lipiec 29, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Mistrz gry

wtorek, 26 maj 2015 14:25

Łotr

Bernard Cornwell, znany z tworzenia genialnych powieści historycznych, czasami miewa pomysły również na inne, nieco bardziej współczesne książki. „Łotr" to dramatyczna historia, wypełniona wątkami romantycznymi z nutą kryminału w tle.

Najbardziej znanym cyklem powieści Bernarda Cornwella są przygody angielskiego żołnierza Richarda Sharpe'a, rozgrywające się w czasach napoleońskich. Ukazało się dotąd 21 powieści oraz 3 zbiory opowiadań wydanych w ponad 10 milionach egzemplarzy. Pomysł na Sharpe'a zrodził się w zimie 1980 roku. Początkowo autor zakładał, że napisze dziesięć lub jedenaście książek, jednak czytelnicy skłonili go do kontynuacji serii. Bibliografia pisarza jest jednak znacznie bardziej obszerna, a „Łotr" to jedna z nielicznych książek niemalże zupełnie odbiegająca od ukochanej tematyki.

Akcja powieści rozgrywa się po wojnie w Zatoce, kiedy to Irak zajął Kuwejt. Cały świat, z zapartym tchem, obserwuje działania Saddama Husseina. Paul Shanahan prowadzi w Belgii zakład zajmujący się naprawą łodzi. Niedawno zakończył związek, a jego życie wchodzi na nowe tory. Niespodziewanie jednak otrzymuje zadanie od swoich byłych pracodawców, a wraz z nim powracają wspomnienia. Tak oto rozpoczyna się niebezpieczna, pełna oszustw i tajemnic, przygoda.

Chociaż powieść jest typowo sensacyjna, to jednak pisarz stworzył dla niej bardzo barwne, rzeczywiste tło. Przedstawia historyczne fakty, opisuje sytuację polityczną oraz przybliża działalność organizacji IRA. Czytelnik może więc nie tylko śledzić poczynania Paula, ale również poznać kilka ciekawostek z dziedziny historii nowożytnej.

Szpiedzy, polityka, zawiłe intrygi, a wszystko to przedstawione w świetnej narracji i spisane w doskonałym stylu. Jak zwykle twórczości Bernarda Cornwella nie można niczego zarzucić. Na pozór prosta, wręcz banalna historia, okazuje się być czymś niezwykłym, a tytułowy Łotr niejednokrotnie zaskoczy czytelnika. Co ciekawsze książka ukazała się po raz pierwszy w 1992 roku, Autor więc miał jeszcze świeżo w pamięci ówczesne wydarzenia, które niewątpliwie stanowiły dla niego sporą inspirację.

O tym jak poczytna jest książka świadczyć może choćby fakt, że to już nie pierwsze, polskie wydanie. Bernard Cornwell jest już tak doświadczonym pisarzem, że sprawdza się w każdej dziedzinie literatury. Wydaje mi się, że jednak tym razem, w swoją powieść nie włożył tyle serca co w pozostałe. Być może dlatego jest to książka jedynie bardzo dobrze napisana, a nie cudowna, do pochłonięcia w ciągu jednej nocy, jak większość pozostałych spod pióra mistrza.

Dział: Książki

Już 30 maja w Młodzieżowym Domu Kultury w Toruniu ul. Przedzamcze 11/15 (toruńska starówka) odbędzie się Festiwal Komiksu i Kultury Popularnej DWUTAKT. Impreza trwa od godz. 10.00 do 20.00 Zapraszamy!

Dział: Konwenty
piątek, 08 maj 2015 13:44

Piotr Żamojda - Przebudzenie

„Serce moje straciło pół wagi

w czarnej kąpieli...
przyszło kilku aniołów półnagich --
miłość ze mnie jak suknię zdjęli.

Kurczę się, ściemniam, zmieniam,
układam jak groch w łupinie -
zapominam własnego imienia
i czas mi przez głowę płynie.

Przyczepiona jak bańka do sennych porostów,
bezpiecznie żyje w niebycie.
Zapominam po prostu,
że jest życie.

Powinnam pozostać raczej
w tym świecie sinym!
bo na powierzchni płaczę,
jak Mojżesz w koszu z wikliny.

Budzę się, jak się budzi domniemany nieboszczyk,
z przebudzenia szczęśliwy i dumny,
zanim się nagle zatroszczy,
uderzywszy o ścianę trumny."

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: Sen i przebudzenie

*

Jutro, w dzień letniego przesilenia, dwudziestego pierwszego roku panowania Jego Wieliczestwa Imperatora,  Tego Który Przynosi Pokój, Iwana Palca, przyjdą mnie zabić.

Być może teraz na nich patrzę. Może siedzą tu, na sali, za którymś z dębowych stołów, piją czerwone mołdawskie wino i jedzą chleb, który dziś upiekłem? Draby szubieniczne, dusiciele kwadratowi, wplecynoże rdzawe opłaceni przez moją żonę. Moją Małgorzatę, moją Panią Poranka.

Mój Boże, jak do tego doszło?

Miłość umarła? Nie... Miłości nie było.

Cóż teraz?

*

– Ręce masz takie szlachetne, żelazne, jakby nie oberżysty. Zda się, duszę z ciała byś wycisnął jednym zamknięciem dłoni. Będzie mi brakowało ich dotyku. Zresztą nie tylko ich... - powiedziała cicho, niespodzianie  po długim milczeniu najmłodsza z sióstr Poiret , Julia.

– Wybierasz się gdzieś na dłużej? - Odwróciłem się. Pięknie kruczyły się jej długie włosy w załomach białej jedwabnej pościeli, którą przywiozłem z Heraklei pod Konstantynopolem dla mojej żony Małgorzaty. Płacony złotem postaw jedwabiu za dobre słowo, za uśmiech, za niewymuszony pocałunek. Gdzie teraz jesteś, Małgosiu, moje ty szczęście, nieszczęście ty moje?

–  Musisz wyjechać na czas jakiś Hubercie, być może nawet uciekać!

–  O ho! Jakiś zacny kawaler chce pomścić twą utraconą już na wieki, a za moją to sprawką,  cnotę?

Puściła mimo uszu to niezbyt błyskotliwe zapytanie.

– Rzecz straszną słyszałam, powiadam ci, jak z romansów, których nam ojciec czytać nie pozwala, jako że są nieobyczajne, gorszące i przeciw porządkowi boskiemu i ludzkiemu pisane.

– I cóż takiego słyszałaś, panno ty moja nieobyczajna, lekturą francuskich romansów odurzona? Pani powzięła zabić pana, hę?

– Nie kpij. Małgorzata rozmawiała wczoraj w wielkiej tajemnicy z pewnym człowiekiem, który przyszedł nocą ciemną do ogrodu mego ojca.

– Opowiadaj, ze wszystkimi szczegółami, szpiegu w spódnicy najdroższy ty mój. - zakończyłem prośbę pocałunkiem w czoło.

Słowa, dużo słów, a miąższ ich czarny. Zdało mi się, że słońce zbladło za otwartym oknem, a świerszcze wpadły w fałszywy ton.

– Cięta na szmal suka! Ona chyba naprawdę cię nienawidzi. Ciekawa jestem dlaczego?

– Za wyjątkiem tego, że regularnie wprowadzamy w życie zakazane dzieło Owidiusza, chyba nie ma powodów by mnie nienawidzić. – Próbowałem się uśmiechnąć, ale usta wygięły mi się raczej niesymetrycznie.

– Wie o nas!? - Julia uniosła się gwałtownie otwierając szeroko swoje ciemne fiołkowe oczy. Zakołysało się cudnie dwoje bliźniąt gazeli.

– Żal mi będzie... - pomyślałem. - Nie, nie wie. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Usiadła na skraju łóżka, opuściła bose drobne stopy na ciemną dębową podłogę, pochyliła głowę i zaczęła cicho chlipać. Łzy jęły jej się kręcić na smolistych rzęsach. Kryształowa kropla zeszła gładko po rumianym policzku na kształtny nos, a potem upadła bezgłośnie na nagie, nieostygłe jeszcze udo.

– Co teraz będzie?

– Nie wiem – odrzekłem. - Nie wiem, czy to wszystko prawda. Czy babskie bajanie – dodałem w myślach.

*

- Panie Wiczery! – W głosie dyrektora filii Banku Wilfried i Maks, Esterchazego Schulza, zaczęły pobrzmiewać lekkie tony niedowierzania, oburzenia, a na koniec - tak mi się wydawało – wdarły się nuty lekkiej histerii. - Pan był u nas w ubiegłym tygodniu wraz z małżonką. Pan osobiście!

Miałem wrażenie, że żołądek zechciał uciec mi przez gardło.

– Doprawdy nie wiem, tam ten tego, co mam o ty myśleć?!

– Ja akurat wiem, co mam myśleć, panu jednakoż nie pomogę w myśleniu – odparłem zimno.

Biała koronkowa chusteczka, którą ściskał w ruchliwych, pulchnych palcach, zbyt pretensjonalnie ozdobionych licznymi złotymi pierścieniami, raz po raz opadała na spoconą łysą głowę dyrektora. Nie znałem go z tej strony. Niegdyś sądziłem, że mentalnie jest jak sztaba żelaza – nie do złamania.

– Zażądał pan zdeponowania wszystkich aktywów w złocie... - Esterchazy Schulz wtapiał się - przypuszczałem, że taką miał przynajmniej nadzieję - w duże, podkreślające dobitnie  jego znaczącą funkcję w banku, krzesło.

– Udało mi się, jak przypuszczam.

Wzrok miałem pewnie jak u bazyliszka, bo skamieniał i zaniemówił na długą chwilę.

– Bez większych trudności, skarbiec był pełny. Nie było też problemów z potwierdzeniem tożsamości. Zawarł też pan.... nie pan... dodatkową polisę na życie. Świadczenie ma być wypłacone w przypadku pańskiej śmierci w ciągu dwunastu miesięcy od daty podpisania umowy.

– Mojej żonie, rzecz jasna.

– W istocie.

Tym razem to ja zamieniłem się na chwil parę w siedzącą wersję żony Lota. Szok musiał  wyrysować mi się na facjacie, mocno i wyraźnie. To i moje dłuższe milczenie ośmieliło widać dyrektora Schulza, bo ten widać złapał oddech, nachylił się ku mnie blisko, tak że prawie sięgnął swymi mięsistymi wargami mego ucha, na co dreszcz nieprzyjemny mnie przeszedł i rzekł:

– Panie Wiczery, pan masz niefart, że tak powiem, dubeltowy!

– Powiadasz pan, panie dyrektorze Esterchazy... – ocknąłem się patrząc mu w oczy, zdało mi się różnokolorowe.

–  Pech pański polega na tym, że kobieta od pana uciekła, nie boję się tu użyć słowa, na zawsze. Ale czy to pech pański największy?

O, ho! Błyskawicznie przechodził do ofensywy.

– A honor pański, gdzie? Zszargany. A męska reputacja? Wątpliwa. Co ludzie powiedzą, panie Wiczery? Rozniosą jęzorami na strzępy!

– O to się pan troskasz? Do rzeczy, człowieku! – Odsunąłem go zdecydowanie otwartą dłonią. Silnie czosnkiem woniał z ust cham w białym kołnierzu nagle spoufalony.

– Oczywiście, oczywiście – usiadł z powrotem, rozparł się wygodnie, większy jakby, pogładził nienagannie biały kołnierzyk, położył dłonie na pysznie zdobionych ramionach krzesła i raczył był powiedzieć:

– Przy nas jest pieniądz, którego umiemy i lubimy używać, znaczy przy nas jest władza. Bank to nie tylko moja skromna osoba, nas jest wielu, legion, rzec by można – tu zarechotał niczym płaz w ludzką skórę obleczony, prostacko, głęboko z gardła niestosownie do jego pozycji, ale cóż wolno mu -  a Hubert Wiczery jest jeden. Powiem krótko, bo dostrzegam w panu pewną niecierpliwość, którą interpretuję brakiem czasu i chęcią rychłego opuszczenia naszych skromnych progów. Nic pan nam nie udowodnisz, nic nie wskórasz. To jest niefart pański główny, najważniejszy. Wybrałeś pan złoto ze skarbca i nie dostaniesz go drugi raz. Doradzam zapomnieć jak najrychlej o odszkodowaniu, a szybciej przestanie boleć i tak już skołatana głowa. Podpisał pan dokumenty w przytomności świadków. Na papierze jest pański podpis, a papier naszego banku jest, by tak rzec, żelazny.  A teraz – odchylił się  mocno jakby dla złapania wzrokiem szerszej perspektywy - pilnuj, człowieku, żeby małżonka szanowna nie miała podstaw do wypłacenia polisy na życie.

*

No i znikła baba wściekła. Wyjechała z dziećmi dwa dni temu. Jakiż żal! Dzieci nie są, po prawdzie moje, ale jeżeli coś jeszcze trzyma mnie w tym małżeństwie, to właśnie one. Marysia i Sebastian. Dziewczynka, sześcioletnia, jest uroczym, bystrym dzieckiem, które kocha mnie – tak myślę -  prawdziwie. Miłością małego dziecka, oczywistą i bezwarunkową. Jakby mi ktoś żebra wyrwał!

Chłopiec, blady i wyniosły jak jego matka, nad wyraz bystry dziesięciolatek, trzyma mnie na dystans. Ma prawo do nieufności i odrobiny chłodnego dystansu. Przeze mnie nie miał już matki na wyłączność. Nigdy w pełni się nie zaprzyjaźniliśmy. Po prawdzie, to też mu w tym specjalnie nie pomogłem. Wolał pielęgnować wspomnienie ojca bohatera, który zginął na wojnie z turkami, niż przyjaźnić się z kimś, kto - jak mawiał jego dziad – nad wszelką wątpliwość z chytrych kmieci a nie z leniwych panów ród swój wywodzi.

Według starego bliżej mi do Chama niż Jafeta. Cóż, nikt z tej gnuśnej, podupadłej finansowo, szanowanej  - diabli wiedzą za co – w bliższej i dalszej okolicy, szlacheckiej rodziny nie darzył mnie jakąś szczególną estymą. Można by rzec, cieplejsze uczucia wobec mej skromnej osoby wypełniały familię Poiret raz na pół roku, kiedy senior rodu mógł zrealizować w banku sowity czek, sygnowany moim nazwiskiem. Taką mieliśmy ze starym umowę. Bez świadków, dyskretną, ale spisaną w przytomności notariusza. To była cena za jego zgodę na małżeństwo z Małgorzatą.

Mam wyjątkowy talent do pomnażania pieniędzy. Tak przynajmniej ludzie powiadają, a skoro powiadają ci, co też pieniądze mają, to w istocie pewnie tak jest. Moja żona nie wie nic o moich innych interesach, akcjach dywidendowych Kompanii Manufaktur Wełnianych, Wschodniej Kompanii Węglowej,  dużej sumie pieniędzy zdeponowanych w Banku Wilfried i Maks, złocie z przemytu zakopanym w lesie pod Białymstokiem.

*

– Pierwszy raz w tym miejscu? - stwierdził raczej, niż zapytał szef straży miejskiej Bruno Bucholtz, po godzinach prywatny detektyw, przemytnik, łowca głów i kolega w interesach  tych mniej legalnych, prowadząc mnie skąpo oświetlonym korytarzem kostnicy, mieszczącej się w podziemiach miejskiego szpitala.

– Pierwszy – odparłem. - Pomijają mnie, kiedy rozsyłają zaproszenia.

Mój przewodnik uśmiechnął się, zakręcił czarnego wąsa, chciał coś rzec, rozmyślił się jednak. Zeszliśmy dość głęboko. W dużej sali z jasnego kamienia było bardzo zimno.

– Ależ chłód! Ząb na ząb nie trafia.

– Głębokość, kamień i naturalne cieki wodne pod podłogą - wyjaśnił Bruno. - Zimą lepiej tu nie schodzić. Trudno ustać na nogach, tak ślisko.

–  Zapamiętam.

Bucholtz zdjął ze ściany lampę olejową, chwilę trwało nim zapalił knot, po czym skierował mnie do samotnego, przykrytego lnianym prześcieradłem ciała, które spoczywało na solidnym drewnianym stole tu i ówdzie pokrytym starymi rdzawymi plamami.

– Zaciekawił mnie ów truposz po tym, jak usłyszałem od ciebie, co stało się w banku. Chłodzi się tutaj nieborak od wczoraj. Tymczasem, w oczekiwaniu na godny pochówek, pozwoli nam ów bladolicy jegomość powziąć pewne domysły – powiedział i zsunął prześcieradło. - Patrz! – rzekł szef straży miejskiej, po godzinach bardzo zajęty obywatel naszego miasta.

– Patrzę, nic innego ciekawszego nie przykuwa tu wzroku – odrzekłem.

Pełza światełko po twarzy bezkrwistej, blade, niezdrowe. Jak biały głodny robaczek.  Myśl taka mnie naszła głupia i zaraz śmiech szalony nielicujący z sytuacją i miejscem, wzbudził mi się głęboko w trzewiach i jął pełznąć do gardła. O to facjata, znajoma! A powiadają niewiasty co poniektóre, że całkiem udana, przystojna. Z jakiego żeś rynsztoka tu przybył życie mi psuć?

– Teraz już wiesz dlaczego cię tu przyprowadziłem?

– Tak, teraz już wiem.

– Zatkało cię?

– Zatkało.

– Wypisz, wymaluj z twarzy Hubert Wiczery, tylko uśmiech od ucha do ucha nie w tym miejscu, gdzie być powinien. Coś mi się widzi, że to on był z Małgorzatą w banku. Twoja żona, albo ktoś inny zadał sobie sporo trudu, żeby znaleźć bliźniaczo wręcz podobnego do ciebie jegomościa. Nie wiem, jakie jeszcze prowadzisz interesy, gdzie ulokowałeś gotówkę, ale doradzałbym rozeznać się, czy nie tylko zostałeś bez żony, ale czy nie przy okazji z gołą dupą. Jeśli dotąd  myślałeś, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, to powinieneś jednak zmienić zdanie i zacząć oglądać się za siebie. Nie czujesz mrowienia między łopatkami? Mogło być też tak, że ktoś, kto cię dobrze zna, przyszedł do niej z jasno nakreślonym planem, przygotowany i bardzo zdeterminowany. I był bardzo przekonujący - stwierdził Bucholtz, po czym zamilkł na chwilę, pogrzebał grubym paluchem przy knocie w lampie. – Przyjrzyjmy się lepiej naszemu świadkowi, może nam coś powie. Nie walczył, a przynajmniej nie ma śladów walki na jego ciele. Gardło poderżnięto mu bardzo ostrą stalą. Pod nosem, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz ledwo widoczne ślady narkotyku, najpewniej opium. Ciało wywieziono do lasu, ale nie zdążono go zakopać. Ktoś zapewne spłoszył morderców. Zostawiłem dwóch ludzi w okolicy, być może, że ten kto przywiózł trupa do lasu, wróci w to miejsce. Na miejscu znalazłem ślady wozu, kupieckiego – jak mniemam - głęboko odciśnięte, szerokie.

*

Jutro letnie przesilenie, święto miłości, rozpusty i szeroko pojętej dobrej zabawy. Tłum gości różnobarwny, przesiąknięty już nieco potem i alkoholem, zdaje się rozsadzać ściany. Brak już miejsc przy stołach. Jest głośno i gorąco. Dusi mnie w środku. Kazałem wynieść się muzykantom na zewnątrz, głowa mi pęka. Jaki złośliwiec wydumał dudy?

Napiłbym się wina, ale muszę mieć jasny umysł. Powinienem coś zjeść, ale wszystko staje mi w gardle, suche, bez smaku. Przede mną kawałki smażonego węgorza. Tłuste z chrupiącą skórką. Chleb jest jeszcze ciepły i pachnący. Ciemne, zielone oczy nowej podkuchennej, gdy mi go niosła, były rozmarzone i bezczelnie zalotne. Obok stoi miseczka sosu korniszonowego i kufel jasnego piwa. A mnie nawet nie zbiera się ślina w ustach. Ani na jedzenie, ani na krągły i sprężysty tyłek pomocnicy kucharki.

Co zrobią ci wszyscy, którzy tu pracują za dni kilka, kiedy okaże się, że nie wracam. Że mnie nie ma, że przepadłem? Kiedy zaczną szeptać, a potem powtarzać na głos zasłyszane plotki? Jak szybko odejdą? Kto z nich pierwszy okradnie mnie na odchodne?

Trzeba się zbierać. Czas już. Za bardzo igram z losem siedząc tu na widoku. Ale w końcu, gdzie ma być bezpiecznie, jak nie pod swoim dachem wśród znajomych ludzi?

Walnąłem głową w wieko trumny. Od środka!

Miecz spakowałem. Podarował mi go niegdyś przyjaciel w interesach, kupiec korzenny, Moskal, dobry człowiek.

*

– Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taka potrzeba, by go użyć  - powiedział Afanzy, wyjmując go niespodzianie spomiędzy pakunków na wozie, którym wracaliśmy z podróży na wschód zeszłego lata. - Ale kto wie, w jakich czasach przyjdzie nam żyć, dajmy na to za rok? No,weź, obejrzyj, zważ w dłoni – podał mi zawinięty w płótno oręż, sam wyjął zza pazuchy pokrytą piękną patyną fajkę z pianki morskiej i jął niespiesznie ładować główkę tytoniem.

– Piękna i śmiertelnie groźna broń – taką oczywistość wypowiedziałem po kilku chwilach milczenia wypełnionych równomiernym poskrzypywaniem żelaznych osi dziesięciu kupieckich wozów zaprzężonych po cztery konie każdy, mozolnym, głuchym stukaniem końskich kopyt, pokrzykiwaniem, pierdzeniem i głośnym smarkaniem woźniców. - Głownia ponad półmetrowa, lekko wygięta do góry, jednosieczna – jakbym czytał traktat o białej broni. -  Sztych zaokrąglony, jelec w kształcie tarczki. Wygodna rękojeść, drewniana owinięta skórą płaszczki. Doskonale wyważony oręż– zakończyłem.

– Tak ja i sobie dumał, że znasz się na tym.

– Tak po prawdzie, to nie wiem skąd u mnie ta wiedza – odparłem zupełnie szczerze, nieco zmieszany.

Pokiwał tylko głową. Raczej mi nie uwierzył.

– Dziś jedziemy z drogim towarem syci i zadowoleni z życia. Dziś nam się udało. - Wciągnął w usta fajkowy dym, cmoknął i powoli wypuścił aromatyczny produkt spalania zamorskiego ziela w postaci bladego rozedrganego kółka, po czym jął dalej kontynuować powziętą wcześniej myśl. - Dom mój niegdyś był drewniany, jeszcze po rodzicach, pokrzywiony, ale na solidnych fundamentach postawiony. Teraz jest z czerwonej cegły, dwupiętrowy, przez holenderskich mistrzów postawiony. Dużo w nim okien. Lubię jak jest widno. Jak się budzę bez uczucia głodu, a w kościach zbytnio nie łamie i do tego jest ciepło pod pierzyną, a słońce rano w szybach zabłyśnie i dzieci zaspane ze śmiechem przybiegną do łóżka, myślę sobie, to jest dobre życie. Na duszy robi się błogo, myśli nie dopuścisz, że to wszystko, co dobre wokół ciebie, może kiedyś odejść. Im więcej tego dobrego tym bardziej się lękam, Hubercie. Ale nie wtedy, kiedy wyjeżdżamy za pieniądzem w co raz to dziksze strony. Nigdy nie byłem odważnym człowiekiem. Strach często przeszywa mą duszę na wskroś. Jakże ja potrafię się bać! Nie dumał ja kiedyś, że aż tak można. Boję się, że nie obronię bliskich, że nie podołam, kiedy los okaże się niełaskawy. Niby jesteś, jak to mawiają, kowalem swego losu, ale też, tak po prawdzie, nie wszystko zależy tylko od ciebie. Choćbyś nie wiem jak się napinał, jak silna wola i myśl by cię wypełniała, często jest potrzebny ktoś jeszcze, żeby pomóc. Ot, choćby wyjąć drzazgę  z podeszwy, żebyś mógł pójść do przodu swoim równym krokiem.  A znajdzie się też taki ze złą wolą, zwróci na ciebie swoją uwagę, zaweźmie się i nie da spokoju. Milczysz. Przynudzam, co? - zwrócił ku mnie swoje oczy koloru ciemnego piwa  zwieńczone czarnymi krechami wybujałych brwi.

– Zdarza ci się, nie zaprzeczę, ale potrafisz też jak mało kto ciekawie gadać. Nie mówię, że mądrze – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu szczerym – ale ciekawie.

– Wojna będzie! Taka myśl się we mnie zrodziła i nie chce opuścić łba mego strapionego, odkąd nasz imperator – obyś Panie jak najprędzej zwolnił go z urzędu - kazał publicznie utopić swoją małżonkę pod wątpliwym zarzutem cudzołóstwa i zaraz potem sprowadził na dwór cesarski z lasów spod Moskwy Wiedźmę. On ponoć czarownik, nekromanta czy inna swołocz, tak dwór – mówią – w strachu szepce, a kobieta jego czarownica i to nie byle jaka. Ponoć patriarcha Hiob zamknął się w klasztorze w Staricy i nosa stamtąd nie wyściubia. Ze strachu. Tak ja i zaraz i wydumał, że przy nich potęgi większe niźli najlepsza armia. Tacy, to prędzej czy później, cały świat zechcą wziąć we władanie. Bez nikakich, pójdzie on na zachód z wielkim ludem. Wasz król, Stanisław, ma srogie wojsko, ale nasz samodzierżca połowy świata. Któż się oprze? -  Zamilkł, nie oczekując odpowiedzi. Odjął fajkę od ust, wyczyścił  starannie główkę z resztek popiołu i tytoniu, po czym włożył ją do skórzanego futerału i schował za pazuchę.

Wziął ode mnie miecz, położył na obu dłoniach, jakby go ważąc, zadumał się chwilę.

– Przyjmij go – powiedział. - To prezent od druga Moskala. W tej części świata takich nie robią. Znam się trochę na tym i coś mi mówi, że ty też się na tym znasz. Nie zaprzeczaj powtórnie. Widziałem, jak żeś połamał ręce tamtemu Turkowi. Może nadejść czas, kiedy trzeba będzie opuścić dom, drzeć podeszwy po gościńcach i kły szczerzyć kundlom w nos niczym zgoniony wilk. Ty jesteś z wilków, musisz mieć czym kąsać!

Przyjąłem. Jakże miałem nie przyjąć?

– Zapraszam do mego domu. Musisz dobrze zjeść przed dalszą drogą. Od tego, co tu na wozach wieziemy i jemy drugi już miesiąc, dupę rozrywa. Odpoczniesz, sił nabierzesz. A znajdzie się też prymka tytoniu i kilka kwaterek dobrego miodu. Ochronę trzeba rozpuścić. Pomieszkasz u mnie dwa, trzy dni i wyruszysz sam do domu konno. Towaru nie masz. A za to, co wieziesz zaszyte w odzieniu, gardło ci poderżną  na popasie. Swoją drogą, to dobrze robisz. Zacznie się chaos, śmierć, pożoga. Kamienie  i złoto mają wielką wartość przy niewielkich rozmiarach. Zabierzesz ze sobą, ukryjesz, nie zgnije ci to w ziemi, a i w czas najgorszy zawsze pewna to waluta, nie to co kwity papierowe. Dam ci dwóch ludzi do ochrony....

– A skąd wiesz, czy ci twoi na życie moje nie nastaną?

– Musieliby jakoś uradzić, co gdzie, kiedy i czy w ogóle jest sens próbować. Ale nie zrobią tego – tu po raz pierwszy od kilku dni szeroko się uśmiechnął. - Szczerze się nienawidzą!

*

W stajni jest cicho i jasno od lamp. Niepokoi mnie wóz kupiecki, którego nie powinno tu być. Beczki z winem. Duże ze starego dębu, na bokach mają wytarte sygnatury Toskańskiej Kompanii Winiarskiej. Większe niż zazwyczaj. Nie zamawiałem takich, ale nic mnie to już nie obchodzi. Jest w nich jednak coś dziwnego, coś co przyciąga wzrok. Skręca szyję i każe patrzeć! Jaki Czort?! Podchodzę do wozu. Kare konie nie zwracają na mnie uwagi, stoją cicho, bez ruchu, w żałobie jakby. Dotykam palcami frapującego ładunku. Dębina jest gładka i ciepła. Stare, wygładzone przez setki dłoni, oddychające  powietrzem dalekich krain i ciemnych piwnic, drewno. Coś jest nie tak, jak być powinno. Mam wrażenie, że klepki zaraz zaczną trzeszczeć, krzywić się, a stalowe obejmy pękną  i ... I co?! Pukam w ciemne drewno. Pusta?! Druga pełna, ale poszedłbym w zakład, że nie ma w niej wina.

Słyszę śpiew! Daleki i smutny, złożony z wielu głosów. Nie rozróżniam słów, ale wiem, o czym traktuje. Po chwili pierwsze łzy zaczynają płynąć mi po policzkach. Wiem, że nikt kto stałby obok, nic by nie usłyszał. Pamiętam taki śpiew. Lat temu przeszło dwadzieścia, kiedy biegłem zdyszany, pełen złych przeczuć trumiennym korytarzem szpitala św. Łazarza w Lublinie. Śpiew, zdawało mi się, anielski, bezosobowy odprowadzał w tym czasie, wolnym od ziemskich namiętności crescendo, moją matkę i kilkuletnią siostrzyczkę przed oblicze Stwórcy. Nim wszedłem do szpitalnej izby, wiedziałem, że jestem już na tym świecie sam jak palec. Nie pełne współczucia, zmęczone oczy Sióstr Miłosierdzia, ale ten głos eteryczny, wsączający się w serce, powiedział mi o śmierci najbliższych mi osób. Wiele poszło w niepamięć, pamiętam jednak z tamtego dnia strach i tę dojmującą pewność końca świata.

- Mors meta malorum. - Usłyszałem w progu łacińską sentencję. Szarytki w większości nie znały polskiej mowy, mówiły głównie po francusku, a matka przed śmiercią chciała słyszeć ojczysty język. Śmierć kresem cierpień. Mam nadzieję, że tak jest i obie są w niebie, w wiecznym spokoju i szczęśliwości. A kto umarł teraz? Nie, nikt nie umarł! Nie tym razem. To historia z tych, które kończą się dobrze.

Będziemy rozmawiać, Małgorzato! Długo w noc, jak będzie trzeba. Znam dużo dobrych słów, takich, które goją rany. Powiesz, że mi wybaczasz grzech zaniedbania, a ja w niewypowiedzeniu wybaczę tobie, że ode mnie odeszłaś. Już nigdy więcej cię nie okłamię! Będę cię kochał. Zobaczysz! Teraz, kiedy nie ma ciebie, nie ma dzieci... Zniknę na kilka dni, aż minie zły czas. Bo kiedyś minie, prawda? Wrócisz tu i ja wrócę, choć nie znam dnia. Pamiętasz?! Wiersz ci mówiłem szalony winem w świeżej pościeli, w dzień twego imienia... Jak to było? Nie pamiętam!

Drzwi uchyliły się bez najmniejszego szelestu, a lodowy sopel powoli zsunął się po moich plecach.

Niech cię piekło pochłonie, kobieto!

*

Dwóch ich było. Starszy szpakowaty jegomość z siwymi wąsiskami sięgającymi naznaczonej bliznami brody, ubrany jakoś z chłopska, ważył w sękatej dłoni lekki - mogłem zgadywać  - poręczny i ostry tasak. Młodszy ospowaty, o ponuro rozdziawionej niczym u suma gębie, zamknął za sobą drzwi stajni, zasunął żelazną zasuwę, skrzyżował na szerokiej piersi masywne ramiona i zastygł w bezruchu.

– Jest sprawa, panie Wiczery! - Głuchy, twardy głos starego zatrzeszczał jak napięty rzemień. - Smutna sprawa, czarna... Najsampierw chcieliśmy o odpuszczenie prosić. My ludzie religijni...

Patrzyłem w  zimne, szare oczy nieznanego mi człowieka i nie wierzyłem w to, co się dziać zaczęło. To już? Czas się wypełnił?

– Mieliście przyjść jutro...

– Już jest jutro, znaczy dziś jest dziś... Aa tam! Północ właśnie minęła!

To prawda, cały czas myślałem o dniu swojej śmierci jak o pięknym słonecznym popołudniu.

– Nic do pana nie mamy. Znaczy ja i syn mój, Waldek. – Wskazał ręką trzymającą tasak odzianego na czarno, jakby teatralnie, zbira – Takie rzemiosło.Głowę trzeba dać! - Ostatnie słowa wypowiedział szybko, zimno, bez zbędnych ceregieli.

– Zapłacę podwójnie! - rzuciłem.

– Od pana zależy, czy będzie szybko – nie zwrócił uwagi na moje słowa – czy też w boleści przyjdzie żegnać się ze światem. My wprawę mamy. To jak będzie? Odpuścisz pan grzech?

– Dajcie spokój, tatko! - Zadźwięczał wysoki głos spod drzwi. – Świecę się zapali i po sprawie. Choć dwóch groszy szkoda...

Coś zaczęło we mnie dudnić w środku, wzbierać. Strach ustępował gniewowi.

– Kto wam zapłacił? Moja żona? Mam dużo pieniędzy...

– Panie Wiczery - zakręcił niecierpliwie głową stary. - Może dziwnie to zabrzmi dla pańskich uszu, ale dobrą mamy reputację, słowa raz danego nie łamiemy. My ludzie rzetelni! To jak będzie? Hę?

– A komu żeś, kmiocie, słowo dawał!? - złość mnie wzięła nagła i niespodziana.

– O! Panie Wiczery! - Brwi bandyty ułożyły się w regularne wysokie półkola- Jak pan po dobroci karku nie nadstawisz...

– Stul pysk, łachudro z gościńca! - wycedziłem przez zęby. - Mielesz ozorem jak przekupka.

– Szkoda w męce ginąć...

*

– Nigdy wcześniej, powiadam ci, czegoś takiego nie widziałem! – Przekonywał z pijackim uporem swego kompana po fachu, Henryka, złodziej Franciszek w karczmie, gdzieś na rozstajach dróg, na których strach było zdzierać podeszwy spokojnym wędrowcom.

– Dobrze widziałem. O, tak, napatrzyłem się... Najgorzej, że kulasów nie mogłem rozprostować. Taką miałem, psia mać, kryjówkę!

Kąt w karczmie kipiał mrokiem niepokojonym światłem ledwie jednej słabej świecy, stojącej na stole. Zdać się mogło, że zwarł w sobie fajkowy dym, alkoholowy opar i gęste, ostre słowa. Wino było podłe, kwaśne i ciążyło nieprzyjemnie w pustym żołądku. Ale to już wkrótce, obiecywał sobie Franciszek, miało się zmienić. Smak wina i życia zarazem.

– Stary Kwiczoł z synowcem, niech im tam diabli w piekle drew pod kocioł nie żałują, nie lada zawalidrogi byli. Chłopy silne, rzekłbyś z dębu strugane, zwinni jak jaszczurki, a bili jak mało kto!

– Na każdą dupę znajdziesz bat – stwierdził z przekąsem Henryk i czknął głośno. Śmierdziało mu z pyska czosnkową kiełbasą i zepsutymi zębami. Jego kompan raz po raz krzywił nos.

– O, ba! Pewnie, że znajdziesz! - dorzekł. - Wsiowy filozof – dodał, ale już w myślach. - Dobrze się ukryłem, mimo to, wystrachałem się za całe życie! Ale, powiadam ci, warto było! - Powiedział Franciszek, po czym wyjął zza pazuchy niewielkie zawiniątko i konspiracyjnym gestem ukazał jego zawartość. - I jak? Powiedz, warto było?

– O tak! - stwierdził Henryk. A gdy to mówił, taki blask miał w oczach – i nie było to odbicie dopalającej się świecy - że gdyby Franciszek, który był mistrzem w złodziejskim fachu, lecz niestety nie był znawcą dusz ludzkich, dostrzegł w tym mgnieniu sekundy, owo pełne łajdactwa lśnienie, uciekłby natychmiast. – To bardzo piękna rzecz! Za taką rzecz – dodał w myślach – przyjaciela bym zabił...

– Nie powstała mi we łbie myśl taka, że los dopuści mi to zobaczyć! - Zadumał się stary złodziej. Pite w szybkim tempie wino potęgowało refleksyjny nastrój. - Mocne oba byli i ten trzeci nie ułomek, piekielnik. Jak więc nazwać tego, co pobił ich jak małe smarki ?

*

Rzucony z niebywałą wprawą tasak wbił się z głuchym mlaśnięciem w beczkę za moją głową! Zdziwił się dziad wąsaty. Na sekundę, dwie oczy lekko mu się rozszerzyły ze zdumienia. Podobne niedowierzanie musiał zobaczyć w moich. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko potrafię zareagować!

Młodszy ruszył się spod drzwi, dobywając szybko i bezszelestnie z pochew po bokach dwa  długie noże. Szedł wolno po łuku w moją prawą stronę. Stary stał w zupełnym bezruchu. Wiedziałem, że skoczy, jak tylko syn jego znajdzie się wystarczająco blisko mnie, tak by mogli zaatakować jednocześnie. Wreszcie jest cicho, bez gadania, a ja - nie wiem dlaczego -wiem, co mam robić!

I coś bym zrobił, uczynił w mgnieniu oka, na zimno, okrutnie, lecz zjawił się ten trzeci. Jego nie usłyszałem. Wrażenie zrobił chyba na samym Czasie, bo ten zdawało się, zastygł!

Z cienia za moimi plecami wyszedł niespiesznie zażywny, gruby jegomość ubrany w szarą kurtkę z rękawami wyszywanymi w dole srebrną nicią, czarną płócienną koszulę i takież same szerokie spodnie wsunięte w wysokie, skórzane buty. Splótł długie pulchne palce na wysokości piersi, pokiwał smutno wielką  jak arbuz głową zwieńczoną strzechą krótko przyciętych rudych włosów.  Wyglądało to tak, jakby miał zaraz powiedzieć: „Cóż żeście znowu zbroiły, dziatki moje najmilsze!" A potem zdjąć pas i prać po gołych tyłkach winnych psoty nicponi. Zamiast tego jednak rzekł wysokim, dźwięcznym głosem:

– Ech, Kwiczoł, barani łbie! Beczki mi niszczysz!  - Pogładził niemal z czułością jeden z wyrobów bednarskiego rzemiosła. Dobra dębina, droga... - Zabierz to żelazo! – Jednym szybkim ruchem wyswobodził ostry jak brzytwa tasak i skierował go wytartą rękojeścią w kierunku starego. - Przeproście się z panem Wiczerym. Żeby tak w wigilię święta radości wszelakiej do gardeł sobie skakać? Jest niby o co, hę? Wody do piwa dobawił? Toć każdy rozcieńcza. - Uśmiechnął się jakoś tak miodnie, nieszczerze. - Czy pchły znalazłeś w sienniku i musieliście się z synowcem całą nockę po dupskach drapać, miast dziewki rozpasane na sianku chędożyć? No nie rób że ceregieli...

Człowiek, którego nazwał Kwiczołem, potarł ręce o lnianą koszulę, z lekkim wahaniem wyciągnął rękę, cmoknął, otworzył usta, chwilę jednak jeszcze pomilczał nim się odezwał:

– Ja wiem, kim pan jest, panie Hugo, ale my tu z synkiem moim, nie na...

I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział w swym bandyckim życiu! Trudno jest bowiem dokończyć myśl jakąkolwiek z tasakiem wbitym w czoło.

– O, żeż ty! - Szok i żal dały się słyszeć w zduszonym głosie Waldka, gdy skoczył na zabójcę swego ojca. Nożem trzymanym w prawej ręce mierzył w szyję. Ułamek sekundy i wiedziałem, że cios, który miał zrobić krzywdę, nadejdzie z lewej ręki pod prawą pachę Huga.

Nie zdążył. Nie dał rady. Nie miał szans.

Ostrze, które miało wbić się w żebra grubasa, przy głuchym trzasku pękającego nadgarstka, zmieniło gwałtownie cel i przebiło gardło swego właściciela. Bluznęła krew. Nie postąpił nawet kroku, zwinął się w niezdarnym półobrocie i padł. Koniec zbójeckiej pieśni!

Powietrze zdaje się drga i brzęczy, jakby czas wyhamował po nagłym pędzie. Jak w ucho palnął!

– Nie pogadał sobie Waldek. Nigdy zresztą nie był rozmowny. W sumie szkoda. Pomocni nie raz byli – rzekł jakby w zadumie Hugo, nieznajomy, ten Trzeci Niespodziany i skierował wzrok na mnie. - Nic się panu nie stało, panie Wiczery? – zapytał z troską jakby. - Czy aby nie pocięli rdzawym tasakiem, nie złamali niczego? Czyś się sam nie poturbował?

Postąpił krok ku mnie. Uśmiech z gęby rumianej nie schodzi, jakby chwilę temu dwóch ludzi nie zabił.

– Nie, nic mi się nie stało – pokręciłem głową.

– Nie miało prawa, nie tobie – odrzekł z jakąś taką zimną pewnością w głosie i zbliżył na drugi krok. - Takich jak ci tutaj powinieneś pozabijać gołymi rękoma, mimo to nie mogłem ryzykować i wkroczyłem.

Podchodzi blisko, na wyciągnięcie ręki. Brew ściągnął lewą, nozdrza wydął, jakby zwierza zwąchał, wilk w kniei. Oczy ciemne i ruchliwe, nie pasują do rumianej, obleczonej w uśmiech twarzy, obiegają mnie od stóp do głowy zimno i nieprzyjemnie. Przysiągłbym, że gdyby dostatecznie mocno rozewrzeć mu gardziel, ujrzałoby się czarne podniebienie. Oto zbój nad zbóje, duszogub!

– Spójrz pan na to! - Wyciąga (Skąd? Nie wiem) gestem prestidigitatora złoty owal, medalion – jak mi się wydaje – i podsuwa mi pod nos. - Znalazłem nieopodal. Czy aby nie pańskie? - Gada z jakąś przesadną natarczywością.

– Nie, nie moje...

– Proszę dobrze się przyjrzeć. Cóż za cacko! To bardzo piękna rzecz. - Pcha mi to pod oczy. Robi się irytująco i śmiesznie zarazem. Zabił dwóch ludzi, jeszcze chwila straszna, śmiertelna nie przebrzmiała, a on i jakby już o tym zapomniał.

Medalion jest w istocie piękny. Przedstawia słońce o sześciu promieniach z zielonym szafirem osadzonym idealnie pośrodku. Złote słoneczne refleksy zdają się obracać wokół własnej osi. Po chwili zdaję sobie sprawę, że nie mogę oderwać od niego wzroku! Zdaje mi się, że promienie złotego słońca też jęły wirować. Zrazu wolno, niezauważalnie, potem szybciej.

Ruszyły złote wahadła. Godzina jaka wybiła? Chcę o coś zapytać, ale po chwili nie pamiętam, o co? Zresztą, nie jestem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Człowiek imieniem Hugo otwiera usta. Nie mówi w obcym języku, ale nie potrafię nadać znaczenia i sensu jego słowom. Zamykam oczy i zapadam się w sobie. Zimno. Idę, nie wiem dokąd. Ktoś mnie prowadzi, nie wiem kto. Jest ciemno, gwiazdy tylko błyszczą obojętnie. Powietrza chciałbym zaczerpnąć, lecz płuca nie są w stanie się unieść. Chcę krzyczeć, lecz nie mam ust. Błąkam się w bezczasie.

Nagle przychodzą wspomnienia. Moje. Nie moje? Moje! Obrazy w odcieniach szarości. Sierociniec tak straszny, że nawet Bóg go ze wstydem w swych ziemskich wędrówkach pomija. Szkoła w lasach pod Moskwą. Tam śmierć się we mnie zalęgła. Wybrany spośród setki, najlepszy.

Jakby mi kto umysł przez ciernie przeciągał. Takiej prawdzie się wzbraniam.

*

– Co to za postać, synku? Kogo rysujesz węgielkiem? - Wieczorem, wraz z ciepłem, mama przynosiła do mej sypialni zapach konwalii i bzu. - Czarny jest ten ktoś. Straszny jakiś czart.

– On nie jest straszny, mamo. To wesoły czart, tylko taki mi wyskoczył spod węgielka. Błażej mówił, że są i wesołe diabły.

– Nie ma wesołych diabłów synku. Czart to czart. On zawsze czyni zło i tylko zło. I nigdy nie śpi.

*

– Miałem już takich jak ty przebudzeńców, ale żaden jeszcze mi nie omdlał, nikt nie rymsnął bez czucia na ziemię. A i dziewki były. A kobieta, jak mawiał Św. Austyn, jest istotą poślednią,  słabego jest umysłu, ale żadna tak się w sobie była nie rozchwiała jak ty. No, ale cóż, wszak zaczarowany byłeś. A pan Hugo cię odczarował, ino bez całusów się odbyło – zarechotał.  - Ale chyba nie żałujesz, co?

– Po coś ty tu, człowieku? Co żeś mi zrobił?

– Co żeś mi zrobił?  - powtórzył, zapatrzył się w pył po stopami. - Prawdę ci przyniosłem – oderwał wzrok od ziemi, uśmiechnął się lekko, zwyczajnie, jakby  wypowiedział rzecz oczywistą. - Obudziłem cię do życia, jak dobry Bóg. Albo śmierci, jak szatan. Jak wolisz. Choć o wolnej woli, w twoim przypadku, mówiłbym z pewną powściągliwością...

Trudno myśli mi zebrać. Ledwo stoję.

– Prawdę, powiadasz, mi przyniosłeś. Więc co jest prawdą? Kim ja jestem?

– Jesteś, kim jesteś.... - szczerzy zęby.

– A to życie, które właśnie mi odebrałeś, czymże było, jak nie prawdą? Żyłem, śmiałem się, przeklinałem, kochałem prawdziwie...

– Prawdziwie, nieprawdziwie – przerywa mi zniecierpliwiony. -  Szast prast! Nie ma baby złej i bachorów cudzych! Przepadły interesy dochodowe, karczmy nie ma, złota nie ma...

– Nie rozumiem...

– Zrozumiesz w drodze. Widzę, żeś spakowany. Zbieraj się!

– Z tobą mam jechać? A ktoś ty taki? Nie po drodze mi... Do swoich mi trzeba. Porozmawiać, wyjaśnić sobie...

– Ci twoi, jak ich nazywasz, przepadli hen w świecie, zgubili drogę i już nie wrócą...

Iskierki mu w oczach latają jak pod diabelskim rusztem, takie straszne i wesołe zarazem. Słucham go. Nie słucham.

– Jakże drogę do domu zapomnieć? Małgorzata wyjechała z dziećmi, ale wróci. Tu jest jej dom.

– Nie wróci. Tu już nie ma żadnego domu.

– Co mówisz? - Słucham go. Nie słucham. Nie chcę słuchać. Kłębi mi się w głowie od przeczuć strasznych. Milczę. Doszedłem do krawędzi. Jeszcze stoję, nie upadam. Czekam na słowa, które zepchną mnie w otchłań. Jeszcze jestem. Jeszcze trwa ostatnia chwila mego życia.

– Mówię, że nie wróci. Nikt nie wróci.

Milczenie zapadło, ciężkie i straszne. Na chwilę. Nie wytrzymał w ciszy. Jego język zdaje się żyć osobno, ciągle w ruchu.

– Spojrzyj na swe strapienie przez pryzmat myśli przypisywanych świętemu Anzelmowi – Palec uniósł do góry, jak nauczyciel mający wypowiedzieć rzecz arcyważną - "Nie ma nic bardziej szkodliwego od kobiety i poprzez nic innego szatan prowadzi tylu ludzi do ruiny, co poprzez kobietę". Może wtedy ów problem będzie się wtedy jawił odwrotnie?

– Co ty bredzisz, człowieku? - Nie wiem już, czy to mi się w głowie pomieszało, czy ten przede mną zszedł z rozumu.

– Zmieniły się plany daleko w Moskwie. Nie wiem co, konkretnie i nie interesuje mnie to. Zdejmują cię, by tak rzec, z posterunku. Ha! Dobre słowo: Zdejmują!

Czy aż tak mnie lekceważy, że mówi mi to wprost? Nie powiódł się jednak plan misterny przygotowany przed laty, w którym miałem być narzędziem.

– Znam się na duszy ludzkiej, wieki całe ją poznawałem... To życie, które zostawiasz, nie jest twoim i nie powinno cię od teraz obchodzić, tak cię... wytresowano. Zagląda mi w oczy. - A jednak, i położyłbym obie dłonie na pień, jestem pewien, że coś jest nie tak.

Milczę. Patrzymy na siebie.

– Gdyby nie rozkazy, już by cię otulała ciepła dębina i wieczny mrok – jak zawsze pierwszy przerywa chwilę milczenia.

– Dlaczego?

– A dlaczego nie? Czy nie chciałeś do, jak ich tam nazywasz, swoich,co?

Łzy stają mi w oczach. W mgnieniu oka zapomniałem własnego imienia i jestem w miejscu, gdzie nawet Bóg nie zagląda. Takaż to pustka! Szatan uciekł i uśmiech mi zabrał. Za rękę mnie prowadził. Nie będzie nikogo. Nie będzie złota tej jesieni, wszystko zmarnieje i pomrze. Ostatni ciepły oddech szronem przeminie. Wszystko co dobre zwiędnie i umrze. A co tu się ostanie? Nic. Już połowy mnie nie ma, a będzie jeszcze mniej...  Jakże się podnieść z takiej głębokości, gdzie czas nie płynie? Nie ma ku czemu oczu zwrócić, czego się uchwycić.

A jednak nadal jestem. Tu. Gdzie bądź. W sobie. Choć na wpół umarły, trwam. Kto mnie za włosy uchwycił i nad topieliskiem trzyma?

Z daleka wróciłem. Z czarnej topieli.

*

– Jesteś wreszcie.

Znowu wstaję z ziemi. Patrzy na mnie.

– Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – odzywa się, ale już bez tego diabelskiego uśmiechu. - Słyszałem, że ludzie potrafią nagle osiwieć. Gawędy, bajanie prostaczków, myślałem. A teraz widzę... Magia z ciebie wypływa. Ze dwie garście, dość by łeb ci osiwiał.

Co widzi, czego się już domyśla, nie powie. Milczę.

– Coś jest nie tak. Tak być nie powinno.

Przeczucia i domysły.

– Nigdy nie widziałem, by kimś tak silne uczucia targały. Widziałem gniew, rozpacz, wściekłość, ale takich omdleń serca – uśmiecha się szyderczo – jeszcze żem nie oglądał. Jak panna cnotliwa przed pokładzinami. W was Polakach wiele sprzeczności mieszka. Ale znam się ja i na duszy lackiej.

Postąpił ku mnie, patrzy w oczy.

– Inne imperatywy powinny zadziałać – mówi jakby do siebie i świdruje mnie wzrokiem. Bazyliszek. - Wpojono ci bezwzględne posłuszeństwo zwierzchności. A może nie? Więcej wody w kamieniu niż w was Polakach poszanowania władzy. Wpojono ci określone typy zachowań na pewne sytuacje. Mówiąc zwyczajnie: stępiono ci wolną wolę. Jeśli w Polaku wolność od środka można zdusić. Co tam siedzi w twojej głowie, hę?

Milczę. Ogląda mnie jak wioskowy konował osobliwy przypadek cielęcia z dwoma głowami. Stanął za mną. Dreszcz przebiega mi przez plecy. Nie odwracam się.

– Cara miałeś zabić!  - wypowiedział to na głos.

Grom z niebios nie uderzył, mimo to miałem wrażenie, że dreszcz jakiś przeszedł całą stajnię, dach, ściany aż po fundamenty.

– No, no – zadumał się. - Ty, Lach, naszego batiuszkę miałeś zgładzić! - powtórzył, jakby nie dowierzając. -Siedziałbyś tu nawet lat dwadzieścia, w końcu Jego Wieliczestwo Gosudar nasz ukochany zjechałby tu. Wtedy ktoś by cię zbudził. A może i nie. Sczezł byś i nie wiedział dlaczego naprawdę tu byłeś. Lubił niegdyś przyjeżdżać w to miejsce z nieliczną świtą, incognito, na schadzkę. Myślisz, dałbyś radę? Hę? Może byś i otruł cara takim świństwem, co zaczęłoby trawić ciało i krew na dzień drugi, albo za dni kilka. Ale pewnie sam byś się zgładził, bo kazaliby tobie, twojej żonie i dziatkom żreć to, co wyszłoby z twojej kuchni przed podaniem na pański stół. Zresztą, z własnym kucharzem i prowiantem on jeździ. Do cara byś się nie zbliżył, nożem byś nie pchnął. Po upojnej nocy zjadłoby się co nieco i wypiło. Zwłaszcza po nocy spędzonej z wymagającym babskiem. Mówiono, że zjeżdżała tu też pewna polska księżna, nienasycona jak sukkub. Ale co to dla naszego batiuszki, choćby i sukkub, wychędoży raz , drugi, trzeci, obróci na drugą stronę i znowu raz, drugi, trzeci. Otruł byś go! Tak myślę. Car jednak przestał pojawiać się w tym rozkosznym kurwidołku. A przestał, odkąd wziął za żonę Wiedźmę. - Zamilkł, ale tylko na chwilę. - Ciekaw jestem, jakbyś to zaplanował? Szkolili cię do tego. Gdzie byś uciekał? Kto dałby ci schronienie? Czy też zginąć wraz z nim miałeś?

Milczę. Przecież nie spodziewa się odpowiedzi.

– Ilu was było? Powiadają, że około setki sierot. Większość chłopców, ale były i dziewczęta. Zabrani, porwani, przehandlowani. Nikt się o was nie upomniał. Nie było najbliższych, którzy choć by słowo za was  w urzędzie, sądzie czy u starosty wyrzekli. Ratujcie panie, syn mi przepadł, dobry dzieciak Szymek, Pietrek, Michał. Dwanaście lat miał tylko. Córka do chałupy już drugi dzień nie wraca, przepadła Weronka, a na targ tylko poszła. Sama po prawdzie, ale to blisko przecie do sąsiednich Załuk. Dwie wiorsty raptem, to jakże w drodze pobłądzić?

A kraj? Państwo, jak zawsze, miało was, biedę ludzką, w dupie! Obserwowali, zbierali informacje, kto się może nadać, a potem powybierali jak kot pisklęta z gniazda. A jakiż cel im, spiskowcom, przyświecał! Dla takiej sprawy i setkę dzieci, zwłaszcza nie swoich, można poświęcić. Czemu milczysz? Jest wszak o czym mówić. Zwłaszcza ze mną.

Chwila ciszy.

– Polak, zabójcą cara! Przyznaję, coś w tym jest! - Cmoka, mlaska, smakuje sens słów, jakby je na język brał, próbował rozgryźć i ukrytą, właściwą treść wydobyć. Drepcze wkoło, gapi się w sufit, zerka na mnie z ukosa krzywo, nieprzyjaźnie, potem znowu grzęźnie wzrokiem w mrokach na suficie. - Czasu nie było w drodze tego przetrawić, to i gadam teraz. By tak rzec, na rozum biorę i ziarno od plew w tym moim myśleniu staram się oddzielić. Może mi pomożesz?

Milczę. Słucham.

– Twoja żona i dzieci mogły być świadkami mimo woli. Załóżmy, że nie żyłeś tu jednak w uśpieniu, pamięć zaczęła ci wracać, zacząłeś gadać, rozumiesz... Możemy szybko zakończyć te, uwierz, nieprzyjemne również dla mnie, turbacje. Powiedz mi tylko, co pamiętałeś? Czy jakaś myśl, obraz mglisty i nienazwany, lecz tak niepokojący, że wiercił ci mózg w jesienne wieczory, nie stał się przyczynkiem, by wypowiadać na głos, to czego mówić ci zakazano? Zwierzałeś się komuś z nie do końca sprecyzowanych myśli, przeczuć? Mówiłeś to jakiemuś medykowi od pomieszania rozumu, druhowi najbliższemu, kurwie w burdelu? Czy ktoś wie? Lepiej będzie dla ciebie, jak mi powiesz. W lochach moskiewskich Wiedźma przez żelazo cię przejrzy, a zada ci podczas przesłuchania cierpienia niewyobrażalne.

Zacierają ślady. Moi bliscy nie żyją. Nikt się o mnie nie upomni, nikt o mnie nie zapyta. Nie ostanie się żaden świadek.

– Bólu ci oszczędzę.

– Ty mi bólu chcesz oszczędzić? -Roześmiałem przez łzy, gorzko. - Łaskawco, całe moje życie to ból, oprócz tego tutaj, które mi odebrałeś, a które, jak powiadasz, nie było prawdziwe.

Nie dam mu rady. Wiem, jak zabić go gołymi rękoma, ale wiedza ta na nic mi się zda. Może umysł mój wszystko pamięta, ale ciało nie posłucha. Mógłbym zaczekać na lepszą sposobność, ale nie chcę czekać. Postanowione. Próbuję.

*

Leżę na podłodze wokół wirują drobinki kurzu, słomy i brudu. Krew ze złamanego nosa utrudnia mi oddychanie. Konie rżą zdenerwowane i walą podkowami o klepisko. Przekręcam głowę na bok. Dwa trupy. Dużo krwi wsiąkło już w ziemię.

Widzę podwójnie. Dźwięczy mi w głowie dzwon żałobny. Nie chcę żyć.

Było to życie, czy go nie było? Kobieta w nim była z krwi i kości, czy tylko mrzonka bladolica o chabrowych oczach i ustach, przy których pozbawione treści wydawały się płatki najpiękniejszych róż? Nieprawdą były wonne bzem majowe wieczory aż ciężkie od słodyczy? Nieprawdą poranki w wygniecionej trawie pełne szelestu uciekających jaszczurek? Niegdyś czasu nam było mało od wieczora do rana. Gdzie jest ten czas?

To było dobre życie. Jak zawrzeć to w słowach, gdy czasu już mało i oddechu już za chwilę zabraknie? Życie w stałym miejscu, pełne dobrych przyzwyczajeń i ludzi w większości życzliwych.

Nie ma we mnie woli by wstać. Wrze mi w głowie jak w piekielnym tyglu. Drobiny kurzu wirują wokół, jakby nie chciały opaść, jakby się bały, że gdy legną tak jak ja, to nic już je więcej nie czeka, tylko bezruch śmiertelny, ostateczny. Gdzieś z ciemnego legowiska wyszedł szczur. Stoi na tylnych łapkach, stroszy na grzbiecie sierść koloru zbutwiałych liści i łowi drobnym nosem oszałamiające zapachy słodkiej krwi i potu podbite ludzkim strachem. Po chwili opada na cztery łapy i zamiera w bezruchu. Zaczeka. Czy będę jeszcze żył, kiedy zdecyduje, że chwila jest odpowiednia, by wyjść z cienia i przyjrzeć się z bliska martwym ludzkim ciałom?

- To było dobre życie – mówię głośno. Chcę by mnie usłyszał.

- Pewnie, że dobre – odpowiada. - Dieńgi byli. A jak i dieńgi, to i diewuszki. I chuj stajał! Tak, to na pewno było dobre życie. Ale czas się do śmierci zbierać. Upadasz i wstajesz. Upadasz w ciemność... - pochyla się nade mną i gada do ucha.- Upadasz w grób! I wstajesz! - Kręci z niedowierzaniem głową. - Zasypują cię, łopatą ziemię ubiją, na pięcie się obrócą, spluną, rozejdą, a ty łeb wychylasz! Nie chcesz w ciemność odejść. Choć zapomniany, nikomu nie potrzebny, wyzuty ze wszystkiego, wracasz. Łazarz, kurwa! Jak mam cię zabić? - Przekręca łeb jak ptak. Łypie na mnie czarnym okiem. Zagląda w oczy jak złodziej w wieczorne okno.

Dławi mnie krew z rozbitego nosa. Co mi zostało? Co mogę mu przeciwstawić na chwilę przed śmiercią?

– Trzy razy upadasz i trzy razy wstajesz. Trzy! Tak jak Tamten, niegdyś. Choć cały ten nic nie wart świat dźwigał na barkach, wstawał. Pojmujesz to?! Czasem mi się zdaje, że tam byłem, patrzyłem, plułem Mu pod nogi, pierwszy kamień podniosłem, ja gwoździe żołnierzom podałem...

Mam wrażenie, że gada sam do siebie, do wspomnień wyimaginowanych. Szalony człek.

– Jak mam cię zabić? - kracze, a strużka śliny wycieka mu z ust. - Nim sczeźniesz – przykłada mi wąskie ostrze pod oko – wiedz, że dziewczynka mi uszła. Zawodowy niefart. Wstyd dla takiego starego lisa jak ja – Zarechotał krótko, gardłowo. - Ale znajdę i ją. Nikt się nie ostanie. Żadnego świadectwa, że byłeś, chodziłeś po ziemi.

Chłód mnie oblewa. Wyciszam się w sobie i przetrawiam raz jeszcze jego słowa. Moje dziecko, moje życie! Oddycham równo, zachłannie.

Zwleka. Czas. Daj mi jeszcze chwilę. Serce już łagodniej łomocze mi w piersiach.

*

– Wola życia! Jeśli to ci się ostanie w czarnej godzinie, wiedz że jeszcze nie wszystko stracone - mówi starszy lejtnant Zubow w czasach i miejscu tak odległych jakby ich nigdy nie było.

Po chwili rzuca mnie na ziemię, oplata ramieniem szyję i dusi.

– Wszelako wola życia to jedno, ale trzeba też posiadać pewne umiejętności, które w krytycznej sytuacji pozwolą ci kopnąć w żyć, tego który zechciał cię pognębić. Bez tego ani rusz. Życie stracisz. W najlepszym razie, zdrowie. Szukaj! Bo choćby twój przeciwnik cały czas działał z żelazną konsekwencją i był piekielnym arcymistrzem w zadawaniu bólu i śmierci, być może znajdziesz coś, co wytrąci go z równowagi, a tobie da chwilę, być może tak krótką, że odmierzysz ją mrugnięciem powieki, ale zdążysz odwrócić los. Musisz też mieć zgodę na ból. Jeśli daleko przesuniesz jego próg, być może wtedy ci się uda.

Duszę się. Setny raz. Boli. Cały czas mnie coś boli!

– Napnij mięśnie szyi. Ręce masz jak ze stali, więc zrób z nich użytek, spróbuj przesunąć mnie tak, żeby twoja głowa znalazła się w moim zgiętym łokciu wtedy nie będę mógł wykorzystać całej swojej siły.

Robię tak jak mówi. Robię więcej. Po chwili, po raz pierwszy odkąd przed laty weszliśmy do jasno oświetlonej sali o kamiennej zlanej potem i krwią podłodze, dusi się w moim uścisku. Klepie dłonią o podłogę. Puszczam. Wstaje, a w reku błyska mu nóż!

– Przed nożem najlepszą formą obrony jest ucieczka i niech ci nie przyjdzie do głowy myśleć o tym w kategoriach plamy na honorze. Jeśli ktoś cię zaskoczy i zechce zabić, to najpewniej cię zabije.

– A co jeśli nie mam gdzie uciec, tak jak teraz?

– To jesteś trup. Wszelako spróbujmy obronić się.

*

Oczy zachodzą mu czerwoną mgłą, za moment uderzy. Szarpię głową w bok. Szybko. Nie dość! Nóż jedzie po policzku, głębiej, po zębach, wrzyna się w brodę! O cal od szyi, ale dalej mu nie pozwolę.

Boże, czemuś stworzył  świat raz po raz pisany bólem?!

Gdybym otworzył usta ściany pękły by od mego wrzasku. Trzymam go za nadgarstek i wyłamuję mu palce. Kolanem tłukę go w krocze. Nóż wypada mu z dłoni. Nie zdejmie mego ramienia połamanymi palcami.

Napina się. Bezskutecznie.

Zdrową ręką próbuje sięgnąć mych oczu. Na próżno.

Wali łokciem w żebra. Mocno! To nic.

- Nie wiesz pan, panie Hugo – charczę i pluję krwią – do kogo żeś przyjechał?

Milczy.

- Niedopatrzenie! Cóż z tego, że byłem uśpiony? Bestia się we mnie niegdyś zalęgła. Dawno temu. Śmierć jest we mnie! Pojmujesz? Jestem lwem pośród wilków.

Przestał walczyć.

– Zlekceważenie! - pluję mu krwią w ucho.

Poddał się.

– Jakiemu dziecku potrzebny taki ojciec? - mówi wolno i cicho, ale jakoś tak dojmująco, że nadstawiam ucha. - Po co ci córka, której nie kochasz?

Niemal widzę jak naciągają się więzadła, torebki stawowe, mięśnie, przemieszczają się kręgi szyjne, napina się rdzeń kręgowy. Wszystko nagle trzaska jak mokry powróz! Nadspodziewanie głośno w tej strasznej ciszy.

*

Jaki wstanę? Kim z ziemi się podniosę?

Dźwigam się mozolnie, twarz mnie pali żywym ogniem. Ranę trzeba opatrzyć, do medyka mu się udać. Każda uncja mego ciała jest z ołowiu. Widzę za to ostro, wyraźnie. Podchodzę do wozu. Stoi i czeka na woźnicę, upiorny karawan zaprzęgnięty w kare bestie, na wierzchu dębowe trumny gotowe do ostatniej drogi. Nie otworzę, nie dam rady. Może łgał, może jest jeszcze nadzieja? Otworzyć i się przekonać? A co jeśli tam są? Połamani, pomordowani okrutnie, ściśnięci w drewnianych obejmach. Nie chcę patrzeć, nawet jeśli miałbym resztę życia zastanawiać się, czy byli tam, czy nie. Jeśli nie otworzę, to dam radę stąd wyjść i odjechać. Dam sobie nadzieję i będę żył. Czas jakiś przynajmniej nim mnie znajdą. A znajdą na pewno.

Świta już. Dziecko mi się samo w świecie zapodziało, a świat nieprzyjazny jest dla dzieci, co puściły się matczynej ręki. Pójdę, choć zda mi się, że nóg już nie mam. Wypatrzę cię na drodze, choć zdaje mi się, że oczy mi odjęli. A jeśli droga długa będzie, to kim się stanę na jej końcu? Ja który nie wiem, kim teraz jestem, kim będę?

*

– Cóż więc zawiodło? - zapytał człowiek w szarości.

– Zadziałało w zasadzie wszystko... - mówiący te słowa, Stefan Jaszczur, zdawał się kurczyć, siedząc na małym, niewygodnym krześle, stojącym na środku dużego, jasno oświetlonego gabinetu usytuowanego gdzieś w trzewiach pałacu Imperatora. - Nie przewidzieliśmy wpływu uczuć wyższych, których być nie powinno. Nie po takim wyjałowieniu osobowości z wolnej myśli, jakiej został poddany ten człowiek. Nie po takim piekle mentalnym, jakie przeszedł, a które my nazywamy zamrożeniem duszy.

– A jednak były uczucia, jak wy to nazywacie, wyższe. Nie dość, widać, zamroziliście mu... duszę. A pan, panie koordynatorze, jak pan myśli, ma człowiek duszę, czy nic więcej prócz ciała nie posiada?

Mężczyzna w szarości sięgnął po stojącą na stole filiżankę z kawą. Błysnęła złota spinka, zabielił się koronkowy mankiet. Jaszczur nigdy nie pił kawy. Jej ciepły, delikatnie czekoladowy aromat przyjemnie wtłoczył mu się w nozdrza. Nie odrzekł nic. Jego Ekscelencja, jak mniemał, nie oczekiwał odpowiedzi na to akurat pytanie.

– Tylko w tym jednym przypadku pojawiły się nieoczekiwane komplikacje – odezwał się po chwili milczenia.

– Komplikacje, przez które kilku znaczącym osobom w naszym kraju i poza jego granicami, mogą pospadać głowy z karków!

– Twoja, Ławrientij , zda się, nigdy nie spadnie – pomyślał Jaszczur. - Nawet Wiedźma cię nie przejrzy, bo w tobie nie ma nic, co można by zobaczyć, tylko ciemność. Już więcej w niej jest z człowieka, niż w tobie.

– Agent doskonały, z przetworzoną za pomocą magii psychiką. Nie do złamania. Człowiek z żelazną wolą posłuszeństwa – Pomruk burzy odległy lecz całkiem wyraźny jął się rodzić w trzewiach człowieka w szarości. – Duszę lód mu na wskroś przeszedł, czucie świata zmroził, a jednak nie padł pies wiernopoddańczy do stóp pana podeszwy mu z gnoju wylizywać. Bo się w kobiecie rozmiłował i dzieciach nie swoich. Kark miast się ugiąć, zesztywniał. Miłość! A co to takiego, panie koordynatorze?

– Zapytaj poetów – odrzekł, w myślach oczywiście, zapytany.

– Duszę ludzką chcieliście zważyć i zmierzyć. A jakim narzędziem? Jaką miarę chcieliście przyłożyć do czegoś, czego nie ma?

– Nie wiem, czy człowiek ma duszę, czy jej nie ma, ekscelencjo. Rozum i wolę w różnych proporcjach, to ma na pewno i to mieliśmy nadzieję złamać i odpowiednio zmanipulować. - Jaszczur mówił wolno. Nie spodziewał się takich pytań. Zbierał myśli. - Udało się to ze wszystkimi uczestnikami eksperymentu za wyjątkiem tego jednego.

– Wybudzony do życia, zadziwiony światem i tym, co się z nim stało, zacznie zadawać pytania. Najpierw zapyta o siebie, kim jest i co się z nim stało? Potem zapyta, kto mi to uczynił? Czy znajdzie odpowiedzi? Jeśli tak, to jakie one będą i dokąd go zawiodą? Kogo zacznie pytać prócz siebie samego i jakie tajemnice przy tym wyjawi? Ten głód poznania i miłość do dziecka będą go gnały przez świat. Mam nadzieję, że nie dopuści pan do tego, żeby zaszedł po odpowiedzi na dręczące go pytania zbyt daleko.

– Oczywiście, nie dopuszczę.

– Tym czasem, niech pan opowiada. Bo, jak pan widzi, nie mam raportu na papierze. Nikt nie ma! Te ściany  - powiódł wzrokiem po gabinecie - uszu nie mają. Nie dziś w każdym razie. Historia jest ciekawa. Śmiertelnie niebezpieczna, ale nad wyraz zajmująca. Niech pan zaczyna od dowolnego jej miejsca.

– Nieprawdziwe mieli nawet wspomnienia. Wspólnym mianownikiem była wiedza, że są sierotami i nie mają nikogo. Musieliśmy mieć pewność, że nie wyjadą nagle w odwiedziny do krewnych, których nie ma, nie zaczną drążyć  i nie zepsują całych lat przygotowań. W tym na poły fikcyjnym życiu mogliby trwać aż po kres swych dni. Bez świadomości kim są naprawdę.

– Aż do momentu przebudzenia, kiedy mieli stać się gotowym do wykonania rozkazu... jednego rozkazu, posłusznym i skutecznym wykonawcą.– Kącik ust ekscelencji uniósł się lekko nad uniesioną filiżanką w niby uśmiechu.

– Któż by złamał tak zapieczętowany umysł? Żaden kat, śledczy ni medyk od pomieszania rozumu nie wydobyłby z niego nic prócz nieprawdy.

– Chyba, że wejrzałaby weń Wiedźma...

Jaszczur złapał powietrze w usta, przytrzymał je, wypuścił nosem, zamilkł. Cóż miał rzec? Obaj wiedzieli, że zorganizowane lata temu z niemałym nakładem środków finansowych przedsięwzięcie, rozsypało się przez jedną kobietę.

– Przybył gdzieś ze świata z bagażem wspomnień w większości, rzecz jasna, nieprawdziwych, przejąć spadek po zmarłym wuju. Ów spadek to kupiona za niemałe pieniądze karczma, niegdyś ulubione miejsce schadzek młodego cara. A ów rzekomy wuj? Zmarło mu się bezdzietnie, w samotności... Krewni, spadkobiercy? Byli tacy, owszem. Czuwali niczym sępy, nigdy jednak nie zgłosili żadnych roszczeń. Wycofali się dyskretnie, dobrzy ludzie. – Koordynator pozwolił sobie na uśmiech, oczywiście, nieodwzajemniony.  - Hubert Wiczery wykazał się niemałą przedsiębiorczością. W przeciągu kilku lat stał się człowiekiem zamożnym. Oczywiście nie dorobił się magnackiej fortuny, ale można by rzec, że los wynagrodził mu lata cierpień w postaci niemałego majątku.

– Który w większości przejęto.

– Tak jest.

– I jak mniemam, zostawiono ślady.

– Pieniądze sprawiają, że ludzie stają się nieostrożni.

– I gdzieś potem pojawiła się kobieta.

– Małgorzata Poiret, młoda wdowa po francuskim oficerze, który zginął w służbie Jego Carskiej Mości w wojnie z Turkiem. Po prawdzie, to nie zginął on w walce, a zamarzł na przełęczy Szipka w Starej Płaninie. Miłość to ponoć była jak z kart książki. Oszalała po tej śmierci. Nie wiemy, co połączyło ją i Huberta. W każdym razie wprowadziło to element chaosu  do tej historii. Prawdopodobnie chciała zabić swego drugiego małżonka.

– Za dużo tu słów o miłości - głos Jego Ekscelencji zdawał się z każdym wydechem obniżać temperaturę powietrza w pokoju o kilka stopni. - Miłość komplikuje nam sprawy. Pan, widać, lubi mówić o niej mówić.

– Kiedy człowiek walczy o miłość tak prawdziwie na śmierć i życie, walczy o kogoś drugiego, o siebie, to potężniejszy jest wtedy niźli szatan. - Mężczyzna o gadzim nazwisku i takim samym wejrzeniu właśnie ugryzł się w język. Niepotrzebnie, jego odpowiedź została zignorowana.

– Tam zginął nasz człowiek, najlepszy.

– To ja jestem najlepszy. – Kolejna wypowiedziana tylko w myślach odpowiedź. - Ten człowiek, nieczłowiek był twoją odpowiedzią na  pytania o duszę ludzką, a przynajmniej na to, czy piekło istnieje.

– Milczy pan. Rozumiem, że temat nieudanego „przebudzenia" możemy uznać z góry za zamknięty.

– Szkoda, zbudowaliśmy ...

– My nie budujemy, panie Koordynatorze! - Lodowato cierpliwy głos człowieka w szarości kończył rozmowę – Tacy jak my utrzymują jedynie stan równowagi, powiedziałbym raczej przewagi nad wszystkim i wszystkimi.

Nieładna, płaska blada twarz człowieka w szarości pozostawała nieruchoma. Tylko oczy, zimne, w kolorze wygasłego popiołu zdawały się drenować mózg Jaszczura w poszukiwaniu zatajonych informacji. Koordynator opuścił wzrok na ciemne dębowe biurko, na wyślizgany blat z jasnymi intarsjami w kształcie galopujących koni, na białą filiżankę z delikatną złotą obwódką na brzegu i spłaszczonym u góry uszkiem przypominającym literę s. Aż się uśmiechnął w myślach, gdy wzrok jego zatrzymał się na nietkniętym kruchym ciastku z malinową konfiturą i bitą śmietaną na białym spodeczku.

– Ja jestem skurwysynem, wiem o tym i czasem mi z tym dobrze, a czasem źle – pomyślał Jaszczur – Ciekawe, czy ten bydlak, wie kim jest? Jaką myślą obarcza mu się sumienie, kiedy pieczętuje lakiem wydumane winy? Czy ciastko z konfiturą będzie smakować prawdziwie malinowo, czy też po wydaniu wyroku podejdzie żółcią, straci smak?

– Nim pan wstanie, pokłoni się i odejdzie do swoich obowiązków. Kim on był? Bo mogę chyba mówić o nim w czasie przeszłym? - zapytał człowiek o szarych oczach. - Znaczy, skąd jego ród?

– Ojciec polski bohater – odrzekł zapytany, a ciemne źrenice zawęziły mu się jak u gada. - Cały ich rodzina po mieczu kilka pokoleń wstecz, to wojenne lackie bohatery. Matka jednak z krwi obcej, francuska szlachcianka.

– A jaki był numer Huberta Wiczery?

– Czterdzieści i cztery. Nie ma w tym żadnego symbolu. Nie ma znaczenia.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

Poniżej prezentujemy listę opowiadań, które zostały zgłoszone do udziału w Konkursie na Fantastyczne Opowiadanie, oraz opublikowane w dziale Opowiadania na Secretum. Lista została ułożona w kolejności publikowania tekstów na Secretum.

Dział: Zakończone
czwartek, 30 kwiecień 2015 11:57

Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni

Londyn, 17 września 1349

Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze.  John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:

- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.

- Ale... – zaczął John.

- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.

Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat.  Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:

- Czy to ty mnie zawołałeś?

- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.

- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.

- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.

Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:

- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.

- Jaki? – zapytał John.

Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:

- Jestem od nich znacznie lepszy.

W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.

Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006

- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!

Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:

- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...

- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach

Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii.  Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.

Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.

- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.

- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.

Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:

- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!

- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.

- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.

To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:

- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!

Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc  niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:

- Richaaaaard!

Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.

Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i  rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.

Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:

- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.

Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:

- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.

Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:

- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.

- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:

- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.

Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:

- Co z naszym dzieckiem?

Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.

Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.

O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:

- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.

- Już pędzę- odpowiedział.

Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.

- Co się stało?- zapytał.

- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.

- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?

- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.

- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.

- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca...    O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.

- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.

- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.

Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali.  Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:

- Richard... On...  To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.

- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż,  aby trochę ją uciszyć.

- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.

Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.

Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:

- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!

Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.

- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt.  Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.

- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.

- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.

-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.

- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.

- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.

- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.

- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.

- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.

- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.

- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!

- Ale... - zaczął jej mąż.

Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.

- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.

- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.

Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.

Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.

- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.

Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:

- Kim ty jesteś?

- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.

Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter.  A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.

Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś  życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.

Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka.  Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi  były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.

- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.

- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.

- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.

- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.

- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.

Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:

- Incipe!

- Zaczyna się- bąknął Rylski

Z widowni zrzucono dwa nagie miecze,  na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.

- Odsuń się - powiedział do księdza.

Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego  dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.

- To venatores- zauważył ksiądz.

- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.

Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.

Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:

- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.

- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.

- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.

- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.

- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.

Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.

- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.

- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.

- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.

- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.

- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację  Richard.

- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.

- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.

George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:

- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.

- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.

- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.

- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.

- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.

Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.

- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.

- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.

- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.

- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.

- Tak się stanie- zgodził się George.

Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:

- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię!  W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!

Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:

- Sprzeciwiam się!

Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:

- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?

- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!

Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację.  Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia  Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.

Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:

- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.

- Nie?- odrzekli zaskoczeni.

- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.

Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami  Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.

Czego chcieć więcej?


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 30 kwiecień 2015 02:44

Rok 1356

„Rok 1356" to już czwarta powieść z serii, którą łączy ten sam bohater - Thomas z Hookton. Bernard Cornwell, pisarz, którego chyba nikomu nie trzeba już przedstawiać, ma upodobanie do tworzenia cykli powieści historycznych, których akcja rozgrywa się w różnych latach. Od wikingów poprzez krucjaty krzyżowe, do czasów prawie zupełnie nowożytnych.

Tym razem niezwykła, historyczna powieść brytyjskiego pisarza kończy się bitwą pod Poitiers w tytułowym, 1356 roku. Thomas z Hookton, weteran z pod Cercy i wielu innych bitew, jest dowódcą kompani najemników. Wspólnie pustoszą ziemie na wschód od Gaskonii. Edward, książę Walii, później znany również jako Czarny Książę, zbiera armię do ponownej walki z Francją. Jednak nim Thomas stawi się na wezwanie broni musi wypełnić jeszcze jedno, niezwykle ważne zadanie - odnaleźć miecz świętego Piotra. Nie jest jednak jedynym, który go poszukuje.

Powieść jak zwykle została świetnie napisana. Ma dynamiczną akcję i rozbudowaną, przemyślaną fabułę, w której Mistrz z prawdziwym wyczuciem wykorzystuje historyczne fakty. W doskonały sposób zostały również przedstawione realia ówczesnego życia oraz potężne wpływy Kościoła. Biedni, bogaci, książęta, rycerze, najemnicy i chłopi - wszyscy oni mają swoje miejsce w tej barwnej powieści.

„Rok 1356" to książka, którą można czytać jako osobną powieść, mimo wszystko polecam jednak sięgnąć po „Trylogię Świętego Graala", która rzuci nieco więcej światła na życie i problemy Thomasa z Hookton. Bohaterowie Bernarda Cornwella nigdy nie byli postaciami bez skazy, zawsze mieli ciekawe motywy swojego postępowania i mocno rozbudowane charaktery. Tak jest i tym razem. Thomas Hookton to postać nietuzinkowa, przyciągająca uwagę i z pewnością zdolna do tego, by w prosty sposób zaintrygować czytelnika.

Dzięki udanemu połączeniu historii i fikcji Bernard Cornwell stał się w krajach anglosaskich jednym z najpoczytniejszych autorów powieści historycznych. Jako ciekawostkę dodam, że w dowód uznania dla jego twórczości, królowa Elżbieta II, z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin, w czerwcu 2006 roku nadała Bernardowi Cornwellowi Order Imperium Brytyjskiego.

Powieść „Rok 1356", jak zawsze, została świetnie napisana, dopracowana pod względem warsztatu oraz pomysłów fabularnych i rozgrywek batalistycznych. Bernard Cornwell posiada ogromną wiedzę historyczną i w doskonały sposób potrafi ją wykorzystać. Jego książki są barwne i niezwykle wciągające. „Rok 1356" to lektura, od której nie sposób się oderwać. Polecam! Osoby nie znające twórczości tego niezwykłego pisarza naprawdę wiele tracą.

Dział: Książki
czwartek, 09 kwiecień 2015 04:42

Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda

– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.

– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.

* * * * *

Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.

* * * * *

Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.

* * * * *

– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.

* * * * *

Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.

* * * * *

– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.

* * * * *

– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 29 marzec 2015 19:52

Zły jednorożec

Jednorożce. Znamy je wszyscy. Kochamy i podziwiamy. Uważamy za niewinne, piękne i dobre. To wcielenie esencji magii, niemal świętość. Nawet Szeregowy (Pingwiny z Madagaskaru) kocha jednorożce, a małe dziewczynki bawią się ich różowymi, miniaturowymi podobiznami.

Jednak wystarczy spojrzeć na okładkę książki Platte F. Clarke'a, by wiedzieć, że po jej lekturze już nigdy nie spojrzymy na jednorożce tak bezkrytycznie, jak wcześniej. Pomijam sam fakt (tu ukłon w stronę autora ilustracji), że jednorożec na okładce bardziej przypomina wściekłego konia, a i sam tytuł nie zapowiada słodkiej bajki dla dzieci. Jedno jest pewne; przeczytanie historii o złym jednorożcu wiele zmienia.

Akcja tej niezwykłej historii toczy się na kilku płaszczyznach czasowych. Oto mamy jednorożca, a właściwie księżniczkę jednorożca, której jednak daleko do spokojnych i niewinnych stworzeń, za jakie dotychczas my ludzie, jednorożce uważaliśmy. Księżniczka jest okrutna, potężna i zmanierowana, ale najgorsze jest to, że jest niesamowicie żarłoczna i najbardziej na świecie uwielbia pożerać żywe stworzenia. Zjada, co się jej nawinie: krasnale, chochliki, frobbity, a nawet ludzi. To ostatnie wynika z faktu, że księżniczce znudziło się już wszystko, co jest skażone magią, a zamarzyło się jej coś zwyczajnego i, jak sama mówi, z duszą. Stąd podróż do świata ludzi, w towarzystwie maga niewolnika i postanowienie, by schwytać i zjeść chłopca,  który jednak tak do końca zwykły nie jest.

Nastoletni Max jest uczniem gimnazjum i raczej nie wyróżnia się z tłumu. Lubi komputery, ma zwariowanego przyjaciela i jest obiektem przykrych żartów i drwin ze strony szkolnego łobuza. Max nie jest jednak zwyczajny. Przypadkiem znajduje pod swoim łóżkiem książkę, o której dawno zapomniał i którą tylko on może otworzyć. Ta książka to Kodeks, przedmiot tak stary, jak legendarny i poszukiwany.

Niespodziewanie Max z przyjaciółmi trafi do przyszłości, gdzie dane mu będzie poznać opłakane skutki apetytu złej księżniczki. Czy mając do dyspozycji magiczną książkę, która otwiera się jak chce i nigdy na tej informacji, której bohater potrzebuje, można stanąć do walki z armią Robo-księżniczki? Czy pomoc ponurego krasnoluda, Sary - mistrzyni judo i Dirka, który umie porywać tłumy wystarczy? Naprawdę warto się o tym przekonać samemu.

Zły jednorożec, otwierający trylogię o tym tytule, to historia inna od wszystkich. Wszystko, co już znamy  z książek, baśni i filmów, tutaj autor przedstawia w zupełnie nowym świetle. Powieść jest zabawą motywami i swoistą grą z czytelnikiem. Ktoś, kto lubi książki, gry i filmy, będzie miał niezłą rozrywkę, poznając kolejne postaci i doszukując się odwołań do tworów współczesnej kultury masowej. Historia jest ciekawa i napisana z humorem (często czarnym), a dialogi aż skrzą błyskotliwością i ciętymi ripostami. Książkę czyta się naprawdę przyjemnie i aż chciałoby się od razu sięgnąć po drugą część o równie wiele mówiącym tytule Puchowy smok. Jeśli zatem lubicie gry słowne i nietypowe rozwiązania fabularne, to zachęcam do przeczytania Złego jednorożca. Nie będziecie się nudzić!

Dział: Książki
niedziela, 27 wrzesień 2009 10:31

S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla

S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla zapoczątkował trylogie (jak na razie), która miała dokonać małej rewolucji w świecie gier komputerowych. Nikt wcześniej nie połączył tak udanie tego, co najlepsze z gier FPS (pokaźnie rozwinięty symulator strzelecki) i RPG (masa różnorakiego ekwipunku w tym artefaktów, rozwinięty system misji pobocznych itp.) i umieścił tego w fabule - stojącego pomiędzy światem Fantasy a światem science-fiction – Czarnobylu.

Gra jest tak rozbudowana i posiada tak wiele cech nowatorskich, jeśli chodzi o świat gier komputerowych, że nie w sposób o nich opowiedzieć nie zapominając o jakiejś z kwestii. Krótko mówiąc: w tą grę trzeba zagrać. Więc nie przedłużając przybliżmy parę szczegółów, które powinny zmotywować do zapoznania się z tą pozycją osobiście.

Zacznijmy od fabuły. Gra rzuca nas w nieprzyjazne okolice Czarnobyla. To tam w wyniku kolejnej eksplozji pęka betonowy sarkofag zabezpieczający uszkodzony reaktor legendarnej już elektrowni atomowej. W konsekwencji skażony zostaje teren w promieniu 30 km grze zwany, jako Zona. Pojawiają się tam się przeróżne mutanty, obszary mocno skażone radioaktywnym opadem oraz anomalie, czyli miejsca gdzie zaburzone zostały prawa fizyki. Pomimo takiej sytuacji w Zonie nie brakuje ludzi. Chojraków tych zwą Stalkerami. Niczym Kozacy przybywają na tą ukraińską ziemię z różnych zakątków, szukając schronienia przed organami ścigania, szansy na szybkie wzbogacenie, przygody czy niezwykłych artefaktów (niezwykłych przedmiotów, które w niezwykły sposób wpływają na ludzki metabolizm: uodparniają na ogień, prąd, przyspieszają metabolizm itd.). W grze stajemy się właśnie takim stalkerem, lecz ty będziesz miał ambitniejsze zadanie: odgadnąć zagadkę centrum Zony i poznać własną, tajemniczą przeszłość.

Przejdźmy do tego, co jest solą tak zwanych strzelanek, czyli brońmi. „Czysta" wersja gry oferuje nam 20 tzw. broni głównych. Mogło wydawać się, że jest to skromna reprezentacja, lecz bardzo przemyślana. Każda z broni jest bardzo charakterystyczna i trudno znaleźć dwie o podobnych cechach. Tak, więc znajdzie karabiny klasyczne i te w układzie bull-pup, z lufami normalnymi i skróconymi, z celownikami mechanicznym bądź bardziej zaawansowanymi optycznymi, zasilanym nabojami NATO-wskim 5,56mm oraz radzieckim 5,45mm ; 7,62mm i niezwykle rzadko stosowanymi w grach brońmi na bardzo silny nabój 9,35mm. By mimo wszystko nie było za monotonnie ukraińscy programiści przygotowali dla nas trzy ciekawostki. Pierwszą jest możliwość modyfikowania broni. Gracz może dokręcić do swojej broni wedle uznania tłumik, celownik optyczny, bądź granatnik podwieszany. Lecz by nie było za łatwo akcesoria do naszej broni nie tak łatwo znaleźć, a do tego należy pamiętać, że nie każde z akcesoriów pasuje do konkretnego modelu broni. Kolejną ciekawostka mającą zwiększyć grywalność jest (nie stosowana w grach od czasów SWAT 3) możliwość stosowania w naszych broniach kilku różnych typów amunicji: zwykłej, przeciwpancernej (o zwiększonej sile przebijającej kamizelki kuloodporne), oraz snajperskiej (o zwiększonej celności). Ostatnim elementem upodabniającym grę do RPG są „bronie unikalne" występujące w grze w jednym lub dwóch egzemplarzach. Są to przeważnie zwykłe bronie stuningowane w sposób, nieosiągalny dla zwykłego gracza. Tak, więc może być to broń specjalnie wyważona (dla lepszej celności), odchudzona (o zmniejszonej masie), używając niestandardowej amunicji (silniejszej od standardowej lub takiej, którą łatwiej zdobyć) itp.

Jeśli chodzi o pojedynki system walki, S.T.A.L.K.E.R. także tym nas pozytywnie zaskoczy. W tej grze naprawdę wiele się dzieje. Co chwile wyskakuje na nas jakiś mutant począwszy od mało inteligentnych wyrośniętych zwierzętach, poprzez zombie, a skończywszy na atakujących z zaskoczenia humanoidach mogących zawładnąć naszymi umysłami, lub stać się niewidzialnymi niczym Predator. Większe zagrożenie stanowią inni stalkerzy i rządzące w Zonie frakcje. Dzięki bardzo dobrze dopracowanej sztucznej inteligencji napotkani przeciwnicy doskonale z sobą współpracują, osłaniają się, kamuflują swoje pozycje i zakładają pułapki. Jednak S.T.A.L.K.E.R. nie jest bezmyślną strzelanką. Tu nie każdy wróg powinien być od razu zlikwidowany, a przychylnie nastawionym ludziom łatwo podpaść . Dodatkowo dochodzi tu rozwinięty system Questów które w połączeniu z dynamiczna i przepełniona tajemniczością fabułą spajają całość z gigantycznym realizmem. Co do realizmu nie można tu nie wspomnieć o dokładnie odwrozorwanych kompleksach miasta Prypeć i elektrowni Czarnobyl. Każda ławka, każda huśtawka z placu zabaw, każdy barak dla pracowników i każdy element ty dwóch lokacji został sfotografowany i przeniesiony do gry przez ukraińskich grafików. Do tego do chodzi niesamowity klimat do którego dochodzą elementy czasami półkomiczne, np.: stalkerzy w „czasie wolnym od zajęć" siadają przy ognisku rozmawiając, wzdychając nad swym żywotem, opowiadają kawały, grają na gitarze, śpią. Co więcej w grze by przeżyć musimy spożywać posiłki, a na popitkę do wyboru mamy wódkę lub napój energetyczny. Jednocześnie cały czas na uwadze mamy na uwadze to że nasz ekwipunek zużywa się, przez co nasza broń zacznie zacinać się, a ubranie straci właściwości ochronne. To wszystko spina typowe post-komunistyczne budownictwo co sprawia że w stalkerze możemy się poczuć naprawdę swojsko.

Na koniec wspomnijmy o nieco technicznej stronie gry. Jeśli chodzi o stosunek wymagań do wrażeń wizualnych programiści osiągnęli absolutne mistrzostwo. Nawet bardzo przeciętne komputery zdzierżą miliony nie przerwanie falujących źdźbeł trawy i gałęzi, zawirowania powietrza powodowane przez anomalie, cały czas zmieniającą się pogodę i pory dnia, miliony cieni, perfekcyjnie odwzorowaną animację ognia, dziesiątki poruszających się wraz z nami obiektów, latające kruki i wiele innych elementów.

Oczywiście w grze znalazło się parę niedociągnięć np.: gdy spojrzymy w dół spostrzeżemy że Stalker nasz nie posiada nóg chodź cień ukazuje co innego, nasz stal ker w przeciwieństwie do tych komputerowych nie potrafi siadać, położyć się spać, a konsumpcja oraz leczenie  opiera się na jedzeniu (tudzież apteczka) znika z plecaka, a parametry wzrastają natychmiastowo. Ale po pierwsze szybko zapomina się o tym widzą obraz ogromu tej gry, i pogodzić się z faktem że przy tak wielkim przedsięwzięciu jakim był S.T.A.L.K.E.R. parę uchybień mogło się zdążyć. A po drugie wszystkie te niedociągnięcia są naprawiane stworzonymi przez fanów Modami.

Mam nadzieje że zachęci to was do zagrania w tą wyjątkową pozycje na rynku gier. Podsumowując seria S.T.A.L.K.E.R. jest to gra która już jedną nogą dołączyła do grupy gier legend FPS ostatnich paru lat i spocznie obok Serii Counter Strike (Half-Life), Serii ARMA i Serii Call of Duty.

Chciałbym podziękować za opracowanie tego artykułu: dzięki Qlavy! ;-)

Dział: Gry z prądem
wtorek, 27 październik 2009 10:25

Diablo - trochę o całej serii

20 grudnia 1996. Zapamiętajcie dobrze tę datę, moi mili, gdyż właśnie tego dnia Zło zagnieździło się w naszych komputerach, na zawsze odmieniając nasze spojrzenie na cRPG. I chociaż od tamtego dnia minęło już niemalże 13 długich lat to Diablo, bo tak nazywa się bestia, która opanowała umysły milionów graczy na całym świecie, i jego następca wciąż mają się dobrze i nic nie wskazuje na to, by ich rządy terroru miały zostać przerwane...

Blizzard to ponad wszelką wątpliwością firma wyjątkowa. Nie produkuje gier hurtowo, tak jak to czynią inni wielcy producenci, a wręcz swoje gry wydaje bardzo rzadko. Za to wszystko co wyszło spod ich rąk, szybko osiągnęło status arcydzieła, przeprowadzając małą rewolucję w świecie gier. Nie inaczej było z Diablo, które jako pierwsze w tak odważny sposób połączyło zręcznościowe zabijanie potworów z cRPG tworząc pod gatunek przez mądrych ludzi nazywany „hack'n'slash" (po polsku rąb i tnij). Nazwa ta doskonale oddaje to, o co tak naprawdę tutaj chodzi: przerąbywać sobie mieczem (i nie tylko) drogę przez piekielne bestie niczym maczetą przez amazońską dżunglę.

Rozgrywka w Diablo oparta była na banalnie prostym schemacie. Wybierasz jedną z 3 dostępnych postaci, ekwipujesz ją w różne żelastwo i schodzisz do katakumb. Tam zabijasz tony paskudnego plugastwa, po czym wracasz do wioski by uzupełnić zapasy. I tak w koło Macieju, aż do finałowego bossa, którego (tutaj wielka niespodzianka) także ukatrupisz. Nudne, nie? No właśnie problem w tym, że ani trochę nie nudne! Ba, gdy już raz uda ci się posłać Diablo, tam skąd przyszedł (przynajmniej w teorii, ale o fabule nieco później), wrócisz do gry ponownie, tym razem z inną postacią. I znów będziesz powtarzał ten sam, teoretycznie śmiertelnie nudny schemat, z wypiekami na twarzy, zawalając przy okazji wszystko co się da zawalić w realnym życiu ;)

Taa, Diablo było fajne, ale czy mogło być jeszcze fajniejsze? Ano mogło i (kolejny szok) było! Cóż, gdy gra zdobywa taką popularność, naturalną koleją rzeczy jest, że twórcy zdecydują się stworzyć sequel. Bilzzard od tej reguły nie odstąpił i chwała mu za to. Diablo II zjada bowiem swojego poprzednika na śniadanie pod każdym względem.

Diablo II oferuje ci 4 krainy pełne lochów, potworów, skarbów i wszelkiego innego dobrodziejstwa (a w dodatku Lord of Destruction dochodzi jeszcze jedna), jeszcze więcej żelastwa, potworów oraz 5 różnych postaci (w dodatku dochodzą jeszcze dwie), każda ze swoim własnym, unikalnym drzewkiem umiejętności. Do tego dochodzi jeszcze interesująca (o ile zwrócisz na nią, podczas tej całej rzeźni, uwagę) fabuła, którą poznajemy dzięki mistrzowsko zrealizowanym cut-scenkom (jak dla mnie najlepsze wstawki w historii gier komputerowych, po prostu arcydzieła). Żeby nieco urozmaicić rozgrywkę wprowadzono także szereg innych smaczków, takich jak najemnicy, którzy pomogą nam w walce, czy pewna magiczna kostka, za pomocą której możesz przemieniać jedne przedmioty w inne. Schemat rozgrywki nie uległ jednak większym zmianom. Co prawda przyjdzie naszemu herosowi walczyć nie tylko w zatęchłych katakumbach, lecz także na świeżym powietrzu, ale wciąż chodzi tu przede wszystkim o mordowanie kolejnych przeciwników w drodze do celu. I wciąż jest to niezwykle zajmujące.

Jest jednak jeszcze coś, co sprawia że gra ta, pomimo upływu lat (już 9 na karku), wciąż jest szalenie popularna i świetnie się sprzedaje: multiplayer. Wspólne (do 8 graczy na grę) eksterminowanie diabelskiego pomiotu jest dużo przyjemniejsze niż samotna walka ze złem, szczególnie że przeciwnicy są silniejsi a nagroda za ich pokonanie większa wprost proporcjonalnie do ilości graczy. Ale standardowe PvM to jedynie wierzchołek góry lodowej. Gra wchodzi w inny wymiar gdy przeciwko sobie staje dwóch kierowanych przez człowieka gierojów. Takie pojedynki (albo nawet walki drużynowe) są niezwykle pasjonujące i zupełnie różnią się od tego, do czego przyzwyczaiła nas rozgrywka w singlu. Dzięki Blizzardowkiej platformie (znanej także z innych gier Blizzarda np. Starcrafta), wyszukiwanie gier czy chętnych do gry nie sprawia problemu.

Nie napisałem nic o grafice czy muzyce bo i specjalnie nie ma o czym pisać. Grafika jaka jest każdy widzi – nie powala (nie powalała także w chwili premiery), a że przy tym nie przeszkadza to nie ma potrzeby się nad nią rozwodzić. No, może powiem tylko tyle, że pomimo „przeciętności" oprawy graficznej twórcom udało się stworzyć kilka naprawdę klimatycznych lokacji (piekło rządzi!). Zaś co do muzyki, nie jest zła, ale jak się spędziło przy grze czas liczony w setkach godzin to już przestaje się zwracać uwagi na takie drobnostki ;).

Diablo to, z której by strony nie spojrzeć, gra legenda. Dodajmy jeszcze, że jak na legendę jest wciąż jeszcze rześka i trzyma się mocno. Ale co ja się będę tutaj rozwodził, najlepiej sami sprawdźcie czy nie przesadziłem z tą całą słodyczą jaka wylewa się tego tekstu. Wystarczy tylko na chwilę uruchomić grę, najlepiej na Battle.net, by przekonać się jaką moc posiada. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że dacie się jej opętać, ale czego się spodziewać po tak diabelskim tytule...

Serdeczne dzięki „Kastratore" za opracowanie artykułu !!!

Dział: Gry z prądem