Rezultaty wyszukiwania dla: Wcieleni
Paddington
Zima 2015 roku przyniosła ze sobą wiele ciekawych premier. Dwie z nich zaciekawiły mnie szczególnie, gdyż były związane z książkami i znanymi całemu światu historiami. Zalicza się do nich film o misiu Paddingtonie, do którego aż dwa wydawnictwa wypuściły łącznie kilka książeczek. Korzystając z okazji, że film pojawił się w końcu na DVD, postanowiłam dać mu szansę. Lubię czasem odprężyć się przy dobrym kinie familijnym, lecz tutaj nie jestem w pełni pewna, czy „Miś Paddington" mnie pod tym względem usatysfakcjonował.
Na odległym kontynencie, daleko od wszelkiej cywilizacji i smrodu spalin, mieszka mała rodzinka misiów. Dawniej Dziadek i Babcia Misiowie poznali pewnego londyńskiego podróżnika, który poczęstował ich marmoladą i pokazał trochę ludzkich zwyczajów i zachowań. Lata później Dziadkowie przekazują całą wiedzę swojemu małemu podopiecznemu o dźwięcznym imieniu, wymawialnym tylko w misiowym języku (fonetycznie: rrrooooaaaarrrr). Pech chce, że wyspą wstrząsa trzęsienie ziemi, w którym Dziadek Miś ginie. Babcia, widząc utracony dob{jcomments off}{jcomments on}ytek życia i ukochanego, postanawia odejść do Domu Emeryckiego dla Misiów, zaś małego Misia wysłać na wyprawę do Londynu. Ma odnaleźć podróżnika sprzed lat i poprosić o obiecaną gościnę. Pech chce, że niewiele rzeczy idzie po myśli malucha. Po godzinach spędzonych samotnie na stacji, interesuje się nim pewna szalona rodzinka. Niezdolni do mówienia w języku misiowym, nadają mu imię Paddington i zabierają na noc do domu. Okazuje się jednak, że życie w dżungli nie ma zbyt dużo wspólnego z miejskim pędem, a zamiast podróżnika na Paddingtona czeka jego córka, pragnąca zemsty za zhańbienie rodziny.
Na wstępnie przyznam, że historię Misia Paddingtona znałam dotąd w zupełnie innej wersji. Starałam się znaleźć opowieści z dzieciństwa, aby porównać je z historią z filmu, jednak domowe zbiory zawiodły. Jestem za to pewna, że gdyby twórcy zostali przy oryginalnej wersji wydarzeń, całość nabrałaby pewnego magicznego klimatu. Tymczasem nowe przygody Misia są nastawione na życie w nowoczesnym Londynie, wraz z wszelkimi pomysłami na wykorzystanie ludzkich wynalazków jak na przykład...szczoteczka do zębów. Zdradzę, że scenarzysta nie popisał się pomysłowością, bo motyw szczotki jako patyczka do uszu był nie raz wykorzystywany. Brak umiejętności posługiwania się prysznicem również. Można by wymyślić tyle nowych gagów, ale niestety tutaj pozostano przy wszystkich chwytach, które od lat znamy (i, po części, kochamy).
Poza tym wyobrażacie sobie, że widok misia na ulicach Londynu nikogo nie zdziwił? Ja bym przystanęła z zainteresowania i patrzyła, o co chodzi i skąd się misiek wziął na środku miasta. I to do tego na dworcu! Większość normalnych ludzi zadzwoniłaby po straż miejską lub do zoo z pytaniem, czy mają wszystkie zwierzaki na wybiegach. Ale nie Londyńczycy! Ich największym oburzeniem był tekst Henry'ego Browna (tatuśka) do rodzinki: „O, niebezpieczny nieznajomy! Trzymajcie spuszczony wzrok. Tam stoi jakiś misiek, pewnie coś sprzedaje."
Na tle banalnej fabuły zdecydowanie wybiła się gra aktorska. O ile Nicole Kidman była po prostu w porządku i nie zachwyciła mnie za specjalnie swoim występem – może to dlatego, że zwyczajnie uważam jej postać za niedopracowaną –, o tyle całą rodzinkę Brownów uważam za przeuroczą. Dzieciaki były naturalne i dobrze odwzorowały współczesną młodzież w wieku 10-15 lat. Mary – mama i oddana żona – wyszła Sally Hawkins fenomenalnie. Pokochałam ją od pierwszej sceny za bijący na kilometr optymizm i zwariowanie. Za to Hugh Bonneville, wcielający się w rolę Henry'ego, taty Brownów, już tak oswoił mnie z wieloma swoimi wcieleniami, że po pierwszych scenach z jego udziałem wiedziałam, co podaruje widzom tym razem. Do kompletu dołączyła fenomenalna Julie Walters oraz znany i lubiany Jim Broadbent – obydwoje znani z ekranizacji serii powieści J.K. Rowling o młodym adepcie magii – Harrym Potterze. Całości dopełnia występ Bena Whishawa, który podkładał głos pod Paddingtona i niesamowicie odwzorował emocje, który w przypadku takiego zabiegu są niezwykle ważne.
Niemniej film ma też swoje wady. Poza wspomnianą na początku utratą uroku przez uwspółcześnienie historii, kilka elementów zostało zdecydowanie przesadzonych. Akcje postaci Kidman mnie nudziły i sprawiały, że chciałam przewinąć sceny z nią. Również wspominany wyżej brak zdziwienia społeczeństwa na widok miśka był dla mnie absurdalny i mimo że rozumiem, iż „Paddington" to film familijny, mający zauroczyć głównie młodszych odbiorców, tak zrobiona w ten sposób „ucieczka" przed wprowadzeniem hycli i polowania na niewinne zwierzę do filmu wydała mi się brakiem dobrego pomysłu na ominięcie wątku. Chyba że prawdziwym i dla Londynu jest to, co słyszy się o Nowym Jorku – żadnego tamtejszego mieszkańca nic nie może zdziwić, bo widzieli już wszystko.
„Paddington" okazał się przeuroczym filmem familijnym, w sam raz do obejrzenia przez rodziców i młodsze pociechy. Mam ponad dwudziestkę na karku, a bawiłam się naprawdę dobrze, mimo tych kilku absurdów, które zdołały wkraść się między dobre sceny. Polecam seans w sam raz na leniwe letnie wieczory – relaks w gronie rodzinnym gwarantowany.
Jadwiga Zięba - Buntownik
Wschód słońca w Zatoce Albatrosów był tego dnia niesamowicie piękny. Czerwony dysk powoli wyłaniał się zza jaśniejącego horyzontu i wspinał na tonący w odcieniach różu i pomarańczu nieboskłon. Wraz z lekką poranną bryzą zrywały się do lotu mewy, których krzyk budził z snu uśpiony port Bruzmer, stolicę Zjednoczonego Królestwa Vintrii.
Felris Kilson[1] energicznym krokiem maszerował pustą jeszcze keją[2], uważnie przyglądając się mijanym statkom. Z powodu wypowiedzianej zaledwie dwa tygodnie wcześniej wojny Republice Kruanu, wszystkie doki[3] były zajęte przez okręty vintryjskiej marynarki wojennej. Tak imponujący czas mobilizacji morskich sił zbrojnych, jeszcze kilka dekad temu był nieosiągalny. Jednakże napięcie od dawna rosnące między dwoma potęgami – Królestwem i Republiką sprawiło, że nikogo nie zaskoczył wybuch otwartego konfliktu między tymi krajami. Oba państwa rywalizowały o dominację na oceanach i jak największy udział w niezwykle dochodowym, światowym handlu morskim. Potrzebny był tylko pretekst, którym stał się „przypadkowy" atak kruańskiego galeonu[4] na królewski statek handlowy, wzięty „omyłkowo" za piracką galerę[5] Cesarstwa Warreńskiego. Na szczęście, mało kto wierzył w te naiwne i bezczelne tłumaczenia.
Felris gwałtownie się zatrzymał przerywając rozmyślania. Miotały nim sprzeczne uczucia. Widok okrętu HMS „Buntownik" sprawiał, że serce biło mu szaleńczo z podniecenia. Ostatnie kilka lat śnił tylko o tym, aby zostać kapitanem i oto jego marzenie się ziściło! W głębi serca czuł jednak rozczarowanie – jednostka w porównaniu do żaglowców, którymi młody mężczyzna do tej pory pływał jako pierwszy oficer, wydawała się śmiesznie mała. Od razu widać było też, że trójmasztowy szkuner[6] służył niegdyś jako statek handlowy, gdyż jego wygląd daleko odbiegał od surowej prezencji typowych okrętów wojennych. Piękny, smukły i wykończony drogim drewnem sosnowym, z kształtnym, kliprowym[7] dziobem miał najwyraźniej pecha, należeć kiedyś do zamożnego armatora z obsesją na punkcie zdobyczy postępu. Widocznie, na krótko przed wcieleniem trójmasztowca do floty, ów człowiek postanowił zmienić typ ożaglowania szkunera z „przestarzałego", tradycyjnego, rejowego[8] na „nowoczesny", „wydajniejszy" – gaflowy[9]. Został on stworzony przez kilku mieszkańców wyspy Lirmo, którzy zachwalali go pod niebiosa, że uczyni on statki zwrotnymi i zrewolucjonizuje morską żeglugę. Ku rozczarowaniu pseudo wynalazców tak się nie stało. Mniejsza powierzchnia żagli sprawiała, że takie jednostki nie osiągały zbyt wielkich prędkości. Twórcy zrzucali wprawdzie całą winę na nieprzystosowanie kadłubów współczesnych statków do ich innowacji, ale żaden żeglarz nie był do tego przekonany.
Z samym HMS „Buntownikiem" nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie to, iż „genialny" armator doszedłszy do wniosku, że jego szkuner jest za wolny, zaczął eksperymentować. Zamiast spróbować zmniejszyć tonaż[10] i ciężar żaglowca, zdecydował się zostawić przednie żagle jak były, a resztę wymienić. Tak więc okręt finalnie wyposażony był w: bezana[11] i bezantopsela[12] na bezanmaszcie[13]; grota[14] i grottopsela[15] na grotmaszcie[16] oraz fokbramsela[17] i fokmarsela[18] na fokmaszcie[19]. Oprócz tego między bukszprytem[20], a pierwszym masztem od dziobu obecne były sztagi[21], na których rozpinano latacza[22], sztafoka[23] i kliwra[24]. Baczny obserwator mógł zauważyć również dodatkowe grotstensztag[25] oraz grotsztag[26], które umożliwiały obecność grotsztaksli[27].
- W czym mogę pomóc, sir?
Felris wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na schodzącego ku niemu po trapie brodatego mężczyznę. Był wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną. Po ochrypłym głosie i przenikliwym spojrzeniu znać było doświadczonego wilka morskiego.
- Nazywam się Felris Kilson i ...
- A więc to pan jest nowym kapitanem HMS „Buntownika"? W takim razie witam na pokładzie, kapitanie Kilson. Bosman Stian melduje się na służbę , sir. Oprowadzę pana.
Felris uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył za zejmanem[28]. Doskonale wiedział, że warto mieć u boku znającego się na swoim fachu żeglarza. Sam miał 25 lat i mimo, że ponad piętnaście lat spędził na morzu, to wciąż nie stronił od słuchania rad bardziej doświadczonych. Ocean nauczył go pokory.
Młody mężczyzna, czuł jednak w głębi serca lekkie zdziwienie. Obecna załoga szkunera służyła kiedyś na HMS „Szponie", gdzie pierwszym po Bogu na okręcie był kapitan Linder. Po zatonięciu brygu[29] ocalałych marynarzy po prostu przeniesiono na HMS „Buntownika", więc mimo przejścia dotychczasowego kapitana na emeryturę, nadane przez niego stopnie pozostały i brakujące stanowiska wciąż czekały na obsadzenie. Stian doskonale sprawdziłby się w roli pierwszego oficera. W końcu ze świecą szukać takiego żeglarza z krwi i kości, jak bosman. Pozostawało pytanie: Komu w takim razie powierzono tę ważną funkcję?
Tymczasem jego przewodnik, jakby czytając mu w myślach, rzekł:
- Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie. Pierwszy oficer osobiście nadzoruje sztauowanie[30]beczek z prochem i amunicji w ładowniach, więc poznasz go później, sir.
Przeszli przez pokład główny, wspięli się na kasztel rufowy[31], po czym stanęli tyłem do bezanmasztu. Umiejscowienie tu koła sterowego było przemyślane – sternik mógł obserwować co się dzieje zarówno na statku, jak i przed jego dziobem.
- HMS „Buntownik" posiada trzy dolne pokłady – zaczął opowiadać zejman. – Ma 45 dział na burtę, czyli w sumie 90 dział w tym 64 karonad[32], 8 kolubryn[33]na górnym pokładzie oraz 18 falkonetów[34] na kasztelu rufowym. Wymiary całego okrętu to 116 stóp wysokości, 20 stóp zanurzenia, 40 stóp szerokości i 198 stóp długości łącznie z bukszprytem. Sądzę, że otrzymał pan już informacje na temat ożaglowania, sir?
Nowy kapitan potwierdzająco kiwnął głową i zadał standardowe pytanie:
- Jaki jest ogólny stan techniczny takielunku[35]?
- Wczoraj skończyliśmy taklowanie topenant i fałów, sir. Wszystko jest w doskonałym stanie, oprócz jufersów[36] sterburty[37] mocujących drabliny[38] want[39] grotmasztu. Są nieco zużyte i spróchniałe, ale swoje wytrzymają.
Felris znów kiwnął głową. W zadumaniu niezbyt uważnie słuchał bosmana. Podszedł do relingu[40] na końcu rufy[41] i z westchnieniem oparł się o niego. Spojrzał w kierunku redy[42]. Kotwiczyły tam olbrzymie jednostki niemieszczące się w dokach, min. koronny, sześciomasztowy galeon floty HMS „Gryf". W jego pobliżu stał też zapewne HMS „Lewiatan", mający ponad 150 dział na jednej burcie, którego kapitanem był jego ojciec...
- Pierwszy oficer, Lexia Striper[43] , melduje się, sir. – wysoki głos, który rozległ się za jego plecami wyrwał go z rozmyślań i sprowadził na ziemię.
Felris odwrócił się... i zamrugał z niedowierzania. Przed nim stała młoda kobieta w mundurze oficerskim Marynarki Wojennej Zjednoczonego Królestwa Vintrii. Przez pierwsze kilka sekund łudził się, że to żart, pomyłka. Chwilę później rzeczywistość zwaliła się na niego z ciężarem dorosłego walenia. Jasnowłosy kapitan wziął głęboki oddech, usiłując powstrzymać wzburzenie i nie zaszczyciwszy pierwszego oficera spojrzeniem, ruszył szybkim krokiem w kierunku trapu. Dziewczyna nawet nie drgnęła, mimo jawnego braku szacunku okazanego jej przez pierwszego po Bogu na okręcie. Jej stalowo-szare oczy przez moment utkwione były w oddalającej się biegiem postaci. Nie spodziewała się wprawdzie, że kapitan Kilson od razu ją zaakceptuje. Kapitan Linder też potrzebował sporo czasu, aby pozbyć się uprzedzeń wobec kobiety na pokładzie. Intuicja podpowiadała jej jednak, iż młody mężczyzna będzie twardym orzechem do zgryzienia.
Tymczasem bosman Stian stanął za nią, ojcowskim gestem położył rękę na jej ramieniu i z troską w głosie powiedział:
- Moim zdaniem całkiem dobrze to przyjął. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim o wiele gorszej reakcji...
* * *
- JAK TO NIC NIE DA SIĘ ZROBIĆ!? – wykrzyczał Felris, zrywając się gwałtownie z krzesła. Stołek z impetem uderzył o podłogę.
Kapitan HMS „Buntownika" trząsł się ze złości i wręcz z nienawiścią wpatrywał się w siedzącego przed nim wysokiego, niemłodego już mężczyznę. Tymczasem jego rozmówca rzucił mu spojrzenie pełne współczucia i zrozumienia, po czym spokojnie pochylił się i oparł o biurko.
– Felrisie, uspokój się. Usiądź, proszę.
Młody Kilson, wciąż wzburzony, postawił krzesło i z zaciśniętą szczęką usiadł.
– Posłuchaj mnie uważnie – rzekł gospodarz. - Na twoim miejscu zareagowałbym identycznie. Gdybym tylko mógł, pozbyłbym się Lexii Striper już dawno albo przynajmniej uniemożliwiłbym jej awanse. Niestety, mam związane ręce.
- Przecież jesteś, zdaje się, admirałem!
- Tak, ale wciąż podlegam królowi. Ponoć ona uratowała kiedyś królową Erizę, która objęła ją swoim patronatem. Aby umożliwić pannie Striper służbę w marynarce, uciekły się do podstępu. Otóż ta dziewczyna pod przebraniem mężczyzny, pływała przez kilka miesięcy na HMS „Wulkanie", gdzie otrzymała stopień drugiego oficera. Tak więc, kiedy cały fortel wyszedł na jaw i została, rzecz jasna, usunięta z szeregów floty, Jej Wysokość Eriza wniosła sprzeciw. Król przyznał jej rację, stwierdzając, że pozbywanie się dobrego żeglarza z tak błahego powodu jak płeć jest karygodne. Oprócz tego wydał rozporządzenie – w skrócie oficer Striper nie może zostać zdjęta z pełnionego stanowiska bez zaakceptowanego przez parę królewską uzasadnienia.
- A gdyby mój ojciec...
- Twój ojciec jest komodorem[44] Elitarnej Eskadry Koronnej oraz wielkim przyjacielem moim i naszego monarchy, ale obawiam się, że skoro ja nie mogłem nic wskórać, on także.
* * *
Felris z westchnieniem usiadł na beczce obok ćmiącego fajkę bosmana Stiana. Zakończył właśnie obchód statku. Tak jak jego ojciec, cenił sobie dobre stosunki z załogą, więc mimo braku swojej akceptacji dla pierwszego oficera, postarał się z każdym marynarzem HMS „Buntownika" zamienić choć słowo. Teraz przypatrywał się z niechęcią Lexii, nadzorującej załadunek zapasów żywności.
- Dlaczego jej tak bardzo zależy na żeglowaniu? – mruknął kapitan, bardziej do siebie, niż do Stiana. – Dlaczego nie mogła po prostu zostać dwórką królowej Erizy?
- Zapewne dlatego, że morze to jej cały świat. – odparł cicho bosman, pykając fajkę. Felris spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Wychował ją samotnie dziadek, rybak. Nie miał wyboru – musiał brać ją do pomocy przy połowach, bo sam nie zarobiłby na chleb dla siebie i dla niej. Kiedy miała 12 lat została porwana przez piracką galerę Cesarstwa. Nie została sprzedana w Warrenie, tylko dlatego, że udawała chłopca. Korsarze zawsze chętnie zatrzymują takich, jako galerników, czy majtków. Nie miała lekko, ale zobaczyła z nimi całkiem spory kawał świata.
- Raz, piraci zaatakowali pewien statek handlowy w celu złupienia go. Lexia miała wtedy 19 lat i dostrzegła szansę odzyskania wolności. Wraz z kilkoma innymi niewolnikami zbuntowała się i wspomogła w walce, broniącą się załogę żaglowca. Uratowała wtedy podróżującą incognito monarchinię. Królowa chciała odwdzięczyć się swemu wybawicielowi i pozwolić mu na służbę w Królewskiej Gwardii Vintrii, ale Lexia z oczywistych względów odmówiła. Zaintrygowana Jej Wysokość Eriza swoimi sposobami odkryła jej prawdziwą tożsamość. Resztę tej historii na pewno znasz. – zejman wyjął z ust fajkę i niemal błagalnie spojrzał na pierwszego po Bogu na okręcie z niemą prośbą w oczach. – Kapitan Linder też potrzebował trochę czasu, żeby się do niej przekonać. Gdy wreszcie się dogadali, stanowili zgrany zespół.
Felris puścił te słowa mimo uszu i nic nie odpowiedział.
* * *
Lexia Striper stała u steru HMS „Buntownika" i lekko korygowała kurs. Płynęli prawym halsem[45], baksztagiem[46], z prędkością ponad 4 węzłów[47]. Mimo niewielkiej szybkości okrętu, pęd rozwiewał delikatnie jej czarne włosy. Odetchnąwszy głęboko morskim powietrzem, poczuła w ustach słony smak. Słoneczne promienie odbijały się na grzbietach fal, a błękit nieba, wręcz raził swoją intensywnością. Wolność. Uwielbiała to uczucie. Mogłaby bez oporów nazwać się najszczęśliwszym człowiekiem w całym wszechświecie, gdyby nie...
- Ster trzy rumby[48] na prawo... Nie, nie tyle, zaraz spadniemy do półwiatru[49]! – warknął na nią kapitan Kilson, którego oddech czuła na karku od wypłynięcia z portu.
- Trzy rumby to trzy rumby, sir. – odparowała mu bez zastanowienia, nawet się nie odwracając.
Felris posłał jej mordercze spojrzenie, czego nie zauważyła i cedząc powoli słowa rozkazał:
- Odpaść o 2 rumby!
- Tak jest, sir!
Wrócili do wcześniejszego kursu. Po chwili podbiegł do nich jeden z marynarzy obsługujących log[50] z informacją, że szkuner zwolnił do mniej niż 4 węzłów. Lexia zagryzła wargę z irytacji. Była to ogromna strata prędkości, jeśli wziąć pod uwagę, że poniesiona w wyniku zwykłej utarczki słownej. Wręcz czuła palący, oskarżycielski wzrok kapitana na swoich plecach.
Okręt był w samym środku manewrów organizowanych dla króla, jako dowód gotowości floty do działań wojennych. Były one także swoistym sprawdzianem dla statków, kapitanów i załóg. Polegały one na wykazaniu się zmysłem taktycznym w inscenizowanej bitwie morskiej i uzyskaniu jak najkorzystniejszych pozycji względem „nieprzyjacielskich" statków. Flota była podzielona na drużyny, które „walczyły" przeciwko sobie. Z oczywistych powodów nie używano dział.
- Fregata[51] HMS „Rekin" na trawersie[52]! – rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda.
Felris i Lexia w tej samej chwili spojrzeli w stronę szybko nadpływającego pięciomasztowca. Z daleka widać było powiewającą banderę wrogiej drużyny. Pierwszy oficer odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Wyostrzmy kurs do półwiatru i zwabmy go w pobliże HMS „Wulkanu" i HMS „Burzy"...
- Zrobimy zwrot przez rufę. – wszedł jej w słowo kapitan. Usta rozciągnęły mu się w złośliwym uśmieszku. – Proszę wydać rozkaz.
- Ale wtedy znajdziemy na kontrkursie[53] do HMS „Rekina" – zaprotestowała dziewczyna. – Przecież on załatwiłby nas jedną salwą! Po za tym...
- Czyżbym słyszał sprzeciw wobec kapitana? – znów jej przerwał. – Przypominam pani, panno Striper, że bunt na pokładzie może być karany śmiercią, a już na pewno wydaleniem z szeregów marynarki.
Perfidny ton jakim wypowiedział te słowa oraz jego triumfalne spojrzenie doprowadziły pierwszego oficera nieomal do furii. W ostatniej chwili ugryzła się w język i zgrzytając zębami z tłumionej wściekłości, ryknęła:
- Do zwrotu przez rufę!
W ten sposób przebiegały całe manewry na pokładzie HMS „Buntownika". Każda rada Lexii była ostentacyjnie ignorowana przez Felrisa, który wydawał rozkaz zupełnie odwrotny do jej sugestii. Pod wieczór, gdy schodzili na ląd, dziewczyna maszerowała po trapie z żyłą pulsującą na skroni i miną mówiącą, że ktokolwiek ją teraz zaczepi, nie stanie o własnych siłach przez następny miesiąc. Za to zadowolony uśmiech młodego kapitana wyrażał jedynie mściwą satysfakcję.
* * *
- Jeśli mam być szczery, twój statek na manewrach wypadł beznadziejnie, synu.
Felris, komodor Kilson, admirał Nirt oraz sędziwy Ranson, kapitan HMS „Gryfa" i Główny Strateg przechadzali się wzdłuż burt HMS „Buntownika" w świetle wschodzącego słońca. Do wypłynięcia floty z portu Bruzmer zostało zaledwie kilka godzin, więc na wszystkich okrętach wokół panowały gorączkowe przygotowania. Młody kapitan z ociąganiem oderwał wzrok od pracy swojej załogi i spróbował wyjaśnić:
- To nie moja wina, ojcze. To wszystko przez...
Przerwało mu nadejście ciemnowłosej dziewczyny.
- Wzywał mnie pan, sir – ponuro zameldowała się Lexia, łypiąc wściekle na Felrisa. Była pewna, że niechybnie zamierzał zrzucić na nią całą odpowiedzialność za niepowodzenie szkunera.
- To jest zapewne oficer Striper. To zaszczyt móc poznać jedyną kobietę w szeregach armii. – z fałszywym entuzjazmem przywitał się z nią admirał, uśmiechając się przy tym zimno.
Dziewczyna udała, że nie usłyszała sarkazmu w jego głosie. Uścisnęła ręce niechętnych jej mężczyzn, starając się nie zwracać na wredny uśmieszek błąkający się po wargach jej kapitana.
Tymczasem komodor Kilson odchrząknął znacząco i rzekł:
- Obawiam się, że panna Striper musi już nas opuścić. Nie chcemy przecież odciągać pierwszego oficera od JEGO obowiązków, choćby na chwilę.
Lexia odetchnęła i z ulgą zaczęła się wycofywać, jednak wtedy odezwał się milczący do tej pory kapitan Ranson:
- Niech zostanie, to przecież dotyczy w znacznym stopniu jej.
Felris mógł tylko zacisnąć zęby w bezsilnej złości, a zrezygnowana Lexia – ruszyć kilka kroków za goszczącymi na pokładzie członkami sztabu.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Nasze szpiegowskie awiza[54] oraz agenci w Kruanie donoszą, że wroga flota gromadzi się na Morzu Białym w połowie drogi między Vintrią, a wyspami Republiki. Tam też zaatakujemy, nie dopuszczając do mobilizacji wszystkich sił nieprzyjaciela. Główną grupą szturmową będzie dowodził komodor Kilson – admirał Nirt skłonił głowę w stronę ojca Felrisa. – Resztą floty oskrzydlimy przeciwnika. To najprawdopodobniej będzie pierwsza i ostatnia bitwa tej wojny. Rejs na przewidywane miejsce starcia zajmie przy sprzyjającym wietrze 10 dni, dlatego...
- Rozumiem, ale wolałbym, zanim poznam szczegóły, dowiedzieć się, gdzie został przydzielony HMS „Buntownik".
Zapadło kłopotliwe milczenie. Kapitan Ranson nagle zainteresował się siedzącą na rei[55] sąsiedniego żaglowca mewą. Komodor i admirał patrzyli na siebie, nie mogąc zdobyć się na powiedzenie nieprzyjemnej prawdy. „To będzie jakaś bardzo bolesna wiadomość" – pomyślała Lexia. Intuicja jak zwykle jej nie zawiodła.
- Rzecz w tym, synu, że nigdzie. HMS „Buntownik" z powodu niekompletnej załogi ma wraz z dziewięcioma innymi okrętami patrolować Zatokę Albatrosów.
Osłupiały Felris zatrzymał się i znieruchomiał. Tak samo zareagowała zresztą pierwszy oficer. Oboje otworzyli usta, aby wyrazić swój sprzeciw, ale oburzenie i niedowierzanie odebrało im mowę.
- Wybaczcie, ale od tej decyzji nie ma odwołania – nie patrząc im w oczy, powiedział admirał, po czym troje mężczyzn szybko się oddaliło.
Młody kapitan z rozpaczą spojrzał na Lexię. Ona również była zdruzgotana. Pierwsza prawdziwa wojna Vintrii od dobrych kilku wieków, a oni będą na zesłaniu!? To był dla nich cios zwłaszcza, że wiązali duże nadzieje z możliwością wykazania się w bitwie. Kiedy tak wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i świat może być tak bezduszny, tkwili w tym samym miejscu, dodatkowo uderzył ich absurd sytuacji. Po raz pierwszy w czymś się zgadzali.
* * *
Lexia stała na tylnym relingu rufy i trzymała się achtersztagu[56]. Mlecznobiała mgła ograniczała widoczność do połowy kabla[57], przez co dziewczyna z trudem mogła dostrzec nok[58] bukszprytu. Dała więc sobie spokój z próbami obserwowania, co się dzieje przed dziobem i zapatrzyła się w szary kilwater[59] znaczący drogę okrętu. Cisza na morzu byłaby zupełna, gdyby nie delikatny chlupot fal i lekki szum bryzy. Lexia powinna już dawno, twardo spać, gdyż wkrótce czekała ją wachta[60]. Zastąpić miała zmęczonego kapitana, jednak wciąż czuła silne rozczarowanie i wzburzenie przeganiające sen. Patrol Zatoki Albatrosów! Do tego niewdzięcznego obowiązku oddelegowano zaledwie dziesięć z dwustu okrętów floty. To i tak był dość spory zapas ostrożności ze strony dowództwa. Do zatoki prowadziły tylko dwie drogi: jedna między półwyspem Lun, a wyspą Serfyn oraz druga, która wiodła poprzez cieśninę Frond. Przy czym, na przerzucenie swojej floty cieśniną, Republika potrzebowałaby kilku tygodni ze względu na dłuższą drogę do przebycia, celem ukrycia swoich statków. Takie manewry z pewnością nie umknęłyby uwadze vintryjskim agentom. Tak więc w sytuacji, gdy mobilizacja sił wroga na Morzu Białym była faktem, patrol Zatoki Albatrosów był wręcz zesłaniem, uniemożliwiającym wzięcie udziału w zbliżającej się bitwie.
Pierwszy oficer, była już w podłym humorze, ale nastrój dodatkowo pogarszał jej chłód. Oprócz tego od kilku chwil dochodziło do niej irytujące buczenie od strony dziobu. Mgła jakby zgęstniała, przez co dziewczyna rozejrzała się z niepokojem. Nie dostrzegłszy żadnego niebezpieczeństwa, znów zapatrzyła się na kilwater. Nagle dotarło do niej co ją tak zaniepokoiło. Ślad na wodzie zakręcał.
- Dlaczego zmieniliśmy kurs? – głośno zapytała Lexia.
- ...
Brak odpowiedzi rozsierdził ją. Kapitan Kilson nie stał dalej, jak kilkanaście stóp od niej i choć ukryty za bezanmasztem musiał ja słyszeć. Sprawnym ruchem zeskoczyła z relingu i ruszyła w stronę mężczyzny.
Gdy stanęła obok niego od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pomijając fakt, iż Felris wpatrywał się rozanielonym wzrokiem w mgłę przed dziobem, zachowanie reszty załogi również było, zgoła mówiąc, niecodzienne. Otóż wszyscy, jak jeden mąż porzuciwszy swoje posterunki stali na pokładzie z wyrazami otępienia na twarzach, z zachwytem zasłuchani w coraz głośniejsze buczenie.
- Syreny... - wyszeptała Lexia.
To tłumaczyło dziwny dźwięk, hipnotyczny stan załogi, przenikliwy chłód, a nawet nienaturalną mgłę. O tych magicznych stworzeniach z legend nie wiele było wiadomo. Nikt nigdy ich nie widział na własne oczy, choć krążyły pogłoski, że parę lat temu, u brzegów Kruanu rybakom udało się złapać kilka sztuk. Dziewczyna szczerze w to wątpiła. Opowieści mówiły, że żyją w stadach, często zmieniając siedliska, którymi są ostre skały i mielizny. Umieją czarami przywołać mgłę, a następnie zwabić w tę pułapkę statki. Lexia słyszała też niegdyś, że ich śpiew nie działa na kobiety.
Świadoma niebezpieczeństwa spojrzała w stronę bukszprytu usiłując wzrokiem przebić mgłę. Ku jej przerażeniu dostrzegła wyłaniający się w zastraszającym tempie zarys skały. Bez zastanowienia odepchnęła pierwszego po Bogu na okręcie i naparła całym swoim ciałem na koło sterowe. Okręt drgnął i opornie zaczął skręcać. W wyniku ostrego zwrotu i nagłej zmiany halsu niekontrolowane przez nikogo bomy[61] i gafle[62] z impetem przewaliły się na sterburtę. Statkiem zatrzęsło, a grotmaszt niebezpiecznie się wygiął, jednak Lexia nie przerwała manewru. Ogromny, pionowy drzewiec zadrżał i zaczął niepokojąco trzeszczeć. Dźwięk ten musiał częściowo zagłuszyć śpiew syren, bo wyrwany z transu kapitan ruszył z pomocą pierwszemu oficerowi i razem z nią naparł na ster. Tymczasem reszta załogi, powoli otrząsając się z otępienia, widząc zagrożenie złamania grotmasztu, rzuciła się, aby opanować talię szotów[63] głównego żagla oraz wzmocnić drzewiec. W samą porę, gdyż w tym momencie stare jufersy na sterburcie pękły. W ostatniej chwili lecące drabliny want chwyciło kilkunastu żeglarzy , co uchroniło HMS „Buntownika" przed katastrofą. Rafa, o którą mało co się nie rozbili, znalazła się za lewą burtą. Dopiero wtedy, pierwszy oficer puściła ster, pozostawiając kontr kapitanowi. Szkuner wrócił do normalnej pozycji. Skała rozpłynęła się za nimi równie nagle, jak się pojawiła. Syreni śpiew był skutecznie zagłuszany przez nerwowe nawoływania załogi. Po raz pierwszy zapominając zwady i rozumiejąc się bez słów, Felris i Lexia, ramię w ramię, zaczęli wspólnie opanowywać chaos na pokładzie.
* * *
Po całej nocy prac naprawczych, nad ranem, na pokładzie HMS „Buntownika" nareszcie ustał ruch. Większość zmęczonej załogi udała się do swych koi[64]. Na wachcie pozostali tylko pierwszy oficer i bosman oraz kilku marynarzy krzątających się przy szotach i kontrszotach.
Nagle na deskach pokładu rozległy się ciężkie kroki. Podtrzymując się lekko poręczy, zaspany Kapitan wygramolił się z kajuty i przecierając oczy rozejrzał się wokół. Z racji tego, że stał u steru podczas feralnej mgły oraz nadzorował konieczne wieczorne prace naprawcze, pierwszy oficer zluzowała go, dzięki czemu mógł on przespać resztę nocy. Oczywiście, reperowanie okrętu po ciemku nie było zbyt wygodne, lecz uszkodzenia głównego masztu, oraz jak się później okazało także kilku wręg[65] kadłuba wymagały natychmiastowej naprawy. Inaczej szkuner zatonąłby przed wschodem słońca.
Ferlis ziewnął potężnie i dopiero wtedy zauważył Lexię tkwiąca na grotmaszcie dobrych kilka stóp nad pokładem nogami. Opierając się o segarsy[66], z wysuniętym językiem zszywała bryty[67] grota. O wiele prościej było wprawdzie reperować zdjęte żagle niż tylko opuszczone, ale po intensywnej nocy nikt nie miał siły na klarowanie okrętu. Pierwszy oficer nareszcie go spostrzegła i zręcznie zeskoczywszy wylądowała obok niego.
- Jak tam drzemka sir? – z rozbawieniem zapytała dziewczyna, będąca najwyraźniej w wyśmienitym nastroju.
Felris spojrzał na nią spode łba. Stłumił kolejne ziewnięcie i zapytał:
- Czy coś mnie ominęło?
- Kiedy minęliśmy przylądek Glant złapaliśmy sprzyjający półwiatr. Nigdzie się nam nie spieszy więc zrzuciliśmy grota, grottopsela, bezana, bezantopsela. Płyniemy na samych bryfokach[68], sir. – zameldowała wciąż z uśmiechem pierwszy oficer.
- Tak się składa, że to akurat można zauważyć na pierwszy rzut oka, nieprawdaż? – kapitan za wszelką cenę chciał zachować powagę, choć kąciki ust niebezpiecznie mu drgnęły.
Lexia parsknęła śmiechem, ale wziąwszy głęboki oddech, uspokoiła się i odpowiedziała:
- Obecnie wachtę u steru pełni od kilku godzin bosman Stian. Zapewne byłby wdzięczny, gdybyśmy go zluzowali.
Ruszyli wzdłuż burty w kierunku rufy. Słońce ledwo przebijało się przez zasłonę chmur oświetlając dryfujące kawałki drewna. To przypomniało o czymś Felrisowi.
- Czy wiadomo już co z resztą eskadry? – zapytał cicho.
- Tak. – zdawkowo odpowiedziała pierwszy oficer. Czując jednak na sobie ciężki wzrok kapitana dodała – Z dziesięciu okrętów, które miały patrolować zatokę, ostały się tylko trzy. HMS „Motyl", który wyszedł bez szwanku, popłynął na Morze Białe, dołączyć do floty i poinformować o zaistniałej sytuacji admirała, a HMS „Sokół" wrócił do Bruzmer ze względu na poważne uszkodzenia. Zostaliśmy sami „na froncie".
Kapitan w końcu uśmiechnął się, słysząc żart i drążył dalej:
- Jak udało im się uniknąć rozbicia o skały?
- Na HMS „Sokole" zdecydowali się nie czekać na zwycięstwo z otwarciem beczek z rumem. Ich pijackie piosenki skutecznie zagłuszyły śpiew syren. Jednakże ich stan doprowadził do, delikatnie mówiąc, błędnego manewru i zahaczyli o rafę, przez co uszkodzili kadłub. A na HMS „Motylu" mają głuchego sternika, więc po prostu minęli je jak gdyby nigdy nic. To ich kapitan skontaktował się z nami. Natomiast HMS „Buntownika" uratowała... - tu Lexia zawiesiła głos, spojrzała na pierwszego po Bogu na okręcie i odchrząknąwszy znacząco, zakończyła - ...moja zbawienna obecność na pokładzie.
Felris przewrócił oczami i zainteresował się nagle głównym masztem. Nie odrywając wzroku od grotmarsu[69], mruknął:
- Jako kapitan, w imieniu załogi HMS „Buntownika", dziękuję ci za ocalenie okrętu.
- Przepraszam, ale nie usłyszałam. Czy możesz powtórzyć głośniej, sir? – odrzekła pierwszy oficer, ostentacyjnie, nachylając ucho do rozmówcy.
Felris już miał jej celnie zripostować, gdy nagle się zatrzymał tak, że idąca za nim Lexia wpadła na niego. Wspięli się właśnie na kasztel rufowy. Ich oczom ukazał się zielony na twarzy bosman. Jedną ręką trzymał ster, a druga kurczowo przyciskał sobie do oka lunetę. Zaniepokojony kapitan pokonał w kilku krokach dzielącą ich odległość, przyglądając się z troską Stianowi. Zejman bez słowa podał mu przyrząd optyczny. Felris, lekko zdziwiony, odebrał lunetę i spojrzał przez nią w stronę, w którą przed chwilą patrzył bosman. To co zobaczył sprawiło, że z kolei zbladł jak ściana.
Lexia nie czekając na zaproszenie odebrała lunetę od oniemiałego kapitana.
- To przecież okręt kruańskiej floty. – rzekła, nie wierząc własnym oczom. – Przecież to niemożliwe. ... Co tu robi pojedynczy galeon?
- To na pewno nie jest samotna jednostka. W cieśninie musi zbierać się cała flota. Czyżby nasi agenci nas zdradzili?
W miarę jak wypływali zza Srebrnego Cypla, przypuszczenie kapitana sprawdzało się. Wszystko działo się jak w sennym koszmarze. Oto właśnie na ich oczach najbardziej nierealny scenariusz okazywał się rzeczywistością. Pierwszy z szoku otrząsnął się Felris:
- Musimy odzyskać pełną sterowność. Vintryjska flota musi natychmiast zawrócić. Ta wiadomość musi, jak najszybciej dotrzeć do sztabu. Stian - budź załogę, wszystkie ręce na pokład. Lexia - hisować żagle.
Dziewczyna błyskawicznie zareagowała. Biegnąc, rzucała komendy zdziwionym marynarzom. Wszyscy bez wahania rzucili się za pierwszym oficerem, która już zwinnie wspinała się na maszty.
Bosman również nie czekał na powtórny rozkaz, tylko obrócił się na pięcie i chwilę później był już na dolnych pokładach, zrywając z koi nieświadomych niebezpieczeństwa marynarzy oraz kanonierów. Tymczasem kapitan z coraz większym strachem obserwował wrogie okręty. Liczył na to, że uda im się w porę zrobić zwrot i ujść niezauważonym, będąc jeszcze częściowo osłoniętym przez Srebrny Cypel.
Nagle od strony cieśniny zabrzmiał huk wystrzału. To dla Felrisa był sygnał, że ktoś spostrzegł HMS „Buntownika" i ostrzegał innych. Pierwszy po Bogu na okręcie, nie zwlekając dłużej, ryknął:
- Luzować szoty!
Szkuner powoli i opornie zawracał. Gdy złapali półwiatr, nieznacznie przyspieszył. Dziesięć minut później płynęli już pełnym wiatrem. Kapitan skupił się na utrzymaniu kursu na zachód.
- Wszystkie żagle postawione, sir – zameldowała Lexia, zjawiając się niespodziewanie za jego plecami.
Po chwili dołączył do nich bosman.
- Nie jest dobrze. W pościg udały się dwa kruańskie okręty – powiedział, wskazując morze za rufą. – Mamy nad nimi 30 mil przewagi, ale jesteśmy dużo wolniejsi. Obawiam się, że dopadną nas na środku zatoki.
Zafrasowany Felris spojrzał w stronę wrogich fregat, później na zachód, gdzie vintryjska flota prawdopodobnie mijała już półwysep Lun. Wedle jego rachunków, siły Republiki potrzebowały jeszcze kilku dni na mobilizację. Czas kurczył się niemiłosiernie. Już teraz mieli niewielkie szanse dogonić statki Królestwa. Jakiekolwiek manewry zmylające, tylko obniżyłyby prawdopodobieństwo powodzenia ich misji. Z drugiej strony, jeśli zostaną zatopieni po drodze, też na wiele się nie przydadzą marynarce. Spojrzał na Lexię. Wiedział, że ich myśli biegną podobnym torem.
- Myślę, że powinniśmy chociaż podjąć próbę ostrzeżenia na czas sztabu. To nasz obowiązek. – rzekła dziewczyna z zaciętą miną.
Zejman przytaknął jej słowom.
- W takim razie kurs na półwysep.
* * *
Pięć godzin późnij kapitan, pierwszy oficer oraz bosman zebrali się ponownie na naradę. Ścigające ich okręty zmniejszyły dzielący ich dystans o prawie połowę. Słońce stało już w zenicie i oświetlało swoimi promieniami pokład HMS „Buntownika". Miejsce przy sterze było na szczęście osłonięte przez wypełniony wiatrem grotżagiel.
- Musimy jakoś zwiększyć prędkość szkunera – odezwał się Stian. – Płyniemy z prędkością niespełna 4 węzłów. Oni – wskazał za rufę. – płyną co najmniej 7 węzłami.
- Nic już nie możemy zrobić – mruknęła zrezygnowana Lexia.
Zapadło milczenie. Dziewczyna trafiła w sedno.
- Niekoniecznie – rzekł znienacka Felris. – Nigdy nie byłem przywiązany do tych kolubryn na dole, a wy?
Pierwszy oficer podniosła zaskoczony wzrok na kapitana. Dopiero po chwili dotarło do niej, co proponował.
- Wyrzucić działa za burtę?!
- Tylko kolubryny i kule do nich. I tak są za ciężkie jak na szkuner tej wielkości...
- Dobrze tylko co to da? – przerwał mu bosman. – Dopadną nas i tak, i tak przez to feralne ożaglowanie. Wolałbym mieć się czym bronić, jak świsną nam koło uszu ich salwy.
- Zyskamy czas. Po za tym z kolubryn zdążylibyśmy wystrzelić najwyżej raz.
- Zgadzam się z kapitanem – rzekła nieoczekiwanie Lexia.
Bosman podniósł oczy ku górze i westchnął.
* * *
Pod wieczór odległość między uciekinierami, a fregatami Republiki wynosiła... 5 kabli. Było jeszcze całkiem jasno, więc przy dobrych chęciach można było odczytać nazwy goniących ich statków; ten bliższy – KRS „Niszczyciel" i ten dalszy - KRS „Hydra". Oczywistość stanowił zatem fakt, iż jednostki te, mając ich na wyciągnięcie ręki podejmą próbę unicestwienia HMS „Buntownika" przed zmrokiem.
- Mam pewien plan.
Pierwszy oficer stała przed zejmanem i Felrisem, patrząc na nich poważnie.
- A gdybyśmy zrobili zwrot przez rufę, później ostrym bajdewindem[70] podeszli KRS „Niszczyciela" od bakburty[71]. Jedną salwą nie zniszczymy go, ale może trochę uszkodzimy...
Tym razem to kapitan patrzył się na nią, jakby oszalała.
- Ostry bajdewind. – powiedział powoli. - Czy ty siebie słyszysz? Przecież to okręt wojenny, a nie jakiś rybacki kuter!
- Kiedyś widziałam, jak statek handlowy z ożaglowaniem gaflowym szedł tak ostro na wiatr, że wręcz nie wierzyłam. Musimy tylko zrzucić bryfoki. Później jednoczesny wystrzał z 41 dział i tyle. Wtedy będą mieli Kruańczycy przynajmniej jeden okręt do naprawy. – pozwoliła sobie zażartować.
Tymczasem Felris nie patrzył na nią, tylko stał zamyślony z oczami utkwionymi w rejach. Nagle drgnął, oświecony jakąś myślą. Na jego twarz wypełzł uśmiech, a oczy rozjaśniły się.
- Mam dużo lepszy pomysł.
* * *
Kapitan Cragg wpatrywał się z uwagą w uciekający szkuner HMS „Buntownik". Od 20 lat dowodził KRS „Hydrą" i widział wszystkie możliwe manewry albo raczej tak mu się do tej pory zdawało. Załoga vintryjskiego okrętu nic sobie nie robiła z utartych schematów. Właśnie zrzucała przednie żagle. Nie potrafił tego zrozumieć. Z której strony by nie patrzeć było to po prostu nieopłacalne. Mógł wprawdzie to zignorować, ale lata doświadczeń podpowiadały mu, że cokolwiek robią, mają coś na celu.
- Przygotować wszystkie działa – rozkazał pierwszemu oficerowi.
Z dezaprobatą spojrzał na KRS „Niszczyciela", którą dowodził kapitan Irian. Otwarte furty działowe jedynie sterburty wskazywały, że fregata jest przygotowana na salwę tylko z jednej strony. Taki był wprawdzie plan – statek kapitana Iriana i płynąca za nim KRS „Hydra" miały kolejno wystrzelić w kierunku HMS „Buntownika". Jednak kapitan Cragg cenił sobie zapobiegliwość, choć był przekonany, że tym razem wynik starcia jest przesądzony.
Dziób żaglowca przed nimi, zrównał się z rufą vintryjskiego trójmasztowca. Jednostka ta nie miała już żadnych szans. Mężczyzna właśnie gratulował sobie w duchu kolejnego zwycięstwa, gdy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. HMS „Buntownik" zamiast próbować ucieczki, co w jego wypadku było najbardziej rozsądne, tylko... zrobił zwrot przez rufę, przez co znalazł się centralnie na kursie KRS „Niszczyciela". Przez krótką chwilę kapitan Cragg był przekonane, że ogromna, pędząca fregata staranuje szkuner, który stracił wiatr w żaglach. Tak się nie stało, gdyż wrogi okręt siłą rozpędu przepłynął kilkadziesiąt stóp przed dziobem kruańskiej jednostki i złapał półwiatr. Jego rufa minęła zaledwie o parę stóp nok bukszprytu.
Kapitan KRS „Hydry" uświadomił sobie dwie rzeczy; po pierwsze - vintryjski żaglowiec nie zatrzymując się, szedł ostro pod wiatr - wcale nie miał zamiaru uciekać; po drugie – znalazł się równolegle do bakburty KRS „Niszczyciela", która... nie była przygotowana na oddanie salwy.
Przeklinając w duchu arogancję kapitana Iriana, skinął na oficera. Jego załoga wiedziała, co robić w nieprzewidzianych sytuacjach, w przeciwieństwie do marynarzy na pokładzie statku przed nimi. Patrząc, jak kanonierzy przygotowują się do wystrzelenia kul z lewej burty, przez chwilę zastanowił się, dlaczego HMS „Buntownik" nie oddał salwy na drugi kruański okręt. Odpędził się od takich wątpliwości. Obiecał sobie za to w sercu, że następnym razem dokładnie przyjrzy się ożaglowaniu przeciwnika i jego możliwościom. Nie przypuszczał, że nigdy więcej nie będzie miał okazji wypróbować tej wspaniałej myśli.
Kapitan Cragg uspokoiwszy się trochę, czekał w napięciu na odpowiednią chwilę do odpalenia dział, gdy jego intuicja zawiodła go po raz kolejny. HMS „ Buntownik" niespodziewanie zrobił zwrot przez sztag. Szkuner wykonał tak szybko i sprawnie, że wręcz zmaterializował się przed dziobem KRS „Hydry". Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Obie burty vintryjskiej jednostki wystrzeliły salwy - jedną w rufę KRS „Niszczyciela", a drugą w dziób fregaty kapitana Cragga. Mężczyzna zdążył zobaczyć tylko, jak okręt błyskawicznie się oddala.
Potem rozległ się niewyobrażalny huk i na pokład spadły palące się fragmenty kadłuba statku.
* * *
Łuna wybuchu rozjaśniła wieczorne niebo, pomarańczową poświatą. HMS „Buntonik" był na szczęście na tyle daleko, że huk ich nie ogłuszył. Lexia stała i wpatrywała się w szczątki stopniowo podnoszone przez podnoszący się dym.
- Skąd wiedziałeś, że ładownie z prochem znajdują się akurat z tyłu fregat?
- Jak miałem osiem lat, pływałem na identycznej – uśmiechnął się z dumą Felris. – Konstruktorzy mieli ogromne problemy z trymem[72] tego typu statków w stronę dziobu, dlatego zadecydowano o umiejscowieniu na rufie amunicji oraz prochu.
- Służyłeś na okręcie w wieku ośmiu lat?!
- Ojciec chciał, żebym jak najwcześniej zaczął się wdrażać do marynarki. Miałem lepiej niż ty – byłem wolnym majtkiem, nie niewolnikiem.
Pierwszy oficer pokręciła ze smutkiem głową.
- Są różne rodzaje niewolnictwa – powiedziała cicho. – Wybacz, że źle cię oceniłam na początku.
Nie czekając na jego reakcje, zostawiła go samego ze swoimi myślami.
* * *
HMS „Buntownik" bez trudu zdążył dogonić flotę, którą jak się okazało wstrzymał sztorm szalejący na Morzu Białym. Na wieść o tym, że siły nieprzyjaciela są w Zatoce Albatrosów, admirał Nirt zarządził całkowity odwrót. W ciągu trzech dni udało się osaczyć większość okrętów Republiki. Kruan zdecydował się podpisać kapitulację Ponieważ nie doszło do żadnej wielkiej bitwy, bohaterem obwołano kapitana Kilsona, za brawurowe zwycięstwo na dwoma wrogimi fregatami i dostarczenie informacji sztabowi. Otrzymał oczywiście wymarzony awans na kapitana jednego z okrętów Elitarnej Eskadry Koronnej. W związku z licznymi przyjęciami wydawanymi na swoją cześć, nie miał zbyt wiele czasu. Dlatego też, jakże wielkie było zaskoczenie załogi HMS „Buntownika", gdy Felris zjawił się pewnego dnia na pokładzie.
- Przyszedłeś się pożegnać? – zgryźliwie zapytała pierwszy oficer.
- Chciałabyś, co? – z wyraźnym rozbawieniem obserwował zaskoczenie na jej twarzy. – Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Odrzuciłem awans. Mój ojciec jakoś będzie musiał to znieść.
Lexia nic nie musiała mówić. Jej uśmiech wystarczył za odpowiedź.
[1] kilson (in. nadstępka) - element szkieletu żaglowca.
[2] keja - nabrzeże w porcie.
[3] dok - basen portowy, który zapewnia utrzymanie położenia statku w pionie i na stałym poziomie.
[4] galeon - żaglowy okręt wojenny cechujący się wysokim, zwężającym się ku górze kasztelem rufowym oraz obecnością galionu (figura na dziobie okrętu).
[5] galera - okręt o napędzie wiosłowym, często wspomaganym przez żagle.
[6] szkuner – żaglowiec o dwóch lub więcej masztach z ożaglowaniem skośnym. HMS „Buntownik" jest w rzeczywistości barkentyną (przedni maszt z ożaglowaniem rejowym).
[7] dziób kliprowy - dziób statku mocno wychylony do przodu.
[8] ożaglowanie rejowe - prostokątne żagle rozpięte pomiędzy poziomymi drzewcami zwanymi rejami.
[9] ożaglowanie gaflowe - czworokątny żagiel rozpięty pomiędzy masztem, biegnącym skośnie drzewcem - gaflem i bomem.
[10] tonaż - pojęcie określające wielkość statku w jednostkach objętościowych (pojemność).
[11] bezan – nazwa tylnego żagla na żaglowcu.
[12] bezantopsel – trójkątny żagiel rozpinany nad bezanem w ożaglowaniu gaflowym.
[13] bezanmaszt – ostatni maszt od dziobu.
[14] grot – nazwa głównego żagla, zwykle największego.
[15] grottopsel - trójkątny żagiel rozpinany nad grotem w ożaglowaniu gaflowym.
[16] grotmaszt – główny maszt
[17] fokbramsel – większy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.
[18] fokmarsel - mniejszy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.
[19] fokmaszt – pierwszy maszt od dziobu.
[20] bukszpryt – drzewce wystające do przodu z dziobu.
[21] sztagi - liny olinowania stałego stabilizujące omasztowanie równolegle do osi statku.
[22] latacz - trójkątny żagiel podnoszony przy stałej pogodzie na sztagu dziobowym.
[23] sztafok - trójkątny żagiel, ostatni od strony dziobu, położony najbliżej fokmasztu.
[24] kliwer - żagiel trójkątnym, podnoszonym na całej długości sztagu.
[25] grostensztag – lina łącząca górną część grotmasztu z fokmasztem.
[26] grotsztag – lina łącząca grotmaszt z fokmasztem.
[27] grotsztaksle – trójkątne żagle rozpinane między grotmasztem, a fokmasztem.
[28] zejman - popularne określenie doświadczonego żeglarza lub marynarza.
[29] bryg – statek o wszystkich masztach z ożaglowaniem rejowym, mniejszy od fregaty.
[30] sztauowanie - czynność wykonywana na jednostkach pływających przed opuszczeniem portu polegająca na dokładnym rozmieszczeniu ładunku i umocowaniu wszystkich ruchomych przedmiotów.
[31] kasztel rufowy - wysoka, często kilkupokładowa nadbudówka na żaglowcach.
[32] karonada - działo o niewielkiej masie i niewielkiej celności, za to dużym kalibrze.
[33] kolubryna - ogólna nazwa ciężkich dział artyleryjskich.
[34] falkonet - działo o małym kalibrze.
[35] takielunek - olinowanie żaglowca.
[36] jufers - sposób zamocowaninia i wzmocnienia liny.
[37] sterburta - prawa burta.
[38] drablina - wanty powiązane w rodzaj drabiny sznurowej.
[39] wanta - lina stabilizująca omasztowanie prostopadle do osi okrętu.
[40] reling - listwa biegnąca wzdłuż krawędzi pokładu i wystająca np. 1 m ponad pokład.
[41] rufa - tylna część statku.
[42] reda - obszar znajdujący się przed wejściem do portu.
[43] striper - członek załogi statku rybackiego wyspecjalizowany w patroszeniu ryb.
[44] komodor - dowódca grupy okrętów.
[45] hals - usytuowanie jednostki żaglowej względem wiatru, np. prawy hals oznacza, że jednostka ma wiatr od prawej burty.
[46] baksztag - kurs, w którym wiatr wieje ukośnie od strony rufy.
[47] węzeł - jednostka prędkości, równa 1 mili morskiej na godzinę.
[48] rumb - pomocnicza miara kąta, oznacz 1/32 kąta pełnego.
[49] półwiatr - kurs , w którym wiatr wieje prostopadle do osi statku.
[50] log - przyrząd pomiarowy służący do określania prędkości statku.
[51] fregata - żaglowiec przynajmniej trzymasztowy, ze wszystkimi żaglami rejowymi.
[52] trawers - kierunek prostopadły do osi żaglowca.
[53] kontrkurs - kurs przeciwny do kursu statku.
[54] awizo - niewielki okręt, zwykle szpigowski.
[55] reja - poziomy drzewiec umiejscowiony na maszcie w ożaglowaniu rejowym.
[56] achtersztag - sztag łączący górną część masztu z rufą.
[57] kabel - odległość równa 1/10 mili morskiej.
[58] nok - końcówka drzewca poziomego.
[59] kilwater - ślad torowy znaczący drogę przebytą przez statek.
[60] wachta - okres, podczas którego służbę pełni jedna zmiana załogi.
[61] bom - drzewiec ruchomy służący do manewrowania żaglami.
[62] gafel - drzewiec ruchomy pełniący taką samą funkcję jak bom, ale zamocowany wyżej od niego.
[63] szoty - liny służące do ustawiania bomu i gafla w odpowiedniej pozycji.
[64] koja - łóżko na jednostce pływającej.
[65] wręga - podstawowy poprzeczny element szkieletu statku.
[66] segarsy - pierścienie lub liny opasujące maszt, do których mocowany jest żagiel.
[67] bryty - pasy płótna zszytych w żagiel.
[68] bryfok - pierwszy żagiel od dziobu.
[69] grotmars - platforma umieszczona na grotmaszcie jako punkt obserwacyjny.
[70] bajdewind - kurs, w którym wiatr wieje od dziobu.
[71] bakburta - lewa burta.
[72] trym - pochylenie statku w stronę dziobu lub rufy.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Artur Patalas - Księga Hoba
B B B
Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.
Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.
>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.
> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.
H H H
Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.
Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.
- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.
Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.
Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.
Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.
- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.
Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.
- Panie, kąpiel już czeka.
- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę. Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.
Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.
- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.
- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.
- Ależ panie...
- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?
Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.
G G G
Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.
- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?
- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.
- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.
- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!
Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.
- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.
- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.
- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy. - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?
- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.
- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!
*
Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.
Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.
- Rowenta?
- Czego znowu chcesz?!
- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.
- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!
- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.
- Nie!
Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.
- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...
Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.
Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.
- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.
Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.
Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.
- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.
W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.
- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!
Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.
- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.
*
- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!
- Daj spokój Gomez. Ja z nim?
- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!
- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.
Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.
- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.
Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.
- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!
- No, co?- Wzruszył ramionami.
- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.
- No właśnie!
- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.
Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.
- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.
H H H
Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.
- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!
Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.
- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.
- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...
Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.
- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!
Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.
- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.
Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.
- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...
- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.
Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.
- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.
Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.
Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.
- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.
- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.
- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.
Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.
W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.
- Panie masz gości.
B B B
> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.
G G G
Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.
Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.
- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?
- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.
- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.
- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?
Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.
- Gomez. Psed nami dwój.
- Co powiedziałeś?
- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.
- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!
Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.
Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.
- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.
- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.
- A jak sądzisz baranie?!
- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.
- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.
Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.
- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.
- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.
- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.
Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal. Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.
- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.
- Nie! To moja misja!
- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.
- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.
- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!
- Ale...
- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?
Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości. Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.
- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?
- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!
Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.
- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.
Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.
- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.
Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.
- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.
Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.
H H H
Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.
- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.
W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca. Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.
- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.
Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.
- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.
Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.
- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.
- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!
- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.
- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.
- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.
Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.
- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.
Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.
G G G
Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.
- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.
Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.
- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.
Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.
- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.
- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? – Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.
Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.
Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.
- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!
Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.
H H H
Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy. Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.
Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.
Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.
Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.
Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.
Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.
Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.
Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.
Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.
Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.
Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.
- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.
Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.
- Wygrałam!
- Nie prawda! Była zabawa stop!
- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.
- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.
- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?
Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.
- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.
- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!
- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.
- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.
Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.
- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.
- Dobry pomysł! To ja pierwsza.
- Nie! Ja pierwsza!
Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.
- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?
- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.
- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.
Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.
G H G
Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.
Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.
- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.
Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.
- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.
Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.
Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.
Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.
- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!
Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.
- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!
Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.
Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.
Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.
No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.
- Dalej! To jedyna droga!
Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.
Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.
B B B
> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.
Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.
> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.
H H H
Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.
Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.
Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.
- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.
- Uciekać! Dogonią! Zabiją!
- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.
- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.
Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.
- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.
Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?
To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.
Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.
Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.
G G G
Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.
- Gomez! Ścigamy ich?
Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.
- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.
Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.
*
Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.
- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.
- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.
- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.
- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".
- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?
- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.
- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.
- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.
- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?
***
Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.
Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.
- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!
- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!
- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!
Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.
Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.
- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!
Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.
- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.
Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.
- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!
Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.
- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.
Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.
- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!
- Ale szefie, ja nie chciałem...
- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.
- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.
Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.
- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.
H H H
Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?
- Erii.- Szepnęła.
- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.
Nie wolno krzyczeć.
Nie wolno płakać.
Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.
Dopiero, gdy źli pójdą.
Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.
Dopiero, gdy wypędzą złych.
Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?
Może jednak żyje.
Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.
- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?
- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...
Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.
Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.
Mamusia? Przyszła po mnie?
Chyba naprawdę po mnie przyszła?
Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!
Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.
- Dobjy wieciuj moja djoga.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Zły jednorożec
Jednorożce. Znamy je wszyscy. Kochamy i podziwiamy. Uważamy za niewinne, piękne i dobre. To wcielenie esencji magii, niemal świętość. Nawet Szeregowy (Pingwiny z Madagaskaru) kocha jednorożce, a małe dziewczynki bawią się ich różowymi, miniaturowymi podobiznami.
Jednak wystarczy spojrzeć na okładkę książki Platte F. Clarke'a, by wiedzieć, że po jej lekturze już nigdy nie spojrzymy na jednorożce tak bezkrytycznie, jak wcześniej. Pomijam sam fakt (tu ukłon w stronę autora ilustracji), że jednorożec na okładce bardziej przypomina wściekłego konia, a i sam tytuł nie zapowiada słodkiej bajki dla dzieci. Jedno jest pewne; przeczytanie historii o złym jednorożcu wiele zmienia.
Akcja tej niezwykłej historii toczy się na kilku płaszczyznach czasowych. Oto mamy jednorożca, a właściwie księżniczkę jednorożca, której jednak daleko do spokojnych i niewinnych stworzeń, za jakie dotychczas my ludzie, jednorożce uważaliśmy. Księżniczka jest okrutna, potężna i zmanierowana, ale najgorsze jest to, że jest niesamowicie żarłoczna i najbardziej na świecie uwielbia pożerać żywe stworzenia. Zjada, co się jej nawinie: krasnale, chochliki, frobbity, a nawet ludzi. To ostatnie wynika z faktu, że księżniczce znudziło się już wszystko, co jest skażone magią, a zamarzyło się jej coś zwyczajnego i, jak sama mówi, z duszą. Stąd podróż do świata ludzi, w towarzystwie maga niewolnika i postanowienie, by schwytać i zjeść chłopca, który jednak tak do końca zwykły nie jest.
Nastoletni Max jest uczniem gimnazjum i raczej nie wyróżnia się z tłumu. Lubi komputery, ma zwariowanego przyjaciela i jest obiektem przykrych żartów i drwin ze strony szkolnego łobuza. Max nie jest jednak zwyczajny. Przypadkiem znajduje pod swoim łóżkiem książkę, o której dawno zapomniał i którą tylko on może otworzyć. Ta książka to Kodeks, przedmiot tak stary, jak legendarny i poszukiwany.
Niespodziewanie Max z przyjaciółmi trafi do przyszłości, gdzie dane mu będzie poznać opłakane skutki apetytu złej księżniczki. Czy mając do dyspozycji magiczną książkę, która otwiera się jak chce i nigdy na tej informacji, której bohater potrzebuje, można stanąć do walki z armią Robo-księżniczki? Czy pomoc ponurego krasnoluda, Sary - mistrzyni judo i Dirka, który umie porywać tłumy wystarczy? Naprawdę warto się o tym przekonać samemu.
Zły jednorożec, otwierający trylogię o tym tytule, to historia inna od wszystkich. Wszystko, co już znamy z książek, baśni i filmów, tutaj autor przedstawia w zupełnie nowym świetle. Powieść jest zabawą motywami i swoistą grą z czytelnikiem. Ktoś, kto lubi książki, gry i filmy, będzie miał niezłą rozrywkę, poznając kolejne postaci i doszukując się odwołań do tworów współczesnej kultury masowej. Historia jest ciekawa i napisana z humorem (często czarnym), a dialogi aż skrzą błyskotliwością i ciętymi ripostami. Książkę czyta się naprawdę przyjemnie i aż chciałoby się od razu sięgnąć po drugą część o równie wiele mówiącym tytule Puchowy smok. Jeśli zatem lubicie gry słowne i nietypowe rozwiązania fabularne, to zachęcam do przeczytania Złego jednorożca. Nie będziecie się nudzić!
Onyks
"Onysk" to druga, po "Obsydianie", część paranormalnej serii spod pióra Jennifer L. Armentrout. Były już wampiry, wilkołaki, anioły, demony i wiele innych, fantastycznych stworzeń. Tym razem jednak do czynienia mamy z czymś naprawdę wyjątkowym - istotami stworzonymi ze światła.
Po koniec pierwszej części Daemon stwierdza, że zacznie się umawiać z Kat. Ona jednak, choć chłopak zdecydowanie ją pociąga, uważa, że to wynik łączącej ich, tajemniczej więzi, która powstała gdy ten ją uleczył. Nie ma zamiaru nawet brać pod uwagę jego nagłej zmiany zdania. Daemon oczywiście nie daje za wygraną. Wszystko jednak komplikuje się gdy w szkole pojawia się nowy uczeń, który, choć nie jest kosmitą, okazuje się wcale nie być taki zwyczajny.
Wartka akcja, rozbudowana fabuła, organizacje rządowe, które na każdym kroku pilnują bohaterów. Z pewnością powieści ciężko byłoby zarzucić prostotę lub nudę. Bez przerwy coś się dzieje i nikomu nie można zaufać. Główna bohaterka, z której punktu widzenia obserwujemy wydarzenia, jest dość lekkomyślna i jak na mój gust zbyt praworządna (co nieco kłóci się z faktem, że zaczyna zabijać i umawia się z seryjnym mordercą). Ciekawie się o niej czyta, ale jednocześnie ze świadomością, że na jej miejscu w wielu wypadkach postąpiłoby się zupełnie inaczej.
Powieść została napisana naprawdę dobrze - trzyma w napięciu, intryguje. Jej najmocniejszą stroną, tak jak i w wypadku pierwszej części, są sceny w których występują jednocześnie Kat i Daemon wymieniając serię fajnych, kąśliwych zdań. Podczas czytania naprawdę trudno by było się nie uśmiechać. Najsłabszą stroną chyba jest wcielenie głównej bohaterki w rolę męczenniczki i zbagatelizowanie odnoszonych przez nią ran czy zadawanego jej bólu. Wszystko znosi niemalże z uśmiechem na twarzy i martwi się tylko o innych. Nie cierpię takich bohaterek. Przydałoby się jej nieco egoizmu.
Fabularnie książka jest świetnie skonstruowana. Choć niektóre pomysły wydają mi się znajome (bo czy ktoś nie słyszał jeszcze o kryptonicie?) to jednak tutaj zostały wykorzystane w dobry sposób, a wcale nie banalna całość trzyma się zasad logiki i nie łamie reguły następstw przyczynowo-skutkowych. Do tego oczywiście, w porównaniu do innych powieści z gatunku paranormal romance, jest dość oryginalna. Akcja nie została też w żaden sposób złagodzona. Umierają bohaterowie zarówno pozytywni jak i negatywni, a ci którzy żyją muszą nosić swoje psychiczne rany.
Przyznam szczerze, że choć mam do powieści Jennifer L. Armentrout nieco zastrzeżeń, to jednak z niecierpliwością czekam na kolejny tom, który zatytułowany został "Opal". Mam nadzieję, że dialogi między głównymi bohaterami zachowają swój pełen uroku smak, a fabuła stanie się jeszcze ciekawsza. Seria posiada potencjał - co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
Arnold Schwarzenegger - człowiek urodzony do filmów fantastycznych
Jakiś czas temu wpadłem na pomysł na napisanie swego rodzaju felietonu o tej gwieździe Hollywoooood.
Arnold Schwarzenegger urodził się 30 lipca 1947 roku w Grazu w Austrii. Jego ojciec był policjantem. Wcześnie zainteresował się kulturystyką, dzięki czemu trzykrotnie zdobył tytuł Mister Universum i aż siedmiokrotnie Mister Olympia. W pewnym momencie swego życia ruszył do Stanów Zjednoczonych, by w świecie filmu poszukać swojego "amerykańskiego snu". Na nasze szczęście odnalazł go.
Pory Roku (Seasons)
„Najpotężniejsi czarnoksiężnicy królestwa zebrali się w sercu lasu Argos, aby wziąć udział w legendarnym turnieju dwunastu pór roku".
Gra „Season" umożliwia nam wcielenie się w magów, którzy korzystając z przeróżnych magicznych przedmiotów, dążą do zdobycia zaszczytnego tytułu Arcymaga. Czas jednak płynie nieubłaganie, pory roku się zmieniają, zaś do osiągnięcia wymarzonego celu mamy tylko trzy lata.
„Seasons" zostały wydane przez wydawnictwo Libellud oraz zaprojektowane przez Régisa Bonnessée'a (wcześniej jego gra „Himalaya" była nominowana do The Spiel des Jahres 2003). W polskie wydanie występuje pod tytułem „Pory roku" i możemy w tę grę zagrać dzięki wydawnictwu Rebel.
Przybliżając Wam grę, tradycyjnie zacznę od wrażeń wizualnych, a są one fantastyczne w dosłownym znaczeniu tego słowa. „Pory roku" zostały przepięknie wydane. Wzrok przyciąga bajecznie kolorowa okładka oraz jeszcze bogatsza graficznie zawartość. Z plansz czy kart bije baśniowy klimat trochę kojarzący się z „Alicją w krainie czarów". Z drugiej strony mamy dobrą technicznie jakość wydania: solidne tekturowe pudełko, trwała wypraska, drewniane elementy czy duże kości. W sumie w opakowaniu znajdziemy: okrągłą planszę obrazującą pory roku oraz okres trzech lat, tor punktacji (kryształów) graczy, cztery plansze graczy o nietypowym i bardzo ciekawym kształcie, drewniane znaczniki czarnoksiężników czy pór roku, 64 żetony energii, 20 dużych kości pór roku oraz w sumie 50 kart mocy podzielonych na trzy różne tryby gry (praktykujący i zaawansowany – 30, mistrzowski – 50).
Polskie wydanie jednak nie obyło się bez wpadek. W grze jest kilka błędów w tłumaczeniu z języka francuskiego, czy niekompletnie przetłumaczonych kart. Dołączona errata jednak te błędy naprawia.
Do gry dołączona jest także bogato ilustrowana 16-stronnicowa instrukcja. Przejrzyście przedstawia zasady, które opatrzone są wieloma przykładami. Dodatkowo znajdziemy w niej listę wszystkich kart z objaśnieniami oraz skrócony przebieg gry ze ściągą. Po pierwszym przebrnięciu przez instrukcję, rozgrywka może wydawać się dosyć skomplikowana, jednak jest to tylko mylne wrażenie.
Jak wcześniej wspominałem, „Pory roku" mają trzy warianty różniące się ilością użytych kart oraz stopniem zaawansowania. W pierwszym poziomie Czarodzieja Praktykanta grę zaczynamy z gotowym zestawem dziewięciu kart ( mamy wybór spośród czterech takich zestawów), zaś w rozgrywce korzystamy z pierwszych 30 kart. Drugi poziom Magiczny również korzysta z trzydziestu kart, lecz dobór dziewięciu kart odbywa się na zasadzie draftu. W trzecim poziomie Arcymaga w rozgrywce udział bierze 50 kart i również na zasadzie draftu tworzymy dziewięciokartową talię startową.
Mając już w ręce talię startową, czas na bardzo istotny moment w całej grze – fazę planowania. Jest ona o tyle ważna, gdyż musimy już na początku magicznego turnieju oszacować, które karty będą nam potrzebne w kolejnych latach. W ten sposób tworzymy trzy grupy (tzw. Biblioteki) po trzy karty. Z pierwszego zestawu będziemy korzystać w pierwszym roku, z drugiego – w drugim itd. W planowaniu warto zwrócić uwagę, na karty, których działanie może nam być przydatne pod koniec całego turnieju. Powinny znaleźć się wtedy w trzeciej Bibliotece. Wiele kart wzajemnie na siebie oddziałuje, więc również powinny znaleźć się w jednej grupie. Pierwszym kluczem do wygranej jest znalezienie odpowiedniej kombinacji.
Karty dostępne w grze związane są z energią czterech żywiołów: ogniem, wodą, ziemią i powietrzem. Ich zagranie wiąże się z poświęceniem odpowiedniej ilości i rodzaju energii. To iloma kartami możemy zagrać wiąże się natomiast z posiadaną mocą przywołania.
Czas rozpocząć wielki turniej Magów. Zaczynamy od aktualnie panującej pory roku i wykorzystujemy kości odpowiedniego do pory koloru. Ich ilość użyta w grze jest o 1 większa od liczy graczy. Każdy mag wybiera jedną kość i wykonuje związaną z nią czynność, zaś kość, która została na stole wskazuje nam o ile miesięcy przesuniemy się w kalendarzu turnieju. Kości umożliwiają nam wykonanie jednej z następujących akcji: dobranie kart, zdobycie nowych żetonów energii żywiołów, zwiększenie poziomu mocy przywoływania, przemianę energii lub zebranie kryształów. Zdobyte kryształy przekładają się na zwiększenie prestiżu danego maga, który oznaczamy na torze punktacji. Dodatkowo istnieje możliwość wykorzystania jednorazowych bonusów ułatwiających grę, które niestety na koniec wiążą się z ujemnymi punktami prestiżu (zgodnie z zasadą coś za coś).
Po upływie trzech lat w kalendarzu turnieju przychodzi czas na podliczenie prestiżu każdego gracza. Oprócz liczby kryształów zdobytych przez każdego maga i wykorzystanych bonusów, na prestiż mają wpływ karty, które pozostały w grze (wpływają dodatnio) oraz karty pozostałe na ręce (wpływają ujemnie).
Niezależnie od ilości graczy, rzeczywisty czas rozgrywki zamyka się w granicach 1 – 1,5 godziny. Związany jest on głównie z kością, która określa czas o jaki się przesuniemy w danej rundzie.
Tak jak wcześniej wspomniałem, w grze liczy się umiejętność odpowiedniego posługiwania się kartami, tworzenia „kombosów". W tym momencie pojawia się jeden z problemów. Gracz bardziej doświadczony ma bardzo dużą przewagę od początkującego. Związane jest to z lepszą znajomością kart i wiedzą, na temat ich wykorzystania i wzajemnego oddziaływania. Jedynym czynnikiem burzącym ten kontrast jest losowość. Niejednokrotnie potrafi ona zaprzepaścić całą taktykę podczas nieszczęśliwego dobrania nowej karty lub szybkiej zmiany pory roku.
Różnorodność i ilość kart, podobnie jak losowość, wpływa także na dużą regrywalność „Pór roku". Dzięki temu każda rozgrywka jest inna i pozwala cieszyć się draftem i taktycznym budowaniem Biblioteki.
Kolejnym wg mnie minusem gry jest brak kart, których działanie ograniczone jest tylko do danej pory. Znacznie urozmaiciłoby to rozgrywkę. Jedyna nadzieja w możliwych dodatkach, na które widać gra jest otwarta.
Czas na małe podsumowanie. „Pory roku" to jedna z ciekawszych tegorocznych gier dostępnych w Polsce. Pomijając znikome wady, doskonale nadaje się na rozgrywki w gronie przyjaciół i rodziny. Łatwość zasad czyni ją przystępną dla mniej doświadczonych. Losowość w rzutach kośćmi czy wyciąganiu kart wpływa na emocje, zaś budowanie mocnej talii i planowanie na przód, na myślenie taktyczne. Do tego bajkowa oprawa wizualna, jakość wydania i duża regrywalność, sprawi, że niejednokrotnie będziemy sięgać na półkę po ten tytuł. Wydawnictwo Libellud kolejny raz po „Dixit" nie zawiodło graczy, zaś rodzimy Rebel stanął (prawie) na wysokości zadania, aby przenieść „Seasons" na nasz grunt. Polecam oceniając grę na 8/10.
Plusy:
- Jakość wydania
- Proste zasady (choć na pierwszy rzut oka przytłacza mnogość informacji)
- Duża regrywalność
- Elementy taktyki
- Szybki czas rozgrywki
- Planowanie wykorzystania kart
Minusy:
- Odczuwalny kontrast między doświadczonymi a początkującymi graczami
- Czasami dokuczliwa losowość
- Kilka błędów w wydaniu polskim (naprawionych erratą)
Anna Brzezińska - Płomień w kamieniu
Susza podkradła się do Wilżyńskiej Doliny niepostrzeżenie. Z początku wszystko zapowiadało się znakomicie. Słonko przygrzewało, owce okociły się jak nigdy dotąd, a drzewa w sadach pokryły jasnym kwieciem. O brzasku gospodarze wychodzili na gumno i, wsparłszy się pod boki, spoglądali z dumą na świeżą ruń na polach. Tak minęła pora przymrozków i wiosennych zawieruch. Stare baby obwieszały figury w świątyni wieńcami z coraz to jaskrawszych kwiatów i w parne wieczory zbierały się w kruchcie na nabożeństwach, żeby wybłagać u bogów dobry urodzaj. Ale nie przykładały się do nich za bardzo. Bo letnie dni przesuwały się tego roku tak gładko, tak leciuchno jak modlitewne paciorki. I trudno było uwierzyć, żeby się miały z nagła bezpowrotnie zasupłać.
Aż tu skwar uderzył w Dolinę, nakrył ją bezlitosną, rozżarzoną czapą.
Może zawiniła Miłka, która — utrudzona codziennym szpiegowaniem bliźnich — zwykła przesypiać na stołku w kruchcie litanie do Cion Cerena?
A może stało się tak za przyczyną Honorci, która tak ochoczo zadzierała spódnice na znak świeżo osiągniętej dorosłości, że aż nockami po stodołach huczało, a wędrowni pachołkowie chodzili jak oczadziali i z byle czego brali się za łby?
Albo całego nieszczęścia przysporzyła Kordelia, otłukłszy małżonka, zbójcę Waligórę, przetakiem po pysku, jako że ten po drodze z jarmarku w gospodzie przystanął i tak tam długo popasał, póki nie przepił gotowizny za dwa piękne byczki?
Nikt nie umiał zgadnąć. Dość, że pewnego ranka zacnych wilżyńskich obywateli gorąc obudził tak paskudny, że zrazu tylko leżeli w posłaniach, łowiąc ustami powietrze jak ryby wyrzucone na brzeg. Bydło po oborach ryczało żałośnie znad pustych poideł. Świnie pochowały się w najciemniejszych zakamarkach chlewów. Kury drzemały na żerdziach, wcisnąwszy głowy pod skrzydła, bo w swoich kurzych rozumkach wierzyły nieprzeparcie, że jeśli coś im zniknie z widoku, to już tego nie ma.
Upał jednakże pozostał, nawet kiedy utrudzeni gospodarze powlekli się wreszcie do gospodarskich zajęć, i trwał, kiedy pod wieczór zwalili się w piernaty u boku małżonek. A następnego dnia wrócił, jeszcze bardziej dotkliwy. I kolejnego dnia także. Potem zaś jeszcze raz i znowu, i tak dalej, bez końca.
W niedzielę pleban grzmiał z ambony o nieprawościach i grzechach, które sprowadzają na bezbożników pomór i nieurodzaj. Trzódka słuchała go w zobojętnieniu, sapiąc i dysząc z gorąca. Kamienne mury nagrzały się jak wnętrze pieca i myśli przesypywały im się w głowach jak popiół.
— Mógł się pleban bardziej postarać — sarknął Szyszek, kiedy zgodnie z wiejskim zwyczajem gospodarze po sumie udali się do gospody, żeby spłukać z siebie nadmiar świątynnych komunałów. — Procesję jakąś odprawić albo figurę obstalować. Od tego przecież jest, żeby nam boską przychylność zaskarbiać.
— A tam, pleban. — Stary Osęk byłby splunął na znak pogardy, ale mu w gębie zaschło. — Gdzie mu teraz o bogach myśleć, księżówkę musi se nową postroić.
Istotnie, po powrocie ze Spichrzy czcigodny duszpasterz gorączkowo zakrzątnął się wokół swej doczesnej wygody: domostwo sobie rychtował w miejsce tego spalonego przez grasantów, pola w pacht puścił co zasobniejszym kmieciom i jął na potęgę dzieciom błogosławić i małżeństwa wiązać, żeby jak najszybciej nadrobić kilka lat nieobecności — i pobrać stosowne opłaty.
— Trza z Rozalką pogadać — zdecydował Szyszek, który jako najzamożniejszy gospodarz w Dolinie rościł sobie prawo do decydowania o sprawach społeczności. — Już ona plebana rozrusza.
— No, tyle zawsze potrafiła — mruknął ktoś po cichu i bardzo z ostrożna, bowiem w wilżyńskiej wiosce nie wypominano bezceremonialnie drobnych księżych przywar.
Poza tym księża gospodyni była niewiastą poczciwą i z dziada pradziada wilżyńską wieśniaczką. Nosiła się skromnie, o przybytek dbała i miała dość rozsądku, żeby nie powić żadnych bękartów, który by się pętały po świątynnej nawie, kłując sąsiadów w oczy. A jeśli nawet ukradkiem czcigodnemu duszpasterzowi dogadzała pod pierzyną, wilżyński ludek przymykał na to oczy.
— Chłop jest chłop i musi swojego użyć — rozstrzygnął jaśnie władyka, zanim tak nieroztropnie wyruszył na wojnę i zniknął na dobre. — Lepiej już tak, niżby miał po stogach dziewuchy rozprawiczać.
Cóż, władyka cenił swoje feudalne prerogatywy i nie pozwalał nikomu ich naruszać.
Rozalka trwała więc na księżówce, równie niewzruszona jak Pal, Mnich i Maczuga, trzy szczyty, których białe czapy górowały nad Wilżyńską Doliną. Ona też odemknęła drzwi, kiedy delegacja gospodyń przydreptała pod wieczór, żeby błagać o pomoc. Rozsiadły się wokół kuchennego stołu, przekąsiły ciastem, nalewką na jagodach przepiły i nawet przez jakiś czas jakby lżej im się oddychało, bo Rozalka była wyśmienitą gospodynią i nalewki nastawiała siarczyste.
— Trzeba będzie pola poobchodzić — oznajmiła plebanicha wieczorem, kiedy duszpasterz gramolił się mozolnie do łóżka.
Bo łóżko mieli wysokie, z siennikiem świeżo wypchanym i dobrym tuzinem poduch, obleczonych w bieluśkie poszwy. Rozalka uważała, że kapłan musi mieć swoją godność, choćby i w pościeli.
— Z procesją, świecami, kadzidłem — ciągnęła, a pleban, umordowany, wycierał pot z gęby szlafmycą. — Ludziska ze strachu się burzą. Jagnięta padają jak muchy...
— Osęk dwa udźce dziś przyniósł. — Mimowolnie mlasnął, bo uwielbiał jagnięcinę.
— To nie na wiele się przyda — sarknęła ze złością Rozalka, która nie lubiła, gdy łakomstwo brało górę nad rozwagą. — Jeśli nie zelżeje upał, stada w trzy niedziele wyzdychają.
Pleban podkasał koszulę i wachlował się nią zajadle. Miał wrażenie, że od gorąca zetną mu się oczy.
— Przegonią mnie po wzgórzach — jęknął w końcu boleśnie.
— I to w paradnej szacie — zgodziła się Rozalka, która pięknie wyszywała, zwłaszcza srebrną nicią, i lubiła się popisywać swą sztuką. — Z obrazem, kadzielnicą, jak trzeba. Wtedy bogowie na pewno nas wysłuchają.
Jednakże podczas ostatniej wojny bogowie najwyraźniej przygłuchli nieco od ludzkich wrzasków, bo tym razem nie przychylili ucha plebanowi, choć, trzeba przyznać, śpiewał całkiem donośnie, kiedy pagórek po pagórku, zagon po zagonie święcił dobytek wilżyńskich gospodarzy. Nikt nie mógł mu wyrzucić niedbalstwa. Ugiął się tak dalece, że zezwolił z każdego poletka kęs ziemi wykopać i do świątyni zanieść, aby tam jeszcze skuteczniej nasączyć ją świętą mocą. I nawet nie wołał wziątków.
Jednakże stare sposoby, dotąd niezwykle skutecznie przeciwko pladze robaków i pypciom na krowich ogonach, zawiodły całkowicie w obliczu suszy. Słońce nie zachwiało się na nieboskłonie, wiatr nie przywiał ani jednej chmurki, a żar lał się nieustannie na ziemię, nawet dotkliwszy niż wcześniej.
— Boście są plugawce przebrzydłe! — darł się nieustępliwie pleban, gdy w kolejną niedzielę parafianie stawili się w świątyni, nieco bardziej spoceni i ponurzy niż zwykle. — Ja sobie gardło wypruwam, krwi serdecznej nie szczędzę, a wy co, kurwie syny? Wciąż po cudze sięgacie, przysiąg nie szanujecie, obyczajności nie znacie...
Gospodarze chętnie by się zdrzemnęli pod kołderką plebanowych wyrzekań — powtarzał je tak często, że ich strach całkiem stępiał — gdyby nie skwar, który zdawał się narastać z każdym słowem. Wiercili się zatem, kręcili, jakby ich pchły oblazły. Strach kąsał jeszcze dotkliwiej, więc zaraz po nabożeństwie podyrdali do karczmy, żeby tam wspólnie uradzić, jak nieszczęściu zapobiec. Chociaż, co wkrótce wyszło na jaw, właściwie wcale nie chodziło o ratowanie wioski, tylko o demokratyczne i natychmiastowe wyznaczenie winnych. W tej mierze Wilżyńska Dolina nie różniła się od reszty świata.
— Baby chłopów nie szanują — rozpoczął sędziwy Kulas, któremu z racji wieku przypadał zaszczyt zainicjowania biadoleń nad powszechnym upadkiem obyczajów. — Dzieci rodzicom czynią na przekór. Dziewki o przyzwoitości nie pamiętają, cały dzionek się włóczą w sukni ledwo krok zakrywającej.
— To z gorącości. — Doliba uśmiechnął się z rozrzewnieniem, bo nie podzielał oburzenia starszyzny. — Trza się czasami ochłodzić. Na ten przykład Honorcia...
— A zawrzyj ty ryj, głupi! — huknął ze złością Szyszek, bo wcale nie był ciekaw, co też o jego córuchnie ma do powiedzenia wiejski głupek.
Wystarczy, że inni gospodarze unikali jego wzroku, a niektórzy z co młodszych pozwalali sobie nawet na drobne, niewątpliwie złośliwe uśmieszki. Szyszek naburmuszył się, a jego krągłe, nalane oblicze jeszcze bardziej poczerwieniało. Oczywiście od gorąca.
— Dziewki to dziewki — przemówiła wreszcie mądrość ludu w osobie Kulasa, który rozumiał wyśmienicie, że nie należy poniewierać najbogatszego wilżyńskiego obywatela, choćby jego córka naprawdę pokładała się na każdym snopku. — Muszą się wyszumieć i krzywdy w tym nijakiej dla nikogo nie ma.
— No, chyba że zagrodniczki zacnych mężów rodzin bałamucą — poparł go nader gorliwie Szurlej, najbliższy sąsiad Szyszka, który wprawdzie nienawidził go serdecznie, ale też miał córkę.
— Albo jakieś powsinogi obce — dorzucił Osęk, żeby temat zamknąć. — Wszystko złe z daleka idzie.
— Z miasta! — poparł go entuzjastycznie Szyszek, który wzbogaciwszy się niezmiernie pod nieobecność władyki, stał się najgorliwszym wilżyńskim patriotą. — U nas ludzie dobre, spokojne, pokój miłujące. A tam jeno waśnie, gwałty, zachłanność i bezbożność zuchwała.
— Rabunki! — Szurlej z oburzeniem wniósł tłuściutki palec i zerknął znacząco na świeżych współobywateli.
Nowi osiedleńcy, zegnani do Wilżyńskiej Doliny przez wiedźmę, skupili się wokół Waligóry, niegdyś osławionego zbójcy, podczas gdy niedobitki wieśniaków, którym udało się przeżyć rozliczne wojenne niepokoje, ciążyły raczej do Szyszka. Teraz te dwa rodzaje kmieci — mniej lub bardziej dobrowolnych — popatrywał na siebie spode łba, bo żadne nakazy i prikazy wiedźmy nie mogły pokonać nieufności, jaką czują wobec siebie wilk i owca, choćby był nią stary, uparty baran. Do broni nikt nie sięgał, bo wiedźma obiecała, że skręci kark pierwszemu, który wyciągnie nóż na ziomka, i bardzo skrupulatnie opisała, jak karkiem będzie kręcić. Ale po zachmurzonych mordach, po palcach nerwowo bębniących na blatach dało się rozeznać, że niechęć buzuje w tej izbie jak chlebowy zaczyn w dzieży.
— Znaczy się, poborcy! — ryknął triumfalnie Doliba.
W karczmie jakby pojaśniało. Oblicza — te po zbójecku wąsate i te po gospodarsku tłuste — rozpogodziły się na wspomnienie wspólnego wroga.
— Ano, oczywista, że poborcy — zgodził się z ulgą Szurlej.
Jako człek roztropny bynajmniej nie palił się do zwady z bandą łupieżców, dezerterów oraz podpalaczy.
— Ani chybi poborcy — potaknął z lisim uśmieszkiem łysy Kowlik, który całkiem niedawno wraz z kamratami pustoszył okolicę.
— Tyle że ich tu, ziomkowie moi, ładnych parę zim nie oglądano — burknął pod nosem Kulas.
Ot, stary był, nie rozumiał, kiedy należy przestać.
— Ale pleban też nie nasz — wyrwał się w rozpaczliwej próbie ratowania sytuacji Doliba.
Gospodarze popatrzyli na siebie z politowaniem. No, ale czego można oczekiwać od wiejskiego głupka? Zwłaszcza przyjezdnego?
— Jaki tam pleban nie nasz — Szyszek wzruszył ramionami — kiedy jego rodzina z dawien dawna pod Palem siedzi?
— Ajuści — włączył się Szurlej, który jako prawie najzasobniejszy kmieć w Dolinie bardzo nie lubił, gdy go pomijano. — Do klasztoru go jeno słali, coby się pieśni wyuczył i co tam świątynny wiedzieć powinien.
— Wszystko na psy schodzi. Z wieśniaków robi się mnichów. Nic dziwnego, że nawet na upał nic poradzić nie umie — mamrotał jeszcze Kulas, ale wnet go uciszono, wspólnym wysiłkiem wepchnąwszy mu w gębę kęs chleba.
— A może to wiedźmy wina? — rozległ się czyjś przenikliwy szept.
Wieśniacy — i ci co bardziej zbójeccy, i ci co bardziej chłopscy — podskoczyli nerwowo na zydlach i na wszelki wypadek rozejrzeli się. Niby wiedźma wierzyła w popuszczanie łańcucha i czasami na całe tygodnie znikała z Doliny, a teraz wypuściła się aż do targowego miasteczka, wynajęła najparadniejszą izbę w gospodzie i zabawiała się tam z wolarzami, że aż się próchno z powały sypało. Jednak z Babunią Jagódką nigdy nie wiadomo. Po ścianach łaziły przecież karaluchy, muchy bzyczały nad stołami — a skąd poczciwy kmieć ma wiedzieć, czy któreś z nich nie jest akurat na usługach wiedźmy i nie doniesie co do słóweczka?
— Głupiś! — rzucił wreszcie Szyszek, kiedy cisza stawała się zbyt długa. — Na cóż miałaby nas wiedźma suszą prześladować, skoro tak się mozoliła, żeby wioskę z ruin podnieść? Sił ni trudów nie żałowała, żeby nam nowych obywateli przysporzyć.
Waligóra z kwaśnym uśmiechem skłonił głowę. Niby od małżeństwa z Kordelią, wdową po młynarzu, powodziło mu się świetnie, ale jakoś nie mógł wybaczyć wiedźmie, że zaklęciem zamknęła mu drogę powrotną z Doliny. Zrozumiał już, że przeciwko jej mocy nic uczynić nie zdoła, i spokorniał nieznacznie. Ale złośliwi gadali, że kiedy sobie popił, rwał przed siebie na oślep, po lasach, po wądołach, byle się wydostać na odległe, swobodne trakty, gdzie więdła w samotności jego zbójecka sława.
— Aliści — znowu odezwał się Kulas — coś jest na rzeczy. Onegdaj parobka spotkałem, co za robotą wędrował, i ten mi, niecnota, nagadał, że ledwo dwie doliny dalej na łąkach ruń zielona, a zboże tak wybujałe, że nad głowę sięga. Suszy nijakiej nie mają, w nocy deszczyk pokropi, za dnia słonko przygrzeje, wszystko rośnie jak wściekłe.
Gospodarze zachmurzyli się natychmiast. Już własne nieszczęście gryzło ich jak robak, ale wieść o cudzym powodzeniu sprawiała, że odczuwali je po dwakroć dotkliwiej.
— At, z niecnoty nagadał — prychnął wreszcie Włokita. — Żeby nam wszystkim dokuczyć.
— Ci wędrowni parobcy. — Szurlej lekceważąco machnął ręką. — Nie można im przecież wierzyć.
Ziarno zostało jednak zasiane. Kmiecie kręcili się nerwowo. Niby wciąż gwarzyli, lecz popatrywali na siebie niespokojnie i jakby z wyczekiwaniem. Nowina, że susza dotknęła jedynie Wilżyńską Dolinę, wymagała przetrawienia. A trawienie wymagało piwa. Znacznie więcej piwa.
W dwie beczki później obywatele wioski byli nadal przekonani, że nieszczęście spadło na nich niesprawiedliwie. Niestety, nadal też nie umieli znaleźć jego przyczyny. A w każdym razie takiej, która by nie prowadziła do mordobicia.
— Obcy, wszystko przez obcych — powtarzał Kulas, w którym nadmiar trunku tylko wzmagał starczy upór. — Kurwie syny, zaprzańce...
Waligora przycinał sobie sztyletem paznokcie i wyglądał tak, jakby go miał zamiar zaraz w innym celu użyć.
— Ale nie przez naszych obcych — łagodził sytuację Szyszek, który od wypitego piwa rozrzewnił się i rozczulił — jeno przez tych...
— Obcych — dokończył z mocą Szurlej, po czym przepił do znienawidzonego sąsiada.
— Jeno w tym rzecz, że obcych nie ma — wtrącił wiejski głupek. — Wszyscyśmy tu są swoi.
Więcej powiedzieć nie zdołał, bo ktoś, zniecierpliwiony, w łeb go solidnie zdzielił.
— Jak to ma nie być — uśmiechnął się po wilczemu Waligóra — kiedy są.. Wystarczy dobrze poszukać.
*****
Wilżyńscy obywatele zabrali się do poszukiwań z rozmachem i niezwłocznie, rzecz należało bowiem rozstrzygnąć, zanim się wiedźma znudzi wywczasami. Następnego dnia, ledwo się otrząsnęwszy z przepicia, wymaszerowali z obejść, uzbrojeni w cepy, siekiery i widły. Potężny zbój kroczył na czele wieśniaczej gromady i wykrzykiwał rozkazy tak rześko, jakby znowu prowadził swych kamratów na godziwe zbójectwo. A wyglądał tak groźnie, że pleban nie postraszył ich boskim gniewem, kiedy przetrząsali kolejno szopki, drewutnie i szałasy na obrzeżach wioski. Dobrodziej nakrył się pierzyną, poduchę na łeb naciągnął i udawał zażarcie, że nie słyszy pokrzykiwań parafian, plądrujących świątynny kurnik i obórkę. Potłuczone jajka mógł ostatecznie przeboleć. Gorzej by było, gdyby jakiś zajadły chłopina jego po mordzie otłukł.
Kmiecie narozrzucali siana, nioski przerazili śmiertelnie, wznieśli kilka nader niegodnych okrzyków, po czym jak wielogłowe, rozjuszone zwierzę powlekli się dalej przez Wilżyńską Dolinę.
— Podrą się, podrą i wrócą z podkulonym ogonem — burknął proboszcz, który czuł, że skwar wystawia jego autorytet na szwank, i z całego serca życzył Waligórze klęski.
Omylił się jednak. Ledwo bowiem słońce jęło się w czerwonej sukience chylić między szczyty, wiejska gromada na nowo wychynęła ze świerczyny, bujnie porastającej skraje ścieżki. Mrużąc oczy, baby jęły wychodzić na przyzby i spozierać ciekawie na powracających. Ci zaś pokrzykiwali butnie, potrząsali kosami, zupełnie jakby mogli nimi dosięgnąć rozżarzonej słonecznej kuli.
Coś jednak udało im się pochwycić. Tak, tak, bez wątpienia. Zrazu trudno było spostrzec, co też takiego pędzą, kłując to raz po raz szydłami i kopniakami popychając między sobą. Tuman wyschniętego kurzu wisiał pomiędzy nimi, więc wieśniaczki dostrzegły jedynie ciemny, niewyraźny kształt, niski i przykurczony w gromadzie postawnych mężczyzn.
— Barana znaleźli czy świnię? — zastanawiał się pleban, który również uległ powszechnej ciekawości i stał teraz na progu księżówki, osłaniając oczy od blasku.
Chłopi tymczasem przybliżali się raźno ku wiosce. Ledwo przekroczyli bramę, ich zdobycz nabrała człowieczych kształtów, choć nadal truchtała zwierzęcym sposobem, na czworakach, i nie sposób było dopatrzeć się, kogo to dokładnie ułowił Waligóra. Zbój zaś kroczył na czele pochodu, bardzo z siebie kontenty, i z dumą dzierżył w garści sznur, którym obwiązano szyję ofiary.
— A wy się kuda pchacie? — Pleban zastąpił mu drogę u wejścia do świątyni i wsparłszy się pod boki, nieprzychylnym wzrokiem mierzył dawnego grasanta.
— To świątynna sprawa. — Waligóra szarpnął postronkiem i przyciągnął do siebie więźnia.
Oberwaniec krztusił się i dyszał, bo sznur boleśnie wpijał mu się w gardło, i nogami w piasku wierzgał, na darmo usiłując się dźwignąć, bo ledwo co stanął, zbój go na nowo obalał.
Chłopi rechotali. Wręcz biło z nich samozadowolenie, a i skwar jakby mniej doskwierał.
Ich zdobycz nadal pełzała, oślepiona pyłem, póki Waligóra nie ucapił jej za łeb i nie ściągnął kaptura.
Pleban załamał ręce.
— Coście tu sprowadzili? To świątynia, nie zamtuz.
Kobiecina na sznurku rozpłakała się. Rzadkie siwe włosy opadły jej na twarz. Usiłowała na oślep podpełznąć do dobrodzieja, widać rozpoznawszy w nim po głosie kogoś znaczniejszego i skłonnego do miłosierdzia.
— Litości, wasza łaskawość — zaskomlała piskliwie. — Ja nie winowata.
Chłopi zaszumieli wrogo, aż się pleban cofnął. Waligóra tylko się uśmiechnął.
— We Wdowim Lasku my ją zdybali — rzucił od niechcenia, żeby świątynny nie myślał, że się przed nim tłumaczy. — Przy ogniu czary odprawowała.
— Rybęm sobie piekła! — zaskowytała babina. — Nic żem nie pobroiła.
— Coś ją u nas ukradła — syknął młynarczyk, który bardzo nieprzychylnie patrzył na kłusowanie we stawie.
— Ale to z głodu, z głodu — płakała stara.
— Kłamie — uciął Waligóra, tak podkręciwszy powrósłem, że baba w pół słowa zmilkła, bo jej oddechu zabrakło. — Kukły w ogniu paliła i insze świństwa bezecne.
— I dla tej przyczyny Kii Krindar nas ogniem z nieba prześladuje — poparł go Doliba z dumą człeka, który rozwiązał zagadkę, nad którą się wielu głowiło.
— Trza babę ogniem połechtać, wnet wszyściutko na jaw wyjdzie — dorzucił światowym tonem Ortyl.
Widywał wcześniej na pogórzu, jak kaci heretyków przypiekali, żeby z nich prawdę wydobyć, i uważał, że jest to sposób niezawodny a prosty.
— Ale od świątyni wara! — rozdarł się pleban. Roztropnie puścił mimo uszu wzmiankę o Kii Krindarze, ale nie zamierzał dozwolić, żeby mu się chłopstwo szarogęsiło przed ołtarzem. — Nie będzie mi tu rakarstwa.
— Kiedy to świątynna sprawa. — Waligóra uśmiechnął się bardzo nieładnie. — I baba przeciwko bogu zgrzeszyła.
— Ja jeno za łaskawym chlebem chodzę — zawodziła tymczasem staruszka.
— Ajuści. — Mały Sułek kopnął ją potężnie, rozjuszony ewidentnym kłamstwem. — Na żebry do wioski się idzie, a nie po chaszczach czatuje.
I znowu wieśniacy zgodzili się zgodnie. Co jak co, ale w jałmużnikach mieli należyte rozeznanie bo się ich po wojnie namnożyło ponad miarę, a im więcej ich po leśnych dróżkach kręciło, tym mniej ich wylewnie w Wilżyńskiej Dolinie witano. Nikt nie miał chleba na zbyciu, a i widok nędzy przykrzył się szybko bogobojnym kmieciom.
— Na pewno ktoś ją tu nasłał. — W chytrym umyśle Szyszka zakiełkowało nowe podejrzenie. — Ani chybi ci z Pszczyny...
— Albo od Jasnego Potoka — dorzucił nieufnie Szurlej. — Jakem tam na jarmark zajechał, ogony, ścierwa, kobyłkom moim pourzynali.
Jego sąsiedzi natychmiast przyłączyli się do zabawy, na wyprzódki rzucając nazwy okolicznych osad i przysiółków. Historia sąsiedzkiej nienawiści trwała tu od zawsze i żadna wykradziona owca ani zbałamucona baba nie szły w niepamięć.
— Z zazdrości, że nam się wiedzie — podsumował Doliba. — Tak nas chcieli pognębić.
— No i wszystko wiadomo — rzekł z satysfakcją Waligóra.
Z nieodgadnionego powodu zdawał się świetnie bawić, choć gębę trzymał srogą, zmarszczoną i gniewliwą. A kmiecie, że mu chcieli dorównać, natychmiast jęli wnosić okrzyki, domagając się kaźni nad babą.
— To ją przy studni sprawcie — skapitulował pleban.
Mieszkał w Wilżyńskiej Dolinie dość długo, by wyśmienicie pojmować, że nie ma co iść na przekór powszechnemu entuzjazmowi.
— Coby się na nas Kii Krindar jeszcze bardziej rozsierdził? — Odął się natychmiast Szyszek. — Ani mowy nie ma.
Pleban skrzywił się boleśnie. Znów to przeklęte miano. Niby wiedział, że kmiecie pokątnie ciążyli ku dawnym gusłom, lecz dotąd nikt mu się nie ośmielał prosto w gębę gadać o zaginionym bogu. A dzisiaj wszystko szło na opak, jakby chłopstwo zapomniało ze szczętem o przyrodzonej pokorze.
— Tu trzeba z ceremonią — oznajmił z namaszczeniem Doliba, który, jako że parał się grabarstwem, uważał, że zna się i na świątynnych sprawach. — Na poświęconej ziemi.
— Gdzie ogień Kii Krindara płonął — poparł go natychmiast Mały Sułek, który z dziada pradziada żyjąc w Dolinie, znał pradawne zwyczaje. — Gdzie mu ofiary składano.
— Ale już nie płonie! — rozdarł się pleban, który był człekiem łagodnym i gołębiego serca, lecz nie zdzierżył bluźnierstwa. — Nie masz Kii Krindara, precz sobie z gór poszedł i nigdy się nie wróci!
Przed świątynią zapadłą głęboka cisza. Nawet żebraczka roztropnie zamilkła i jakby z zaciekawieniem czekała, co się teraz zdarzy.
Pleban ani sapnął, gdy wielka, ciężka łapa Waligóry spadła mu na ramię.
— Wy, mości dobrodzieju — odezwał się zbój po cichu i tak dobrotliwie, że aż mości proboszcza ciarki po grzbiecie przeszły — odpocząć ździebko musicie. Upał wam bez wątpienia zaszkodził. — Ujął oniemiałego dobrodzieja i delikatnie, lecz stanowczo prowadził go do drzwi plebanii. — Wypoczniecie w księżówce, a jutro będzie jak zawsze. — Wepchnął go do środka, drzwi kijem starannie podparł, a następnie otrzepał ręce. — A teraz brać się do rzeczy.
Z Rozalką nie poszło tak łatwo. Powitała kmieci w kruchcie w swoim najbielszym, wykrochmalonym fartuchu, oparta o chrzcielnicę i bardzo nieprzychylna.
— Będę się jeno przyglądać — ucięła w zarodku protesty. — Żebyście nie spalili świątyni i nie naświnili nad miarę. I wszystko dobrodziejowi powtórzę — dodała tonem pogróżki, po czym odsunęła się, dając im przejście do środka, i zastygła pod ścianą, z rękami gniewnie splecionymi na brzuchu.
Kmiecie spojrzeli niepewnie na Waligórę, ale przywódca polowania tylko pogardliwie fuknął. Nie chciało mu się marnować czasu na swary z plebanową kobietą.
Żebraczka, widząc, że się tu na ratunek nie zanosi, rozpłakała się na nowo.
— Ogień mi prędko rozniecać — rozkazał Waligóra.
Rozalka z zajadłą miną spoglądała, jak Mały Sułek bez nijakiej ceremonii taszczy na środek świątyni trójnóg, w którym palono wonne zioła na chwałę Cion Cerena, był on bowiem panem łagodnym i krwi w swoich przybytkach nie żądał. Nie ośmieliła się jednak oponować. Nie, Rozalka dobrze rozumiała, kiedy należy ustąpić przed przemocą.
Żebraczka zaczęła przeraźliwie zawodzić.
Suche gałązki zatrzeszczały w ogniu.
— Ze szmat ścierwo obedrzeć — rzucił Waligóra.
Mały Sułek i Doliba przyskoczyli do starej, połączeni żarliwą gorliwością, choć zwykle niezmierna przestrzeń dzieliła syna zasobnego kmiecia, brata zwycięzcy smoka, od pospolitego rzezimieszka, z woli wiedźmy obróconego w wiejskiego głupka. Baba usiłowała wizgać, coś tam krzyczała do siebie, lecz tak ją gracko sprawiali, że słowa wraz z jej z gęby wyciekły razem ze strugą krwi. Chłopi pokrzykiwali gorliwie. Ogień trzaskał.
Aż nagle trzasnęło coś jeszcze. Zabłysło. Zastukało po posadzce.
Oprawcy znieruchomieli. Waligóra wybałuszył oczy.
Piękny, wypolerowany świecznik, kuty z litego srebra, toczył się po posadzce.
Pierwszy oprzytomniał Kowlik, łysy i pękaty dezerter z książęcego wojska, który w nieomylny sposób wynajdował w łopianach zabłąkaną kurę i kark jej tak gracko skręcał, że ani nie pisnęła. Już po świecznik sięgał, już go za nóżkę chwytał, kiedy na naczynie spadła ciężka noga Rozalki w solidnym, podkutym trzewiku.
— A to nasze — oznajmiła z dumą Rozalka. — Nasz świecznik. Świątynny.
Istotnie, kiedy pierwsze oszołomienie przybladło, kmiecie rozpoznali lichtarz, który w największe święta kładziono przed figurą Cion Cerena.
Waligóra sposępniał. Prędzej u innych umiał dostrzec, kiedy coś idzie nie tak.
— A to złodziejskie ścierwo! — wykrzyknął ze złością Szyszek, bo odkąd majątek zdobył, przestępstw przeciwko mieniu osobliwie go mierziły. — Świątynię nam okradła!
Starucha dygotała, usiłując zebrać na piersi potargany odziewek. Przez skórę przebijały ostre, ptasie kości ramion.
— Nie — odparł posępnie Waligóra. — Gdyby o rabunek szło jeno, więcej by nabrała, a ona tylko jedną rzecz wzięła.
— Na przeszpiegi tu przyszła! — wykrzyknął triumfalnie Szyszek, który, parając się handlem, myślał szybciej od innych.
— Ajuśli, że na przeszpiegi! — rozdarła się babina, nagle tracąc wcześniejszą pokorną pozę. — A żebyśta, ścierwa, zdechli! Żeby wam słońce rozum do reszty wyjadło! — pomstowała nawet wtedy, kiedy Mały Sułek z Dolibą jęli ją kopniakami uciszać.
Osęk pokiwał głową. Jako człowiek bywały — bo owce po górach prowadzał i w niejednej wiosce popasał — lepiej od innych rozumiał, że jałmużnicy często wysługują się zbójeckim szajkom.
Nie umknęło mu też nerwowe przygryzienie ust Waligóry. Dawny herszt nigdy nie pogodził się z uwięzieniem w Wilżyńskiej Dolinie.
— Dla kogo po okolicy chodzisz? — zapytał schrypniętym głosem.
Byłoby pewnie lepiej, gdyby starucha zmilczała, lecz, sponiewierana nad miarę, chciała się oprawcom odgryźć i rychła pomstą w oczy im zabłysnąć.
— Strach cię zdejmuje? — zaśmiała się szydliwie. — Już portkami trzęsiesz? Na próżno, stary capie. Niech tu Siwień przyjdzie, a wtedy...
Waligóra przyskoczył do niej, na odlew ją w pysk trzasnął z taką straszliwą siłą, że coś w karku żebraczki trzasło. Zwiotczała i zamarła z szyją skręconą na ramię.
W świątyni zaległa przeraźliwa cisza.
— Pamiętam Siwienia — szepnął do siebie Waligóra i w tej chwili ani dbał, że dwa tuziny wieśniaków wsłuchują się w jego wyznanie. — Koni w obozowisku pilnował i pałkę za mną nosił..
Potem obrócił się na pięcie, twarz miał stężałą i obcą, i spiesznie wyszedł z świątyni.
Rozalka ostrożnie podniosła z ziemi świecznik i wytarła go w fartuch.
*****
Nocą długo jeszcze niosły się po wiosce pijackie ryki rozochoconego chłopstwa.
— Coś trzeba będzie zrobić. — Rozalka zacięła ze złością wargi.
Od strony cmentarza popiskiwała z uciechą wiejska ladacznica. Szczerbata Kryska miała dziś powodzenie, jakoby na jarmarku.
Mości dobrodziej głębiej wcisnął szlafmycę. Nie kwapił się do konfrontacji z podpitymi parafianami.
— Pohuczą i się rozlezą — burknął.
Rozalka fuknęła ze złością. Była rozsądną niewiastą i umiała przymykać oko, a nawet oczu oboje, kiedy jej wybranek boleśnie nie dorastał do swej świątynnej godności. Ale im bardziej wrzaski przybierały na sile, tym dotkliwiej doskwierało jej tchórzostwo plebana i na nic zdała się sentencja, którą przez lata dobrodziej wbijał jej do głowy, twierdząc, że człowiek księgi nie jest człowiekiem miecza.
Nad ranem demonstracyjnie zwlokła się z łóżka — pleban z zaangażowaniem udawał, że chrapie — i pozawierała wszystkie okiennice. Nie zagłuszyło to wprawdzie pijackiego rechotu Kryski, ale dało jej pewną satysfakcję. Niewielką. I kiedy kładła się przed brzaskiem na twardej, kuchennej ławie, tłukło się jej po głowie ponure podejrzenie, że mogła doprawdy lepiej pokierować swym losem.
*****
O poranku walka ze skwarem rozgorzała na nowo, a tak zajadła, że przyłączył się do niej nawet stary Kulas, który jako posiadacz wozu i dychawicznej szkapy woził dotąd wodę w beczkach, biorąc za to grosz niemały. Bo studnie w Wilżyńskiej Dolinie wysychały jedna za drugą, za nic sobie mając biadolenia gospodyń. Struga tak zmizerniała, że ledwo na dnie ciurlikało nieco błotnistej, zmętniałej wody. Utopce, pomarkotniałe, przesiadywały na odsłoniętych kamieniach, mocząc nogi w błocie i nawet ochoty nie miały na zbytki. Słowem, nie działo się dobrze w Wilżyńskiej Dolinie, oj nie.
— A może by tak po wiedźmę posłać? — zagadnął Waligórę Osęk.
Wiele gospodarskich twarzy stężało w wyczekiwaniu. Kmiecie z Wilżyńskiej Doliny nie doświadczyli grasantki na trakcie, nie cniło im się do podchodów, napadów i zasadzek.
Waligóra zmrużył oczy.
— A wyście kto są? Gospodarze czy obsmarkańce, co kiedy tylko bieda, do pani matki lecą, żeby się z płaczem poskarżyć?
Chłopi pospiesznie odwrócili wzrok. W Wilżyńskiej Dolinie niczego się długo nie dało ukryć przed sąsiedzkim wzrokiem, więc ucieszna historia, jak to wiedźma pojmała w jasyr zbójeckiego herszta i obróciła w kochanka, wzbudzała w swoim czasie wiele wesołości, chociaż oczywiście nikt się Waligórze w twarz nie śmiał, bo grasant rękę miał ciężką. Wkrótce wszystko się zresztą rozdarło, bo Babunia Jagódka nudziła się łatwo i innych szukała rozrywek. Waligórze też nikt by nie wypominał, że go baba pod szarmem trzymała, gdyby się tak nie odymał i nie źlił, gdy tylko ktoś wspomniał mieszkankę ustronnej, leśnej chatki. Ale ponieważ wciąż źlił się i ryczał, śmiano się z niego po cichu.
Waligóra srożył się chwilę, gardziel jak ropucha nadymał, lecz skoro kmiecie milczeli zażarcie, ruszył z impetem przed siebie.
— Oj, lepiej byśta, chłopy, znaleźli kogoś przed zmierzchem — podsumował sędziwy Kulas — bo będzie straszliwa bieda.
Nic więc dziwnego, że kmiecie szukali gorliwie. Pod głazy zaglądali, wrony na drzewach płoszyli, chaszcze przetrząsali. Wszystko na darmo. Waligóra coraz bardziej się chmurzył, choć nikt ani słóweczkiem nie wspomniał już o wiedźmie. Sztyletem gałęzie chłostał, czekanikiem potrząsał, aż stało się oczywiste, że nie o suszę tu idzie i nie o poszukiwanie wroga. A w krzakach, jakoby na złość, nikogusieńko nie było.
Pod wieczór, zrezygnowani, powlekli się wioski. Waligóra szedł przodem, wyprostowany hardo, za nim dawniejsi zbójcy, a gospodarze na końcu, spozierając na siebie niepewnie. Każdy wiedział, że skoro nie przydybali obcego, wnet podejrzenie padnie na tubylca — i dobrze, jeśli tylko za niedbałość Waligóra go stłucze, a nie o niecne czary oskarży.
Szyszek człapał na końcu, a każdy krok dźwięczał mu w myślach jak srebrna moneta. Ufał, że nie ma takiego niebezpieczeństwa, którego by się nie dało szczerym srebrem przekupić.
Na szczęście tuż przed wioską coś zaszurało we stogu. Waligóra zatrzymał się natychmiast, przyczaił tuż przy ziemi, zwinny i szybki jak drapieżnik. Pozostali kamraci rozsypali się wokół kopy siana, która szurała i chichotała rozpustnie, całkowicie niepomna, że wnet kres jej wesołości nastanie. Że zaś sianokosy były tego roku marne, skąpe, wyschłe źdźbła więcej odsłaniały niż osłaniały. Wystawała spomiędzy nich chuda noga, gęste czarne włosy i obnażony zadek, który gospodarze i zbójcy pospołu obserwowali przez chwilę w skupieniu i tylko im grdyki chodziły w rytm ruchów nieznajomego.
Dziewczyna ocknęła się pierwsza. Dziewczyny zwykle orientują się pierwsze.
— On mnie, niecnota, zniewolił! — wykrzyknęła gromko, wyrywając się spod zaskoczonego chłopka i jednym susem zwinnego, młodzieńczego ciała przypadła do ojca.
Szyszek aż się zachłysnął. Nie wiedział, córkę zasłaniać czy na jej gacha nastawać, więc tylko trząsł się i sapał, jakby miał się zaraz od apopleksji rozpęknąć.
Ktoś litościwy podał Honorci sukienkę. Dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem wdziała ją prędko, zwinęła bujne włosy w węzeł i skromnie spuściła oczy. I taka była pewna siebie i ładna, iż jasne było jak słońce, że nic jej się złego nie stanie.
Ale z jej miłośnikiem inaczej się rzecz miała, choć jeszcze ani zrozumiał, w co się przypadkiem zamieszał. Gapił się na wieśniaków, usiłując przyoblec twarz w wyraz dobroduszności i stateczności.
— Sama do mnie przylazła — oświadczył, drapiąc się po piersi, pokrytej sierścią czarną i gęstą jak u kozła. — Chustkę chciała modrą i cudowny olejek, co nim się chłopów przywabia, jeśli się do małżeństwa nie kwapią.
— Toć łga, ścierwo kaprawe! — wybuchnęła dziewczyna.
Jej oczy jednak mimowolnie pobiegły ku kłębkowi błękitnej materii, która kokieteryjnie powiewała na stogowej tyczce.
Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Honorcia zacna była dziewczyna, ale zupełnie nie potrafiła kłamać.
Obcy wyczuł chyba powszechną odmianę nastroju, bo wyprostował się hardo. Jakoś zbyt hardo.
— Więc powiadasz, że oleje święte rozdajesz? — zagadnął go jedwabistym głosem Waligóra.
— Ajuści — odparł przekupień, zadając kłam ludowym mądrościom, że w jego fachu grunt to spryt i wyczuwanie nastrojów klienteli. — Mam remedia niezawodne przeciwko parchom, na bezpłodność maści, pigułki od kłucia w boku i od piersiowej duszności. Mam na liszaje proszek, zioła niezawodne na krosty, spod szubienicy piołun, co przeciwko chrabąszczom najlepszy, oliwę przez mnichów święconą, żeby się w interesach szczęściło...
— A na suszę nic nie masz? — zagadnął z lekka Waligóra.
Handlarz się rozpromienił.
— A co bym nie miał mieć? — odparł chełpliwie. — Wodę ze świętego źródełka, co wedle opactwa bije. Jak tylkom pod klasztorem posłyszał, że skwar tu w Dolinie straszny...
— A od klasztoru ciągniesz? — przerwał mu Waligóra.
Chłopina zamrugał ze zdumienia.
— Ano, dokładniusieńko stamtąd — przytaknął nieopatrznie.
Kmiecie ścieśnili się nieco wokół stogu. Nastroszyli kosy.
Przekupień gapił się na nich, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego powiało wrogością. Najwyraźniej nie popasał w okolicy wystarczająco długo, by wiedzieć, że opat rościł sobie prawa do Wilżyńskiej Doliny i niejeden raz wysyłał tutaj swych rządców, których chłopi przykładnie pędzili.
— A może to opat nabroił? — wyraził powszechną obawę Szurlej.
— Specjalnie tu kurewnika przysłał — Ortyl łypnął z niesmakiem na przekupnia — żeby się w naszym nieszczęściu rozpatrzył.
— Ano — poparł go Kowlik. — A skąd nam, niebogom, wiedzieć, czy mnisi suszy nie nasłali? Świątynni mają sposoby — dodał tonem człeka dobrze wiedzącego, co mówi, pochodził bowiem z przyklasztornej osady i w młodych swych lat nieraz zaznał szorstkiej opieki boga.
— Wyczekał, iżbyśmy zmiękli — włączył się natychmiast Włokita, który urodził się w Żmijowniku i czcił tamtejszą boginię, więc do Cion Cerena żadnego sentymentu nie miał — iżby nam upał dokuczył, potem zasię, co zesłał, tym samym czarostwem chciał cofnąć.
— Co wyście, dobrzy ludzie? — Handlarz wytrzeszczył oczy. — Szalejuście się opili?
— A ty się, kurewniku, nie wtrącaj! — ryknął Szyszek, po czym odtrącił córkę i iście lwią odwagą wezbrawszy, strzelił przekupnia w pysk. — Widzicie go, czarokrążcę! Dziewkę też pewnie omamił, czarem ją podłym zniewolił...
Honorcia, czując, że chwila odpowiednia, bardzo akuratnie zaczęła ronić łezki. I tak to ładnie robiła, z taką niewinnością cichą, że aż się niejeden uśmiechnął.
Lecz tu nie było do śmiechu. W każdym razie nie wszystkim.
— Dajcie chociaż gacie nałożyć — protestował przekupień, kiedy tuzin krzepkich, stwardniałych od pracy na roli rąk schwyciło go i wywlekło ze stoga.
— Nie trza ich było ściągać — poradził mu serdecznie Paszko, starszy brat Honorci, i żeby radę wbić do łba, dobrze poprawił kułakiem. — Nikt cię tutaj nie prosił.
Dziewczyna chlipnęła głośniej niż wcześniej.
— Tak jest. Czarami mnie odurzył...
— Jako i wielu przed nim — rzucił z tyłu kąśliwie jakiś jaszczurczy jęzor, wystarczyło jednak, że Paszko pięścią pogroził (a pięść miał Paszko potężną), żeby złośliwości przycichły.
Jednakże wątpliwości co do cnotliwości Honorci w niczym nie poprawiły sytuacji przekupnia. Darmo się tłumaczył.
— Ludzie, ja za zarobkiem chodzę! — pokrzykiwał z rozpaczą, kiedy go do osady pędzili, gołego i poparzonego od słońca. — Leki po wioskach sprzedaję i cudowne remedia. Skądżebym ja miał moce, żeby wam suszę zesłać?
Nikogo nie przekonał.
— Zarobić jeno chciałem — argumentował nieszczęsny. — Wiadomo, gdzie ludzie w biedzie, tam na remedia jest pora. Toć ja nadzieję wam niosę, nadzieję na losu odmianę, na bogów przebłaganie...
Chłopi pozostali jednak głusi.
— Cudowne źródełko — buczał pod nosem Szyszek, brzuchaty i nadęty jak wielkie, wściekłe trzmielisko. — Oliwa przez mnichów święcona, żeby się w interesach szczęściło. Przebóg, co by to było, gdyby kiep każdy na świecie oliwą się posiłkował? Uczciwość by zaraz sczezła i zaufanie wszelkie.
I tak był porażony owym naruszeniem najświętszych praw w kupiectwie, że ani pamiętał o krzywdzie wyrządzonej córce. A Honorcia maszerowała obok niego, narzuciwszy siną chustę na ramiona, i czasami tylko zerkała przepraszająco na przekupnia.
— Wszystko na jaw wyjdzie — pohukiwał starczym głosem Kulas. — Wszystko się wnet okaże.
— Co się od czarów zaczęło, to się bez czarów dokończy — wtórował mu Osęk, który wędrując po górach wiele ze starcami rozmawiał i znał starożytne obrzędy. — Ogień sam święty pomoże, co od Kii Krindara nam dany.
Tym razem rzecz się odbyła jeszcze krócej niż poprzedniego wieczoru. Handlarz trochę się stawiał. A potem trochę zarzekał, że czarów nijakich nie zna. Potem zaś przysięgał, że natychmiast je cofnie. Potem opata obwiniał, że go do złego namówił. Na koniec już tylko jęczał.
Lecz upał rankiem nie ustał.
*****
Nie, następnego ranka w Dolinie panował skwar dotkliwszy niż wcześniej.
— Nie, to się musi wnet skończyć — gderała Rozalka, szorując o poranku sosnową posadzkę księżówki.
— Czy ten Waligóra zwariował? — zawtórował jej pleban, który cenił domowy spokój. — Czy on przyzwoitości nie ma?
— A skądżeby miał ją mieć? — ofuknęła go gospodyni. — Toć zbój.
— Ale zreformowany! — Dobrodziej uniósł palec gestem, który nieodmiennie się sprawdzał podczas kazań. — I nasz, tutejszy, wioskowy.
Ale Rozalka tylko mocniej trzasnęła ścierką. Znała katalog proboszczowych sztuczek lepiej niźli on sam.
— Ajuści, że nasz — odparła sarkastycznie. — Akuratnie jak basior, gdy go do chlewiku zagnają. Też będzie jak świnia kwiczał, póki innych nie zeżre.
— At, dałabyś mi już spokój! — Pleban ze złością odepchnął dzbanek z piwem. — Co ja mam niby zrobić? Czego ty chcesz ode mnie? — Poderwał się zza stoła, ze złości siny na gębie. — Żebym się z wilkami wadził? Żeby i mnie rozszarpali?
Wymaszerował z izby, donośnie kłapiąc kapciami. Rozalka obserwowała go z przygryzioną wargą. W nocnej koszuli, krągły i spocony z gorąca, nie wydawał się wcieleniem dostojności i mocy. Czekała jeszcze chwilę, słuchając, jak się tłucze w alkowie.
Potem cisnęła ścierkę do wiadra, aż się woda rozchlapała, choć Rozalka nie cierpiała marnotrawstwa, a o wodę było bardzo ciężko w tym roku.
*****
Wilżyńscy gospodarze starannie unikali swojego wzroku, kiedy następnego ranka zebrali się znowu pod studnią. Po prawdzie niejeden by wolał dzień cały w domu przesiedzieć. Tyle że Waligóry się bali. Bo Waligóra wydawał się rozjuszony jak rzadko.
— Poszli! — rzucił tylko współziomkom i Ortyla zdzielił przez gębę, choć ten bardzo gorliwie hersztowi przytakiwał.
Kmiecie zbili się w gromadę. Jak owce obiegane przez wilków.
Jeśli nawet sumienie ich gryzło po wyczynach wczorajszej nocy, strach podgryzał jeszcze bardziej.
Waligóra tymczasem poganiał nielitościwie. Wspinali się coraz wyżej, krętą ścieżką ku lasom, co porastały północnej krańce Doliny.
— Tam przecież nikogo nie ma — szepnął Szyszek do Szurleja, bo wspólna niedola przeważyła nad zadawnionymi waśniami: zerkali teraz z niepokojem na herszta i pocili się zgodnie na poły od upału, na poły zaś ze strachu. — Toć nikogo tam nie złapiem.
— Chyba żeby wilka — zawtórował mu sąsiad. — Albo inszego biesa.
Nic jednak więcej nie odważyli się powiedzieć, bo Ortyl już na nich zerkał badawczo, usłużny i gotowy donosić każde słóweczko. Zresztą i oddech żal marnować na byle głupstwa, bo ścieżka była stromista i umęczyli się wielce, zanim ich wessał przyjazny cień lasu. Lecz w lesie też nic nie było. Ledwie ledwie osapnęli krzynkę, a już ścieżka zwęziła się, żeby niebawem całkowicie zniknąć. A Waligóra nie miał litości dla nieszczęsnych współziomków. Pędził ich przez chaszcze, pędził przez wądoły i zanim południe minęło, pnącza i tarniny poszarpały na nich przyodziewek i okrwawiły ich na gębach. Wkrótce skwar i knowania obcych wywietrzały ze szczętem skołatanym wieśniakom z głów. Teraz marzyli tylko, żeby ujść z tego upiornego polowania z życiem.
Pewnie dlatego nie poczuli dymu. Ale Waligóra wywietrzył go od razu.
— Tu się, ścierwa, schowali — wyrzucił z siebie z triumfem.
— Już nam nigdzie nie zbiegną. — Ortyl zatarł ręce.
Ale się bardzo omylił, bo węglarze też się okazali nie w ciemię bici i na dźwięk nadchodzących rozbiegli się nader gracko. Po prawdzie, wiele w tym zawinili wilżyńscy obywatele, bowiem, utrudzeni niezmiernie, brnęli przez lasek jak dziki i nie mniej czynili hałasu. Słowem, tyle tylko dopięli, że babę jedną schwycili, co przy ogienku przysnęła. A to nie poprawiło Waligórze humoru.
— Węglarze są znane czarowce — rzekł przepraszająco Doliba. — Nic dziwnego, że zemkli.
Herszt, z głową przechyloną na ramię, lustrował zdobycz.
Niewiasta, którą wieśniacy bardzo zgrabnie spętali, też się na niego gapiła. Oczy miała czarne i dziwnie pałające — jak u czarnego koguta, mawiali potem kmiecie. A sukienczynę czerwoną, poopalaną na boku, co był dowód bezsprzeczny, że wcześniej z ogniem broiła, zacnym ludziom na szkodę. Inny znak nieprawości miała wypisany na gębie. Bo kiedy się jej ludziska z bliska przyjrzeli, ze zgrozą zoczyli cętki na jej skórze.
— Jak na salamandrze — mówił potem z przejęciem Osęk, który wysoko w górach widywał różne cuda.
— Jakby jej kto żarem w gębę sypnął — zarzekał się Mały Sułek.
Słowem, dało się wyrozumieć od razu, że jest to persona wredna i z ogniowymi czarami na dobre spoufalona.
— A wszędzie wkoło ogniska, co przy nim baba siedziała — opowiadał Szyszek, bo też chciał mieć swój udział w tej bohaterskiej przygodzie — grzyby rosły. Czerwone takie, ogniste, że aż w oczy kłuło. I kręgiem jeszcze rosły, znać, że czart w nich niejeden tańcował.
— Co jest rzecz nadzwyczajna — skwitowała potem kwaśno Rozalka — że grzyby w lesie rosną, choćby i nawet kręgiem.
— Ale baba była wredna — upierał się przy swoim Mały Sułek.
— I skromności żadnej nie znała — dodawał Szurlej. — Jak ją Waligóra zagadnął, czemu wedle osady się kręci, to w gębę mu zrazu napluła i takim słowem zelżyła, że aż hadko powtarzać.
— W czym od naszych bab inna — uśmiechała się po lisiemu Rozalka. — Bo nasze baby cichutkie, a kiedy gębuchny otworzą, to miód im szczery z warg cieknie, nic zupełnie innego.
Uch, żeby to nie była proboszczowej baba, radby ją jeden czy drugi kułakiem dobrze potrącił. Bo strasznie jakoś zhardziała po powrocie ze Spichrzy, co niebagatelnie zadziwiało kmieci. Nie tego oczekiwano po księżej gospodyni.
— No i zaczął ją Waligóra szarpać, ale tak z lekka, żeby jeno postraszyć — prawił potem wesoło Szyszek, zdumiony, że udało im się przydybać prawdziwą ogniową wiedźmę. — A ona, niecnota, od razu mu wysyczała, że przyszła nas wszystkich zabić.
— Od razu się przyznała — entuzjazmował się Mały Sułek, który zazdrościł bratu i pokonania smoka, i jego ożenku z kasztelanką, więc rad był teraz niezmiernie, że wreszcie się może wykazać. — To ona tu pobroiła, węgle po Dolinie sypała, słonko zaklinała, żeby nas ze szczętem spaliło.
— Rodzaju ludzkiego najgorsza nieprzyjaciółka — żołądkował się Mały Sułek. — Wiedźma światu obmierzła. A jak jazgotała! — Kręcił z niedowierzaniem głową. — Toć trzeba ją było szturchnąć, ot, żeby moresu nabrała.
Na jednym szturchnięciu się nie skończyło, ale kmiecie jakoś niesporo zabrali się do zabawy, bo baba nadal żyła, kiedy pod wieczór przywleczono ją do wioski. Owszem, koszulinę na niej poszarpali, krew jej z gęby ciekła, a gęba tak opuchła od ciosów, że ledwo się dało rozróżnić rysy. Ale nie brakowało jej werwy i strachu też nie pokazywała po sobie. Rozalka aż się cofnęła, kiedy padło na nią spojrzenie ciemnych, pałających ślepi. Tylko Babunia Jagódka umiała tak patrzeć — z wściekłością i kpiną zarazem.
W wiosce wszystko się potoczyło znajomym torem. Chłopi ją wyszturchali, dawni zbóje rózgami otłukli, żeby winy swe wyznała jak najspieszniej, zaoszczędziwszy uczciwym obywatelom fatygi. Bo po prawdzie dosyć już mieli tej awantury i do domów im się cniło. Owszem, nadal się bali Waligóry, ale wiedźmy się bali, więc zapał do polowania słabł w nich coraz bardziej. Nawet niespecjalnie ochoczo przyłączyli się do dalszego opilstwa, kiedy herszt zbójców kazał przytoczyć dwie beczki piwa z gospody, żeby należycie uczcić zwycięstwo.
On zaś ani próbował kryć radość. Wszak wreszcie dopadł złoczyńcę — babę, co wprawdzie pośledniejsza od chłopa, lecz z gęby należycie paskudną i z ogniem, jak trzeba, obeznaną. Któż od niej lepiej by wiedział, jak słońce do garnka przywabić i suszę na Dolinę ściągnąć? Toć zrazu widać, że winna.
I taki był w swym rozradowaniu hojny i pełen łaskawości dla bliźnich, że z własnej kiesy zapłacił za piwsko, choć mógł je przecież zabrać — pod nieobecność Babuni nikt by mu się nie przeciwił. Trunku porządnie skosztował, kurz z gardła po całym dniu spłukał i tak się jakoś rozrzewnił, że i pojmanej trunku zadać kazał.
— Niechże się, nieboga, napije. — Ręką dobrodusznie machnął. — Lżej będzie jej potem zdychać.
Rozalka mówiła potem, że od razu wiedziała, że będzie z tego nieszczęście. Ortyl to samo gadał, że ból go straszliwy przeszył, kiedy do szmaty sięgał, co nią gębę babinie zatkali. Ba! — staruchy się zaklinały, że cała świątynia zatrzęsła się i zadygotała, kiedy uwolnili to złe, co w węglarce siedziało.
Otwarła gębę. Splunęła. Odcharknęła głęboko.
A potem spojrzała prześladowcom w twarze. I uśmiechnęła się.
— Ty jesteś Osęk — odezwała się do owczarza, który przydyrdał spiesznie i kubek jej przytknął do gęby. — Owcze gromady prowadzasz.
Stary wyszczerzył poszczerbione zęby. W jakiś osobliwy sposób pochlebiała mu uwaga baby.
— Tu i tam je wiedziesz — ciągnęła lekkim tonem niewiasta. — Drogą i bezdrożem. Sam jeden wybierasz ścieżki. W górę i w dół. — Roześmiała się. — Do domu i w wilczy dół. Sam sobie panem. Sam przewodnikiem. — Przechyliła głowę na ramię, zaświergoliła jak dziki ptak. — Byłeś tamtego dnia w górach, kiedy grasanci w Dolinę zeszli. Jak się mogło wydarzyć, że cię wyprzedzili na ścieżce?
Stary aż się cofnął, naczynie mu z palców wypadło, tak wiele było złości i przytłumionego szyderstwa w jej głosie.
— Ja nie... — wyjąkał. — Nigdy bym nie dopomógł... — urwał i ukrył twarz w dłoniach.
— Osuch by tego nie zrobił — parsknął z oburzeniem Szyszek.
Najzasobniejszy kmieć w wiosce roztropnie nie kosztował piwa — zbyt wiele go kosztowało poprzednie pijaństwo w gospodzie — i dobrze teraz rozumiał, co się tu może zdarzyć, jeśli ludzie, skończywszy z babiną, rzucą się sobie do gardeł. Od napaści grasantów minęło parę zim i nikt nie miał ochoty rozgrzebywać na nowo starych śmierci i zgliszczy. Niechże lepiej śpią sobie, jak pod kamieniem robactwo.
— Ciebie też znam. — Baba przymrużyła oczy, jakby z powietrza i wroniego krakania wyczytała jego myśli. — Szyszek, od jaśnie pana bogatszy i tłustszy od wielmożnego plebana. Szyszek, który zawsze wie, jaką dzierżawę podkupić i listy ma niezawodne od naszego zacnego władyki. Jeno że jak tutaj sprawdzić, kto piórem po pergaminie wodził, skoro władykę szlag trafił gdzieś tam we wielkim świecie? — Roześmiała się grzmiąco, aż gołębie poderwały się z dachów.
Chmura białych ptaków zatoczyła dwa zwichrowane koła nad wioskowym placem i w popłochu pierzchła do lasu. Nie wróżyło to dobrze. No, ale Waligóra nie oglądał się na znaki.
— Wy tutaj tak nie gadajcie — zaprotestował Mały Sułek. — Jeszcze się władyka wróci, sami zobaczycie. A Szyszek człek poczciwy, po cudze by nie sięgał...
Szyszek jednak gapił się na babę z wytrzeszczonymi oczami, a taki przerażony, jakby mu się spróchniała gałąź w ręku w gadzinę zamieniła.
Baba tymczasem obróciła się ku Sułkowi.
— Władyka może się wróci — wykrzywiła się z kpiną — ale nie za niego się modlisz, gdy się w posłanie układasz. Nie dlatego płaczesz, a złość jak robak gryzie, spać ciemną nocką nie daje. Nie dlatego wciąż chlejesz, dobro na gorzałę obmieniasz. Bo jakże niby tak? — Zaniosła się gwałtownym, suchym śmiechem. — Jednemu bratu panna piękna pisana, sława pogromcy smoka, zaszczyty i bogactwa, a drugiemu chleb czarny, harówka i nędza codzienna?
— Bom w niczym od niego nie gorszy! — wykrzyknął nienawistnie Mały Sułek, poczerwieniały raptem i spotworniały na gębie.
Aż trudno go było rozpoznać, bo oczy mu na wierzch wylazły, na wargach wystąpiła piana.
Węglarka nie odrywała od niego wzroku, nieomal podrygując z uciechy.
— A co się wam zdaje? — żołądkował się Sułek, którego milczenie sąsiadów bynajmniej nie skłaniało do pomiarkowania. — Że niby jestem gorszy? Że mnie się nie należy?
Najzasobniejszy kmieć w Dolinie poczuł, jakby mu się coś w brzuchu poruszyło. A konkretniej, jakby mu się cały kałdun skurczył. Ze strachu. I to bynajmniej nie przed Waligórą.
Oj, nie widziała mu się ta babina. Nie dlatego, że pyskata. Mało to ludzie gadają? Nie martwiło go również jej dobre rozeznanie w grzeszkach wilżyńskich obywateli, bo niejeden szpieg kręcił się po okolicy i węglarze, prócz wypalania drewna, mogli się parać również bardziej plugawym rzemiosłem i wieści dla grasantów albo i dla opata po osadach zbierać.
Tu skrzywił się, jakby pypcia na języku wyczuł. Nie lubił leśnego plemienia. Włóczyli się po górach, jak ich ścieżka wiodła, nie pytając, czyje drewno palą, a Szyszek im więcej miał lasów, tym bardziej je cenił i nie zamierzał bez zapłaty wyzbyć się ani jednego pieńka. A przecież kradli nie tylko kłody. Tak, wszyscy w górach wiedzieli, że węglarz ukradnie choćby i księżycowy promień.
Ale tutaj nie szło o zwyczajną kradzież. Nie tym razem. Albo nie tylko o nią.
Złodziejstwo Szyszek rozumiał. Strach również. Ale przerażała go podstępna, utajona nienawiść, bijąca z tej kobieciny. Coś, czego inni jeszcze nie potrafili spostrzec. On jednak widział.
Nie darmo był najzasobniejszym kmieciem w Dolinie.
— Należy ci się, kochaneńki, należy. — Cętki odbijały się na skórze węglarki, jakby ją przed chwilą obsypano żarem. — I wedle należności dostaniesz, całkiem już niedługo.
Waligóra postąpił ku niej pomiędzy struchlałymi wieśniakami, rozganiając ich jak kurczęta.
— Jak i tobie, babo, zaraz się przydarzy — oznajmił ze spokojem. — Darmo straszysz i gdakasz. Nikt się nie przelęknie.
Szyszek uczynił krok w tył, a potem drugi i trzeci również byłby zrobił niezawodnie, gdyby nie oparł się z nagła plecami o dorodne szydło w ręku Ortyla. Dawny zbój poruszył drzewcem, tak że ostrze prześlizgnęło się tuż obok grdyki kmiecia, i uśmiechnął się paskudnie.
Przebije mnie, pomyślał w popłochu Szyszek. Wszyscy tu na dobre poszaleli. Jak wilcza sfora, kiedy poczuje krew.
Sam też ją wyczuwał. Nad placem zalegał ciężki smród posoki. Przekupień też cuchnął, kiedy go sprawiali, chociaż Szyszek upił się tak skrupulatnie, że właściwie nie pamiętał dobrze, jak się to wszystko skończyło. Ani co się stało z żebraczką.
Zresztą nie mógł przecież nic zrobić. Nic, powtarzał sobie w myślach. Nic, zupełnie nic.
Mimo to wędzonka i jajka, w obfitości pochłonięte przed wymarszem w góry, podchodziły mu teraz do gardła, a smród dusił jak dym.
Węglarka odrzuciła głowę. Purpurowe cętki zdawały się poruszać na jej policzkach, spływać w dół jak krople krwi.
— Boś z dawna przelękniony — zadrwiła. — Waligóra, brat czarta, herszt zbójecki tak sławny, tak mieszczanom obmierzły, że żywcem go zakopawszy, na śmierć powolną skazali. Jednego wszak nie dopatrzyli. Że hersztem wiedźma owładnie, że na postronek go weźmie. Jak kozła.
Waligóra znieruchomiał nad nią, wielki jak góra i po gospodarsku suty w swoich butach z licowanej skóry, w portkach pasiastych i kubraku modrym, czerwonymi guzami przybranym, w czapce z piórkiem i z mieczem u pasa. Ani włos mu nie drgnął. I tylko ten bezruch osobliwy i zmrużone powieki świadczyły, że szyderstwo nie chybiło celu.
— Dobrześ się, wiedźmo, w okolicy rozpatrzyła. — Głos miał napięty jak struna. — Ale na darmo. Czas, żeby ci ten ogień, coś go na nas zesłała, z powrotem w gardziel wsadzić.
Szczuje nas, pomyślał Szyszek, zadziwiony, że pozostali nie widzą tej oczywistości i pozwalają, by baba wypowiadała słowa, których nie da się zetrzeć ani przytłumić przelewem krwi. Nie, raz wypowiedziane pozostaną na dobre. Ściekną pomiędzy w podwaliny świątyni i będą powracać podczas nabożeństw, kiedy gospodarze znów zasiądą godnie w swoich ławkach, w odświętnie wykrochmalonych koszulach, poważni i solenni jak należy. Nic się nie da cofnąć.
Ćmiło mu się przed oczami.
Węglarka tymczasem nie wyglądała na wystraszoną pogróżkami Waligóry. Przeciwnie.
— Jeno czy to pomoże? — Uśmiechnęła się z lekceważeniem. — Czy się od tego na swobodę wyrwiesz? Zapomnisz, jak w nocy się budzisz, spocony od lęków jak myszka, bo twoje życie nie należy już do ciebie, bo ci je raz na zawsze wiedźma pospolita zabrała...
— Nie taka znów pospolita — wtrącił z przyganą Doliba, który wprawdzie rozumem nie grzeszył, jakoś się jednak czuł w swym patriotyzmie urażony. — Toć nasza. I najmocniejsza.
— I mimo jej całej mocy od skwaru nieledwie zdychacie?
— A tobie co zaś do tego? — ofuknął babę Ortyl.
— Bo my już swoje wiemy! — Kowlik przysunął się do niej, znacząco potrząsając widłami. — Wiemy, kto za tym stoi.
Wieśniacy wsparli go entuzjastycznymi okrzykami, pełni ulgi, że sprawa powraca na znajome, bezpieczne tory. Przekrzykiwali strach, podjudzając się wzajem do coraz większej wściekłości.
— Dobra, z gadaniem już basta. — Powszechny zapał zdusił dopiero Waligóra. — Trzeba się brać do roboty.
Choć wielu było za tym, żeby babę cepami zatłuc, zbójca postanowił rzecz rozwiązać godnie i wręcz zgodnie z tradycją. Węglarce gębę sprawnie znowu zatkano szmatami, choć wiła się jakoby piskorz i dalej gardłować chciała. Wyrywającą się, powleczono ją prościutko do koniowiązu, gdzie życzliwe jakieś dusze naznosiły już potężną przygarść chrustu.
Szyszek, jak oczadziały, szedł za innymi. Starał się nie spoglądać na stertę drewna, choć przecież oczy mu same do niej biegły. A kiedy ogień zatańczył, zadygotał na chruście, nie potrafił już myśleć o niczym innym. Wbił się w gorącą, rozdygotaną, swojską od woni gorzałki i potu gromadę wieśniaków, pozwalając, by sąsiedzka bliskość otumaniła go bardziej niż trunek. Wyśmiewał się wcześniej z cherlaków, co jak stare baby z kruchty garną się do innych i od sąsiadów wsparcia wyglądają. Różnił się od nich wszystkim. Sam, przemyślnością, której u siebie wcześniej nie podejrzewał, wydźwignął się ze zgliszczy, z nędzy i strachu, jakie pozostawili dezerterzy. Sam, zawsze sam.
A teraz nie potrafił trzymać się obok.
— Który kiep ognia skrzesał? — rozdarł się Waligóra. — Jakże teraz z babą będzie?
W gruncie rzeczy nie był jednak zły i powszechny zapał wyraźnie mu pochlebiał. Okrzepł podczas tych trzech dni, na nowo nabrał wigoru i taki się teraz wydał potężny i krzepki, jakby te zimy w niewoli u Babuni Jagódki opadły z niego bez śladu. Teraz, kiedy podstępna wiedźma — inna wprawdzie, ale co wiedźma, to wiedźma — została znaleziona, a chrust naszykowany, dawny zbójca przechadzał się pomiędzy wieśniakami niczym walny pan. Duma z niego aż biła, choć po prawdzie wilżyńscy obywatele poczynali sobie całkiem po partacku.
Bo jakże tak, myślał Szyszek, który by chętnie ziomków grubym słowem popędził, gdyby nie był zestrachany jak zając? Jako i z tą babą, rozmyślał dalej Szyszek, kiedy Waligóra pognał chłopów, żeby co prędzej zadeptywali ogień i stos na nowo składali. Jeszcze jej przy dylu nie uwiązali na dobre, a już ogień zażegli, ot, miejscowy pomyślunek. Ale w wiosce wszystko zawsze tak szło. Bez rozmysłu, na oślep.
No, ale to właśnie Wilżyńska Dolina, skonstatował cierpko. Nigdy tu nic nie będzie, dostatku, porządku ni poczciwości zwyczajnej. Będą się jeno kręcić wokół własnego chwosta, drzeć się i pojękiwać, a na sam koniec do wiedźmy po pomoc pobiegną. Bo tylko tyle potrafią i nie nauczą się więcej.
Węglarka przypatrywała się zabiegom chłopów, podrygując w więzach i krzywiąc się, ale Szyszek wyrozumieć nie potrafił, czy z uciechy, czy z grozy, bo miała gębę zatkaną kawałem brudnej materii.
Nikt się potem nie przyznał, kto jej tę gębę odetkał. Może sama knebel wypluła albo szmatę zeżarła. Lecz nagle znów stała przed nimi, rozjuszona i harda.
Obróciła twarz ku najbliższemu z kmieci. Traf chciał, że był to Kowlik, który ją sznurem wiązał, a i skopał nielekko. Coś było w jej spojrzeniu, w wykrzywieniu warg.
Coś złego, pomyślał Szyszek. Jakbyśmy nie my ją, ale ona nas prowadziła na kaźń.
— Boisz się — wysyczała węglarka, tryskając drobinkami śliny. — Jak wtedy, kiedy cię matczyny gach nocką w drewutni przyduszał. Nigdyś słowa nie pisnął. Jak pies do niego biegłeś, kiedy tylko gwizdnął.
Łysy dezerter cofnął się, w jednej chwili blady, jakby cała krew z niego uciekła. Gapił się w węglarkę z przeraźliwą zgrozą.
Ktoś z tyłu zachichotał cienko. Doliba, wiejski głupek, zanosił się śmiechem, sam nie rozumiejąc z czego. Głowa mu się aż trzęsła na chudej, wątłej szyi.
— A ty — węglarka obróciła się ku niemu z szybkością atakującej żmii — cienko, cieniuśko piszczysz. Jako i matka twoja się darła, kiedy pod złodziejami i wszelką chanają nikczemną w zamtuzie się podścielała, jak żonie katowskiej przystoi. Pamiętasz to jeszcze? — zaklekotała zębami. — Katowskie nasienie, tak za tobą wołali...
Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo Waligóra przypadł do niej i własną czapkę w gębę jej wraził, że się mało co nie zadławiła.
— Dalejże! — ryknął. — Gałęzie migiem układać.
Lecz stos, raz zadeptany, nie dawał się łatwo znów złożyć. Chrust nie chciał się palić, dymem w oczy kręcił, choć nieledwie przed chwilą buchał jasnym płomieniem.
Kmiecie zerkali spod opuszczonych powiek na węglarkę, która tkwiła pomiędzy nimi w okrwawionym odzieniu jak ciemna figura grozy.
— Nieczysta jakaś siła — mamrotał Kulas.
Waligóra miotał się wokół stosu, iskry krzesiwem krzesał, mech wyschnięty podkładał. Wszystko na darmo. Gałęzie nie chciały się palić. Za nic nie chciały i już.
— Bo to obraza boska — dogadywała od progu księżówki Rozalka, która wobec tej oczywistej boskiej interwencji gwałtownie nabrała odwagi.
— Wiedźma też stosów nie kocha — burknął pod nosem Szurlej. — A może to jest jej sprawka?
Wszyscy, którzy go słyszeli, jęli natychmiast przedreptywać z nogi na nogę i rozglądać się niepewnie. Owszem, w pewnej bliskości ognia wiedźma stawała się drażliwa. A Babuni Jagódki nie należało drażnić, oj nie. Każdy, kto wystarczająco długo popasał w Wilżyńskiej Dolinie, był tego aż nazbyt świadom.
Ale wiedźma figlowała teraz z pachołkami w miasteczku. A Waligóra był blisko. Można rzec nawet, za blisko.
Krzątał się, chrustu podrzucał, przeklinał przy tym siarczyście.
— Można olejem świętym podlać — doradził mu ktoś zza pleców.
— I jeszcze plebanowi zapłacić? — żachnął się zbój siarczyście. — Furda święte oleje i modły wasze furda. — Pochylił się i gmerał kijem u nasady stosu, gdzie pełgał słabiutki płomyk. — Tu chrustu więcej trzeba, ot i tajemnica cała.
Jak na złość akuratnie w tej chwili ogienek zgasł. Zbójca podskoczył ze złości.
— Chrustu więcej, powiadam! — rozdarł się na całe gardło. — Ogień mi krzesać, a żywo!
— Tak może? — usłyszał za sobą, blisko, tuż za ramieniem.
Nie zdążył się jednak obejrzeć, bo płomień buchnął mu w twarz, aż czuprynę osmalił. Stos zajął się w jednej chwili, wystrzelił popod niebo, zmieniając gromadę wieśniaków w czarny kontur, obrębiony nocą.
Ktoś rozdarł się ze strachu.
Ktoś inny jak pies zaskowytał.
Rozalka w drzwiach do księżówki ledwo nadążała kreślić znak odpędzający złe moce.
Babunia Jagódka zrzuciła podróżny kaptur i wyprostowała się, zwróciwszy się ku wilżyńskiemu ludkowi. Kapka na końcu jej nosa trzęsła się i podrygiwała.
— Hę?! — zapytała rozgłośnie.
Kmiecie skulili się odruchowo. Ci, co stali najdalej od stosu, natychmiast jęli się delikatnie usuwać w cień. Niby wiedźma wszystko wiedziała i mogła się całej zabawie dobrze zawczasu przyjrzeć, lecz zawsze warto spróbować. Ostatecznie i Babunia Jagódka może czasami przysnąć.
Teraz jednak wydawała się rześka nad podziw. Chustkę w czerwone róże na tył głowy zsunęła, więc tym wyraźniej pałały jej wściekłe, bursztynowozłote ślepia, a nos wydawał się jeszcze bardziej krzywy niż zwykle.
— Igrów się wam zachciało? — Wsparła się popod boki. — Pohulać sobie chcieliście?
Waligóra przekręcił się ku niej. Powoli. Powoluśku.
— Nie twoja, babo, sprawa — warknął.
Kmiecie pospuszczali oczy. To była porządna osada, mąż z żoną się tu nie kłócił i pasem nie garbował ślubnej, póki drzwi dobrze nie zaparł, okiennic nie zaryglował. A Waligóra i wiedźma... Cóż, z dawna się szykowali do oczu sobie doskoczyć. Ale nie musieli w to, doprawdy, caluśkiej wioski wciągać.
— A tyś wciąż, moiściewy, głupi. — Wiedźma uśmiechnęła się z pobłażaniem. — A czyjaż, jeśli nie moja? Kto wioskę z gruzów podnosił? Kto wieśniaków piastował? Kto zbójów precz przepędził? Wreszcie kto ciebie, niebogo, z opresji ciężkiej salwował, kiedy cię rodacy serdeczni żywcem ziemią przysypali?
— A nasza własna! — huknął Waligóra, który bynajmniej nie zamierzał odpuścić i wiedźmia magia nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia. — Bośmy się własną wolą powodować winni i własnego rozumu słuchać.
Wymachiwał rękami, wielki i rozjuszony, naprzeciw starowinki, która wyglądała na tak kruchą, że mógłby ją, jak suchą gałąź, w ręku przełamać.
— I rozum własny ci podpowiedział — dociekała ze zwodniczą łagodnością wiedźma — żeby tu po okolicy na nędzarzy polować i w ogień ich ciskać?
Wieśniacy nie wiedzieli, gdzie się podziać. Niby wiedźma nic strasznego nie robiła, ot, przekomarzała się trochę, a że język miała jadowity, to trudno. Sęk w tym, że nie były to zwyczajne sąsiedzkie figle i pogwarki. Jeśli jej ktoś zanadto przygadał, następnego dnia krowom mleko w wymionach kwaśniało, a w jajach kurzęcych robaki się lęgły. Babunia Jagódka ceniła dowcip, a jakże. Jednakże wyłącznie własny.
A Waligóra, jak na złość, dobrze umiał się odciąć.
— A co tu — prychnął ze złością — wszystko, z żebraczkami włącznie, po lasach policzone? I wasze wszystko, kleszczy i zajęczych bobków nie wyłączając? Inwentarze w chałupie trzymacie, ile borsuków w norach, a na drzewach dzieciołów?
— I grzybów pod drzewami ile — dorzuciła złośliwie Babunia. — Osobliwie liczę rydze.
Waligórze na gębie wystąpiły ceglaste plamy: kiedy go wiedźma znalazła, miał na łeb nasadzony grzybowy kapelusz, pachołkowie weń go ustroili, żeby dodatkowo upokorzyć przed śmiercią. Bardzo nie lubił, kiedy przypominano, jak wiedźma uratowała mu życie. Jeszcze bardziej nie lubił pamiętać, że zaraz później mu je bezwzględnie ukradła.
— Tedy się rydzów trzymajcie — burknął. — A nam złoczyńców zostawcie, co suszę przeklętą na nas ściągnęli. Skoro już nic innego poradzić nie umiecie — dodał, bo wiedźma jedynie uśmiechała się z drwiną. — Wiedźma jak grzmot, a z nami co? Najgorzej się nam wiedzie w całej okolicy.
— Ajuści — pisnął ktoś cienkim od przepicia głosem i pewnie jedynie z tego przepicia zebrał się na odwagę, bo zwykle nikt wiedźmie w oczy wyrzutów nie czynił. — Deszcz wszędzie pada, wszędzie pola zielone, jeno nie u nas.
Wiejska gromada zaszemrała z niechęcią. Niby wyklinali wiedźmę, krzywo na nią patrzyli, jeśli się w biały dzień do wioski zapuściła, ale przecież w skrytości ducha liczyli na jej opiekę. Ostatecznie nie bez przyczyny odbudowała wioskę. Jeśli zaś ich ocaliła, to przecież chyba nie po to, żeby potem zaniedbywać ze szczętem. Tak, wilżyńscy obywatele, chociaż nie wypowiedzieliby tego głośno, mieli wiedźmie za złe jej niefrasobliwość. Mogła się bardziej przyłożyć. Istnieją przecież sposoby, żeby wodę wywołać, chociażby i z kamienia, tedy i na chmury też da się coś poradzić.
— A wam się akuratnie na łajdactwo zebrało. — Waligóra, który świetnie wyczuwał nastroje ziomków, uśmiechnął się z satysfakcją. — Niby jak jedna rodzina w kupie sobie żyjemy, że aż nas ta bliskość uwiera, ale kiedy bieda, co wy znienacka robicie? Ano nic! — Triumfująco wyciągnął w górę palec. — W gospodzie z parobasami się szlajasz, wywłoko chutliwa ty stara
— A tobie od oskomy ślina po brodzie cieknie — wtrąciła nie bez zadowolenia wiedźma. — Jeno nie wiadomo, czego bardziej żal, czyli tej karczmy, czyli parobasów.
Zbój pochylił się ku niej, wielki i rozjuszony, i już ręce wyciągał, żeby za szyję pochwycić.
Babunia roześmiała się sucho.
— Żal, hę? — ni to zapytała, ni to zakpiła, po czym wyciągnęła palec, chudy i krzywy od podagry, i znienacka bodnęła go w kaftan.
Pojedyncza iskra wystrzeliła z poczerniałego paznokcia i ugodziła mężczyznę w pierś, po czym wspięła się szybciutko po żebrach, przebiegła po grdyce i raptem rozbłysła płomieniem w brodzie.
Mężczyzna jął przeklinać i skakać, usiłując ugasić ogień, a wiedźma śmiała się, nieledwie kwicząc z uciechy. Po kolanach się biła, przytupywała dziarsko, póki Waligóra się ugasił ognia.
— A żebyś, cholero, sczezła! — pożyczył jej z głębi serca.
Brodę miał zmarnowaną ze szczętem i po prawdzie wyglądał jak kura, kiedy ją nad paleniskiem opalą. A popleczników stracił jeszcze więcej niż włosów. Bo przemyślni wylżyńscy kmiecie od razu zrozumieli, na czyją się stronę zwycięstwo przechyli i zapał do rozpalania stosu gwałtownie w nich osłabł.
— Niedoczekanie, nicponiu. — Wiedźma wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. — Będę żyć, chlać, żreć, łajdaczyć się i bawić, ile wlezie. Nie powstrzymają mnie twoje dąsy. Ale wiesz, co, chudzino? — Roześmiała się cienko. — I tobie nie poskąpię. Połajdacz się, wszak masz żonę, i gorzałki się napij, to na nudę rzecz pewna. Jeno od ognia uciekaj, bo ci, nieboraczku, nie służy.
Znów zaczęła się śmiać. Kilku największych wioskowych pochlebców przyłączyło się do niej usłużnie.
— Co i inszych się tyczy — osadziła ich prędko. — Stosów tutaj nie ścierpię, osobliwie partackich.
— A nie mówiłam? — wrzasnęła z szańca księżówki nieulękła Rozalka. — Kury wam, pijusom, macać, a nie wiedźmobicie urządzać.
Stała, w bieluśkim czepcu i wykrochmalonym fartuchu, jak uosobienie ziemskiej sprawiedliwości. W ręku trzymała warząchew.
— Biedną, starą nędzarkę złapać — ciągnęła księża gospodyni. — Przygłupią przy tym biedaczkę. Wstydu, chamy, nie macie.
— Bogowie wszystkich osądzą! — rozdarł się z okienka pleban, który wprawdzie i wcześniej przyglądał się zbiegowisku, ale dopiero teraz ośmielił się wychylić nosa.
Ale wiedźma nie doceniała wsparcia. Chyba nawet go nie spostrzegła.
— A niech jednego z drugim znowu przy chruście przydybię, to łby poukręcam! — wołała, przechadzając się rześko przed struchlałymi chłopami. — Albo nad płomieniem zawieszę i jak kiełbasę uwędzę — zagroziła na końcu, ale zupełnie bez potrzeby, bo ogień już całkiem wygasł.
Jeszcze zanim popiół poczerniał, Waligóra zrozumiał, że przegrał. Powyklinał jeszcze chwilę, wiedźmie gwałtownej śmierci życząc, ale jakoś bez zapału. Może i jego opadło wreszcie zmęczenie.
Bo skwar wciąż doskwierał okrutnie, nic od kmiecich mozołów nie zelżał.
Chłopi, zniechęceni, rozłazili się powoli do swoich zajęć.
— No sio, sio! — poganiała ich wiedźma.
Na środku placu pozostała jedynie żebraczka, którą ktoś w tumulcie obalił na ziemię. Leżała całkiem cichutko. Z rozciętego policzka krew jej ściekała w piasek.
Rozalka z namysłem wychynęła z księżówki. Chwilę pochrząkiwała niepewnie, niezdecydowana, co zrobić, aż wreszcie ostrożnie podeszła do wiedźmy.
— Trza się biedaczką zająć — rzekła litościwie, pochylając się nad węglarką. — Umyć ją trochę, odkarmić, a potem w drogę wyprawić. Niepoczciwie gadała — gospodyni plebana konfidencjonalnie zniżyła głos — uch, jak niepoczciwie. Aż strach było słuchać.
— Więc pewno wszyscy słuchali — zauważyła wiedźma. — I uszy wyciągali, by słówka nie uronić.
— Ale ze strachu tak plotła — dowodziła Rozalka, która była poczciwą niewiastą. — Ani chybi ze strachu. Jeno że ludzie się sierdzą... — dodała po chwili nieśmiało. — Sami rozumiecie, Babuniu.
— Aż zanadto rozumiem — odpowiedziała wiedźma.
Ale jakoś zbyt ostro, jakoś przesadnie surowo. Aż się Rozalka przelękla, czy wiedźma może wciąż się o stos gniewa. Oj, trzeba jej będzie teraz, pomyślała z przestrachem, z drogi przez parę dni schodzić, bo znów coś narozrabia.
— Na plebanię ją wezmę — zadeklarowała — i w górnej izbie przechowam. U nas nikt jej wszak nie tknie.
Mina plebana była tak kwaśna, jakby się ogórcowego kwasu ożłopał. Nie protestował jednak. Nie miał śmiałości. Sam się nie umiał rozeznać, która z bab na podwórcu większą budziła w nim grozę.
— A nie trzeba, nie trzeba. — Wiedźma pochyliła się nad sponiewieraną węglarką. — Już ja się nią zajmę.
Rozalka zawahała się. Ton Babuni Jagódki nie wróżył nic dobrego, choć zupełnie nie pojmowała, o co chodzi. Postała jeszcze moment dla czystego sumienia, a potem ustąpiła przed przemocą. Z wiedźmą nigdy nic nie wiadomo, pomyślała, po czym z ulgą zaparła drzwi. Ostatecznie spełniła swój obowiązek.
Obowiązek był w życiu Rozalki najważniejszą rzeczą. Zaraz po plebanie.
Wiedźma odczekała jeszcze chwilę, znacząco spoglądając ku okienku księżówki. Pleban poddał się pierwszy. Zatrzasnął rygiel na okiennicy i poczłapał do alkierza.
W Wilżyńskiej Dolinie o wielu rzeczach lepiej było nie wiedzieć. Każdy to wiedział.
Babunia Jagódka pochyliła się nad węglarką. Pogapiła się chwilę. Trąciła starowinę trzewikiem. Solidnie.
— No, dość tych szutków — nakazała.
Babina z ociąganiem podniosła się z ziemi. Wydarła z gęby szmatę. Odchrząknęła i splunęła serdecznie.
— Nie mogłaś trochę się spóźnić? — burknęła.
— Parobkowie teraz słabi. — Wiedźma westchnęła z przyganą. — Znudzili mnie, a miejskie wywczasy wraz z nimi. Ale tyś się, widzę, ni krzyny nie nudziła.
Węglarka uśmiechnęła się leniwie.
— Ano, skwar. Każdy rozrywek szuka. Jeno każdy innych.
Babunia Jagódka zacięła wargi.
— Ano wiem. Ale od mojego dobra z daleka się lepiej trzymaj.
Babina zaśmiała się. Nadal siedziała na ziemi. Podwinięta spódnica odsłaniała chude, posiniaczone nogi.
— A coś ty, od reszty z nas lepsza?
— Może jeno potężniejsza ździebko.
Węglarka znów ochrząknęła. Splunęła krwawą śliną.
— Prawie mi się udało — zauważyła. — Jeszcze trochę krwi, jeszcze trochę ognia, i zapłonęłabym, jak się patrzy. Byłoby ognisko aż pod samą Spichrzę.
Wiedźma wzruszyła ramionami.
— A cóż za sztuka nieszczęśników podejść? Każdej bredni się chwycą.
Babina podniosła się z klepiska, otrząsnęła jak brytan. Kiedy znowu się wyprostowała, jej skóra płonęła krwistą, wilgotną czerwienią świeżych oparzeń.
— Wydawał się kontent — zauważyła. — Twój gach. Kontent i gotów do czynu.
Babunia Jagódka uśmiechnęła się. Sztachety Rozalczynego ogródka jęły jękliwie pękać od tego uśmiechu.
— Gotów, to i co z tego, że gotów? — zapytała ostro. — Tu nikt nie będzie mącił. Ani ty, skoro o tym mowa.
Węglarka od niechcenia kopnęła kępę trawy i spomiędzy źdźbeł, razem z grudkami ziemi, wtrysnęła ruda polna mysz. Zwierzątko zatoczyło w powietrzu łuk, przekoziołkowało, a potem w pędzie zajęło się płomieniem. Babina dmuchnęła i popiół sypnął Babuni Jagódce prosto w twarz.
— A wszędzie indziej wolno? — zainteresowała się fałszywie węglarka. — Niech się Góry Żmijowe ogniem żywym zajmą, byle tutaj kmieciom kapusta obrodziła?
Wiedźma wzruszyła ramionami.
— Góry Żmijowe wiele jeszcze zniosą. Ale ja już niedużo. Zbieraj się, Ognicha. Nic tu już nie wskórasz.
Oszpecona kobieta zebrała na ramionach łachmany.
— Może nie tym razem. Ale wrócę. Ja albo ktoś inny — roześmiała się.
Rozrzuciła ramiona i zawirowała, a trawy wokół niej poruszyły się i gałęzie zakołysały się w tym samym rytmie. Potem podniósł się wiatr, zaklekotał okiennicami, zwichrzył czuby drzew. Przez moment węglarka stała pośrodku wiru, ukręconego z piasku, zawieruchy i czerwonych płomyków. Niektóre odrywały się z jej włosów i wirując, unosiły się ku ciemnemu niebu, inne opadały i toczyły się po piasku i żwirze jak drobne purpurowe ziarenka. Nie trwało to jednak długo. Zaledwie kilka uderzeń serca.
— Nie utrzymasz tego na zawsze. — Węglarka, kimkolwiek naprawdę była, wychyliła się ku wiedźmie. — Nie wystarczy pomalować płoty i spędzić z traktu grasantów, w sukmany ich poprzebierać. Wszystko spłonie. — Oblizała wyschnięte wargi. — Jak słomiane kukiełki.
Babunia Jagódka milczała.
Od strony proboszczowego kurnika ostrożnie wychylił się krępy, czubaty kogucik. Grzebieniem zatrząsł, łypnął przebiegle czarnym oczkiem, po czym hycnął znienacka ku ognistemu ziarenku i dziobnął je z rozkoszą.
— Dlaczego miałabyś mieć lepiej od nas?! — rozdarła się wściekle węglarka. — Dlaczego twoje schronienie ma trwać? Nikt tu nie zasłużył na litość.
Wilżyńska wiedźma nie odpowiedziała. Odstąpiła tylko kilka kroków, czyniąc obcej niewieście przejście.
Kolejne kury wybiegały ukradkiem zza płotu i gdacząc z cicha, dziobały w piasku.
Węglarka zawahała się. Chciała coś jeszcze powiedzieć, tchnąć w przeciwniczkę mocą, ale na koniec zgarbiła się tylko i powlokła w stronę lasu. Kiedy mijała Babunię Jagódkę, pochyliła ku niej wąską, gadzią twarz.
— Jest ogień, choćby w kamieniu — wysyczała. — Płomień, nawet uśpiony, śpiewa, syczy o zniszczeniu. Twoi wieśniacy go słyszą i kiedyś — głęboko, ekstatycznie wciągnęła powietrze — och, kiedyś powrócisz za późno.
Nie zatrzymała się jednak. Mozolnie wlokła się pomiędzy chałupami, znędzniała znów i przygarbiona w wieczornej ćmie. Kolejna wilżyńska awantura dobiegła kresu i na polu bitwy pozostało jedynie rozdokazywane stadko drobiu. I tylko liście wierzb, które zajmowały się nad głową węglarki płomieniami świadczyły, co właśnie wydarzyło się i co jeszcze mogło się wydarzyć w Wilżyńskiej Dolinie.
KONIEC
Deus Irae
"Deus Irae" to fantastyczne dzieło dwóch mistrzów science-fiction - Philipa K. Dicka oraz Rogera Zelaznego. Przedstawia ono obraz Ziemi, na której znacznie zmieniło się życie po wojnie nukleranej. Oprócz licznych mutacji wśród zwierząt i roślin, na świecie powstała nowa religia – kult Carletona Lufteufla, głównego sprawcy globalnej katastrofy. Wśród ocalałych człowiek ten jest istnym guru, czczonym jako ludzkie wcielenie Boga Gniewu – tytułowego Deus Irae. Chrześcijaństwo zaś skupiające nielicznych mieszkańców Ziemi uważane jest za archaiczną sektę.
Opowieść przybliża nam historię mieszkańców małej miejscowości – Charlottesville w stanie Utah, którzy podzieleni są pomiędzy róznymi religiami. Losy kalekiego, urodzonego bez rąk i nóg, Tibora McMastersa, autora pięknego fresku w kościele sług „Boga Gniewu”, splatają się z losami Pete’a Sandsa, młodego chrześcijanina, uzależnionego od różnych narkotyzujących pigułek, dzięki którym, jak sam uważa, może porozmawiać z samym Bogiem. Obydwoje, wbrew swej woli, wyruszają na pielgrzymkę na Pielg. Tibor z zaprzęgniętą do swojego mechanicznego wózka krową, musi poznać prawdziwe oblicze „Boga Gniewu”, aby dokończyć swój fresk, zaś Sands wysłany przez swojego duchownego, doktora Abernathy’ego, aby go śledzić. Przemierzają oni zniszczone tereny spotykając na swojej drodze liczne rezultaty wojny jądrowej – gadające jaszczuropodobne stworzenia czy roboty spragnione ludzkiej energii.
Gdy sięgałem po „Deus Irae”, z powodu napisu na okładce „Gdyby szatan był Bogiem...” pomyślałem, iż będzie to kolejna kontrowersyjna pozycja literacka. Jednak zagłebiając się coraz bardziej w historię zmieniłem swoje zdanie. Opowieść ta zmusza człowieka do głębokiego zastanowienia się nad sensem istnienia ludzkości, przyczyniają się do tego częste filozoficzne rozważania religijne, charakterystyczne dla twórczości Zelaznego. W opowieści nie zabrakło również szczegółowych i bardzo bogatych opisów zniszczonych ziemskich krajobrazów, typowych dla prozy Dicka. Również można zauważyć różnicę w stylu prowadzenia dialogów. Z jednej strony krótkie, humorystyczne rozmowy, często prowadzone w języku niemieckim, a z drugiej filozoficzne, bardzo rozbudowane, refleksje dotyczące dogmatów wiary. Bardzo ciekawy jest również groteskowy motyw krowy ciągnącej wózek z kalekim Tiborem, od której zależy całe jego życie jak i efekt pielgrzymki.
„Deus Irae” to książka, którą szybko się czyta, czasami jednym tchem. Przyczynia się do tego wartka akcja oraz specyficzny styl pisania. Jedynie co mogę jej zarzucić, to, że wyraźnie widać miejsca w których zmieniali się w pisaniu autorzy (różnice stylowe i językowe) oraz częste cytaty w języku niemieckim, które czasami utrudniają zrozumienie fabuły, a nie zostały przetłumaczone przez tłumacza w przypisach.
Ostatecznie opowieść, choć pozornie kontrowersyjna, jest ciekawą pozycją fantastyczną. Warto po nią sięgnąć z dwóch powodów: aby porozmyślać o dogmatach wiary katolickiej oraz sprawdzić co powstało po skrzyżowaniu piór dwóch znakomitości amerykańskigo science-fiction.