i bogactwa, a drugiemu chleb czarny, harówka i nędza codzienna?

— Bom w niczym od niego nie gorszy! — wykrzyknął nienawistnie Mały Sułek, poczerwieniały raptem i spotworniały na gębie.

Aż trudno go było rozpoznać, bo oczy mu na wierzch wylazły, na wargach wystąpiła piana.

Węglarka nie odrywała od niego wzroku, nieomal podrygując z uciechy.

— A co się wam zdaje? — żołądkował się Sułek, którego milczenie sąsiadów bynajmniej nie skłaniało do pomiarkowania. — Że niby jestem gorszy? Że mnie się nie należy?

Najzasobniejszy kmieć w Dolinie poczuł, jakby mu się coś w brzuchu poruszyło. A konkretniej, jakby mu się cały kałdun skurczył. Ze strachu. I to bynajmniej nie przed Waligórą.

Oj, nie widziała mu się ta babina. Nie dlatego, że pyskata. Mało to ludzie gadają? Nie martwiło go również jej dobre rozeznanie w grzeszkach wilżyńskich obywateli, bo niejeden szpieg kręcił się po okolicy i węglarze, prócz wypalania drewna, mogli się parać również bardziej plugawym rzemiosłem i wieści dla grasantów albo i dla opata po osadach zbierać.

Tu skrzywił się, jakby pypcia na języku wyczuł. Nie lubił leśnego plemienia. Włóczyli się po górach, jak ich ścieżka wiodła, nie pytając, czyje drewno palą, a Szyszek im więcej miał lasów, tym bardziej je cenił i nie zamierzał bez zapłaty wyzbyć się ani jednego pieńka. A przecież kradli nie tylko kłody. Tak, wszyscy w górach wiedzieli, że węglarz ukradnie choćby i księżycowy promień.

Ale tutaj nie szło o zwyczajną kradzież. Nie tym razem. Albo nie tylko o nią.

Złodziejstwo Szyszek rozumiał. Strach również. Ale przerażała go podstępna, utajona nienawiść, bijąca z tej kobieciny. Coś, czego inni jeszcze nie potrafili spostrzec. On jednak widział.

Nie darmo był najzasobniejszym kmieciem w Dolinie.

— Należy ci się, kochaneńki, należy. — Cętki odbijały się na skórze węglarki, jakby ją przed chwilą obsypano żarem. — I wedle należności dostaniesz, całkiem już niedługo.

Waligóra postąpił ku niej pomiędzy struchlałymi wieśniakami, rozganiając ich jak kurczęta.

— Jak i tobie, babo, zaraz się przydarzy — oznajmił ze spokojem. — Darmo straszysz i gdakasz. Nikt się nie przelęknie.

Szyszek uczynił krok w tył, a potem drugi i trzeci również byłby zrobił niezawodnie, gdyby nie oparł się z nagła plecami o dorodne szydło w ręku Ortyla. Dawny zbój poruszył drzewcem, tak że ostrze prześlizgnęło się tuż obok grdyki kmiecia, i uśmiechnął się paskudnie.

Przebije mnie, pomyślał w popłochu Szyszek. Wszyscy tu na dobre poszaleli. Jak wilcza sfora, kiedy poczuje krew.

Sam też ją wyczuwał. Nad placem zalegał ciężki smród posoki. Przekupień też cuchnął, kiedy go sprawiali, chociaż Szyszek upił się tak skrupulatnie, że właściwie nie pamiętał dobrze, jak się to wszystko skończyło. Ani co się stało z żebraczką.

Zresztą nie mógł przecież nic zrobić. Nic, powtarzał sobie w myślach. Nic, zupełnie nic.

Mimo to wędzonka i jajka, w obfitości pochłonięte przed wymarszem w góry, podchodziły mu teraz do gardła, a smród dusił jak dym.

Węglarka odrzuciła głowę. Purpurowe cętki zdawały się poruszać na jej policzkach, spływać w dół jak krople krwi.

— Boś z dawna przelękniony — zadrwiła. — Waligóra, brat czarta, herszt zbójecki tak sławny, tak mieszczanom obmierzły, że żywcem go zakopawszy, na śmierć powolną skazali. Jednego wszak nie dopatrzyli. Że hersztem wiedźma owładnie, że na postronek go weźmie. Jak kozła.

Waligóra znieruchomiał nad nią, wielki jak góra i po gospodarsku suty w swoich butach z licowanej skóry, w portkach pasiastych i kubraku modrym, czerwonymi guzami przybranym, w czapce z piórkiem i z mieczem u pasa. Ani włos mu nie drgnął. I tylko ten bezruch osobliwy i zmrużone powieki świadczyły, że szyderstwo nie chybiło celu.

— Dobrześ się, wiedźmo, w okolicy rozpatrzyła. — Głos miał napięty jak struna. — Ale na darmo. Czas, żeby ci ten ogień, coś go na nas zesłała, z powrotem w gardziel wsadzić.

Szczuje nas, pomyślał Szyszek, zadziwiony, że pozostali nie widzą tej oczywistości i pozwalają, by baba wypowiadała słowa, których nie da się zetrzeć ani przytłumić przelewem krwi. Nie, raz wypowiedziane pozostaną na dobre. Ściekną pomiędzy w podwaliny świątyni i będą powracać podczas nabożeństw, kiedy gospodarze znów zasiądą godnie w swoich ławkach, w odświętnie wykrochmalonych koszulach, poważni i solenni jak należy. Nic się nie da cofnąć.

Ćmiło mu się przed oczami.

Węglarka tymczasem nie wyglądała na wystraszoną pogróżkami Waligóry. Przeciwnie.

— Jeno czy to pomoże? — Uśmiechnęła się z lekceważeniem. — Czy się od tego na swobodę wyrwiesz? Zapomnisz, jak w nocy się budzisz, spocony od lęków jak myszka, bo twoje życie nie należy już do ciebie, bo ci je raz na zawsze wiedźma pospolita zabrała...

— Nie taka znów pospolita — wtrącił z przyganą Doliba, który wprawdzie rozumem nie grzeszył, jakoś się jednak czuł w swym patriotyzmie urażony. — Toć nasza. I najmocniejsza.

— I mimo jej całej mocy od skwaru nieledwie zdychacie?

— A tobie co zaś do tego? — ofuknął babę Ortyl.

— Bo my już swoje wiemy! — Kowlik przysunął się do niej, znacząco potrząsając widłami. — Wiemy, kto za tym stoi.

Wieśniacy wsparli go entuzjastycznymi okrzykami, pełni ulgi, że sprawa powraca na znajome, bezpieczne tory. Przekrzykiwali strach, podjudzając się wzajem do coraz większej wściekłości.

— Dobra, z gadaniem już basta. — Powszechny zapał zdusił dopiero Waligóra. — Trzeba się brać do roboty.

Choć wielu było za tym, żeby babę cepami zatłuc, zbójca postanowił rzecz rozwiązać godnie i wręcz zgodnie z tradycją. Węglarce gębę sprawnie znowu zatkano szmatami, choć wiła się jakoby piskorz i dalej gardłować chciała. Wyrywającą się, powleczono ją prościutko do koniowiązu, gdzie życzliwe jakieś dusze naznosiły już potężną przygarść chrustu.

Szyszek, jak oczadziały, szedł za innymi. Starał się nie spoglądać na stertę drewna, choć przecież oczy mu same do niej biegły. A kiedy ogień zatańczył, zadygotał na chruście, nie potrafił już myśleć o niczym innym. Wbił się w gorącą, rozdygotaną, swojską od woni gorzałki i potu gromadę wieśniaków, pozwalając, by sąsiedzka bliskość otumaniła go bardziej niż trunek. Wyśmiewał się wcześniej z cherlaków, co jak stare baby z kruchty garną się do innych i od sąsiadów wsparcia wyglądają. Różnił się od nich wszystkim. Sam, przemyślnością, której u siebie wcześniej nie podejrzewał, wydźwignął się ze zgliszczy, z nędzy i strachu, jakie pozostawili dezerterzy. Sam, zawsze sam.

A teraz nie potrafił trzymać się obok.

— Który kiep ognia skrzesał? — rozdarł się Waligóra. — Jakże teraz z babą będzie?

W gruncie rzeczy nie był jednak zły i powszechny zapał wyraźnie mu pochlebiał. Okrzepł podczas tych trzech dni, na nowo nabrał wigoru i taki się teraz wydał potężny i krzepki, jakby te zimy w niewoli u Babuni Jagódki opadły z niego bez śladu. Teraz, kiedy podstępna wiedźma — inna wprawdzie, ale co wiedźma, to wiedźma — została znaleziona, a chrust naszykowany, dawny zbójca przechadzał się pomiędzy wieśniakami niczym walny pan. Duma z niego aż biła, choć po prawdzie wilżyńscy obywatele poczynali sobie całkiem po partacku.

Bo jakże tak, myślał Szyszek, który by chętnie ziomków grubym słowem popędził, gdyby nie był zestrachany jak zając? Jako i z tą babą, rozmyślał dalej Szyszek, kiedy Waligóra pognał chłopów, żeby co prędzej zadeptywali ogień i stos na nowo składali. Jeszcze jej przy dylu nie uwiązali na dobre, a już ogień zażegli, ot, miejscowy pomyślunek. Ale w wiosce wszystko zawsze tak szło. Bez rozmysłu, na oślep.

No, ale to właśnie Wilżyńska Dolina, skonstatował cierpko. Nigdy tu nic nie będzie, dostatku, porządku ni poczciwości zwyczajnej. Będą się jeno kręcić wokół własnego chwosta, drzeć się i pojękiwać, a na sam koniec do wiedźmy po pomoc pobiegną. Bo tylko tyle potrafią i nie nauczą się więcej.

Węglarka przypatrywała się zabiegom chłopów, podrygując w więzach i krzywiąc się, ale Szyszek wyrozumieć nie potrafił, czy z uciechy, czy z grozy, bo miała gębę zatkaną kawałem brudnej materii.

Nikt się potem nie przyznał, kto jej tę gębę odetkał. Może sama knebel wypluła albo szmatę zeżarła. Lecz nagle znów stała przed nimi, rozjuszona i harda.

Obróciła twarz ku najbliższemu z kmieci. Traf chciał, że był to Kowlik, który ją sznurem wiązał, a i skopał nielekko. Coś było w jej spojrzeniu, w wykrzywieniu warg.

Coś złego, pomyślał Szyszek. Jakbyśmy nie my ją, ale ona nas prowadziła na kaźń.

— Boisz się — wysyczała węglarka, tryskając drobinkami śliny. — Jak wtedy, kiedy cię matczyny gach nocką w drewutni przyduszał. Nigdyś słowa nie pisnął. Jak pies do niego biegłeś, kiedy tylko gwizdnął.

Łysy dezerter cofnął się, w jednej chwili blady, jakby cała krew z niego uciekła. Gapił się w węglarkę z przeraźliwą zgrozą.

Ktoś z tyłu zachichotał cienko. Doliba, wiejski głupek, zanosił się śmiechem, sam nie rozumiejąc z czego. Głowa mu się aż trzęsła na chudej, wątłej szyi.

— A ty — węglarka obróciła się ku niemu z szybkością atakującej żmii — cienko, cieniuśko piszczysz. Jako i matka twoja się darła, kiedy pod złodziejami i wszelką chanają nikczemną w zamtuzie się podścielała, jak żonie katowskiej przystoi. Pamiętasz to jeszcze? — zaklekotała zębami. — Katowskie nasienie, tak za tobą wołali...

Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo Waligóra przypadł do niej i własną czapkę w gębę jej wraził, że się mało co nie zadławiła.

— Dalejże! — ryknął. — Gałęzie migiem układać.

Lecz stos, raz zadeptany, nie dawał się łatwo znów złożyć. Chrust nie chciał się palić, dymem w oczy kręcił, choć nieledwie przed chwilą buchał jasnym płomieniem.

Kmiecie zerkali spod opuszczonych powiek na węglarkę, która tkwiła pomiędzy nimi w okrwawionym odzieniu jak ciemna figura grozy.

— Nieczysta jakaś siła — mamrotał Kulas.

Waligóra miotał się wokół stosu, iskry krzesiwem krzesał, mech wyschnięty podkładał. Wszystko na darmo. Gałęzie nie chciały się palić. Za nic nie chciały i już.

— Bo to obraza boska — dogadywała od progu księżówki Rozalka, która wobec tej oczywistej boskiej interwencji gwałtownie nabrała odwagi.

— Wiedźma też stosów nie kocha — burknął pod nosem Szurlej. — A może to jest jej sprawka?

Wszyscy, którzy go słyszeli, jęli natychmiast przedreptywać z nogi na nogę i rozglądać się niepewnie. Owszem, w pewnej bliskości ognia wiedźma stawała się drażliwa. A Babuni Jagódki nie należało drażnić, oj nie. Każdy, kto wystarczająco długo popasał w Wilżyńskiej Dolinie, był tego aż nazbyt świadom.

Ale wiedźma figlowała teraz z pachołkami w miasteczku. A Waligóra był blisko. Można rzec nawet, za blisko.

Krzątał się, chrustu podrzucał, przeklinał przy tym siarczyście.

— Można olejem świętym podlać — doradził mu ktoś zza pleców.

— I jeszcze plebanowi zapłacić? — żachnął się zbój siarczyście. — Furda święte oleje i modły wasze furda. — Pochylił się i gmerał kijem u nasady stosu, gdzie pełgał słabiutki płomyk. — Tu chrustu więcej trzeba, ot i tajemnica cała.

Jak na złość akuratnie w tej chwili ogienek zgasł. Zbójca podskoczył ze złości.

— Chrustu więcej, powiadam! — rozdarł się na całe gardło. — Ogień mi krzesać, a żywo!

— Tak może? — usłyszał za sobą, blisko, tuż za ramieniem.

Nie zdążył się jednak obejrzeć, bo płomień buchnął mu w twarz, aż czuprynę osmalił. Stos zajął się w jednej chwili, wystrzelił popod niebo, zmieniając gromadę wieśniaków w czarny kontur, obrębiony nocą.

Ktoś rozdarł się ze strachu.

Ktoś inny jak pies zaskowytał.

Rozalka w drzwiach do księżówki ledwo nadążała kreślić znak odpędzający złe moce.

Babunia Jagódka zrzuciła podróżny kaptur i wyprostowała się, zwróciwszy się ku wilżyńskiemu ludkowi. Kapka na końcu jej nosa trzęsła się i podrygiwała.

— Hę?! — zapytała rozgłośnie.

Kmiecie skulili się odruchowo. Ci, co stali najdalej od stosu, natychmiast jęli się delikatnie usuwać w cień. Niby wiedźma wszystko wiedziała i mogła się całej zabawie dobrze zawczasu przyjrzeć, lecz zawsze warto spróbować. Ostatecznie i Babunia Jagódka może czasami przysnąć.

Teraz jednak wydawała się rześka nad podziw. Chustkę w czerwone róże na tył głowy zsunęła, więc tym wyraźniej pałały jej wściekłe, bursztynowozłote ślepia, a nos wydawał się jeszcze bardziej krzywy niż zwykle.

— Igrów się wam zachciało? — Wsparła się popod boki. — Pohulać sobie chcieliście?

Waligóra przekręcił się ku niej. Powoli. Powoluśku.

— Nie twoja, babo, sprawa — warknął.

Kmiecie pospuszczali oczy. To była porządna osada, mąż z żoną się tu nie kłócił i pasem nie garbował ślubnej, póki drzwi dobrze nie zaparł, okiennic nie zaryglował. A Waligóra i wiedźma... Cóż, z dawna się szykowali do oczu sobie doskoczyć. Ale nie musieli w to, doprawdy, caluśkiej wioski wciągać.

— A tyś wciąż, moiściewy, głupi. — Wiedźma uśmiechnęła się z pobłażaniem. — A czyjaż, jeśli nie moja? Kto wioskę z gruzów podnosił? Kto wieśniaków piastował? Kto zbójów precz przepędził? Wreszcie kto ciebie, niebogo, z opresji ciężkiej salwował, kiedy cię rodacy serdeczni żywcem ziemią przysypali?

— A nasza własna! — huknął Waligóra, który bynajmniej nie zamierzał odpuścić i wiedźmia magia nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia. — Bośmy się własną wolą powodować winni i własnego rozumu słuchać.

Wymachiwał rękami, wielki i rozjuszony, naprzeciw starowinki, która wyglądała na tak kruchą, że mógłby ją, jak suchą gałąź, w ręku przełamać.

— I rozum własny ci podpowiedział — dociekała ze zwodniczą łagodnością wiedźma — żeby tu po okolicy na nędzarzy polować i w ogień ich ciskać?

Wieśniacy nie wiedzieli, gdzie się podziać. Niby wiedźma nic strasznego nie robiła, ot, przekomarzała się trochę, a że język miała jadowity, to trudno. Sęk w tym, że nie były to zwyczajne sąsiedzkie figle i pogwarki. Jeśli jej ktoś zanadto przygadał, następnego dnia krowom mleko w wymionach kwaśniało, a w jajach kurzęcych robaki się lęgły. Babunia Jagódka ceniła dowcip, a jakże. Jednakże wyłącznie własny.

A Waligóra, jak na złość, dobrze umiał się odciąć.

— A co tu — prychnął ze złością — wszystko, z żebraczkami włącznie, po lasach policzone? I wasze wszystko, kleszczy i zajęczych bobków nie wyłączając? Inwentarze w chałupie trzymacie, ile borsuków w norach, a na drzewach dzieciołów?

— I grzybów pod drzewami ile — dorzuciła złośliwie Babunia. — Osobliwie liczę rydze.

Waligórze na gębie wystąpiły ceglaste plamy: kiedy go wiedźma znalazła, miał na łeb nasadzony grzybowy kapelusz, pachołkowie weń go ustroili, żeby dodatkowo upokorzyć przed śmiercią. Bardzo nie lubił, kiedy przypominano, jak wiedźma uratowała mu życie. Jeszcze bardziej nie lubił pamiętać, że zaraz później mu je bezwzględnie ukradła.

— Tedy się rydzów trzymajcie — burknął. — A nam złoczyńców zostawcie, co suszę przeklętą na nas ściągnęli. Skoro już nic innego poradzić nie umiecie — dodał, bo wiedźma jedynie uśmiechała się z drwiną. — Wiedźma jak grzmot, a z nami co? Najgorzej się nam wiedzie w całej okolicy.

— Ajuści — pisnął ktoś cienkim od przepicia głosem i pewnie jedynie z tego przepicia zebrał się na odwagę, bo zwykle nikt wiedźmie w oczy wyrzutów nie czynił. — Deszcz wszędzie pada, wszędzie pola zielone, jeno nie u nas.

Wiejska gromada zaszemrała z niechęcią. Niby wyklinali wiedźmę, krzywo na nią patrzyli, jeśli się w biały dzień do wioski zapuściła, ale przecież w skrytości ducha liczyli na jej opiekę. Ostatecznie nie bez przyczyny odbudowała wioskę. Jeśli zaś ich ocaliła, to przecież chyba nie po to, żeby potem zaniedbywać ze szczętem. Tak, wilżyńscy obywatele, chociaż nie wypowiedzieliby tego głośno, mieli wiedźmie za złe jej niefrasobliwość. Mogła się bardziej przyłożyć. Istnieją przecież sposoby, żeby wodę wywołać, chociażby i z kamienia, tedy i na chmury też da się coś poradzić.

— A wam się akuratnie na łajdactwo zebrało. — Waligóra, który świetnie wyczuwał nastroje ziomków, uśmiechnął się z satysfakcją. — Niby jak jedna rodzina w kupie sobie żyjemy, że aż nas ta bliskość uwiera, ale kiedy bieda, co wy znienacka robicie? Ano nic! — Triumfująco wyciągnął w górę palec. — W gospodzie z parobasami się szlajasz, wywłoko chutliwa ty stara…

— A tobie od oskomy ślina po brodzie cieknie — wtrąciła nie bez zadowolenia wiedźma. — Jeno nie wiadomo, czego bardziej żal, czyli tej karczmy, czyli parobasów.

Zbój pochylił się ku niej, wielki i rozjuszony, i już ręce wyciągał, żeby za szyję pochwycić.

Babunia roześmiała się sucho.

— Żal, hę? — ni to zapytała, ni to zakpiła, po czym wyciągnęła palec, chudy i krzywy od podagry, i znienacka bodnęła go w kaftan.

Pojedyncza iskra wystrzeliła z poczerniałego paznokcia i ugodziła mężczyznę w pierś, po czym wspięła się szybciutko po żebrach, przebiegła po grdyce i raptem rozbłysła płomieniem w brodzie.

Mężczyzna jął przeklinać i skakać, usiłując ugasić ogień, a wiedźma śmiała się, nieledwie kwicząc z uciechy. Po kolanach się biła, przytupywała dziarsko, póki Waligóra się ugasił ognia.

— A żebyś, cholero, sczezła! — pożyczył jej z głębi serca.

Brodę miał zmarnowaną ze szczętem i po prawdzie wyglądał jak kura, kiedy ją nad paleniskiem opalą. A popleczników stracił jeszcze więcej niż włosów. Bo przemyślni wylżyńscy kmiecie od razu zrozumieli, na czyją się stronę zwycięstwo przechyli i zapał do rozpalania stosu gwałtownie w nich osłabł.

— Niedoczekanie, nicponiu. — Wiedźma wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. — Będę żyć, chlać, żreć, łajdaczyć się i bawić, ile wlezie. Nie powstrzymają mnie twoje dąsy. Ale wiesz, co, chudzino? — Roześmiała się cienko. — I tobie nie poskąpię. Połajdacz się, wszak masz żonę, i gorzałki się napij, to na nudę rzecz pewna. Jeno od ognia uciekaj, bo ci, nieboraczku, nie służy.

Znów zaczęła się śmiać. Kilku największych wioskowych pochlebców przyłączyło się do niej usłużnie.

— Co i inszych się tyczy — osadziła ich prędko. — Stosów tutaj nie ścierpię, osobliwie partackich.

— A nie mówiłam? — wrzasnęła z szańca księżówki nieulękła Rozalka. — Kury wam, pijusom, macać, a nie wiedźmobicie urządzać.

Stała, w bieluśkim czepcu i wykrochmalonym fartuchu, jak uosobienie ziemskiej sprawiedliwości. W ręku trzymała warząchew.

— Biedną, starą nędzarkę złapać — ciągnęła księża gospodyni. — Przygłupią przy tym biedaczkę. Wstydu, chamy, nie macie.

— Bogowie wszystkich osądzą! — rozdarł się z okienka pleban, który wprawdzie i wcześniej przyglądał się zbiegowisku, ale dopiero teraz ośmielił się wychylić nosa.

Ale wiedźma nie doceniała wsparcia. Chyba nawet go nie spostrzegła.

— A niech jednego z drugim znowu przy chruście przydybię, to łby poukręcam! — wołała, przechadzając się rześko przed struchlałymi chłopami. — Albo nad płomieniem zawieszę i jak kiełbasę uwędzę — zagroziła na końcu, ale zupełnie bez potrzeby, bo ogień już całkiem wygasł.

Jeszcze zanim popiół poczerniał, Waligóra zrozumiał, że przegrał. Powyklinał jeszcze chwilę, wiedźmie gwałtownej śmierci życząc, ale jakoś bez zapału. Może i jego opadło wreszcie zmęczenie.

Bo skwar wciąż doskwierał okrutnie, nic od kmiecich mozołów nie zelżał.

Chłopi, zniechęceni, rozłazili się powoli do swoich zajęć.

— No sio, sio! — poganiała ich wiedźma.

Na środku placu pozostała jedynie żebraczka, którą ktoś w tumulcie obalił na ziemię. Leżała całkiem cichutko. Z rozciętego policzka krew jej ściekała w piasek.

Rozalka z namysłem wychynęła z księżówki. Chwilę pochrząkiwała niepewnie, niezdecydowana, co zrobić, aż wreszcie ostrożnie podeszła do wiedźmy.

— Trza się biedaczką zająć — rzekła litościwie, pochylając się nad węglarką. — Umyć ją trochę, odkarmić, a potem w drogę wyprawić. Niepoczciwie gadała — gospodyni plebana konfidencjonalnie zniżyła głos — uch, jak niepoczciwie. Aż strach było słuchać.

— Więc pewno wszyscy słuchali — zauważyła wiedźma. — I uszy wyciągali, by słówka nie uronić.

— Ale ze strachu tak plotła — dowodziła Rozalka, która była poczciwą niewiastą. — Ani chybi ze strachu. Jeno że ludzie się sierdzą... — dodała po chwili nieśmiało. — Sami rozumiecie, Babuniu.

— Aż zanadto rozumiem — odpowiedziała wiedźma.

Ale jakoś zbyt ostro, jakoś przesadnie surowo. Aż się Rozalka przelękla, czy wiedźma może wciąż się o stos gniewa. Oj, trzeba jej będzie teraz, pomyślała z przestrachem, z drogi przez parę dni schodzić, bo znów coś narozrabia.

— Na plebanię ją wezmę — zadeklarowała — i w górnej izbie przechowam. U nas nikt jej wszak nie tknie.

Mina plebana była tak kwaśna, jakby się ogórcowego kwasu ożłopał. Nie protestował jednak. Nie miał śmiałości. Sam się nie umiał rozeznać, która z bab na podwórcu większą budziła w nim grozę.

— A nie trzeba, nie trzeba. — Wiedźma pochyliła się nad sponiewieraną węglarką. — Już ja się nią zajmę.

Rozalka zawahała się. Ton Babuni Jagódki nie wróżył nic dobrego, choć zupełnie nie pojmowała, o co chodzi. Postała jeszcze moment dla czystego sumienia, a potem ustąpiła przed przemocą. Z wiedźmą nigdy nic nie wiadomo, pomyślała, po czym z ulgą zaparła drzwi. Ostatecznie spełniła swój obowiązek.

Obowiązek był w życiu Rozalki najważniejszą rzeczą. Zaraz po plebanie.

Wiedźma odczekała jeszcze chwilę, znacząco spoglądając ku okienku księżówki. Pleban poddał się pierwszy. Zatrzasnął rygiel na okiennicy i poczłapał do alkierza.

W Wilżyńskiej Dolinie o wielu rzeczach lepiej było nie wiedzieć. Każdy to wiedział.

Babunia Jagódka pochyliła się nad węglarką. Pogapiła się chwilę. Trąciła starowinę trzewikiem. Solidnie.

— No, dość tych szutków — nakazała.

Babina z ociąganiem podniosła się z ziemi. Wydarła z gęby szmatę. Odchrząknęła i splunęła serdecznie.

— Nie mogłaś trochę się spóźnić? — burknęła.

— Parobkowie teraz słabi. — Wiedźma westchnęła z przyganą. — Znudzili mnie, a miejskie wywczasy wraz z nimi. Ale tyś się, widzę, ni krzyny nie nudziła.

Węglarka uśmiechnęła się leniwie.

— Ano, skwar. Każdy rozrywek szuka. Jeno każdy innych.

Babunia Jagódka zacięła wargi.

— Ano wiem. Ale od mojego dobra z daleka się lepiej trzymaj.

Babina zaśmiała się. Nadal siedziała na ziemi. Podwinięta spódnica odsłaniała chude, posiniaczone nogi.

— A coś ty, od reszty z nas lepsza?

— Może jeno potężniejsza ździebko.

Węglarka znów ochrząknęła. Splunęła krwawą śliną.

— Prawie mi się udało — zauważyła. — Jeszcze trochę krwi, jeszcze trochę ognia, i zapłonęłabym, jak się patrzy. Byłoby ognisko aż pod samą Spichrzę.

Wiedźma wzruszyła ramionami.

— A cóż za sztuka nieszczęśników podejść? Każdej bredni się chwycą.

Babina podniosła się z klepiska, otrząsnęła jak brytan. Kiedy znowu się wyprostowała, jej skóra płonęła krwistą, wilgotną czerwienią świeżych oparzeń.

— Wydawał się kontent — zauważyła. — Twój gach. Kontent i gotów do czynu.

Babunia Jagódka uśmiechnęła się. Sztachety Rozalczynego ogródka jęły jękliwie pękać od tego uśmiechu.

— Gotów, to i co z tego, że gotów? — zapytała ostro. — Tu nikt nie będzie mącił. Ani ty, skoro o tym mowa.

Węglarka od niechcenia kopnęła kępę trawy i spomiędzy źdźbeł, razem z grudkami ziemi, wtrysnęła ruda polna mysz. Zwierzątko zatoczyło w powietrzu łuk, przekoziołkowało, a potem w pędzie zajęło się płomieniem. Babina dmuchnęła i popiół sypnął Babuni Jagódce prosto w twarz.

— A wszędzie indziej wolno? — zainteresowała się fałszywie węglarka. — Niech się Góry Żmijowe ogniem żywym zajmą, byle tutaj kmieciom kapusta obrodziła?

Wiedźma wzruszyła ramionami.

— Góry Żmijowe wiele jeszcze zniosą. Ale ja już niedużo. Zbieraj się, Ognicha. Nic tu już nie wskórasz.

Oszpecona kobieta zebrała na ramionach łachmany.

— Może nie tym razem. Ale wrócę. Ja albo ktoś inny — roześmiała się.

Rozrzuciła ramiona i zawirowała, a trawy wokół niej poruszyły się i gałęzie zakołysały się w tym samym rytmie. Potem podniósł się wiatr, zaklekotał okiennicami, zwichrzył czuby drzew. Przez moment węglarka stała pośrodku wiru, ukręconego z piasku, zawieruchy i czerwonych płomyków. Niektóre odrywały się z jej włosów i wirując, unosiły się ku ciemnemu niebu, inne opadały i toczyły się po piasku i żwirze jak drobne purpurowe ziarenka. Nie trwało to jednak długo. Zaledwie kilka uderzeń serca.

— Nie utrzymasz tego na zawsze. — Węglarka, kimkolwiek naprawdę była, wychyliła się ku wiedźmie. — Nie wystarczy pomalować płoty i spędzić z traktu grasantów, w sukmany ich poprzebierać. Wszystko spłonie. — Oblizała wyschnięte wargi. — Jak słomiane kukiełki.

Babunia Jagódka milczała.

Od strony proboszczowego kurnika ostrożnie wychylił się krępy, czubaty kogucik. Grzebieniem zatrząsł, łypnął przebiegle czarnym oczkiem, po czym hycnął znienacka ku ognistemu ziarenku i dziobnął je z rozkoszą.

— Dlaczego miałabyś mieć lepiej od nas?! — rozdarła się wściekle węglarka. — Dlaczego twoje schronienie ma trwać? Nikt tu nie zasłużył na litość.

Wilżyńska wiedźma nie odpowiedziała. Odstąpiła tylko kilka kroków, czyniąc obcej niewieście przejście.

Kolejne kury wybiegały ukradkiem zza płotu i gdacząc z cicha, dziobały w piasku.

Węglarka zawahała się. Chciała coś jeszcze powiedzieć, tchnąć w przeciwniczkę mocą, ale na koniec zgarbiła się tylko i powlokła w stronę lasu. Kiedy mijała Babunię Jagódkę, pochyliła ku niej wąską, gadzią twarz.

— Jest ogień, choćby w kamieniu — wysyczała. — Płomień, nawet uśpiony, śpiewa, syczy o zniszczeniu. Twoi wieśniacy go słyszą i kiedyś — głęboko, ekstatycznie wciągnęła powietrze — och, kiedyś powrócisz za późno.

Nie zatrzymała się jednak. Mozolnie wlokła się pomiędzy chałupami, znędzniała znów i przygarbiona w wieczornej ćmie. Kolejna wilżyńska awantura dobiegła kresu i na polu bitwy pozostało jedynie rozdokazywane stadko drobiu. I tylko liście wierzb, które zajmowały się nad głową węglarki płomieniami świadczyły, co właśnie wydarzyło się i co jeszcze mogło się wydarzyć w Wilżyńskiej Dolinie.

KONIEC

Dział: Opowiadania

Od strony Wisły wiał zaskakująco ciepły, jak na połowę lutego, wiatr. Słońce znikało już za dachami ruder Powiśla, ostatnie jego promienie ślizgały się po nabrzeżu. Przy zacumowanych rybackich batach* siedziało pięć dziewcząt. Każda trzymała miedzy nogami wiklinowy kosz, do którego wpadały rybie wnętrzności, sprawnie wypruwane przez młodzieńcze ręce, uzbrojone w ostre, zakrzywione nożyki do patroszenia. Córki rybaków musiały się śpieszyć, żeby przed zapadnięciem zmroku oczyścić ryby, tak by połów ułożyć jeszcze w skrzyniach z lodem, które przed świtem ich ojcowie zawiozą na staromiejskie targowisko. Ręce kostniały z chłodu, karki bolały od ciągłego schylania się po ryby, ale młode kobiety i tak co chwila wybuchały śmiechem, gdy najstarsza z nich — Martyna — opowiadała o starających się o nią konkurentach.

— Czekajcie, dwóch obiecało, że jeszcze dziś tu przyjdzie. Same ich sobie obejrzycie. — Śliczna córka rybaka o jasnych, długich włosach, skręcających się w morze loków, uśmiechnęła się do przyjaciółek.

— To ci robotnicy z fabryki żelaznej Evansa? — upewniła się Krzysia, najmłodsza z dziewcząt, bo ledwie czternastoletnia.

— Najlepsze partie w Warszawie! — Jasia z rozmachem pacnęła rybimi flakami w kosz. — Przynajmniej dla takich jak my, dziewczyny. Śmiejcie się, śmiejcie, głupie gęsi, ale tak po prawdzie wiecie, że mam rację. Dziś jeszcze są gołodupcami, jak większość oberwańców z Powiśla, ale przynajmniej mają uczciwą robotę. Za kilka lat zostaną majstrami, będą w stanie zapewnić utrzymanie swoim rodzinom. Ich żony nie będą musiały tyrać jak woły, a dzieciaki nie będą latać głodne i w obdartych szmatach. Martyna niech weźmie sobie jednego, tego przystojnego z gładką buźką i błyszczącymi oczami, a okularnika niech narai mnie. Co ty na to, złotko? Dasz mi tego małego?

Martyna uroczo zatrzepotała rzęsami, lekko się rumieniąc.

— Nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałam…

— To się pośpiesz, szkoda czasu — mruknęła Jasia. — Ja mam już osiemnaście lat, najwyższa pora, bym znalazła sobie męża. Nie chcę żadnego z obiboków z dzielnicy, marzy mi się porządny chłopiec.

— Idą! — radośnie pisnęła Krzysia, ucinając rozmowę.

Młodzi robotnicy schodzili w dół, w kierunku rzeki, błotnistą dróżką przypominającą rynsztok. Powiśle nadal pozostawało najmniej zadbaną częścią miasta i spora część ulic, nie dość, że nieoświetlona, nie była nawet wybrukowana. Powstające tu pierwsze fabryki niewiele zmieniły, przekształciły dzielnicę ze slumsów dla biedoty w niewiele lepszą noclegownię dla robotników.

— Witam szanowne panny! — Z daleka ukłonił się Władek, zwany Okularnikiem. — Czy zastałem może pana Wieczorka?

— Ojciec jest w chałupie — uśmiechnęła się Jasia. — Mam szanownego pana zaprowadzić?

Nie czekając na odpowiedź, rzuciła kordzik do kosza i podkasawszy kieckę, podbiegła do młodzieńców. Okularnik ruszył za dziewczyną niczym zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać spojrzenia od jej błyskających białych łydek.

— Władek pogada sobie z rybakami, a ja porwę piękną córkę jednego z nich na przechadzkę wzdłuż Wisły! — Drugi z robotników, przystojny Marceli, doskoczył do Martyny i złapał ją za dłoń, chcąc poderwać ze stołka.

Dziewczyna siedziała jednak twardo, a zaskoczonemu amantowi oświadczyła, że musi przed zachodem dokończyć robotę. Jeśli kawaler chce ją porwać, musi pomóc w czyszczeniu. Marceli został posadzony na zydlu, a jedna z dziewcząt ze śmiechem wręczyła mu nożyk do patroszenia. Przystojniak pobladł, widząc kosze pełne flaków, ale szybko wziął się w garść i zaczął niezdarnie rozbebeszać ryby. Krzywił się przy tym z odrazą, ku radości dziewcząt, ale nie narzekał. Martyna zerkała to na niego, to na wejście do chałupy, w progu której stanął jeden z rybaków, z poważną miną słuchając Władka. Po chwili do rozmawiających dołączył jej ojciec i jeszcze jeden z sąsiadów. Mężczyźni spierali się o coś z przejęciem, wreszcie pan Wieczorek pokiwał głową, a Władek uścisnął mu dłoń, kłaniając się grzecznie. Ojciec Martyny wzruszył ramionami, machnął ręką i odszedł w swoją stronę. Okularnik, w towarzystwie promieniejącej Jaśki, nie zwracając już na nią najmniejszej uwagi, zszedł na nadbrzeże. Po raz kolejny ukłonił się dziewczętom.

— Robota skończona — oznajmiła Martyna i schowała nożyk do pochewki przy pasie. — Kto chce iść na spacer?

Chciały wszystkie, choć ktoś musiał jeszcze poukładać ryby. Krzysia miała łzy w oczach, gdy Martyna nieznoszącym sprzeciwu tonem rozdzieliła prace, pozwalając na spacer tylko Jaśce i pulchnej Weronice, w funkcji przyzwoitki. Role zostały rozdzielone i żadna z dziewcząt nie śmiała podważać autorytetu najstarszej przyjaciółki. Martyna dominowała i błyszczała na ich tle niczym prawdziwa gwiazda. Błękitne, wielkie oczy i błyszczące w zachodzącym słońcu loki zdawały się iskrzyć i rzucać pioruny. Królowa Powiśla poprowadziła swoich wielbicieli i druhny brzegiem rzeki, w stronę powstającego w oddali mostu Aleksandryjskiego. Dwaj robotnicy gapili się na nią jak na święty obraz i spijali każde słowo z jej ust. Jaśka szybko straciła humor, rozumiejąc, że żaden z młodych mężczyzn nie zapamięta nawet jej obecności. Przy jaśniejącej Martynie była tylko cieniem, rozmywającym się w szarówce.

Gadali jakiś czas o mało istotnych sprawach — surowym majstrze ślusarskim, który był przełożonym chłopców, o bruku układanym na Nowym Świecie, o latarniach gazowych, prowadzących świetlistym szlakiem z powiślańskiej Książęcej, aż do Krakowskiego Przedmieścia, o godzinie policyjnej i rosnącej liczbie rosyjskiego żołdactwa panoszącego się w mieście. Siłą rzeczy rozmowa zeszła na trwający od miesiąca bunt. Władek wspomniał o pierwszych nieszczęśnikach powieszonych na stokach cytadeli, a Jasia z dumą o dwóch kuzynach, którzy opuścili Warszawę, by przyłączyć się do jednego z powstańczych oddziałów. Weronika zrugała przyjaciółkę i stwierdziła, że ta powinna się wstydzić za swych braci, którzy z pewnością sprowadzą nieszczęście na całą rodzinę. Car nie zapomni Polakom tego, że znów próbują zerwać kajdany. Wszyscy za to zapłacą.

— A co ty sądzisz, Martyno? — spytał Władek. — Kuzyni Jasi są głupcami czy bohaterami?

Wszyscy spojrzeli na piękność, która uśmiechnęła się olśniewająco, ale nic nie powiedziała. Niespodziewanie wzięła Władka pod ramię i odeszła z nim na bok. Dla wszystkich było jasne, że chce z nim porozmawiać na osobności. Marceli z trudem przełknął ślinę, starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Wewnątrz aż gotował się z wściekłości. Ten cholerny okularnik podprowadzi mu najśliczniejszą dziewczynę w mieście. Nie tak się umawiali. Władek wszak obiecał, że nie będzie się o nią starał. Chciał załatwić jakieś szemrane sprawy z rybakami, tylko dlatego Marceli zabrał go ze sobą. Ten gnojek jednak wytrzeszcza ślepia na Martynę i robi co może, by jej się przypodobać. I zaufaj tu takiemu. Podstępny zdrajca.

— Nie jestem głupia, Władku. — Martyna nagle zrobiła się poważna. — Wiem, że wy, w fabryce, też działacie dla sprawy narodowej. Jesteś jednym z nich, jesteś buntownikiem. Nie odpowiadaj, nie trzeba. Próbowałeś przekonać do współpracy pana Wieczorka i mojego ojca, prawda? Ojciec się nie zgodził, ale nie miej mu tego za złe. Boi się, ma na utrzymaniu nie tylko moją matkę i trójkę mego rodzeństwa, ale i swoją owdowiałą siostrę z piątką jej pociech. Jeśli Moskale go aresztują, zostaniemy bez środków do życia. Wieczorek ma mniej do stracenia, dlatego się zgodził.

— Nie próbujemy zmuszać ludzi do walki — bąknął Władek. — Ja chciałem tylko…

— Zastąpię mego ojca — oświadczyła heroicznie Martyna. — Przyjmij mnie do organizacji, złożę przysięgę choćby dziś.

Okularnik zamrugał niepewnie, patrząc na dziewczynę. Stała z dumnie uniesioną głową na tle falującej rzeki, w której ostatnie promienie słońca odbijały się milionami refleksów. Miał ochotę wziąć ją w ramiona i ucałować. Piękność w półmroku, dzielna i szlachetna.

— W niedzielę — wydusił z siebie wreszcie — zaprowadzę cię do pani Piotrowskiej, która kieruje żeńską organizacją "Piątek". Jeśli zostaniesz zaakceptowana, zaprzysięgną cię w obecności księdza. Tak się cieszę, Martyniu…

Uśmiechnęła się w taki sposób, że młodzieniec aż spłonął rumieńcem. Miał wrażenie, że gorąco zaraz rozsadzi mu głowę. Ręce mu drżały, kiedy dotknął jej dłoni. Zbliżył się o krok, nie widząc piorunującego go wzrokiem Marcelego ani dwóch dziewcząt. Nie widział niczego poza obłędnie błękitnymi oczami i lekko rozchylonymi ustami, zachęcającymi do pocałunku. Jeszcze krok, czuł już zapach dziewczyny i jej ciepło.

— A to co? Widzicie? Chodźcie szybko! — Martyna obróciła się na pięcie i wskazała na rzekę.

W nurtach migotało coś wielkiego, przesuwając się płytko pod wodą. Nieforemny kształt, promieniujący zielonkawym blaskiem, poruszał się ospale i momentami zatrzymywał w miejscu. Fale zniekształcały widok, trudno nawet było oszacować rozmiary obiektu, ale długością przewyższał średniego rozmiaru barkę. Samo patrzenie na dziwną rzecz budziło grozę. Uderzał swoją nienaturalnością i obcością. Nie dało się nawet stwierdzić czy to coś jest niesionym przez wodą przedmiotem, czy żywą istotą.

— Skaza rzeczywistości, tak zwana turbulencja — wzruszył ramionami Marceli. Chwycił Martynę za ramię stanowczym gestem. — Nie zbliżaj się do brzegu, dopóki to plugastwo nie zniknie. Może promieniować mocą mutatio.

— Matko Boska, miej nas w swojej opiece — przeżegnała się Jasia. — A co jeśli to ohydztwo zatruje wodę, przemieni ryby?

— Nie ma powodu martwić się na zapas — oświadczył uspokajająco Władek, który zdążył otrząsnąć się z zauroczenia Martyną. — Turbulencje wykwitają co jakiś czas w różnych miejscach, także w rzekach. Czasem lokują się w rzeczywistości i pasożytują na niej, deformując świat, ale często znikają bez śladu. Bardzo rzadko zdarza się, by skaziły teren i odmieniły zwierzęta.

— Ale się zdarza — burknął Marceli. — Mutatio odmienia nawet ludzi, wszyscy o tym wiedzą. Pamiętajcie, dziewczyny, by trzymać się od niego z daleka.

— E tam — machnął ręką Władek. — To zwykłe zjawisko fizyczne, jedno z wielu, które ludzkość dopiero poznaje. Podobnie elektryczność i magnetyzm. Tylko patrzeć, jak ludzie zaczną wykorzystywać wszystkie te cuda natury, łącznie z mutatio.

— Słyszałam, że wielka księżna Aleksandra Józefowna dostała od męża diadem z błękitnego metalu wydobytego z turbulencji — wtrąciła Jasia. — Ponoć moc może wpływać na ludzkie ciało także pozytywnie, może leczyć i upiększać. Wielka księżna bardzo dba o urodę i wierzy, że biżuteria nasycona mutatio uchroni ją przed starością.

— Bujdy! — warknął Marceli.

— Artefakty wydobyte z anomalii coraz częściej znajdują zastosowanie praktyczne. — Władek, z pewnym zaskoczeniem, spostrzegł istnienie Jasi. — Panienka ma rację. Niedługo wszyscy będziemy korzystali z urządzeń nasyconych mocą. Już teraz wiemy, że materiały uzyskane z turbulencji wykazują niezwykłe właściwości, są wytrzymalsze, lżejsze, lepsze.

Marceli patrzył gniewnie na przyjaciela, zaciskając pięści. Nikt jednak nie zauważył jego wrogości, wszyscy stali na brzegu i oglądali mieniącą się mocą anomalię. Wreszcie Martyna spojrzała wpierw na jednego, a potem na drugiego kawalera i zatrzepotała rzęsami.

— Każda kobieta chciałby dostać magiczny przedmiot od mężczyzny, któremu na niej zależy — powiedziała. — Wielka księżna ma szczęście, że Konstanty tak ją kocha.

— Marzy ci się diadem nasycony mutatio? — parsknęła Jasia.

— Niekoniecznie diadem, ale jakiś drobiazg, który uchroniłby moją urodę lub dał boską moc… — rozmarzyła się dziewczyna, patrząc przy tym prowokacyjnie na chłopców. — Ach, ale już zrobiło się późno! Musicie uciekać, by zdążyć przed godziną policyjną. Idźcie już, zobaczymy się w sobotę. Może zabierzecie mnie i dziewczyny na potańcówkę?

Poprowadziła swoją świtę z powrotem na rybackie nadbrzeże, a na pożegnanie obdarzyła kawalerów przychylnym uśmiechem. Młodzi robotnicy odeszli z ociąganiem, nie mogąc oderwać wzroku od niknącej w ciemności sylwetki dziewczyny. Martyna parsknęła śmiechem dopiero, gdy znikli w oddali.

— Zakpiłaś sobie z nich tymi bzdurami o magicznych artefaktach? — mruknęła Jasia.

— Pewnie. — Białe zęby powiślańskiej piękności błysnęły w ciemności. — Niech sobie nie myślą, że będzie tak łatwo mnie zdobyć. Muszą się trochę postarać i wysilić na coś więcej niż zabranie mnie na tańce.

Jasia ze złością złożyła ręce na piersi, piorunując przyjaciółkę wzrokiem. Niech diabli wezmę tę próżną dziewczynę! Jeszcze zrazi chłopców i żaden dobrze rokujący młodzieniec nie przyjdzie już do dziewcząt z rybackiego nabrzeża.

***

Syk parowego gwizdka ogłosił koniec zmiany w zakładach metalowych Evansa. Ucichły młoty w kuźni i łomot prasownic do blachy, miechy przestały tłoczyć powietrze, a ogień w piecach przygaszono, tak by jutro dało się szybko uzyskać temperaturę wytopu. W szlifierni majster burkliwym głosem kazał podopiecznym uporządkować miejsce pracy i zawinął się, na odchodnym trzaskając drzwiami warsztatów. Pomagierzy zabrali się do zamiatania podłogi, czeladnicy wynieśli wanny z wodą do chłodzenia rozgrzanej stali. Metalowy pył i żelazne wióry, zalegające wokół tokarek i szlifierek, znikły w kubłach, które wyniesiono do przetopu. Kolej na zamknięcie hali wypadła dziś na Władka. Chłopcy kłaniali się mu, wychodząc, to on pełnił teraz funkcję szefa i zwalniał ich do wyjścia do domu. Marceli klepnął go w plecy i śmiejąc się, pognał do bramy. Pewnie znów pomaszeruje prosto nad brzeg Wisły.

Władek przetarł okulary, czekając, aż drzwi za ostatnim z pracowników się zamknęły. Potem wyciągnął spod stołu skrzynię na prywatne rzeczy robotników i wyciągnął z niej plik egzemplarzy ostatniego numeru "Strażnicy" — zakazanego pisma. Pod spodem spoczywało zawiniątko w szarym płótnie. Młodzieniec rozwinął je i odsłonił kawał zakrzywionego żelastwa, które wyglądałoby jak nieforemny odprysk z wytopu, bryznięcie z formy, zastygnięte gdzieś w kącie, gdyby nie dziwny kolor i połyskliwa powierzchnia. Metal był ciepły w dotyku, a w półmroku zdawał się blado świecić.

Ukradł ten kawałek stali, wyciągnięty przez nurka-śmiałka z głębi turbulencji rzeczywistości. Całą skrzynię materii nasyconej mutatio osobiście przekazał na ręce profesora Różewicza ze Szkoły Głównej. Nielegalne artefakty zostały zgromadzone przez członków organizacji miejskiej i przeznaczono je do badań dla Tajnego Laboratorium Rządu Narodowego. Miały posłużyć do eksperymentów z mocą, tak by dało się ją wykorzystać do sprawy narodowej. Zniknięcie tego fragmentu nie powinno nic zmienić.

Władek założył robocze rękawice i uruchomił szlifierkę. Cóż takiego mógłby zrobić z tego strzępu metalu, co spodobałoby się Martynie? Nie był złotnikiem tylko robotnikiem, choćby pękł nie zrobi z kawałka żelastwa diademu, broszy czy choćby wisiora. Przynajmniej niczego, co nadawałoby się do ozdoby i spodobało kobiecie. Poza tym nie na darmo Rząd Narodowy powierzył mu kierowanie powstańczą Intendenturą. Władek potrafił działać niezwykle pragmatycznie i twardo stąpał po ziemi. Postanowił, że spróbuje zrobić coś przydatnego i praktycznego.

Pochylił się nad pędzącym kołem szlifierskim i przyłożył do niego magiczny przedmiot. Obracał go z czułością i delikatnością, a strumienie iskier strzelały barwną fontanną spod szlifierki. Metal zgrzytał i syczał, koło tarło o niego wściekle i powoli z nieforemnej, podłużnej bryły zaczynał wyłaniać się kształt.

Praca ciągnęła się do późnej nocy, ale żaden ze stróżów nie zajrzał do warsztatu. Nie pierwszy raz któryś z robotników zostawał, by dokończyć pilną robotę. Władek spocił się jak mysz, moc trzeszczała w powietrzu, rozszedł się zapach migdałów i kurzu. Wreszcie prezent został skończony. Chłopak odłączył pas napędzający koło szlifierskie i znów dokładnie przetarł okulary. Dopiero potem podkręcił lampę gazową, by skąpać warsztat w jasnym świetle. Uniósł swoje dzieło i obejrzał je krytycznie.

W białym blasku jaśniało zakrzywione ostrze. Światło opalizowało na jego krawędziach, mutatio nieustannie sączyło się z nożyka ledwie widocznymi smugami mocy. Władek machnął nim na próbę. Kordzik przeciął powietrze z gwizdem, na chwilę zostawiając za sobą poblask, mikroskopijną ranę w rzeczywistości. Wystarczy teraz zamocować ostrze w rękojeści z gruszkowego drewna i stanie się wspaniałym prezentem dla dziewczyny z Powiśla — nigdy się nie tępiącym, magicznym nożykiem do patroszenia ryb.

Dar może mało romantyczny, ale co tam! Martynie na pewno się spodoba!

***

Spiskowcy krzątali się przy zacumowanych u brzegu berlinkach. Przyświecali sobie dwiema lub trzema kamfinowymi latarkami. Choć zbliżała się wiosna, zmrok wciąż zapadał wcześnie, co ułatwiało działalność wszystkim podziemnym działaczom i buntownikom. Ci krzątali się przy łodziach, ładując na nie ciężkie skrzynie. Marceli przyglądał się powstańcom zza rogu na wpół zawalonej chałupy, stojącej u wylotu uliczki. Powoli żuł tytoń, co jakiś czas spluwał ze złością na ziemię. Starał się wypatrzyć czy wśród garbiących się pod ciężarami sylwetek da się rozpoznać znajomą postać Włodka zwanego Okularnikiem. Dziś nadeszła na niego pora i drań skończy tam, gdzie jego miejsce — w zimnej celi X Pawilonu. Tam carscy oprawcy dobiorą mu się do skóry i za wszystko zapłaci. Przede wszystkim za wystawienie przyjaciela i podebranie mu dziewczyny.

Ile czasu upłynęło od wspólnej przechadzki nad rzeką? Może dwa tygodnie, a Martyna już nie chciała widzieć Marcelego. Wolała tego ślepego kreta, zdrajcę i wstrętnego szczura, przeklętego Okularnika. Niech go piekło pochłonie! Co też ten drań nagadał ślicznotce, że zamiast chodzić na tańce z najprzystojniejszym chłopakiem w mieście, wolała włóczyć się z tym kurduplem? Marceli dobrze wiedział, że się z nim spotyka. Opłacił jednego smarkacza z dzielnicy, by nie spuszczał oka z Martyny. Miała schadzki z Władkiem i to coraz częściej. Raz nawet ten gnojek zabrał ją do cukierni!

Marceli nie zamierzał jednak rezygnować, nie podda się tak po prostu, nie da sprzątnąć sobie sprzed nosa najśliczniejszej dziewczyny w Warszawie. Nie przywykł, by przegrywać, a wrogów zniszczy z całą bezwzględnością. Okularnik, zdradzając go, podpisał na siebie wyrok.

— I co, zeszli się już wszyscy? — Na ramię Marcelego opadła ciężka ręka feldfebla żandarmerii.

Chłopak przytaknął nerwowo. Wydawało mu się, że jeden ze spiskowców nad rzeką ma na nosie okulary. To musiał być Władek, wszak sam dogadywał się z rybakami i umawiał ich pomoc.

Żandarmi przemknęli obok Marcelego, jeden z nich szturchnął go, omal przewracając w błoto. Pognali w dół uliczki, rozbiegli się w szeroki szpaler. Nagle nocną ciszę rozdarły policyjne gwizdki. Od strony Mariensztatu, na bruku załomotały kopyta jeźdźców. W stronę Wisły pognało kilkunastu kawalerzystów z pochodniami w rękach. Kozacy kubańscy! Teraz spiskowcy nie mieli szans, zostaną wyłapani co do jednego. Marceli zaśmiał się głośno, by zagłuszyć przerażenie i rosnące wyrzuty sumienia.

Spiskowcy cisnęli latarki do wody i rozbiegli się na wszystkie strony. Kilku wskoczyło do berlinek i odbiło od brzegu. W ciemności błysnęły żółte ognie z luf policyjnych pistoletów. Zagrzmiały karabinowe strzały, ktoś zawył z bólu, inny nieszczęśnik plusnął w rzekę. Kobieca sylwetka przemknęła w świetle kozackich pochodni. Marceli wstrzymał oddech ze zgrozy. Tych ognistych loków nie dało się z niczym pomylić — to Martyna! Tylko nie to! Tylko nie ona! Dziewczyna pognała w ciemność, a za nią pogalopowało kilku kubańców. Dopadną ją w parę chwil. Marceli złapał się za głowę i zawył ze zgrozy.

Martyna podkasała sukienkę i pędziła ile sił, nie zważając na ostre gałęzie chłoszczące po nogach, rwące materiał i kaleczące boleśnie. Biegła wzdłuż brzegu, starając się kierować na Mariensztat. Jeśli jej się uda dobiec do jednej z uliczek prowadzących w górę, zniknie w plątaninie ruder i labiryncie podwórek. Byle tylko udało się dobiec. Za plecami słyszała rosyjskie przekleństwa i śmiechy kozaków. Widzieli ją! Bawili się jej strachem, wiedząc, że i tak ją dopadną.

Dziewczyna ścisnęła mocniej papierowy rulon — dokument z powstańczą pieczęcią. Miała go przekazać do podpisania dowódcy oddziału, który odbierał broń. Skrzynie ładowane na berlinki wypełniały pruskie karabiny, mające trafić do buntowniczej partii. Martyna nadzorowała ich przekazanie w imieniu powstańczej intendentury. Jeśli dokument wpadnie w łapy Moskali, ci poznają nazwiska powstańczych kwatermistrzów, kierujących z Warszawy zaopatrzeniem oddziałów.

Może podrzeć papier i strzępy cisnąć do rzeki? A jeśli kozacy je wyzbierają? Jak odwrócić ich uwagę? Martyna dyszała coraz ciężej, potykała się na wertepach. Kubańcy też zwolnili, jechali stępa, odcinając ją od miasta, spychając do rzeki. Śmiali się. Któryś rzucił w dziewczynę pochodnią, tylko po to, by ją wystraszyć. Wiedzieli, że nie ucieknie.

Martynę dławiło rosnące przerażenie, panika ogarniała ją niczym zaszczute zwierzę. Czuła zapach końskiego potu, widziała odrażające, lubieżne uśmiechy na gębach moskali. Zanim zaciągną ją do cytadeli, poużywają sobie za wszystkie czasy. Nahajkami porwą jej suknię na strzępy, a potem po kolei ulżą swoim chuciom.

Niespodziewanie omal wpadła na żelazne konstrukcje leżące przy brzegu. Tuż przed nią piętrzyła się sterta kamiennych kloców, rosły wokół nich drewniane rusztowania. Dobiegła do powstającego mostu Aleksandryjskiego, pierwszej stałej przeprawy przez Wisłę. Budowę przerwano po wybuchu powstania, most prowadził zatem ćwierć wiorsty w głąb rzeki i się urywał. Bez zastanowienia wbiegła na żelazną konstrukcję i pognała przed siebie, w ciemność. Kozacy z wesołymi okrzykami zeskoczyli z koni i pobiegli za nią.

Stanęła na końcu mostu i odwróciła się do przeciwników. Nieśli pochodnie, porykiwali i warczeli niczym dzikie zwierzęta. Martyna wepchnęła dokument za pazuchę, a z pochewki u pasa wyciągnęła nożyk. Prezent od Władka rozjarzył się i zaświecił białym blaskiem. Dziewczyna machnęła nim w powietrzu, zostawiając świetliste smugi, które przez chwilę tkwiły w przestrzeni nim się rozwiały.

— Wiedźma — syknął któryś z kubańców.

Śmiechy umilkły w jednej chwili, w rękach kozaków pojawiły się kindżały i szable. Któryś wymierzył w Martynę z kawaleryjskiego karabinku. Za chwilę ją rozbroją i dopiero się zacznie. Władającą mocą Polkę potraktują znacznie gorzej, nie skończy się na gwałcie. Zadręczą ją, zakatują na miejscu. Przełknęła ślinę, ręce jej drżały. Kozacy zbliżali się krok za krokiem, błyskali wyszczerzonymi zębami.

Martyna obróciła nóż i pchnęła się prosto w serce. Po piersi rozszedł się ból, zmieszany z gorącem wdzierającej się mocy. Dziewczyna rozłożyła ręce i poleciała w tył, w czarną pustkę. Nim kozacy doskoczyli do krawędzi mostu, rozległ się plusk ciała wpadającego w toń.

Rzeka przyjęła krwawą ofiarę.

***

Dno nieustannie się zmieniało, z dnia na dzień łachy piachu wynurzały się z Wisły, tworząc malownicze wysepki, które niespodziewanie, w ciągu jednej nocy, znikały bez śladu. Płycizny zamieniały się w głębiny, nurt tworzył zakola i gwałtowne prądy, rwące lub zwalniające przy brzegach. Rzeka potrafiła wciągnąć w nurty nieostrożnego pływaka, by nigdy go nie uwolnić, ale potrafiła też okazać łaskę i tworzyć brody, które mogło przekroczyć nawet dziecko. Wisła nadal pozostawała dzika i nieujarzmiona. Dawała życie, karmiła, ale potrafiła też niszczyć i zabijać. Ofiarę z młodej dziewczyny przyjęła z chęcią, już od bardzo dawna nikt nie traktował jej jak bogini i nie składał darów. Porwała ciało Martyny i uwięziła je na dnie, zaplątane w wodorosty, porastające wrak zatopionego szkunera.

Mijały dni, woda omywała ciało, zerwała z niego ubranie, oczyściła. Trup ciągle nie ulegał rozkładowi, nie napuchł od gazów gnilnych, rysy twarzy pięknej dziewczyny nie zmieniły się ani na jotę. Ostrze, tkwiące w jej pierś powoli rozpuszczało się w ciele, wnikało w zastygłą krew, pulsowało pchnięciami mocy. Martyna nasiąkała mutatio dzień po dniu, noc po nocy. Czynnik zmian deformował ją powoli, cierpliwie. Drewniana rękojeść noża odpadła i odpłynęła, magiczny metal całkiem wniknął w ciało. Rana na piersi zasklepiła się. Skóra nabrała zielonkawego odcienia, nogi połączyły się ze sobą i porosły łuską. Pod pachami kobiety utworzyły się skrzela.

W pierwszą noc pełni, kiedy światło księżyca przeniknęło wodne nurty, syrena wciągnęła w płuca pierwszy haust wody.

I otworzyła oczy.

***

Suche doki Warsztatów Żeglugi Parowej na Solcu zapełniały stalowe szkielety powstających kadłubów. Metalowe rusztowania niczym żebra żelaznych wielorybów mierzyły w marcowe, pogodne niebo. U stóp jednej z konstrukcji, która w przyszłości stanie się nowoczesnym paropływem, zebrała się trójka spiskowców. Okularnik przychodził do warsztatów od kilku miesięcy, podając się za rządowego posłańca. Na miejscu agitował robotników, rozdawał im ulotki i namawiał do przyjścia na tajne zebrania. Dziś przyniósł tu plik przedrukowanej odezwy Rządu Narodowego, który zamierzał przekazać jednemu ze szkutników, pełniącemu funkcję dziesiętnika organizacji miejskiej. Traf chciał, że po drodze uczepiła się go przypadkowo spotkana Jasia, dziewczyna z Powiśla. Władek próbował ją przegonić, ale córka zaprzyjaźnionego rybaka i działacza powstańczego uparła się, by mu towarzyszyć. Twierdziła, że ma mu coś ważnego do powiedzenia.

Władek wręczył papiery szkutnikowi, rozglądając się przy tym nerwowo. Był wyraźnie spięty i przestraszony. Dziesiętnik wręczył mu w zamian listę nowo zwerbowanych robotników, chętnych, by przysłużyć się sprawie. Okularnik będzie musiał teraz przekazać ich nazwiska policji powstańczej, która dyskretnie sprawdzi delikwentów. Szkutnik zasalutował i odmaszerował niczym w wojsku. Władek westchnął ciężko i usiadł na stercie desek. Wyciągnął z kieszeni nadpalone do połowy cygaro i przypalił je trzęsącą się ręką. Jasia patrzyła na niego, nieco zaskoczona zachowaniem chłopaka. Od chwili tragicznej wpadki, w której zaginęła Martyna, młodzieniec bardzo się zmienił. Stał się nerwowy i podejrzliwy. Sam uszedł z zasadzki, ale nie mógł sobie darować, że nie upilnował ślicznej konspiratorki, którą sam wciągnął do ruchu. Mimo że upłynął już miesiąc od tragedii, stan Władka się nie poprawiał, chłopak wyraźnie obwiniał się za prawdopodobną śmierć Martyny.

— Wyjaśniło się coś z moją sprawą? — spytała Jasia.

Władek wzruszył ramionami, patrząc przed siebie nieobecnym spojrzeniem. Nie palił się, by spełnić zachciankę dziewczyny. Kolejna, której zamarzyło się uczestnictwo w walce, kolejna chętna do zostania bohaterską ofiarą. O nie, tym razem nie przyłoży do tego ręki. Nie weźmie odpowiedzialności, nie zarekomenduje jej na członkinię organizacji. Koniec. Wystarczy, że nie może zapomnieć o Martynie; o tym, że pozwolił jej zginąć.

— Co ważnego chciałaś mi powiedzieć? — Unikał spojrzenia w oczy dziewczyny.

— Śledziło cię trzech drabów — oznajmiła spokojnie. — Szłam za tobą od Placu Trzech Krzyży, widziałam, że cię śledzą.

Władek cisnął cygaro na ziemię, podrywając się na równe nogi.

— Dlaczego od razu nie powiedziałaś? Po co w ogóle się tu za mną pchałaś?! — Złapał dziewczynę za ramiona. Powstrzymał się, by nią nie potrząsnąć.

— Nie dałeś mi dojść do słowa. — Wzruszyła ramionami. — Poza tym to nie byli żandarmi tylko szpicle, nie chcieli cię aresztować, bo byłoby ich więcej.

— Ech, głupia. O takich rzeczach trzeba od razu. — Machnął ręką. — Celowo się wystawiam, by sprowokować zdrajcę. Ktoś z mojego otoczenia donosi carskim, ktoś wydał nas w czasie operacji na rzece. Próbuję zmusić go, żeby znów uderzył, ale tym razem tylko we mnie. Rozumiesz? Nie chcę, by znowu zginął ktoś niewinny. Uciekaj do domu, no już!

Powietrze przeszył krótki gwizd. Władek sięgnął do kieszeni, rozglądając się na boki. Któryś z robotników dawał znak o niebezpieczeństwie. Pora uciekać. Tylko gdzie jest wróg?

— Tam są, to oni — syknęła Jasia.

Zza kotłowni wyszło trzech mężczyzn w czarnych redingotach i cylindrach. Szli szybkim krokiem, jeden z nich wyciągnął z kieszeni pistolet. Władek złapał dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. Pobiegli po molu, łomocząc na drewnianym podeście. Za portem kończyło się ogrodzenie Warsztatów, a w nim nielegalne przejście, używane czasem przez spiskowców. Za nim będą bezpieczni.

Przesadzili chaszcze i wpadli na błotnistą ścieżkę, kończącą się pod płotem. Okularnik złapał za jedną z desek i odchylił ją w bok, puścił przed sobą dziewczynę. Jasia przecisnęła się błyskawicznie, Władek dołączył do niej chwilę później. Uśmiechnęli się do siebie z ulgą i pobiegli dalej, ścieżką prowadzącą wzdłuż Wisły. Wypadli zza kępy drzew na łagodny brzeg z leżącą na piasku do góry dnem, wąską łodzią. Siedział na niej Marceli w otoczeniu trzech żandarmów. Dowodzący nimi podoficer stał na ścieżce z obnażoną szablą w garści.

— Oto i nasze ptaszki — powiedział, uśmiechając się groźnie pod wąsem. — Łapy w górę! I nie ruszać się bez pozwolenia!

Władek widząc, że zdrajcą jest jego przyjaciel, nie zareagował zdumieniem, nie wpadł w stupor, nawet nie mrugnął. Wyciągnął z kieszeni niewielki rewolwer i wypalił do najbliższego żandarma trzy razy. Podoficer zgiął się wpół i zatoczył z bolesnym jęknięciem. Wpadł w szuwary u brzegu i zaległ bez ruchu.

— Uciekaj! — Władek pchnął dziewczynę i wymierzył do zrywających się mężczyzn.

Wystrzelił ostatnie trzy pociski, ale wszystkimi chybił. Cisnął rewolwerem w nadbiegającego żandarma, chwilę potem oberwał pałką w twarz i runął na piach. Posypał się na niego grad kopniaków i ciosów drewnianymi pałkami. Jasia krzyczała z przerażenia i bólu. Szarpała się z trzymającym ją Marcelim. Zdrajca nie mógł pozwolić jej uciec. Gdyby rozniosło się, że to on donosi, szybko dopadnie go powstańcza policja lub sami sztyletnicy. Oboje złapani musieli skończyć w cytadeli lub zginąć. Dziś dopełni się zemsta. Okularnik zapłaci za odebranie mu Martyny. Marceli z uśmiechem spojrzał na katowanego przyjaciela, a potem wymierzył Jasi policzek. Dziewczyna upadła ze szlochem na piasek. Chłopak złapał ją z włosy i pociągnął w stronę rzeki. Pozbędzie się niewygodnego świadka od razu.

Nie przejmując się zimnem, wlazł do rzeki, wciągnął ofiarę za sobą, a potem wepchnął jej głowę pod wodę. Dziewczyna machała rozpaczliwie rękoma, wzbijając fontanny, miotała się, wściekle walcząc o życie. Marceli był jednak znacznie silniejszy. Oparł kolano o jej plecy i przycisnął jeszcze mocniej. Poczuł falę euforii. W spodniach uwierała mocno potężna erekcja. Nie spodziewał się, że zabijanie będzie tak przyjemne.

Ruch w szuwarach dostrzegł kątem oka. Odwrócił głowę. I wciągnął powietrze ze zgrozy. Spomiędzy pożółkłych łodyg i liści wypełzł potwór. Blada kobieta o burzy blond loków opadających na nagie ramiona. Jej pełne piersi o zielonych brodawkach ozdabiały girlandy wodorostów, biodra przechodziły płynnie w potężny, rybi ogon. Syrena w ręku trzymała szablę należącą do zabitego żandarma. Co jednak najbardziej przerażające, miała rysy twarzy zamordowanej przez kozaków Martyny.

Marceli puścił Jasię i rzucił się w tył. Próbował poderwać się i skoczyć do ucieczki, ale dno w tym miejscu okazało się niezwykle grząskie. Syrena strzeliła ogonem i ruszyła do ataku, poruszając się niczym wodny wąż. Uniosła szablę nad głowę. Marceli zasłonił się odruchowo, ostrze rozrąbało mu rękę, zadzwoniło o kość przedramienia. Ryknął z bólu. Żandarmi przestali pastwić się nad Władkiem i ze zgrozą patrzyli na makabryczne widowisko. Syrena znów uniosła szablę, zachodzące słońce zaświeciło w okrwawionym ostrzu i w burzy jej złotych włosów. Uderzyła. Raz, drugi, trzeci. Krew bryzgała z okropnych ran na rękach i ramionach zdrajcy. Wreszcie ostrze uderzyło go w twarz, odrąbało kawałek brody i ucho. Mężczyzna zawył niczym zwierzę. Kolejny cios strzaskał mu czoło i uciszył na wieki.

Żandarmi sięgnęli po pistolety. Syrena zwróciła się w ich stronę i otworzyła usta. Wypełniały je igły rybich zębów. Zaśpiewała wysokim, przeszywającym głosem. Padły strzały, ale ołowiane kule nie uczyniły jej najmniejszej krzywdy. Trzepocząc ogonem, ruszyła w stronę brzegu. Pierwszy żandarm rzucił się do ucieczki, zasłaniając uszy. Syrena wypadła na piasek, ale nie zwolniła. Przerażeni Moskale pognali z wrzaskiem, byle dalej od koszmaru.

Martyna pochyliła się nad okrwawionym Władkiem. Ten uniósł głowę, patrząc na nią z zachwytem. Pocałowała go w usta. Zanim stracił przytomność, poczuł jej zimne wargi, pachnące rzecznym mułem i migdałami.

***

Na początku kwietnia rozpoczęło się żydowskie święto Paschy, a Moskale szykowali się do prawosławnej Wielkanocy. W mieście zrobiło się świątecznie i nieco spokojniej. Zakazano kozakom upijać się i bić przechodniów, choć na wszelki wypadek zwiększono liczbę wojskowych patroli. Korzystając z ładnej pogody, warszawiacy w niedzielę ruszyli tłumnie, jak w spokojnych czasach, na Bielany i na drugą stronę Wisły, na Saską Kępę, gdzie roiło się od karczm i placów zabaw. Włodek, korzystając z wolnego dnia, zabrał tam Jasię.

W ogródkowym teatrzyku orkiestra rżnęła skoczne walczyki, dzieciaki ganiały się z wrzaskiem między drzewami, jakiś wstawiony jegomość wspinał się po palu, na szczycie którego postawiono butelkę wina. Okrzykami i brawami zachęcała go do wysiłku grupa kompanów i licznych gapiów. Władek rozłożył koc na szczycie wiślanej skarpy, Jasia wyciągnęła z koszyka dzbanek mleka, zawinięty w chustkę chleb i gotowane jajka. Jedli w milczeniu, uśmiechając się do siebie i spoglądając na łódki, krążące z pasażerami między brzegami rzeki.

— Ciągle o niej myślisz? — Dziewczyna szturchnęła zamyślonego Władka.

— Nie mogę zapomnieć, że stała się tym czymś przeze mnie — mruknął. — Zawsze, gdy widzę rzekę, przypomina mi się Martyna.

— Stała się jej częścią, a na to, w jaki sposób się to stało, miało wpływ wiele rzeczy. Zamordowali ją Moskale, a odmieniła moc.

— Ale to ja wciągnąłem ją do organizacji i ja dałem ten przeklęty nóż. Gdybym…

Jasia uciszyła go, kładąc palec na ustach.

— Nie ma sensu gdybać. Stało się, widocznie tak musiało być. Bóg, szatan, moc, nieważne jak nazwiemy tę siłę wyższą. Pomyśl, że byłeś tylko wykonawcą jej woli, marionetką.

Władek westchnął ciężko.

— To ostatni raz. Nie zamierzam nigdy więcej stać się sprawcą czyjegoś nieszczęścia. Nieważne, świadomie czy jako wykonawca bożego zamysłu. — Pokiwał głową. — Będę się pilnował. Muszę chronić ludzi, których znam, którzy mi ufają. Wolę zginąć niż pozwolić, by znów ktoś przeze mnie cierpiał.

Niespodziewanie objął Jasię ramieniem i pocałował. Przyjęła jego pieszczotę z radością i ulgą. Długo na nią czekała.

Później, gdy wrócili na drugą stronę Wisły, Władek pomyślał, by dać Jasi jakiś wyjątkowy prezent. Przez chwilę zastanawiał się nad zrobieniem dla niej czegoś z kolejnego przedmiotu nasyconego mocą. Szybko jednak odrzucił ten pomysł i za zaskórniaki kupił jej u żydowskiego jubilera srebrną broszę, przedstawiającą warszawską syrenkę.

---------------

* Bat — w warszawskiej gwarze łódź (od niemieckiego das Boot).

Włodzimierz Lempke, ps. Okularnik, dotrzymał obietnicy i żeby w czasie śledztwa nie zdradzić i nie przyczynić się do cierpień towarzyszy, w chwili aresztowania przez carską policję popełnił samobójstwo.

Copyright (C) Andrzej W. Sawicki. Wszystkie prawa zastrzeżone.

Dział: Opowiadania