Rezultaty wyszukiwania dla: Robert
Iron Man
W stajni Marvela z roku na rok pozostaje coraz mniej pozycji, które nie miały swojego wielkoekranowego debiutu. Powoli wszyscy superbohaterowie z tej stajni będą mieć za sobą kinowe debiuty. Tym razem padło na Iron Mana, który po raz pierwszy pojawił się na kartach komiksów w 1963 roku w numerze serii „Tales of Suspence”, a w 1968 doczekał się własnego wydawnictwa. Początkowo był to równie tandetną postacią jak Kapitan Ameryka, czyli banalnym, amerykańskim bohaterem walczącym z komunizmem. Jednak pierwowzór postaci Iron Mana to prawdziwa postać Howard Hughes – jednej z najbogatszych ludzi swego czasu, pilot, inżynier, filantrop. Znany był ze swego zamiłowania do lotów, wielokrotnie bił rekordy szybkości w lataniu. Filmowi maniacy powinni kojarzyć jego nazwisko po pierwsze jako producenta „Scareface”, oraz jako tytułowej postaci z filmu „Aviator”. W wersji komiksowej Tony Stark stał się Iron Manem po pobycie w niewoli w Wietnamie. Tam dowiaduje się, że jeśli nie zbuduje broni dla Wong Chu to nie zostanie poddany operacji usunięcia fragmentów bomby w jego ciele, które wraz z krwią dotrą do serca zabijając go. Pod przykrywką tworzenia broni Stark wraz z fizykiem Yin Senem budują zbroję dającą nadludzką siłę i wytrzymałość dzięki, której udaje się Starkowi uciec. Natomiast w filmie Tony Stark to znany playboy, bogacz, właściciel korporacji zbrojeniowej, znany inżynier i wynalazca. Po przeprowadzonej prezentacji nowej broni, gdzieś na dzikim bliskim wschodzie ranny trafia do niewoli. Zbrojna organizacja rebeliantów zmusza go do skonstruowania w iście polowych warunkach broni, którą niedawno prezentował. Stark wraz z pomocnikiem konstruują zbroję, by móc uciec z niewoli. Ucieczka się udaje, milioner wraca do Stanów odmieniony co nie podoba się jego współpracownikowi - Obadiaha Stane przejął rządzenie firmą w czasie nieobecności Tony’ego. Ten zupełnie znika z życia towarzyskiego i w podziemiach swej posiadłości udoskonala projekt zbroi jaką zbudował w niewoli.
Jak widać po powyższym wstępie mamy tu do czynienia nie tylko z kolejnym superbohaterem, ale i kolejnym przeniesieniem postaci w aktualne wydarzenia, teraz już nie walczy z wietnamskimi komunistami, ale z jakimiś arabskimi terrorystami. Przeniesienie w czasie było dobrym posunięciem, bo kolejny film pokazujący zmagania starych mocarstw mógłbym wypaść dość żałośnie. Tony Stark to dość nietypowy bohater komiksowy, gdyż rzadko główną postacią bywa taki lekkoduch i bogacz (choć taki Batman na brak funduszy narzekać nie może).
Cały film wypełniony jest nudą. Główny bohater to nudziarz, pomimo jego przygód wysoce erotycznych, bogactwa, podróży itp. Do tego wszystkie wydarzenia to przewidywalna mieszanka tego co już widzieliśmy u innych komiksowych postaci, taka kalka. Akcja strasznie się wlecze i przynudza, a widz czeka kiedy wreszcie będzie jakaś rozpierducha na ekranie, która choć trochę zrekompensuje resztę braków. Lecz i tu jest zawód, gdyż sam Iron Man to postać nawet w papierowym wydaniu uznawany jest raczej za niezłe badziewie i żenadę dla bardzo małych chłopców tak jak wspomniany wyżej Kapitan Ameryka. Facet w cudownym kombinezonie ileż już to razy mieliśmy okazję spotykać się z takowym motywem. O niebo lepiej wypadają tacy kombinezonowcy jak Spawn, Witchblade, czy w pewnym stopniu (jeśli chodzi o technologię i poukrywaną broń) Batman.
Mamy tu mieszankę kiepskiej fabuły, nieprawdopodobnie nudnej postaci, mnogości zapożyczeń i wiejącej z każdego kąta nudy. Ciekawe wydarzenia trafiają się tak raz na trzydzieści minut, a reszta wypełniona jest pokazywaniem jaki to Tony Stark był bawidamkiem i jaką przeszedł metamorfozę po powrocie z niewoli. Zdaję sobie sprawę, że komiksy tego typu o super herosach bazują na wielkiej dawce nieprawdopodobieństwa, gdzie możliwe są różne mutacje, dziwne wynalazki, przybysze z kosmosu i cholera wie co tam jeszcze, ale na litość boską wszystko to i tak powinno się trzymać kupy. A tutaj całość wygląda jakby została sklecona w starym, „dobrym”, polskim stylu prowizorki – na ślinę, sznurek i klej biurowy łączy się ważne elementy i ma być dobrze. Twórcy tego filmu założyli, że widz da się nabrać na każde badziewie jakie mu się poda, a tak oczywiście nie jest. Człowiek przymyka oko na różne nieścisłości i babole jeśli cały film został dobrze zrobiony i trzyma się kupy, wtedy jakoś przełknie parę wpadek. Jednak tam gdzie całość to bida z nędzą nie ma żadnej taryfy ulgowej. Prawdziwym szczytem nad szczytami tandety i niesamowitego nieprawdopodobieństwa, którego nawet najmocniejsze aktualnie komputery nie potrafiłyby obliczyć była cała ucieczka w pierwszym żelaznym stroju. Istny śmiech na sali, gdy siacyś terroryści nie potrafią ubić faceta ubranego w metalową konserwę z ogromnymi dziurami pozostawionymi w miejscu oczy. Takich kasztanów jest tu oczywiście więcej.
Wszelkie zagrywki mające zbliżyć do nas główną postać spaliły się w przedbiegach, scenarzyści (pomimo mocnej grupy) nie potrafili stworzyć niczego interesującego. A o relacjach Tony’ego Starka z jego asystentką Pepper Potts czy współpracownikiem Rhodey’em to śmiech na sali, stworzone zostało to na poziomie zrozumienia kontaktów międzyludzkich u dwunastolatków. Cóż młodzi widzowie może będą potrafili przymknąć oczy na wszelkie nieścisłości lub ich nie dojrzą co pozwoli im na jakąkolwiek radość z seansu, gdyż widz dorosły będzie się na tym filmie po prostu nudził. Dwie czy trzy większe sceny walki, gdzie pokazano nieco efektów specjalnych to za mało jak na opowiastkę o SUPEBOHATERZE!
Zdecydowanie odradzam i to nawet fanom wszelkich komiksowych przejawów. Także fani takich aktorów jak Robert Downey Jr., Gwyneth Paltrow czy Jeffa Bridgesa powinni ominąć szerokim lukiem każdą sale kinową, gdzie wyświetlają tą padakę, która nawet jako obiekt żartów i szyderstw się nie nadaje.
Wyspa Nim
„Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew…” a dokładniej – pośród palm. Dla większości z nas miejsce o którym marzymy, gdzie chcemy oddać się chwilom wytchnienia i zapomnienia, odpocząć od codziennego zabiegania i otaczającego nas zgiełku. Dla Nim, małej dziewczynki, to miejsce jest domem praktycznie od urodzenia. Na egzotycznej, bezludnej wyspie pośrodku błękitnego Pacyfiku mieszka wraz z ojcem, naukowcem piszącym artykuły dla National Geographic.
Dzika dżungla, jak i lazurowe wybrzeża są jej wielkim placem zabaw, gdzie za przyjaciół ma jaszczurkę agamę brodatą oraz lwa morskiego. Kiedy jej ojciec – Jack - wypływa na morze w celach badawczych, Nim zostaje sama zdana tylko na siebie. Prawdziwą sielankę przerywa sztorm, przez który zanika kontakt z naukowcem. Kiedy ten nie wraca do domu w wyznaczonym terminie, dziewczynka zaczyna szukać pomocy. Przypadkowo nawiązuje kontakt mailowy z autorką jej ulubionej serii książek przygodowych, których bohaterem jest istny Indiana Jones - Alex Rover. Podając się za asystentkę ojca namawia pisarkę do przybycia na wyspę. Cierpiąca na fobię przestrzeni, pełna urojeń i lęków, kobieta wyrusza w podróż swego życia, mając tylko współrzędne geograficzne wyspy.
W „Wyspie Nim” przygoda przeplata się z baśniowymi motywami, wykreowanymi przez wyobraźnię młodej bohaterki, jak i również halucynacjami pisarki, która wszędzie widzi i prowadzi dialogi z postacią ze swojej książki. Przedstawiona rzeczywistość jednak zbytnio odbiega od realności. Po pierwsze w oczy rzuca się kwestia rodzicielskiej opiekuńczości. Z założenia film skierowany jest do młodszej publiczności, a lekkim nietaktem jest to, że ojciec zostawia córkę na kilka dni samą na wyspie, zamiast liczyć się z tym, że dzikość natury nigdy nie jest przewidywalna. Podobnie sytuacja ma się z nauczaniem Nim, dla której głównym źródłem wiedzy są przygodowe książki oraz felietony w magazynach geograficznych. I jak tu teraz wytłumaczyć najmłodszym ten konflikt dydaktyczny? Kolejna sprawą jest niezwykła inteligencja zwierzęcych przyjaciół Nim. Ptak, morski ssak czy nawet gad zachowują mądrzej od niejednego tresowanego bohatera objazdowego cyrku, nie wspominając o naszych domowych pupilach. Dla dziecka oglądanie wybryków zwierzaków może być jednak dobrą rozrywką. Tak więc „supercórka” z jednej strony niesamowicie odważna, pomysłowa i samodzielna, z drugiej zaś głupiutka (żeby w wieku 11 lat myśleć, że się koresponduje ze swoim ulubionym bohaterem książkowym?) potrafi zainteresować widza swoją osobowością.
Kolejną ważną postacią dla fabuły filmu jest Alexandra Rover. Można w niej odnaleźć parę podobieństw do małej Nim. Po pierwsze łączy ich wyobraźnia, przez którą pisarka traci kontakt z rzeczywistością. Na każdym kroku swojej podróży rozmawia ze swoim wyimaginowanym przyjacielem, a nawet, z czego wyszła dość komiczna scena, dochodzi pomiędzy nimi do przepychanki. Po drugie obydwie bohaterką wykazały się odwagą. Kobieta, która przez kilka ostatnich miesięcy nie wychodzi z domu, panicznie boi się miejskich przestrzeni i otaczającego ją świata, pokonuje swoje fobie i wyrusza z pomocą dziewczynce w nieznane.
Przejdźmy teraz do pozytywnych elementów filmu. Na pewno dużym plusem są urzekające zdjęcia. Piękne krajobrazy, dużo słońca naprawdę sprawiają, że bardzo łatwo wczuć się w rajski klimat i ponieść się przygodzie. Podobnie jest z muzyką, która pasuje do charakteru filmu, odpowiednio komponując się z humorystycznymi scenami czy stopniując dramaturgię.
Ze swojej strony nie mam większych uwag odnośnie gry aktorskiej. Gerard Butler po rolach w „300” czy „P.S. Kocham Cię” tym razem jako Jack i Alex Rover udowadnia, że potrafi również być aktorem kina familijnego. Abigail Breslin, wcześniej nominowana do Oscara za „Małą Miss”, nawet z wyglądu pasuje do roli takiej głupiutkiej bohaterki. Ja osobiście cały czas mam ją przed oczami jako Olivie, dziewczynkę z dużymi okularami, z „Małej Miss”. Największy problem miałem z przekonaniem się co do gry aktorskiej Jodie Foster jako Alexandry Rover. Do tej pory znana z dramatycznych postaci tym razem wprowadzała humorystyczny element do filmu. Może jedynie po doświadczeniach przy „Azylu” czy „Planie lotu” nie miała problemów z odegraniem agorafobii.
Na koniec kilka słów o polskiej edycji oraz wydaniu DVD. Z powodu przedziału wiekowego dla jakiego film jest przeznaczony, mieliśmy okazję obejrzeć go z polskim dubbingiem. W porównaniu do filmów animowanych, nasz rodzimy dubbing filmowy stoi raczej na niskim poziomie. Rzadko udaje się dopasować barwy głosów do postaci. Również tym razem nie było niespodzianek. Nawet sam Robert Więckiewicz jako Jack/Alex Rover nie uratował polskiej ekipy. Kolejna uwaga dotyczy wydania DVD. Jak na taki obraz z pięknymi widokami, format obrazu 4:3 to zdecydowanie za mało. W dzisiejszych czasach i przy nowych produkcjach, przy panoramicznych telewizorach, 16:9 jest już raczej standardem.
Podsumowując duet reżyserski: Jennifer Flackett - Mark Levin, zaserwował nam przyjemnie opowiedzianą historię baśniowo-przygodową. Warto wczuć się w egzotyczny klimat wyspy i zasiąść w kinie lub przed domowym ekranem wraz z dziećmi, przymknąć oko na niedociągnięcia i na koniec sprostować młodym widzom morał filmu rozwiewając dydaktyczne problemy.
Żywe trupy #02 - Wiele mil za nami
A oto drugi już tom niezwykle udanej i nagradzanej serii komiksowej „Żywe trupy”. Biorąc do ręki kolejny album przeczuwamy, że i tym razem będzie to kawałek porządnego komiksu. I nie są to tylko płonne nadzieje.
Rick odnalazł swoją żonę i wraz z innymi mieszkańcami obozu postanawia wyruszyć w poszukiwaniu lepszego i bezpieczniejszego miejsca dla siebie, swojej rodziny i trzymających się z nimi osób. Obóz w jakim mieszkają w środku lasu w pewnym momencie przestaje być bezpieczną przystanią w ogarniętym chaosem świecie, gdyż pojawia się coraz więcej zombie. Wszyscy zdają sobie sprawę jak niebezpieczna może to być wyprawa.
Po bardzo udanej części pierwszej „Dni utracone” drugim tom też trzyma wysoki poziom. Fabuła się rozkręca wyrywając naszych bohaterów z nudnego jak na potrzeby komiksu o zombie, lasu.
Pojawia się kilka bardzo ciekawych postaci i wątków, które z kolejnymi tomami będą nabierać na kolorycie co tylko przysporzy tej serii jeszcze większej rzeszy fanów. Szkoda, że w innych komiksach pojawiające się postacie drugoplanowe rzadko kiedy mają swój własny, indywidualny rys pełną kreską, a nie tylko szkic. Tutaj widać, słychać i czuć, że każda postać została dopracowana pod względem rysu psychologicznego.
Jednak jest pewien krok wstecz względem poprzedniego albumu, a dokładnie chodzi o rysunki, które po świeżo przetrawionym zeszycie pierwszym wprawiają w zakłopotanie, gdyż trzeba od nowa przyzwyczajać się do aktualnych wizerunków bohaterów. Cały kunszt rysowniczy jaki był wcześniej, teraz nieco uciekł w dal. Zmiana na pozycji rysownika nie wypadała najlepiej. Plansze tracą na walorach jakie były uprzednio i budzą mniejszy strach i poczucie grozy co w komiksie horrorze jest dużą wadą.
Podsumowując, gdyby nie gorsza kreska można by uznać, że drugi tom wypadł jeszcze lepiej od swego poprzednika, a tak można jedynie sarkać, iż jest dobrze a mogło być jeszcze lepiej.
Królestwo cieni i inne opowiadania z mitologii Cthulhu
Robert E. Howard to powszechnie znany amerykański pisarz. Zasłynął nie tylko z opowieści o Chtulhu, ale przede wszystkim z historii o Conanie Barbarzyńcy. Jego książki z tej serii uznawane są za najlepsze, a przygody te kontynuuje naprawdę wielu autorów. Nawet jeżeli ktoś nie czytał powieści, z pewnością zna filmy na podstawie prozy Roberta E. Howarda, w których w rolę główną wcielił się Arnold Schwarzenegger. Niewielu jednak wie, że pisarz był przyjacielem Howarda Phillipsa Lovecrafta, a znajomość ta wywarła duży wpływ na jego twórczość.
„Królestwo cieni" to zbiór dziesięciu krótkich opowiadań, osadzonych w świecie mitów Cthulhu. Pierwsze z nich przedstawia historię Amerykanina, który skuszony lekturą „Nienazwanych kultów", postanawia wybrać się na Węgry w poszukiwaniu tajemniczej „Czarnej skały". Ponieważ nie wierzy w legendy, nie wychodzi na tym najlepiej. Sam tytuł, który tak zwabił żądnego przygód podróżnika, przewijał się będzie przez niemal wszystkie kolejne utwory. Przyznam, że opowiadanie jest naprawdę świetne i z całego zbioru podobało mi się najbardziej. To spełnienie marzeń każdego miłośnika mitologii Cthulhu.
Kolejną dobrą historią jest tytuł „Płomień Aszurbanipala". Przedstawia jedną z licznych przygód pary awanturników – Steve Clarneya i Pasztuna Yar Ali. Towarzysze, wiedzeni legendą o zaginionym mieście, w którym kryć mają się bezcenne skarby, udali się na wyprawę w głąb pustyni. U celu odkryli znacznie więcej niż by chcieli. Redaktor, dla urozmaicenia, postanowił również do zbioru dodać opowiadanie o Conanie Barbarzyńcy. Bohater idealnie wtopił się w świat tajemniczej, mrocznej mitologii.
Utwory, jak to bywa, są i lepsze, i gorsze, ale ogólnie tom oceniam bardzo wysoko. Jego czytanie sprawia przyjemność i nie zawodzi zagorzałych fanów Cthulhu. Pisarz nie używa archaicznego języka. Łatwo się go czyta, wszystko stworzone jest w dobrym, plastycznym stylu. Odpowiednio budowany nastrój nadaje historiom niezwykłego smaku. Każdy tytuł czyta się z ciekawością, a towarzyszy temu przyjemny dreszczyk emocji oraz chęć dowiedzenia się, co będzie dalej. Tłumaczenie i edycja tekstu również są bez zarzutu. Przyjemną niespodziankę stanowił również dodatek - w załączniku znajdują się fragmenty opowiadań nawiązujących do mitologii Lovecrafta. Zachęca to do odnalezienia i przeczytania ich dalszych części. Chyba największą wadą całości jest kiepska jakość okładki – klejenie wygląda dość niepewnie i sugeruje, że nie wytrzyma zbyt gorliwego czytania.
Przyznam szczerze, że żyję w świecie mitologii Cthulhu i gdy zobaczyłam tytuł, ani chwili się nie wahałam. Sięgnięcia po zbiór z pewnością nie żałuję i jestem niezwykle zadowolona, że trafił w moje ręce. Nawet ilustracja na okładce jest odpowiednio niepokojąca i buduje nastrój. Wydawnictwo Agharta stworzyło dzieło obowiązkowe – pozycję „must read" dla każdego, kto śmie się nazywać miłośnikiem prozy Lovecrafta i przede wszystkim samego Cthulhu; dla każdego kto oczekuje lub lęka się chwili, „gdy gwiazdy ułożą się w odpowiednim porządku".
Nie pozostaje mi nic innego, jak książkę gorąco polecić. To gratka dla fanów fantastyki oraz każdego, kto przygodę z wielkimi przedwiecznymi chciałby dopiero rozpocząć. „Królestwo cieni" to lektura naprawdę dobra; taka, na którą nie szkoda czasu, a spędzone z nią chwilę z pewnością narobią czytelnikom smaku na więcej. Po przeczytaniu niektórych opowiadań nikt już nie zakwestionuje sensu wiary w pradawne legendy. Szkoda, że tego typu pozycji jest w Polsce tak mało.
Ps. Książki nie polecam osobom z ofidofobią – zdecydowanie nie nadaje się dla nich.
Kontynuacja "Otchłani" nadciąga
Sinister II
Przyznam szczerze, że boję się horrorów. Przeraża mnie nie tyle lejąca się na ekranie krew, ile stopień deprawacji złem bohaterów i usilne starania twórców, by to zdeprawowanie pokazać. A jaki jest najlepszy na to przepis? Odpowiedź jest prosta. Zestawienie tego co początkowo niewinne z tym co zepsute i złe do szpiku kości. Chyba to boli mnie w takich historiach najbardziej i dlatego finał seansu zawsze pozostawia mnie z uczuciem smutku i dziwnego niedosytu.
Nie znaczy to jednak, że nie lubię się czasem pobać, potrzebuję tej adrenaliny, jak każdy widz. Tym razem uznałam, że Sinister II dobrze się do tego nadaje.
Trochę gamoniowaty, ale sympatyczny zastępca szeryfa na własną rękę kontynuuje śledztwo związane ze śmiercią przyjaciela i podróżuje śladem niewytłumaczonych, krwawych zbrodni, do których dochodzi w różnych częściach kraju. Nie do końca świadomy, z czym tak naprawdę ma do czynienia, natrafia na kolejny zarażony złem dom. Ku swemu przerażeniu orientuje się, że już ktoś w nim mieszka.
Courtney z synami Dylanem i Zacharym ukrywa się w domu przyjaciółki przed agresywnym mężem. Budynek sprawia dość ponure wrażenie, ale kobieta pociesza się, że to tylko przejściowa sytuacja. Skupiona na adaptacji w nowym miejscu, nie dostrzega, że z jej synami dzieje się coś bardzo niedobrego. Demon Bhugul znowu poszukuje młodych rekrutów do swojej szatańskiej trzódki.
Sequele dobrych filmów zawsze mają trudno, głównie dlatego, że ciężko sprostać wymaganiom obdarzonych uwielbieniem części pierwszych. Zawsze ktoś doszuka się niedociągnięć lub braków. Według mnie, dobrym pomysłem było uczynienie z zastępcy szeryfa głównego bohatera. Fakt, jest gamoniowaty i niewiele może zrobić, ale wydaje się to całkiem logiczne, zważywszy na fakt, że w starciu z nadnaturalnym żywiołem nie pomoże tak naprawdę nic. Człowiek jest zwyczajnie bezradny i jedyne co może zrobić, to podskakiwać na dźwięk nagle włączających się urządzeń, a w biały dzień sięgnąć po kanister z benzyną. I taki właśnie jest nasz bohater.
Tym, co przeraża w tym filmie najmocniej, są tak naprawdę dwaj bracia (będący braćmi także w realnym życiu). Spokojny, targany sennymi koszmarami Dylan oraz nieco nadpobudliwy i wyraźnie zazdrosny o brata Zach. Jeden z nich stanie się wybrańcem demonicznej grupy dzieci i zostanie przez nich zwerbowany w dość nieoczekiwany sposób. W pewnym momencie idzie się już co prawda tego domyślić, ale i tak jest to dość przyjemny moment, kiedy można sobie powiedzieć: "Tak, tego się spodziewałam".
Przedstawiony w ciemnych i burych barwach klimat tej historii stopniowo prowadzi widza do krwawego finału, a mąż - tyran domowy dopełnia całości.
Sinister II nie straszy i nie przeraża tak mocno, jak jego wielki poprzednik. Jednak, gdy popatrzeć na niego jako na oddzielną historię, można śmiało powiedzieć, że spełnia on się całkiem dobrze jako niedzielny straszak, gdy chce się zapomnieć o codziennych problemach i kłopotach.
Jeśli zatem ktoś szuka dla siebie takiej właśnie historii, krwawej z żądnym dusz dzieci demonem w roli głównej to Sinister II dobrze się w tej roli spełni.
PYRKON - spotkanie z Robertem Cichowlasem
8 kwietnia rusza tegoroczna edycja Festiwalu Fantastyki Pyrkon. 9 kwietnia na stanowisku wydawnictwa Zysk i S-ka będziecie mogli spotkać się z Robertem Cichowslasem.
Polski fenomen popkultury. Naukowa książka o Wiedźminie dostępna w Internecie
Stowarzyszenie Trickster opublikowało drugi tom tekstów naukowych o źródłach popularności Geralta z Rivii, na całym świecie znanego także jako The Witcher. Książka „Wiedźmin – polski fenomen popkultury" jest od dziś dostępna w internecie – w całości i za darmo. Zachęcamy do lektury!
Zombie.pl
Większość z nas zna ból dnia wczorajszego, potocznie zwany... kacem. Nie obcy był on również Karolowi i Jankowi, którzy cały wcześniejszy wieczór spędzili na oblewaniu kolejnego sukcesu w restauratorskiej karierze Karola. Mężczyzna otworzył kolejną restaurację, tym razem w Gdańsku. Popijawa kończy się za szybko, a następny dzień przynosi same złe wieści. I uwierzcie, morderczy ból głowy to najmniejszy z problemów restauratora, bowiem... Gdańsk został opanowany przez zombie. Hordy wygłodniałych potworów wylęgają na ulicę, uderzają martwymi dłońmi o szyby, chcą mięsa. Ludzkiego.
Tematyka ożywionych zmarłych nie jest obca właściwie żadnemu czytelnikowi, uwielbiającemu horrory. I choć na przestrzeni ostatnich lat te gnijące monstra przeszły pewne -acz nie tak wielkie, jak w przypadku wampirów, wilkołaków, etc.- zmiany, mające je wykreować na bohaterów pozytywnych (mam tutaj na myśli książkę Wiecznie żywy), to zazwyczaj w literaturze czy filmach pojawiają się jako człapiące, bezmyślne i wygłodniałe istoty o morderczych zapędach. Przyznam, że o ile z lekturą historii o zombie nie mam żadnych problemów, tak wciąż nie potrafię przekonać się do filmów tego rodzaju. Dlaczego? Ot... boję się. Przeraża mnie myśl, że w dobie dzisiejszej technologii do takiej apokalipsy może dojść, że to nie tylko ludzka wyobraźnia. Cóż...
Główny bohater, Karol, musi radzić sobie ze śmierdzącymi potworami w pojedynkę, gdyż jego partner znajduje się już po drugiej stronie. Co robić w takiej sytuacji? Gdzie się skryć? Ano, najlepiej na samym początku opuścić miejsce, w którym obecnie się znajdujesz, czyli hotel. Nie żeby otwarta przestrzeń była takim cudownym pomysłem. W każdym razie, jak to się dzieje w tego rodzaju historiach, mężczyzna trafia na grupkę ocalałych, do której natychmiast przystępuje. A grupa jest niezwykle zróżnicowana- od zakonnika, po tancerkę go go. I mimo, że powinna ich połączyć wspólna walka o ocalenie życia, tak się nie dzieje. Każdy chroni własny interes, żadna nowość, prawda?
Ciężko mi cokolwiek sensownego o tej książce powiedzieć; miałam wrażenie, że zaserwowane nam przez autorów obrazy już gdzieś kiedyś były. No ale bądźmy poważni, ciężko jest stworzyć coś nowego, od razu rzucającego na kolana. Zombie.pl to mimo swego rodzaju powtarzalności intrygująca lektura, osadzona w polskich realiach. Byłam ciekawa, czy Karol jakimś sposobem dotrze do swojej rodziny, do Poznania. Niestety, ta sprawa nie zostaje rozwiązana, a zakończenie daje nadzieję na kolejne tomy. Za bardzo duży plus uznałam zróżnicowanie postaci, jakie na swej drodze spotykają uciekający. Nie mogę zdradzić zbyt wiele, jednak przygotujcie się na coś, czego chyba nigdy nie spodziewalibyście się w historii o nieumarłych!
Może to zwykła książka, mająca napędzić nam niemałego stracha, ale niesie też ze sobą pewne przesłanie, o którym delikatnie wspominałam wcześniej. Mówi się, że człowiek człowiekowi wilkiem, co często zostaje uzupełnione przez: a zombie zombie zombie, ha. Tam, gdzie ożywieni -choć totalnie bezmyślni- potrafili zsynchronizować się (bo "dogadać" to trochę za wiele powiedziane), by ramię w ramię ruszyć do ataku na niewielką grupkę ludzi, tam człowiek, uważany za niewiadomo jaki cud boski etc. etc. woli... pozostawić słabszych własnemu losowi i brać nogi za pas. Moi mili, czy to nam grozi? Totalna dezintegracja? Uderzenie zamiast wyciągnięcia pomocnej dłoni? Tacy jesteśmy my, Polacy, czy cały świat? Nie od dziś wiadomo, że mało kto biegnie, by nieść pomoc potrzebującym i o tym autorzy dają nam dobitnie znać. Sami przyczyniamy się do własnej zagłady.
Nie wiem, co w tym przypadku doprowadziło do apokalipsy. Nie wiem, dlaczego większość społeczeństwa stała się zombie, podczas gdy garstka nie została opanowana przez tajemniczy wirus. Wiem natomiast jedno- każdy "wytrawny" horroromaniak musi mieć Zombie.pl na swoim czytelniczym koncie, nie ma zmiłuj.
Koniec domysłów! Harry Potter i Przeklęte Dziecko pojawi się w wersji książkowej, a to nie koniec niespodzianek.
W ostatnich tygodniach krążyły pogłoski o staraniach wydawców o nabycie praw do publikacji scenariusza sztuki będącej kontynuacją Harry'ego Pottera. Jak podaje agent J.K.Rowling, plotki okazały się być prawdziwe.