Rezultaty wyszukiwania dla: W.A.B.
Gorzkie wino
Leochares pragnie tylko spokoju. Bospor nad Morzem Czarnym, zwanym Morzem Niegościnnym jest jego nowym domem, to tu chce wychować syna i przekazać mu warsztat złotniczy.
Jednak dawne zajęcie nie daje o sobie zapomnieć, zresztą, Leochares jest dumnym człowiekiem, nie chce być tylko złotnikiem, więc interesuje się polityką, a tu już niedaleko do dworu i jego intryg. Do uszu władcy Bosporu dociera, że Leo zajmuje się tropieniem różnych wydarzeń, więc jest pierwszym wyborem, gdy na dworze zostaje zamordowany poseł. Grek nie chce się zgodzić na wplątanie w tę sprawę, nie uważa, by był na tyle sprawny, nie jest już przecież najmłodszy, ale porwanie żony i syna, a przepraszam, miłą gościną u polityka, sprawiają, że zmienia zdanie.
Szamałek zrobił w tym tomie ciekawy zabieg. Skupił się nie tylko na Leocharesie, ale oddał głos również jego żonie, która potrafi obserwować, słuchać i wyciągać wnioski. Znów przewrócił do góry nogami pojęcie o Grekach, gdzie posłuszna mężowi żona prała, gotowała, cerowała ubrania i dbała o domowe ognisko. Leocharesowi trafiła się żona krnąbrna, mająca własne zdanie i pragnienia. Pomaga mu w śledztwie, chce być informowana o tym, co się dzieje. Niekoniecznie wpływa to dobrze na ich wzajemne relacje, ale jasno pokazuje, że starożytne kobiety niczym nie różniły się od teraźniejszych, tylko role, jakie przyszło im pełnić, były drastycznie różne.
Oczywiście już w pierwszym tomie nauczyłam się, że u tego autora można snuć różne teorie dotyczące różnych zdarzeń, ale nie ma to w zasadzie żadnego znaczenia, bo na końcu i tak wyjdzie coś kompletnie innego. Tym razem więc nie kombinowałam, tylko pozwoliłam się prowadzić, skupiając się po prostu na radości z czytania. A tej miałam mnóstwo, bo styl autora bardzo przypadł mi do gustu. Czasem powolny, czasem gnał do przodu. Nie waha się przed brutalnością, ale i pięknu i harmonii, tak lubianej przez Greków oddaje hołd. To już drugi tom, ale poziom nadal ten sam. Autor bawi, zaskakuje, porusza, zmusza do refleksji nad tym, jak bardzo nieróżnymi się od ludzi mieszkających na ziemi tyle lat temu. Jak bardzo nadal rządzą nami emocje, a pewne rzeczy rozwiązuje się nadal siłą.
Polecam wszystkim, którzy nie boją się zburzyć obrazu Greka na agorze, kwieciście przemawiającego i kłaniającego się bogom, nie boją się przemocy za i przekonywania siłą, za to lubią dobrze skrojoną historię, która trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Złoty pył
Ateny podczas wojny z Persami nie były spokojne, a pełne intryg, morderstw i okrucieństw. Płatnych protekcji, zeznań, za które ktoś zapłacił... Ciężkie życie miał Leochares – agent na usługach Peryklesa, który miał pewny rzeczy wyśledzić i ukarać winnych.
Jakub Szamałek przyzwyczaił czytelnika do dobrych kryminałów. No ale kryminał osadzony w starożytnej Grecji to już coś kompletnie nowego, ożywczego i bardzo, ale to bardzo ciekawego. Przepadłam. W zasadzie od pierwszej strony. Autor zaczyna od wprowadzenia nas w grecki świat, jego zwyczaje, obyczajowość i brutalność, która sąsiaduje z pięknem, sztuką i wrażliwością. Tworzy niesamowite tło do powieści. I choć to Leochares wysuwa się na pierwszy plan, to również jego żona i otoczenie nie zostają potraktowane po macoszemu. Wszystko jest przemyślane i dopięte na ostatni guzik.
Przed Leocharesem stąpa śmierć. Wszyscy świadkowie nagle giną, zanim zdążą mu wyjawić to, co wiedzą. On sam ma wielkie szczęście, wywijając się raz za razem od podróży przez Styks. Choć nie tylko szczęście i bogowie kierują jego losami, choć, gdy tylko może, składa im ofiary. Mężczyzna cechuje się sporą inteligencją, świetnie kombinuje i wyciąga wnioski i jest sprytny. Ma też do pomocy Scytów, odpowiedzialnych w tamtych czasach za utrzymanie ładu i porządku w mieście. Dzięki temu poznajemy nie tylko Greków, ale i inne ludy zamieszkujące wtedy Ateny. Wracając jednak do samej intrygi, jest tak skonstruowana, że naprawdę ciężko domyślić się, kto za tym wszystkim stoi, a już jak dokonuje zbrodni, to w ogóle wyższa szkoła jazdy.
To nie tylko świetny kryminał, to wspaniała podróż w czasie, fascynująca przygoda w starożytności opisanej tak, że czasem zatracałam się tam i ciężko mi było odnaleźć się w swoim czasie. Autor ma niezwykły dar lekkiego i plastycznego opisywania rzeczywistości, którą po części odtworzył, po części wykreował. Nie mogłam się oderwać. Na równi postawiłabym pozytywne wrażenia z części kryminalnej z tymi, które wywoływały wzmianki mniej lub bardziej poparte historią i archeologią. Całość fantastycznie się dopełniła.
Choć trzeba przyznać, że Grecy Szamałka są dość... współcześni. Ich mowa nie jest tą, którą znamy z Homera, bywa rynsztokowa, bardziej potoczna. Ja sama sądzę, że oni właśnie tacy byli, no, może poza kilkoma wyjątkami, ale ci zostali filozofami. Lubię takich Greków, taki ich sposób bycia bardziej ludzki, niż uduchowiony, a jednocześnie osadzony w tamtych realiach.
Wydanie pierwsze pod tytułem „Kiedy Atena odwraca wzrok"
Furia
Piękna grecka wyspa z dala od zgiełku i grupa przyjaciół odpoczywająca po stresujących wydarzeniach. Cisza, spokój, wakacyjny klimat. Żadnych obcych. Brzmi jak przepis na idealny odpoczynek. A jednak coś pójdzie nie tak…
Alex Michaelides zabiera czytelnika w podróż do sielskiego greckiego zakątka, antyczne ruiny, gaje oliwne, skały i lazurowe morze, aż pragnie się odpoczywać. W takim miejscu spotykają się właścicielka tego uroczego zakątka- Lana Farrat, gwiazda filmowa, która swoją karierę poświęciła na rzecz macierzyństwa, jej dorastający syn z pierwszego małżeństwa, mąż Jason, Kate, bliska sercu przyjaciółka i wieloletni przyjaciel Elliot. Ten ostatni jest także narratorem powieści.
Już w pierwszych akapitach Elliot uprzedza nas, że cudowna wyspa okaże się morderczą, a śmierć znajdzie na niej główna bohaterka. Przez kolejne strony narrator wodzi czytelnika za nos. Podsuwa tropy, wtrąca dygresje, kluczy… a czytelnik jest wciąż daleko od rozwiązania zagadki.
Swoją budową powieść przypomina antyczną tragedię: pięć aktów niczym w greckim dramacie, akcja rozgrywająca się w ciągu zaledwie 48 godzin, miejsce ograniczone do otoczonej zewsząd morzem wysepki, ograniczona ilość postaci. Wszyscy podejrzani.
Akcja płynie powoli, narrator wprowadza czytelnika w niuanse zależności i powiązań między przyjaciółmi, zdradza zakulisowe rozgrywki, pokazuje swój udział w wydarzeniach. Nie jest jednak obiektywny ani tym bardziej szczery wobec czytelnika.
Powieść doskonale się czyta. Płynna narracja, nasycona barwnymi opisami miejsc, przeżyć, przemyśleń sprawia, że czytelnik nie nudzi się, ale też nigdzie się nie spieszy. I choć w pewnym momencie zaczyna rozumieć, na czym polega intryga, to nie zmniejsza to przyjemności z odkrywania meandrów fabuły. Należy jednak zaznaczyć, że miłośnicy wartkiej akcji, pościgów i strzelaniny mogą czuć się zawiedzeni, natomiast czytelnicy smakujący styl i język tekstu, lubiący zanurzyć się w głąb ludzkiej psychiki będą oczarowani.
Stacja
„…coś, co jeszcze pół wieku temu było ledwie marzeniem, mrzonką właściwie, już zdążyło wkomponować się w codzienność, wtopić bezszelestnie w tło. Taki już los każdego przełomu...”
Powieść wywołała dobre wrażenie, zwłaszcza od strony wytworzonego kosmicznego klimatu z klaustrofobicznego ujęcia stacji kosmicznej. Jakub Szamałek dołożył starań, aby ze szczegółowością przestawić realia obecności człowieka w zamkniętych modułach krążących nad Ziemią. Podszedł do tego zarówno od strony fizycznych możliwości, praw rządzących funkcjonowaniem w takich warunkach, a także ludzkich psychologicznych uwarunkowań. Znakomicie wbiłam się w atmosferę panującą w szeregach amerykańskich i rosyjskich astronautów, zwłaszcza że uzależnioną od niepewnej biznesowej i politycznej sytuacji, ale również ludzkimi słabościami i ograniczeniami. Ponieważ lubię buszować po fantastyce z pozaziemskim motywem, czytać popularnonaukowe opracowania o marzeniach i przygotowaniach człowieka do gwiezdnych podróży, oglądać filmy koncentrujące się na naukowych odkryciach o wszechświecie, wiele opisów nie nosiło dla mnie znamion nowości informacyjnych, lecz z uznaniem wkraczałam w inicjowaną przez nie pracę wyobraźni.
Intryga należała do ciekawych, chociaż liczyłam, że będzie bardziej rozbudowana i atrakcyjniejsza od strony trzymania w napięciu i niepewności. Doceniłam zgrabne nakreślenie portretów postaci, solidne uzasadnienie dla postaw i zachowań. Czasami miałam wrażenie lekkiej niezgodności z rzeczywistymi przepisami obowiązującymi na stacjach kosmicznych i w komunikacji z naziemną ekipą. Jednak trzeba przyznać, że te drobne modyfikacje podkręcały akcję i sprawiały, że trudniej było przewidzieć kierunek myśli głównej bohaterki. Lucy Hunt zdobyła sympatię, niczym szczególnym się nie wyróżniała, ale chętnie towarzyszyłam jej w wyjątkowej przygodzie, podszytej elementami sensacji i thrillera. Niebezpieczeństwo zręcznie się intensyfikowało. Chociaż punkt kulminacyjny osiągnął niższy poziom, niż chciałam, to przekonywał w przebiegu i wydźwięku.
Ekspedycja 75 okazała się pełna niespodzianek dla każdej ze stron i dla wszystkich uczestników. Delikatność natury przedsięwzięcia i kruchość układów społecznych i politycznych wystawiła ją na wielką próbę. Nie każdemu udało się wyjść z niej zwycięsko lub bez znaczących w konsekwencjach obrażeń. Zakończenie nie zaskoczyło, ale kształtnie połączyło wątki scenariusza zdarzeń. Styl narracji zdecydowanie na plus.
Taka piękna śmierć
Rano po prostu się nie obudziła. Znaleźli ją w łóżku. Taki opis pasuje do starszej osoby, która zasnęła na wieki po długim życiu, ale nie do dziewiętnastolatki! Tego samego zdania jest Michał Góralski, który wbrew prawie wszystkim pragnie wyjaśnić zagadkową śmierć, a nie wrzucić ją do jednego kosza z samobójcami.
Bardzo lubię książki Magdaleny Majcher oparte na faktach, ale ta jest zdecydowanie moją ulubioną. Odkrywanie krok po kroku, razem z policją, kolejnych części układanki, wchodzenie do głowy ofiary, jej otoczenia i ciągłe domysły poruszyły nie tylko emocje, ale też głowę i wyobraźnię. Pozostawiły w głowie mnóstwo pytań o relacje między dorosłymi już dziećmi, a ich rodzicami, o kruchość psychiki i jak bardzo można nie zauważyć objawów depresji u kogoś, kogo ma się na wyciągnięcie ręki. Bo to głównie o tym jest ta książka, o samotności w tłumie, gdy serce krzyczy, a twarz się uśmiecha. O byciu niewidzialnym nie tylko dla otoczenia, ale też dla rodziców, którzy sami grają własną farsę zwaną szczęśliwym małżeństwem, które tak naprawdę jest zgniłe od środka od bardzo dawna i już nawet pozory tego nie trzymają w kupie. To bardzo mądra, empatyczna książka o depresji, o tym cichym zabójcy i o ludziach chorych na tę chorobę. Jak bardzo są podatni, jak bardzo łakną skrawka uwagi i zrozumienia, jak łatwo ich oszukać i omotać.
To również książka o policyjnej pasji, o wierze w służbę i przysięgę złożoną krajowi. Historia Michała bardzo mnie poruszyła, to jest kolejna rzecz, którą lubię w książkach autorki – nie boi się pisać o prawdziwym życiu policji, o blaskach, cieniach, dumie i lęku. Pisze o codziennym życiu, które może złamać niejednego twardziela, co tak pięknie koresponduje z historią Pauliny. Bo nigdy nie wiemy, co dla kogo będzie tym kamyczkiem wywołującym lawinę. Z ogromną ciekawością chłonęłam każdy fragment o Michale, o jego żonie i dziecku. To dzięki temu ta książka jest jeszcze bardziej realna, choć jest nawiązaniem do pewnej sprawy i ukazuje istniejący problem na nieistniejących bohaterach. Czy aby na pewno?
Koniec rozczarowuje, pozostawia czytelnika w złości i niezgodzie. Tylko nie od strony literackiej. Tu wszystko jest w porządku, otwarte zakończenia dla mnie nie stanowią problemu. Rozczarowanie dotyczy tego, że choć tyle mówi się o depresji, to nadal są takie osoby, jak Paulina, pozostawione same sobie, szukające pomocy w sieci, wśród nieznajomych. I znajdujące pustkę. Albo śmierć.
Koniec jest początkiem
„Jesteśmy zbiorem najlepszych i najgorszych rzeczy, jakie zrobiliśmy”.
Atrakcyjna propozycja czytelnicza, zwłaszcza dla osób poszukujących thrillera w ambitnym wydaniu, uwzględniającego rozbudowaną intrygę i mocne podstawy psychologicznej oprawy. Dawno nie przeżywałam tak silnie przeżyć bohaterów, nie jednego czy dwóch, a kilku. Znakomicie poprowadzone portrety psychologiczne, przemawiały szczerością i prawdopodobieństwem zaistnienia. Każda postać wnosiła coś ważnego do akcji i klimatu powieści. Postawy i zachowania układały się w logiczny ciąg, wsparty na mocnych filarach cech i okoliczności. Fenomenalnie rozłożone odcienie szarości, krótkie momenty bieli i czerni utwierdzały, że w zależności od perspektywy spojrzenia na człowieka widzimy w nim dobro lub zło, szalenie łatwo oceniamy, a zapominamy uwzględnić dodatkowe czynniki wpływające na postępowanie i wypowiedzi. Chris Whitaker doskonale ukazał, że każdy nosi w sobie pokłady opiekuńczości i serdeczności, uaktywniające się w odpowiednich warunkach, lub odwrotnie, niszczenia i obcesowości, ujawniające się w trudnych chwilach.
Komendant Walker poświęcał się dla innych i zapominał o sobie, koncentrował się na obronie pokrzywdzonych, nie leczył własnych ran przeszłości. Vincent odsiedział w więzieniu trzydzieści lat, mierzył się z prawdą o sobie i całkiem nowym światem. Star usilnie trzymała się dawnych dziejów i nie uwzględniała przebiegania życia w teraźniejszości. Dicki to bezwzględny twardziel biznesowy, ale miał uzasadnienie wobec takiego postępowania. Trzynastoletnia Duchess i pięcioletni Robin, rodzeństwo było dla siebie wszystkim, chociaż diametralnie się różniło. Autor frapująco wciągał w tajemnice nie tylko pierwszoplanowych postaci, nie zaniedbywał tworzących barwne tło. Tak wiele kontrastów i wspólnych ogniw powiązań. Skradzione dzieciństwo, przyjaźń wystawiona na próbę, zakazana miłość, krzywdy niemożliwe do naprawienia, lojalność nade wszystko, a może nawet wbrew sobie, a także nienawiść rozpaczliwie wołająca o zemstę.
Do końca nie wiedziałam, jak wszystko zespoli się, jaki kształt przyjmie, jakie uzasadnienie się uprawomocni, gdzie tak naprawdę drzemać będzie źródło koszmaru i tragedii. Życie nikogo nie oszczędzało, wystawiało na małe i wielkie próby, łączyło losy w zaskakujący sposób. Czas z książką upłynął pod znakiem radości czytania, zaangażowania w grę interpretacji i satysfakcji z przygody. Zastrzeżenia miałam jedynie do lekkiej sztywności i cierpkości stylu narracji, jednak z czasem przywykłam, ponieważ treść mocno wciągała. Zajrzyjcie do Cape Haven, spokojnego i konserwatywnego miasteczka wykutego w klifach, zobaczcie, co ukształtowało mieszkańców, jakie wspomnienia i wydarzenia odcisnęły się na duszach. Czy za jeden błąd płaci się przez całe życie? Jak silna jest pokusa drugiej szansy? Dlaczego błaganie o odkupienie wydaje się żałosne? Co jesteśmy w stanie przetrwać dla bliskich? Czy koniec jest początkiem, a może nie ma tych punktów na mapie życia, gdyż przyczyny i skutki perfekcyjnie mieszają się ze sobą?
Pokój na piętrze
„Usta są świetne w kłamstwie, ale oczy zwykle zdradzają prawdę”.
Książka nie przekonała w wymiarze, na jaki liczyłam. Wydawała się zupełnie oderwana od rzeczywistości, nie mogłam wczuć się w sytuację kluczowej postaci, którą bardzo trudno było mi zrozumieć. Jednak czytelnicy nieprzywiązujący wagi do realności zachowań bohaterów i zaistnienia zdarzeń, mogli podejść do powieści z większą tolerancją, a zatem bardziej satysfakcjonującą zabawą czytelniczą. „Pokój na piętrze” nie należał do wymagających przygód w klimacie thrillera, nie trzymał napięcia, lecz zawierał kilka atrakcyjnych zwrotów akcji. Gdyby autorka za szybko nie zdradzała intrygi, dłużej trzymała w niepewności, pozwalała na frapującą grę snucia przypuszczeń, byłam przekonana, że silniej bym się wciągnęła w powieść.
Dwudziestokilkuletnia Jane, zarabiająca pracą w kawiarni i wyprowadzaniem psów bogatych właścicieli, wprost nie mogła wyjść z zachwytu nad bogactwem i splendorem panującym na osiedlu Thornfield Estates. Obsesyjnie pragnęła wyrwać się z mroku skrajnej biedy i wspomnień sieroctwa, trafić do majętnego towarzystwa i luksusowej posiadłości. W moim odczuciu Rachel Hawkins przejaskrawiła pragnienia młodej dziewczyny, przez co uczyniła ją powierzchowną i sztuczną. Rozumiałam, że szlak ucieczek i kłamstw Jane, mrocznej tajemnicy kryjącej się w tle, wymagał przesterowania zarówno obrazu postaci, jak i emocji, jakie miała wywoływać, lecz zabrał jednocześnie młodzieńczą spontaniczność i urok zwykłych marzeń. Natomiast, sieć kłamstw, w których obracali się bohaterowie, została zgrabnie zaplanowana i zarzucona na odbiorcę thrillera.
Tajemnice oplatały niczym bluszcz scenariusz zdarzeń. Krok po kroku manipulacja odkrywała swoje prawdziwe oblicze, fałszywość przyjaźni wychodziła na światło dzienne, miłość wysyłała sygnały nieszczerości, a podmuch gorących uczuć nie wybierał właściwej ścieżki. Podobały mi się zamiany miejsc i znaczeń pomiędzy myśliwym a ofiarą albo kryjówką a pułapką. Autorka zręcznie odwracała kota ogonem, zniekształcała prawdę w oczach bohaterów, szachowała tradycyjnie pojętym dobrem i złem. Finalna odsłona całkowicie wymknęła się spod skrzydeł wiarygodności, włączyło się przesterowanie dopuszczanych przez realia okoliczności, wkradł się też błąd merytoryczny w aspekcie kryminalnym. Mimo uwag wysuniętych wobec książki uważam że ma szansę znaleźć szersze grono miłośników tego typu historii, którzy pozytywnie się do niej odniosą. Styl narracji przyjemny i przyjazny, sporo się działo, zamknięte drzwi skrywały zatrważające sekrety, a pokój na piętrze umykał przed ciekawskim wzrokiem.
Znaleziona
Latem 1983 roku siedmioro nastolatków wyjeżdża na kemping do lasu. Rano okazuje się, że ekipa straciła na liczebności, ponieważ Aurora Jackson zniknęła bez śladu. Prowadzone wówczas śledztwo prowadzi donikąd. Ale tylko do czasu... Trzydzieści lat później ciało zaginionej zostaje odnalezione w miejscu, o którego istnieniu wiedziało tylko sześcioro jej przyjaciół. Sprawą zajmuje się detektyw Sheens, który przed laty brał udział w poszukiwaniach Aurory i miał styczność z ową grupą nastolatków. Tym razem zamierza on doprowadzić sprawę do końca. Co wydarzyło się tamtej lipcowej nocy i jakie sekrety skrywają uczestnicy tamtego wypadu?
Akcja powieści toczy się w dość nierównym tempie, raz jest bardziej dynamiczna, raz mniej. Fabuła skupia się na śledztwie i związanym z nim czynnościach, przesłuchaniach świadków, przeglądaniu akt i porównywaniu zebranych dotąd dowodów. Niektóre fragmenty książki są według mnie przegadane, zawierają zbyt wiele informacji, których znaczenie dla sprawy jest znikome. W związku z tym ciężko o utrzymanie czytelnika w ciągłym napięciu. Odbiorca brnie przez kolejne akapity, nie odczuwając zbytniego niepokoju, towarzyszy mu właściwie tylko zwykła ciekawość. Sposób, w jaki autorka opisuje tę historię, budzi pewien niedosyt.
Jednak nie można tu mówić tylko o minusach. Atutem powieści jest między innymi dwutorowa narracja. Opis przebiegu dochodzenia uzupełniają retrospekcje opowiedziane z perspektywy ofiary, Aurory Jackson. Takie rozwiązanie zwiększa zaangażowanie czytelnika i pozwala na chwilę oderwać się od żmudnych czynności śledczych. Całkiem nieźle wychodzi autorce również mylenie tropów i wpuszczanie odbiorcy w maliny, chociaż przydałoby się nieco więcej adrenaliny.
"Znaleziona" to powieść otwierająca cykl o detektywie Sheens. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach autorka nie będzie powielać tych samych błędów. A może nawet wyjdzie poza schematy, którymi się tutaj posłużyła, i zaskoczy swoich czytelników. Na pewno styl, którym Gytha Lodge się posługuje, dobrze wróży na przyszłość. Wystarczy popracować nad warstwą fabularną i dynamiką akcji, a może się okazać, że kolejne części serii będą prawdziwą gratką dla miłośników kryminałów.
Bez reszty
Zapomniałam o książce „Bez reszty”, z góry się przyznaję, trafiła na samo dno stosu hańby, stojącego w miejscu, gdzie trzymam książki, na które kiedyś znajdę czas. Jako że czas u mnie jest tak trudny do znalezienia, jak klarowne są zasady nowego systemu podatkowego, to nawet tam nie zerkałam, aż przyszedł czas na powieść Wojtka Miłoszewskiego i musiałam szukać. Prędko się okazało, że ta książka to drugi tom z serii (ciekawe czy będzie trzeci). Od razu Wam powiem, że znajomość pierwszej części nie jest niezbędna, jeżeli są jakieś odniesienia do poprzedniej, to nie zauważyłam, nie czułam, że lektura jest dla mnie mniej przyjemna.
Zima 1990 roku, Kraków. Stolica Małopolski zachłysnęła się kapitalizmem, przemiana ustrojowa sprawia, że półki w sklepach są pełne, inflacja galopuje, ale bohaterowie wciąż przechadzają się po ulicy Bohaterów Stalingradu. Komisarz Kastor Grudziński wraz z naczelnikiem wydziału zaczaili się na handlarzy płytami CD. Policjant słyszał o tej technologii, ale nie stać go na odtwarzacz, z pensji policjanta nie stać go też na rachunki i po kolei odłączą mu prąd i ogrzewanie. Siedząc w dużym fiacie, wymieniają opinie o zmianach i nie spodziewają się, że rutynowa akcja skończy się strzelaniną, obstawa z PG (walka z przestępczością gospodarczą) ucieknie, co sił w koniach mechanicznych a naczelnik zginie. To dla Grudzińskiego nowość, dotychczas nie był przyzwyczajony do tego, że do policji ktoś strzela. Za punkt honoru komisarz stawia sobie odnalezienie i ukaranie zabójców swojego szefa, chociaż nie będzie łatwo, w jego wydziale pracuje jeszcze Kwiatek, policjant alkoholik, który nadaje się do pracy tylko wieczorem, zanim znowu się ulula. Przychodzi nowy naczelnik z dziwnymi wymaganiami, a na dodatek ktoś zaczyna w mieście porywać dzieci. Powoli staje się jasne, że w mieście pojawiła się nowa siła, która zaburzyła równowagę i chce mieć monopol na zbrodnię.
Lata dziewięćdziesiąte to świetny materiał do kryminałów i właściwie zastanawiam się, dlaczego tak mało pisarzy z tego czerpie. Teraz mamy kosmiczną technologię, komórki, internet, kryminologię i kryminalistykę na wysokim poziomie. Wtedy były braki finansowe, telefon w domu nie był oczywistością, a żeby zadzwonić z terenu, trzeba było poszukać budki. Sam bohater wspomina o kalce jako poprzedniczce ksera, a analizę daktyloskopijną musiałby robić ręcznie. W porównaniu z dzisiejszą technologią to prehistoria, ale jakże urokliwa, jakie daje pole do konstruowania intrygi. Ponadto lata dziewięćdziesiąte to początek mafii, rozkwit bezprawia, narkotyki, wymuszenia, porwania, brak skrupułów, wymarzony temat do książki z dobrą zagadką.
Wojtek Miłoszewski wykorzystał cały ten potencjał, okrasił to stylem charakterystycznym dla Braci Miłoszewskich (to powinna być zastrzeżona marka na rynku polskiego kryminału). Nie byłam w stanie się oderwać, ta książka wciąga nomen omen, bez reszty i nie można jej odłożyć. Znowu żałuję, że tyle czekała, ale warto było po nią w końcu sięgnąć.
Kwestia ceny
Próbuję sobie przypomnieć, jak to się stało, że sięgnęłam po prozę Zygmunta Miłoszewskiego. To było lata temu. Na pewno „Ziarno prawdy” miałam w kieszonkowym wydaniu, zorientowałam się, że to drugi tom, no i dokupiłam pierwszy i trzeci. Ryzykownie? Nie do końca. Bo seria o prokuratorze Szackim jest świetna. To dowód, że Miłoszewski ma klasę niespotykaną na rynku wydawniczym. Powiedział, że kończy trylogię i skończył. Czy zarobiłby na czwartym tomie? Oczywiście! Pisząca te słowa rzuciłabym się na kolejny tom jak na okazję w Lidlu. A jednak ta seria jest zakończona. Brawo Panie Zygmuncie. Bezcenny, czyli pierwsza książka z Zofią Lorenz, to nie jest powieść, która mnie porwała, ale ja po prostu jestem fanką autora i chwyciłam po kontynuację.
Zaczyna się mocno, od katastrofy. Benedykt badacz o polskiej proweniencji, który poświęcił się badaniu pierwotnego ludu na dalekiej Syberii, ma poczucie, że coś się kończy... I ta postać jest punktem wyjścia. Daleki krewny Benedykta, ceniony naukowiec, nagradzany, zamożny, chce się pochylić nad spuścizną przodka, ponieważ wielokrotnie odbijał się od ściany, postanawia zaangażować Zofię Lorenz, znaną z tego, że potrafi dokonać niemożliwego, Zofia nie pada na kolana, chociaż rodowa siedziba, ilość dzieł sztuki powinna ją skonsternować. Nawet biorąc pod uwagę, że Zofia ma ciężki czas w życiu, jej mąż traci pamięć, a na dodatek w jej muzeum wybucha skandal. Gdy więc Zofia widzi filigranowego niedźwiadka, który może pochodzić ze słynnej fabryki Faberge, czuje się zaintrygowana, a cała historia pierwotnego ludu z ogonami, skazanego na zagładę, pobudza jej wyobraźnię. Wyrusz razem z nią w podróż po historii, która oddziałuje na teraźniejszość.
Zygmunt Miłoszewski jest autorem zaangażowanym w to, co się dzieje. W jego książkach, zwłaszcza w tej widać echa aktualnych dyskusji. Mamy feminatywy, dyskusję o ekologii, rozważania o katastrofie ekologicznej, są takie mrugnięcia okiem w stronę czytelnika-uważnego obserwatora tego, co się w kraju dzieje. Wszystko to jest okraszone takim humorem charakterystycznym dla autora. Momentami to czarny humor, czasami jest mocniejszy, ale niepowtarzalny. Chociaż pewna część elektoratu nie doceni tych żartów, jak sądzę. Warstwa stylistyczna satysfakcjonuje mnie całkowicie.
Co do samej historii, ten gatunek rządzi się po prostu własnymi prawami, przeczy pewnym prawom prawdopodobieństwa, bohaterowie mają niesamowite przygody, z niezwykłą ilością perypetii wychodzą obronną ręką, ale to nadaje książce dynamiki, sprawia, że czyta się ją szybko i przyjemnie, a chyba właśnie o to chodzi!