Rezultaty wyszukiwania dla: Klejnot
Premiera "Klejnotu" zbliża się wielkimi krokami!
Otoczone dzikim oceanem Samotne Miasto podzielone jest na pięć położonych koncentrycznie dzielnic. Najbiedniejszy, zewnętrzny krąg to Bagno. Centralny, zamieszkały przez elitę, nosi dumną nazwę Klejnot. Premiera już 23 września!
Fragment: "Srebrzyste wizje"
ANNE BISHOP
SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci
Rozdział 1
Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.
Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni
Londyn, 17 września 1349
Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze. John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:
- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.
- Ale... – zaczął John.
- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.
Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat. Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:
- Czy to ty mnie zawołałeś?
- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.
- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.
- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.
Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:
- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.
- Jaki? – zapytał John.
Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:
- Jestem od nich znacznie lepszy.
W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.
Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006
- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!
Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:
- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...
- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach
Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii. Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.
Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.
- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.
- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.
Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:
- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!
- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.
- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.
To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:
- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!
Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:
- Richaaaaard!
Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.
Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.
Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:
- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.
Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:
- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.
Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:
- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.
- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:
- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.
Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:
- Co z naszym dzieckiem?
Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.
Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.
O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:
- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.
- Już pędzę- odpowiedział.
Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.
- Co się stało?- zapytał.
- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.
- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?
- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.
- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.
- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca... O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.
- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.
- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.
Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali. Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:
- Richard... On... To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.
- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż, aby trochę ją uciszyć.
- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.
Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.
Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:
- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!
Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.
- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt. Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.
- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.
- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.
-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.
- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.
- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.
- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.
- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.
- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.
- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.
- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!
- Ale... - zaczął jej mąż.
Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.
- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.
- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.
Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.
Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.
- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.
Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:
- Kim ty jesteś?
- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.
Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter. A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.
Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.
Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka. Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.
- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.
- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.
- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.
- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.
- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.
Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:
- Incipe!
- Zaczyna się- bąknął Rylski
Z widowni zrzucono dwa nagie miecze, na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.
- Odsuń się - powiedział do księdza.
Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.
- To venatores- zauważył ksiądz.
- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.
Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.
Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:
- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.
- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.
- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.
- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.
- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.
Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.
- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.
- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.
- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.
- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.
- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację Richard.
- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.
- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.
George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:
- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.
- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.
- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.
- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.
- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.
Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.
- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.
- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.
- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.
- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.
- Tak się stanie- zgodził się George.
Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:
- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię! W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!
Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:
- Sprzeciwiam się!
Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:
- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?
- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!
Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację. Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.
Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:
- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.
- Nie?- odrzekli zaskoczeni.
- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.
Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.
Czego chcieć więcej?
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Artur Patalas - Księga Hoba
B B B
Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.
Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.
>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.
> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.
H H H
Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.
Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.
- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.
Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.
Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.
Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.
- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.
Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.
- Panie, kąpiel już czeka.
- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę. Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.
Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.
- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.
- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.
- Ależ panie...
- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?
Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.
G G G
Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.
- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?
- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.
- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.
- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!
Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.
- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.
- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.
- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy. - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?
- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.
- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!
*
Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.
Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.
- Rowenta?
- Czego znowu chcesz?!
- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.
- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!
- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.
- Nie!
Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.
- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...
Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.
Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.
- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.
Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.
Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.
- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.
W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.
- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!
Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.
- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.
*
- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!
- Daj spokój Gomez. Ja z nim?
- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!
- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.
Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.
- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.
Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.
- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!
- No, co?- Wzruszył ramionami.
- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.
- No właśnie!
- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.
Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.
- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.
H H H
Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.
- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!
Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.
- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.
- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...
Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.
- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!
Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.
- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.
Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.
- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...
- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.
Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.
- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.
Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.
Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.
- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.
- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.
- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.
Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.
W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.
- Panie masz gości.
B B B
> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.
G G G
Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.
Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.
- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?
- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.
- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.
- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?
Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.
- Gomez. Psed nami dwój.
- Co powiedziałeś?
- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.
- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!
Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.
Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.
- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.
- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.
- A jak sądzisz baranie?!
- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.
- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.
Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.
- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.
- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.
- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.
Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal. Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.
- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.
- Nie! To moja misja!
- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.
- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.
- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!
- Ale...
- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?
Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości. Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.
- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?
- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!
Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.
- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.
Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.
- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.
Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.
- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.
Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.
H H H
Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.
- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.
W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca. Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.
- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.
Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.
- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.
Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.
- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.
- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!
- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.
- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.
- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.
Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.
- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.
Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.
G G G
Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.
- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.
Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.
- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.
Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.
- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.
- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? – Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.
Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.
Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.
- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!
Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.
H H H
Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy. Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.
Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.
Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.
Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.
Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.
Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.
Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.
Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.
Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.
Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.
Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.
- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.
Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.
- Wygrałam!
- Nie prawda! Była zabawa stop!
- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.
- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.
- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?
Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.
- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.
- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!
- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.
- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.
Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.
- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.
- Dobry pomysł! To ja pierwsza.
- Nie! Ja pierwsza!
Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.
- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?
- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.
- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.
Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.
G H G
Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.
Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.
- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.
Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.
- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.
Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.
Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.
Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.
- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!
Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.
- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!
Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.
Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.
Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.
No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.
- Dalej! To jedyna droga!
Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.
Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.
B B B
> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.
Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.
> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.
H H H
Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.
Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.
Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.
- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.
- Uciekać! Dogonią! Zabiją!
- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.
- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.
Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.
- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.
Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?
To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.
Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.
Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.
G G G
Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.
- Gomez! Ścigamy ich?
Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.
- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.
Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.
*
Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.
- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.
- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.
- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.
- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".
- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?
- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.
- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.
- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.
- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?
***
Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.
Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.
- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!
- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!
- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!
Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.
Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.
- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!
Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.
- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.
Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.
- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!
Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.
- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.
Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.
- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!
- Ale szefie, ja nie chciałem...
- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.
- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.
Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.
- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.
H H H
Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?
- Erii.- Szepnęła.
- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.
Nie wolno krzyczeć.
Nie wolno płakać.
Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.
Dopiero, gdy źli pójdą.
Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.
Dopiero, gdy wypędzą złych.
Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?
Może jednak żyje.
Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.
- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?
- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...
Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.
Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.
Mamusia? Przyszła po mnie?
Chyba naprawdę po mnie przyszła?
Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!
Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.
- Dobjy wieciuj moja djoga.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Zuzanna Marciniak - Stal i złoto
Część pierwsza
Darron
1
Księżniczka krzyczała bardzo głośno dopóki Darron jej nie zakneblował. Gwałcił ją szybko, mocno, całkowicie nie przejmując się faktem, że skradł dziewictwo najstarszej córki króla Casterii. W sumie to nawet był tym uradowany. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze: nienawidził tego starego skurwiela, który swoją tłustą dupą zasiada na tronie i potrafi tylko pić wino lub krzyczeć na służbę, że chce więcej owego trunku. Po drugie: zawsze chciał to w końcu jej zrobić. Zwykły seks go nie interesuje. Lubi, jak robi to mimo woli dziewcząt, czuje wtedy nad nimi władzę. W dodatku, księżniczka była ładna i ciasna. Nie dość, że zatruł krew króla, to jeszcze czerpał z tego przyjemność.
Głośno jęknął i skończył w niej. Nasienie zmieszało się z jej dziewiczą krwią spływającą po jej udach .
Byłoby wspaniale, gdybym spłodził bękarta. Dałbym tej tłustej świni w koronie kolejny powód do hańby- pomyślał, a na ustach Darrona zawitał uśmiech, który był odzwierciedleniem jego okrucieństwa.
Wyciągnął szmaty z ust księżniczki, a ta od razu swoim krzykiem podniosła alarm w zamku.
Mężczyzna uderzył ją mocno w twarz. Dziewczyna wypluła dwa zęby. Na ten widok znowu się uśmiechnął.
Do komnaty weszli strażnicy zaalarmowani głośnym krzykiem dziewczyny. Błyskawicznie skrępowali gwałciciela i zaprowadzili go prosto do lochów.
Darron nigdy nie był tak szczęśliwy jak teraz.
2
Darron jest już uwięziony od trzech dni. Karmią go dwa razy dziennie czerstwym chlebem i solidnym kubkiem wody. W celi panował fetor fekaliów i niemytego ciała. Chociaż jest tu stosunkowo krótko, to już zdążył złapać wszawicę. Zapewne przez tę brudną pryczę, na której spał.
Szczęście, które miał w sobie zaraz po zgwałceniu księżniczki całkowicie ustąpiło uczuciu wściekłości na króla, który wciąż nie pojawił się w jego celi w celu przesłuchania go. Jakby ta sprawa w ogóle go nie obchodziła.
Dziś rano dowiedział się od strażnika, niegdyś kumpla od kielicha, że jutro odbędzie się jego egzekucja, bez żadnego procesu. W dodatku będzie ona miała miejsce na małej polanie niedaleko zamku, na której na pewno nie zmieszczą się tłumy, o jakich marzył Darron.
W sumie, to nawet bym się nie zdziwił, gdyby zmieniono mi zarzuty z gwałtu księżniczki na kradzież drogiego wina z królewskiej spiżarni. Stanę się kolejnym głupcem, który chciał wypić coś bardziej luksusowego. A suma sumaru to każdy kończy zarzygany pod biesiadnym stołem- i ci, co pili gorzałę, i ci, co konsumowali te cholerne wina. Nie będzie procesu, nie będzie tłumu, nie będzie sławy i upokorzenia świniaka.
-Dostanę chociaż kielich wina lub czegoś mocniejszego w ostatnią noc mojego życia?- Zapytał strażnika, jednak pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Wieczorem do posiłku dostał kielich czegoś, co w zapachu było raczej szczynami, a nie winem.
Mógłbym to wypić, udając, że to złote wino wprost z Archipelagu Lynx
Jednak nie wypił nawet kropli. Uznał, że swoim myśleniem może i oszuka mózg, ale na pewno nie język, a tym bardziej żołądek.
Mieliby ze mnie niezły ubaw gdybym w drodze na ścięcie srałbym co trzeci krok.
O suchym gardle poszedł spać, bo jak nie będzie jutro wypoczęty, to jego plan, który ułożył jeszcze przed zgwałceniem księżniczki może nie wypalić.
To musi wypalić. Po prostu musi. Nie po to potajemnie ćwiczyłem przez pół roku, by tak po prostu zginąć.
Te słowa wypowiadał w myślach raz za razem, jak mantrę. Jak kołysankę, która sprawiła, że wyjątkowo szybko zasnął.
3
Dzień egzekucji. O świcie przyszło wyjątkowo dwóch strażników z balią wypełnioną lodowatą wodą, w której Darron musiał się umyć, a potem ją wypłukać podłogę z wszelkich nieczystości, które tam zostawił. Następnie odwiedziła go jedna z tych służących, które lubił klepać w tyłek gdy szły przed nim po schodach. Drżącymi rękami podała mu strój, w którym przypadło mu zginąć. Chociaż słowo „strój" w tym momencie jest zbyt wyszukane. Określenie „szmata", „łachmany" lub „worek po ziemniakach" byłoby lepsze. Mężczyzna się nie poskarżył, jednak na widok łachu, w którym miał iść na stryczek wyrwało mu się długie westchnięcie. Gdy się rozbierał, zauważył minę służącej pełną odrazy i zażenowania widokiem nagiego ciała.
-Tak w ogóle, to ten kutas był w cipce księżniczki, wiedziałaś o tym? Zgwałciłem ją i spuściłem się w niej. Darła się jakby jej rękę ucinali. Dlatego tu wylądowałem. Zabawna historia, prawda?
Przerażona dziewczyna wzięła poprzednie ubranie Darrona i uciekła z celi, zapewne po to, by powiedzieć swoim koleżankom po fachu, co się tutaj wydarzyło.
Przynajmniej coś po mnie zostało. Jak już mnie tu nie będzie, to skurwiel będzie musiał się też zmierzyć z plotkami, które roznoszą się w zamku jak grzyby po deszczu.
Mężczyzna skrzywił się ubierając łachmany. Potem jednak się uśmiechnął. Nie mógł się doczekać, aż strażnicy przyjdą po niego, a on zrealizuje swój plan.
W końcu! Więzień usłyszał głośne tupot strażniczych butów. Szybko podciągnął się na gzyms zdobiący ścianę nad drzwiami i używając siły swoich muskularnych rąk wspiął się tam i czekał, aż wejdzie pierwszy z nich.
Darron wiedział z czasów, kiedy sam bym strażnikiem w tym zamku, że najpierw do celi więźnia wchodzi jeden strażnik, który sprawdza, czy więzień nie zastawił jakieś pułapki (zdarzyły się już takie przypadki, gdzie więźniowie używali kałuży własnej krwi, której sobie utoczyli aby strażnicy się poślizgnęli i upadli dając czas na ucieczkę), a gdy jest wszystko w porządku, to wchodzą pozostali.
Strażnik wszedł do środka. Mężczyzna na niego skoczył i użył swojej mocy, którą ukrywał przed wszystkimi, kiedy tylko się narodził. Potrafił nakładać iluzje. Mógł sprawić, że ludzie widzieli i słyszeli zupełnie inne rzeczy, niż są w rzeczywistości. Tym razem sprawił, że on stał się strażnikiem, a strażnik nim samym.
-Chłopaki, chodźcie tu, szybko! Ten chyba zemdlał!- Krzyknął gwałciciel, a pozostali strażnicy weszli do środka. Jeden z nich wymierzył leżącemu siarczysty policzek, który go wybudził z omdlenia.
-Dobrze, że tu jesteś. Już myśleliśmy, żeś wykitował. Wstawaj, prowadzimy cię na egzekucję- Powiedział Darron do strażnika, który według pozostałych był właśnie Darronem. Tym, który miał być skazany na śmierć.
-Chłopaki, o co wam chodzi?! Przecież to nie ja mam być skazany na śmierć, tylko ten gwałciciel!- Krzyknął strażnik z czerwoną od wymierzonemu mu policzka plamą.
-Darron, cztery dni w lochach i już postradałeś zmysły? Myślałem, że jesteś twardszy. Dobrze, że już dzisiaj będziemy maczać twoją głowę w smole. Tak naprawdę, to nigdy cię nie lubiłem- Powiedział dowódca straży w swoim mniemaniu patrząc z rozbawieniem na strażnika będącego w ciele więźnia.
Też cię nie lubiłem, gnoju. Jednak lubiłem z tobą pić. W dodatku ty też lubisz gwałcić.
-Dowódco, o co chodzi?! Co ja zrobiłem?! Jestem niewinny! Niewinny!- Krzyczał strażnik, który został wzięty za Darrona. Wzięto go pod pachy i dźgając włóczniami zmusili do pójścia na polanę, na której przyszło mu zginąć.
To się robi zabawne. Jednak czy ja wytrzymam? Ta iluzja zabiera mi naprawdę dużo siły, a jeszcze wiele mnie czeka.
Miejsce egzekucji. Fałszywy Darron posłusznie nadstawił karku na pieńku. Z oczu łzy lały się strumieniami.
Mógłbym się założyć o całą spiżarnię Króla Świnki, że zaraz pójdzie kolejny strumień, tym razem nie z jego oczu.
Faktycznie, na spodniach strażnika pojawiła się plama. Szkoda, że wszyscy oprócz Darrona widzieli go w luźnej szmacie, która zakrywała tego typu rzeczy.
Nie wiedzą co tracą nie widząc tego żałosnego widoku. Ale jeszcze chwila...
Strażnika pozbawiono głowy jednym, płynnym cięciem wprawionego kata. W tym czasie mężczyzna wykorzystał okazję, że ludzie byli wpatrzeni w scenę śmierci i ukradł konia dowódcy straży. Tego, który prowadził rzekomego Darrona na egzekucję.
Zbieg ledwo powstrzymał się od przygadania dowódcy straży. To zapewne zrujnowałoby wszystkie plany zbiega.
Iluzja się skończyła, mały tłum z niedowierzaniem wpatrywał się w odciętą głowę niewinnego człowieka, przekleństwa dowódcy o dotyczące złodzieja jego konia wybijały się przez ciszę.
Darron cicho opuścił polanę wraz z lekko nieposłusznym koniem. Gdy tylko znaleźli się w lesie to zmusił ogiera do galopu.
Zaraz rozpocznie się za nim pościg.
Keith
1
Keith poprosił kelnerkę o kolejny kufel piwa. Po chwili upił łyk gorzkiego trunku i głęboko westchnął. Właśnie wydał swoje ostatnie pieniądze. Pokój na świecie nie sprzyja interesom najemników wyszkolonych na Białych Zabójców. Jeśli dzisiaj nie dostanie żadnego zlecenia to znów będzie musiał spać w lesie, a jego kolacją będzie niedoprawiona, żylasta sarnina.
-Keith! W końcu jest robota!- Krzyknęła Azalie, wysoka, długowłosa blondynka, która jest właścicielką tej gospody i to właśnie ona przydziela najemników do zadań. Mężczyzna akurat był jej dobrym przyjacielem, więc dostał jedyne zlecenie, które pojawiło się tego tygodnia.
Najemnik wziął kartkę z napisanym zadaniem od Azalie i zapoznał się z jego szczegółami. Nieszkodliwy demon. Nie dostanie za niego wiele, ale przynajmniej dzisiejszą noc spędzi w gospodzie na puchowym łóżku.
Uśmiechnął się i wybiegł z gospody wprost na oślepiające, letnie słońce.
2
Stał na wzgórzu i obserwował las znajdujący się tuż pod nim. Światło słońca rozświetlały jego złote oczy, które teraz były skryte pod powiekami. Gdy mężczyzna zrobił wdech wyczuł i usłyszał wszystkie głosy natury.
Wtem usłyszał trzask łamanych gałęzi. Gwałtownie się odwrócił w stronę niespodziewanego dźwięku. Z górnego skraju lasu wychodził demon, dokładnie ten, którego najemnik na szczęście nie musiał długo szukać.
-Oto nadchodzi moja spokojna noc i parę kufli piwa...
Po tych słowach Keith rzucił się do biegu. Demon wcale nie miał zamiaru uciekać, czekał na nadchodzący atak, który nastąpił bardzo szybko lecz wystarczająco wolno, by go mógł uniknąć.
Zaklął i zrobił szybki zwrot mieczem by przeprowadzić kolejny cios. Tym razem potwór nie był w stanie uniknąć bezlitośnie nadchodzącego ostrza. Miecz najemnika pozbawił demona wielkiego, potężnego ramienia, z którego trysnęła krew. Tak Keith myślał i pozwolił, aby na część jego barku skapała odrobina czarnej posoki demona. Jednak bardzo się pomylił. Otóż demon, z którym właśnie walczy najemnik jest jednym z niewielu, w których żyłach płynie kwas, a nie zwykła krew. Mężczyzna krzyknął z bólu i przeturlał się na bezpieczną odległość.
Jednak teraz nie było czasu na opatrywanie ran. Trzeba najpierw załatwić demona i wykonać zlecenie.
Keith przypuścił kolejny szturm na demona, tym razem bardziej uważając. Pomimo utraty ręki i silnego bólu kreatura była cały czas tak samo szybka jak wcześniej. Rozpoczęła się walka na szybkość. Każdy unik i każdy atak był niesamowicie szybki po obu stronach. Jednak strata ramienia przeważyła szalę zwycięstwa. Najemnik zaatakował z lewej strony- tej demon nie miał jak ochronić. Wbił demonowi miecz w bok a potem skoczył i szybko pozbawił go głowy. Następnie prędko użył specjalnego magicznego wynalazku, który powoduje, że głowa demona nie znika w przeciwieństwie do jego krwi czy ciała.
Włożył głowę do worka i zawiązał na supeł. Potem przywiązał go do siodła swojej klaczy i owinął sobie zraniony bark kawałkiem starej koszuli, którą nosił ze sobą na takie wypadki jak te.
Nieco otępiały wsiadł na konia i ruszyli stępa w kierunku gospody.
Parę minut później spadł z konia i stracił przytomność.
3
Otworzył oczy i natychmiast poczuł ból w barku i z tyłu głowy. Gdy obraz widziany przez niego zaczął się wyostrzać, zamiast znanego krajobrazu lasów Casterii ujrzał twarz pięknej dziewczyny znajdującą się ledwie parę cali od jego.
-Nie mam pieniędzy, nie jestem na sprzedaż.- Powiedział szybko.
Chryste zemdlałem, ktoś mnie znalazł i chce mnie okraść. Na pewno. Już słyszałem takie historie. Albo gorzej. Chce zrobić ze mnie męską...
- Już się obudziłeś... Dzięki Bogu. Spałeś przez całe wczorajsze popołudnie, całą noc i pół dzisiejszego dnia. Nie martw się, nie chcę cię okraść ani robić z ciebie niewolnika. Złota mam dużo, a służących jeszcze więcej.- Odparła dziewczyna i odsunęła się od niego.
Keith gwałtownie usiadł i zaczął rozglądać się po otoczeniu. Zupełnie go nie rozpoznawał. Za to zauważył, że jego rana na barku została opatrzona. Podobnie jak te rany, których się nabawił kiedy spadł z konia.
-Gdzie jestem?
-W rezydencji Księcia Lasów Casterii, więc sama nazwa wskazuje na to, że znajdujemy się w lesie.
-Faktycznie, logiczne. Jednak powiedz mi proszę jak mnie znalazłaś?
-To nie ja cię znalazłam tylko moi...
Rozmowę przerwało nagłe otworzenie się drzwi i wtargnięcie do komnaty wysokiego mężczyzny, który dumnie dźwigał swoją koronę. Spojrzał na dziewczynę, która właśnie chciała zmienić Keithowi opatrunek i jego wyraz twarzy przybrał niemiły wyraz.
-Kyra, co ty tu robisz? Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie zajmowała się każdym rannym, który się znajdzie w naszym zamku. Wyjdź proszę, chcę porozmawiać z naszym gościem sam na sam. Z tobą porozmawiam później.
-Dobrze ojcze.- Rzekła Kyra i ze spuszczonym wzrokiem wyszła z komnaty.
Kiedy księżniczka opuściła pomieszczenie, mężczyzna podjął rozmowę.
-Witaj w naszych skromnych progach. Czujesz się dobrze?
-Nawet bardzo. Dziękuję, ale możecie mi powiedzieć dlaczego mnie tak ugościliście?
-Miałeś szczęście, że akurat byłem na polowaniu. Mam miękkie serce i nie mogę patrzeć na cudze cierpienie dlatego cię wziąłem ze sobą. Tylko nie mów o tym nikomu, bo mogą tego użyć przeciwko mnie.
-A jaki jest prawdziwy powód, jeśli można spytać?
Książę zaśmiał się krótko.
-Przejrzałeś mnie. Na początku kazałem moim ludziom zajrzeć do twojego bardzo skromnego dobytku i znaleźliśmy głowę demona. Dziwnym zbiegiem okoliczności to ja dałem to zlecenie w pobliskiej gospodzie. W sumie to zaoszczędziłbym trochę pieniędzy gdybyś zginął, ale ja wolę załatwiać sprawy złotem niż mieczem.
-Naprawdę, wielki zbieg okoliczności Wasza Miłość. Jeszcze raz dziękuję za gościnę. Czy mogę jeszcze poprosić o niewielki posiłek dla mnie i mojego konia? Obiecuje, że zaraz potem upuszczę Waszą rezydencję.
-Ależ nie, nie! Właśnie chciałem cię poprosić, byś został z nami do jutra! Dziś są urodziny mojej starszej córki i z tego powodu wydawane jest wielkie przyjęcie. Będzie dużo jedzenia, tańce, pokazy. Oczywiście jesteś zaproszony.
-Czuję się zaszczycony Wasza Miłość. Chętnie skorzystam z waszego zaproszenia.
4
Noc była ciepła i gwieździsta. Północ już dawno minęła jednak dla Keitha i większości gości zabawa trwała w najlepsze. Stoły uginały się pod ciężarem pieczonego mięsa, egzotycznych owoców i dzbanów luksusowego wina, które co chwile były wymieniane przez służących. Wszędzie były porozstawiane wielkie pochodnie, a krzesła wokół stołów zastąpiły wygodne poduszki. Orkiestra grała nieprzerwanie, ale to nie oni byli główną atrakcją tego przyjęcia.
Gdy muzyka po przerwie znów zaczęła grać tylko zamiast zwykłych, skocznych biesiad wykonywała coś bardziej bitewnego, najemnik odwrócił głowę w stronę sceny, gdzie wcześniej była orkiestra. Jednak teraz zespół grał na trawie na lewo od podwyższenia, które teraz zajmowały cztery wielkie pochodnie, po jednej na każdy róg sceny. I pięć kobiet, które były ubrane tylko w sięgające kolan obcisłe spodnie i przepaski na piersi, a w dodatku były całe usmarowane błotem. W dłoniach trzymały po jednej pochodni. Najemnik, który siedział w pierwszym rzędzie ze zdumieniem uznał, że kobieta o najlepszym ciele stojąca najbardziej z przodu to Kyra.
Czas na główną atrakcję wieczoru.
Kobiety zaczęły tańczyć i jednocześnie bawić się ogniem. Ich biodra poruszały się płynnie i równo, a ich spojrzenia wywołały dreszcze u całej widowni. Dzierżyły pochodnie pewnie, w ogóle nie przejmując się żarem pochodni ani ich zdradliwymi płomieniami. Kyra wygięła plecy w tył i jednym wdechem wciągnęła płomień, by zaraz potem go gwałtownie wypluć.
Rozległy się głośne oklaski, jednak to jeszcze nie był koniec przedstawienia. Kobiety odrzuciły pochodnie i zeskoczyły ze sceny by wybrać sobie mężczyzn, którzy dokończą z nimi wojowniczy taniec. Niektóre pary skończą dzisiaj w łożu. Wybór księżniczki padł na Keitha. Zaczęli tańczyć, jednak to nie był zwykły taniec jaki się wykonuje na weselach. Księżniczka stała tyłem do najemnika, a on objął ją w pasie. Ich ciała balansowały w tym samym rytmie, ich twarze były tak blisko, że ich oddechy zaczęły się ze sobą mieszać. Ręce najemnika błądziły po ciele dziewczyny, a ona swoimi palcami przeczesywała jego włosy.
Wojownicza pieśń nagle się skończyła. Kyra ze smutkiem podziękowała mężcczyźnie za taniec i odeszła zostawiając go samego ze swoimi uczuciami.
Całą tą sytuację obserwował pewien jasnowłosy zbieg, który właśnie upatrzył sobie kolejną zdobycz.
5
Nadszedł następny dzień, czyli czas rozstania. Pomimo tego, że był tu tak krótko już zdążył przywiązać się do tego miejsca, a zwłaszcza do księżniczki. Jednak on przecież jest tylko najemnikiem, nie dość, że nie ma szans u księżniczki, to jeszcze nie może nawet przebywać w tej samej rezydencji co ona.
Nastało południe. Keith osiodłał swoją klacz i wyjechał z terenów należących do rezydencji.
Nagle usłyszał znajomy głos, który wykrzykiwał jego imię. Zatrzymał się i obrócił się za siebie.
Ku jego zaskoczeniu, to naprawdę była Kyra, która razem z dwoma swoimi służącymi próbowały go dogonić Zeskoczył z konia i poczekał na ich przybycie.
-Dobrze, że nie musiałam biec dłużej bo moje pantofelki wtedy by się kompletnie rozleciały!- Zawołała dziewczyna, która miała bardzo dobrą kondycję i nie dostała nawet zadyszki. Nie można było tego powiedzieć o jej służących, które ze zmęczenia musiały aż usiąść.
-Pani. Czym ja zawdzięczam nasze tak nagłe spotkanie? Czyżbym czegoś zapomniał?
-Daruj sobie te formalności Keith. Jestem Kyra. Dla ciebie jestem zwykłą dziewczyną a nie księżniczką Lasów. A tak na marginesie to tak, zapomniałeś. Swojej zapłaty. W imieniu księcia Lasów Casterii i całego poddanego ludu dziękujemy za unicestwienie demona. Przyjmij jako dowód wdzięczności ten oto woreczek z pieniędzmi.
-Przecież mieliśmy sobie darować formalności... Więc dlaczego dwa ostatnie zdania wypowiedziane przez ciebie brzmią tak oficjalnie?
Księżniczka zaśmiała się, a wkrótce i mężczzyna jej zawtórował. Oddalili się o paręnaście metrów dalej od służących i odtąd zaczęli rozmowę wyciszonymi głosami.
-Ojciec kazał mi to powiedzieć, więc spełniłam jego zachciankę. Szkoda, że już odchodzisz. Pamiętaj, że w mojej rezydencji zawsze będzie dla ciebie miejsce.
-Jeszcze tu wrócę, obiecuję. Ale do tego czasu proszę cię, przyjmij ten dar.- Ściągnął z palca sygnet i wręczył go dziewczynie- Jeśli będziesz naprawdę za mną stęskniona, to idź do gospody „Pod starym dębem" i pytaj o Azalie. To taka wysoka blondynka o długich włosach. Powiesz kim jesteś i pokażesz jej pierścień jako dowód. Ona powie ci, gdzie jestem albo powie mi, gdzie będziesz na mnie czekać.
Kyra uśmiechnęła się szeroko i włożyła pierścień do kieszeni. Następnie ściągnęła z szyi swój naszyjnik, którym była niebieska perła zawieszona na złotym łańcuszku.
-Skoro ty mi coś podarowałeś, to pozwól, że i ja ci coś dam. Tak żebyś o mnie pamiętał, dobrze?
-Nie zapomnę o tobie, obiecuję.
-Ja zawsze będę pamiętać o tobie.
Po tych słowach Kyra odwróciła się, a Keith odjechał.
Część druga
Kyra
1
Miesiąc później.
Kyra razem z młodszą siostrą wyruszyły na krótką przejażdżkę konną. Książę zgodził się by tym razem nie towarzyszyły im podczas wyprawy podstępne służki. Czyli jest okazja by zobaczyć się z Keithem. Księżniczka ufała swojej siostrze bezgranicznie i powiedziała jej wszystko co się wydarzyło pomiędzy nią a najemnikiem. Młodsza dziewczyna uznała, że to jest niezwykle romantyczne i Kyra musi koniecznie zobaczyć mężczyznę.
Wyruszyły wczesnym rankiem, a do gospody „Pod starym dębem" dotarły w południe. Zostawiły konie w stajni i weszły do środka w poszukiwaniu owej Azalie.
-Przepraszam, czy ty może jesteś Azalie?- Zapytała dziewczyna jedyną kobietę za barem, która odpowiadała opisowi podanemu przez najemnika.
-Tak, coś podać? Dla takich panienek mamy wino. Dobre. Może nie z Lynx, bo z lokalnej winiarni ale naprawdę smaczne.
-Właściwie to szukam Keitha, najemnika. Słyszałam od niego, że jesteś tak jakby jego szefową. Wiesz może gdzie on teraz jest? To bardzo ważne.
-A z kim mam przyjemność? Chłopaczek ma dużo wrogów i wiesz... Nie mogę zdradzać miejsca jego pobytu na prawo i lewo.
-Jestem Kyra. Keith powinien o mnie coś wspomnieć.- Powiedziała księżniczka i położyła pierścień na stół.
-Ach, to ty. Faktycznie, jesteś tak piękna jak o tobie mówił. Słuchaj, niestety dostał zlecenie, ale powinien niedługo wrócić. To miejsce nie jest raczej dobre na schadzki, wiesz... Dużo ludzi księcia. Idź nad jezioro, chyba wiesz gdzie ono jest, prawda? Wiesz? To dobrze. Zaopiekuję się twoją towarzyszką, nikt jej nie zgwałci, daję słowo. A teraz leć, jak się pojawi Keith to na pewno mu powiem gdzie jesteś.
Księżniczka serdecznie podziękowała i wybiegła z gospody.
2
Gdy dotarła nad jezioro było już późne popołudnie. Zbiornik ten, pomimo tego, że był naprawdę duży oficjalnie nie miał żadnej nazwy, jednak miejscowi nazwali go „Okiem lasu", ponieważ ze wszystkich stron otacza ciemny, nieprzenikniony bór Casterii.
Kyra dosyć się zmachała po galopie nad jezioro, więc postanowiła, że chłodna kąpiel dobrze jej zrobi. Rozebrała się do naga i powoli weszła do wody. Zanurkowała, a gdy się wynurzyła, ujrzała przed sobą Keitha, który uśmiechał się do niej i gestem ręki kazał jej się do siebie zbliżyć, co wykonała z przyjemnością.
Gdy tylko do niego podpłynęła, najemnik złożył na jej ustach gwałtowny, namiętny pocałunek. Księżniczka odwzajemniła go i objęła mężczyznę, wplatając palce w jego włosy i wpijając się w jego usta z jeszcze większą siłą. Nie przestawali się całować, a ręce Keitha zaczęły błądzić po jej nagim, zimnym od wody ciele. Potem przestał całować jej usta i zszedł niżej, do szyi i linii obojczyka. Kyra westchnęła i zamknęła oczy pragnąc by ten moment trwał wieczność.
Nagle dziewczyna poczuła, że pieszczoty zniknęły. Otworzyła oczy i zobaczyła, że obraz Keitha rozpada się na kilkaset kawałków.
Keith
1
Keith wszedł do gospody i zamówił sobie kufel piwa płacąc pieniędzmi, które były jego wynagrodzeniem za ostatnie zlecenie.
Jeśli bym przestał pić piwo, to byłby mnie stać na nowy płaszcz albo lepszą osełkę. Jednak co może bardziej ugasić pragnienie, zszargane nerwy i rozpaczliwą tęsknotę niż piwo? Gorzała. Ale gorzała jest jeszcze droższa, więc z dwojga złego piwo jest lepsze.
-Gołąbeczku!- Zawołała najemnika Azalie stojąca za barem. Wymachiwała przed nim pierścieniem, który dał Kyrze na pożegnanie. To może więc oznaczać tylko jedno.- Najbliższe jezioro. To, które zwą „Okiem Lasu". Nie martw się o piwo. Akurat to był darmowe.
Najemnik wyszedł z gospody. Jego twarz promieniała ze szczęścia.
Kyra
1
Kyra wyszła z wody dopiero wtedy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W jej głowie panował chaos. Jak to się stało, że on tak nagle zniknął?
Założyła halkę na mokre ciało i czekała. Po kilku minutach wstała i postanowiła się trochę przespacerować.
Nagle otoczyło ją pięciu jeźdźców. Zdezorientowana próbowała uprzejmie się wydostać, jednak skończyło się to tym, że jeden z nich zeskoczył z konia i uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła na ziemię. Po tym pozostali jeźdźcy również zeskoczyli z koni i zaczęli się do niej niebezpiecznie zbliżać.
Dziewczyna krzyknęła i próbowała uciekać, jednak dwóch z nich złapało ją za ręce i nogi uniemożliwiając to. Podszedł do niej jeden z pozostałych jeźdźców- wysoki blondyn o oczach zimnych jak stal, którą miał przytwierdzoną do pasa. Szybkim ruchem włożył jej rękę między nogi. Kyra krzyknęła i zaczęła się jeszcze bardziej rzucać jednak żelazny uścisk ramion zbirów stał się jakimś cudem jeszcze mocniejszy. Po momencie mężczyzna wyciągnął rękę spod jej halki.
-Iluzja zadziałała. Jest gotowa jak dziwka w burdelu.- Rzekł stalowooki uśmiechając się szyderczo.
Po tych słowach księżniczka już wszystko zrozumiała. Zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć i walczyć o swoje życie i cnotę.
-Proszę, nie! Jestem naprawdę bogata, zapłacę wam ile tylko zechcecie, ale puśćcie mnie! Proszę! Puśćcie mnie teraz! Zostawcie mnie!
-Przykro mi księżniczko ale mnie to nie interesuje- Rzekł blondyn, prawdopodobnie przywódca grupy- Twoja cipka jest sto razy bardziej warta od twych włości. A wiesz co mnie jeszcze bardziej nakręca? Fakt, że ty tego nie chcesz i dopiekę tym samym facetowi, którego nie lubię.
-Ej, my też ją chcemy wziąć!- Krzyknął obleśny grubas, członek grupy.
-Jak spróbujesz ją chociaż dotknąć, to wbiję ci włócznię w dupę. Jest za piękna, za bogata i za wysoko urodzona dla ciebie, szmaciarzu- Odparł stalowooki, a potem zwrócił się do reszty swojej grupy- Rozbierzcie ją, rzućcie na pieniek i trzymajcie kiedy będę ją gwałcił.
Mężczyźni podeszli do niej i dwoma szybkimi ruchami rozerwali halkę, którą miała na sobie. Pod nią była naga. Kyra wciąż płakała, rzucała się i błagała o przebaczenie, jednak oni byli głusi na jej prośby. Brutalnie położyli ją na pieńku o metrowej średnicy twarzą do dołu.
Przywódca grupy wszedł w nią i tym samym pozbawić ją cnoty. Dziewczyna krzyknęła głośno, jednak potem nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Łzy już dawno wyschły, a kończyny były zbyt obolałe na kolejne próby uwolnienia się i zaprzestania tej gehenny.
Dziewczya myślała, że trwa to całe wieki. Ból i wzrok pełen ohydnego pożądania tych pozostałych mężczyzn... Na szczęście nie widziała twarzy tego, który był w niej. Chociaż go słyszała. Pojedyncze stęknięcia pełne ekstazy, której ona nie podzielała.
Zawsze myślała, że to jest wspaniałe uczucie, którym powinno się dzielić z osobą, którą się kocha, że ten pierwszy raz powinien się zdarzyć dopiero podczas nocy poślubnej z dopiero co poślubionym mężczyzną, z którym się potem jest szczęśliwym i któremu rodzi się dzieci.
Dopiero teraz zrozumiała jaka była głupia.
W końcu on skończył głośnym stęknięciem i mocniejszym pchnięciem. Kyra krzyknęła, ale z bólu i odrazy a nie z rozkoszy.
Potem wymierzył jej kilka policzków i razem z wspólnikami odjechali galopem, najwidoczniej czymś przestraszeni. Usłyszała brzęczenie stali i krzyk agonii. Nie był jej dane ujrzeć kto krzyczał ani kto przybył, gdyż wtedy jej oczy przysłoniła mgła ciemności.
Keith
1
To, co zobaczył gdy dotarł nad jezioro było najpotworniejszą i najboleśniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzał. A przecież widział tyle makabrycznych rzeczy... Zmasakrowane zwłoki, śmierć matki czy chłopaka po torturach. Jednak żaden z tych widoków tak bardzo nie zhańbił zarówno jego, jak i osoby, którą kochał.
Zareagował błyskawicznie. Wyciągnął miecz i zabił najbliższego jeźdźca zanim on zdążył się zorientować. Pozostali uciekli w popłochu zostawiając na ziemi Kyrę. Nieprzytomną, zakrwawioną, pobitą. I z pewnością zgwałconą.
Z jego gardła wydobył się pojedynczy szloch będący oznaką bezradności i żalu. Ściągnął swój długi płaszcz i owinął nim ciało swojej ukochanej. Wiedział, że żyje; czuł jej krótki, urywany oddech i szybkie bicie serca. Wziął ją na ręce i najszybciej jak tylko mógł wsiadł na swoją klacz.
Akurat wtedy musiała rozpętać się burza. Deszcz lał strumieniami, jakby niebo opłakiwało dziewczynę, a pioruny, które rozświetlały niebo były furią najemnika.
Keith jechał cwałem, jednocześnie skupiając się na drodze i na bezpieczeństwie swojej miłości, która bezwładnie leżała przerzucona przez konia, częściowo w objęciach najemnika.
Azalie, gdzie jest twoja cholerna gospoda? Czemu wydaje mi się, że to jest tak daleko? Boże, pomocy. Uratuj Kyrę i pozwól mi się zemścić na jej oprawcach.
2
Otworzył drzwi wpuszczając deszcz do gospody. Wszyscy goście, choć było ich niewielu zwrócili na niego uwagę. Przemoczony, z księżniczką na rękach zawołał głośno Azalie, która zaprowadziła go do jednego z wolnych pokoi gospody. Ułożyli dziewczynę na łóżku i ich spojrzenia się spotkały. Ze strony blondynki- współczucie, a ze strony Keitha- rozpacz i gniew.
Właścicielka gospody szybko zeszła na dół a po chwili wróciła z gorącym napojem, który bezzwłocznie podała nieprzytomnej dziewczynie do ust. Kyra wypiła napar, choć nie otworzyła oczu.
-Dałam jej zioła usypiające. Będzie spać, kiedy będę ją opatrywać. W niektórych miejscach byłoby to dla niej zbyt bolesne- Wyjaśniła dziewczyna, a potem rozpoczęła proces oczyszczania i opatrywania jej ran.
Na początku razem delikatnie włożyli ją do drewnianej balii pełnej gorącej wody. Umyli ją a potem przenieśli z powrotem na łóżko. Azalie zabandażowała poważniejsze rozcięcia, nałożyła specjalną maść na połamane paznokcie, z których wciąż leciała krew i kazała najemnikowi trzymać chłodzący okład na jej policzkach, które od bicia strasznie spuchły i nabrały fioletowej barwy. W tym czasie bandażowała całą wewnętrzną stronę ud, które były tak poranione, że przypominały jedną wielką krwawą ranę. Zajrzała nawet pomiędzy jej nogi jednak tam nic nie mogła już zrobić. Potem zabandażowała cały jej tułów kiedy okazało się, że dziewczyna ma połamane trzy żebra. Upewniwszy się, że Kyrze nic nie zagraża, z pomocą najemnika ubrała księżniczkę w krótką, białą koszulę nocną wyciągniętą z szafy właścicielki gospody.
-Już nic więcej nie mogę zrobić. Reszta zależy od niej samej. Tylko pamiętaj Keith, że prawdopodobnie Kyra przez długi czas będzie odczuwała skutki gwałtu, nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Trzeba będzie ją wspierać bo inaczej już nigdy nie będzie taka jak wcześniej.
-Wiem. Jednak to, co jej zrobili nie dotyczy jednak tylko jej ale odbiło się także i na mnie. Nie zostawię tak tego. Oni nie będą dalej czuć się bezkarnie. Zemszczę się za pozbawienie jej honoru, szczęścia oraz cnoty. Nie wiem jeszcze co im zrobię ale będą cierpieć o wiele bardziej niż cierpiała ona.
-Porozmawiaj o tym jeszcze z Kyrą jak będzie czuła się lepiej. Na pewno ci pomoże ich schwytać. Teraz jednak bądź przy niej, aktualnie ona potrzebuje bardziej twojego wsparcia niż głów jej oprawców.
-Nie opuszczę jej, przysięgam.
Nagle Keith i Azalie usłyszeli cichy jęk wydobywający się z ust księżniczką. Dziewczyna niepewnie otworzyła oczy a następnie rozejrzała się po pomieszczeniu.
-Gdzie ja jestem?- Zapytała drżącym głosem.
-Cii, jesteś w pokoju znajdującym się nad gospodą Azalie. Już nic ci nie grozi, śpij spokojnie najdroższa.
Jej zielone oczy zaszły łzami.
-To jednak nie był sen, nie sen... Byłam pewna, że to koszmar, a to się zdarzyło. Boże, co ja teraz zrobię? Co teraz?!- Dopadła ją histeria.
Keith delikatnie ujął dłoń płaczącej dziewczyny i wycałował wszystkie palce.
-Wszystko będzie dobrze, teraz śpij spokojnie, wszystko się ułoży.
-Nie ułoży się dopóki on żyje. Zrobił to tylko jeden, reszta mu pomagała mnie trzymać. Miał stalowoszare oczy, tylko tyle pamiętam. Zabij go, proszę!
Polowanie się rozpoczęło.
Część trzecia
Keith
1
Trzy miesiące później.
Opuszczona chata w środku nieprzeniknionego lasu Casterii. Kryjówka szajki gwałcicieli. Keith nareszcie ją znalazł, po trzech miesiącach poszukiwań, podczas których zdobył wystarczająco wiele informacji by znienawidzić ich jeszcze bardziej.
Godzinę temu najemnik w końcu dopadł ową grupę, która właśnie wybierała się na poszukiwania kolejnej ofiary. Zgwałciliby ją, obrabowali a na końcu może by nawet zabili. Unieszkodliwił ich szybkimi i precyzyjnymi strzałami z łuku w ramię, po jednym na każdego. Jednak strzały te były niezwykłe, gdyż były one niewielkiego wzrostu, a Keith nasączył ich groty w substancji usypiającej, która zadziałała błyskawicznie. Gdy mężczyźni padli nieprzytomni na ziemię, najemnik zaciągnął ich do chaty, rozebrał do naga i przywiązał każdą kończynę do kołków, które przymocował do ściany.
Teraz najemnik rozsiadł się przy biurku, kładąc nogi na blacie. Im dłużej czekał tym jego gniew stawał się większy. Uśmiechnął się i wyciągnął ze swojej sakwy cygaro, które trzymał specjalnie na tę okazję. Zapalił je i zaciągnął się głęboko co spowodowało serię niekontrolowanego kaszlu. Szybko się rozejrzał czy czasem aby nikt się nie obudził i nie zauważył tej żenującej sceny. Na szczęście zbrodniarze wciąż spali, choć trochę trzęśli się z zimna, bo przecież byli nadzy a jedynymi źródłami ciepła byli zapalone cygaro i gorący gniew ich przyszłego kata.
Mężczyzna zaciągnął się po raz kolejny tym razem bardziej uważając. Wypuścił dym z ust delektując się każdą zarówno upływająca jak i nadchodzącą sekundą.
Jeszcze trochę... Jeszcze tylko chwila i rozpocznę początek zemsty. Początek, lecz nie koniec. Przywódcy, głównego winowajcy o stalowych oczach tu nie ma. Jednak ja go znajdę. Przecież ci idioci na pewno wiedzą, gdzie on jest.
W końcu pierwsza osoba zaczęła się wybudzać. Mężczyzna otworzył oczy i pierwszą rzecz, jaką zobaczył był Keith palący cygaro uśmiechającego się w taki sposób, że po jego ciele przeszły ciarki. Próbował ruszyć kończynami, jednak okazało się, że ma je związane. Spojrzał w dół i odkrył, że jest nagi. Obrócił głowę i spostrzegł swoich towarzyszy, którzy byli w takiej samej sytuacji jak on. Role w końcu się odwróciły. Już nie był oprawcą, którego krzyki gwałconych kobiet były muzyką dla jego uszu. Stał się ofiarą i błagał cicho Boga by dał mu odwagę i zesłał na niego jakiś cud.
-Bóg ci nie pomoże. Bo wiesz... Bóg bardzo rzadko komuś pomaga a jak już to robi, to udziela pomocy tylko dobrym osobom. A czy ty, złodzieju, morderco i gwałcicielu jesteś dobrą osobą? Uważasz się za taką?- Rzekł Keith i po raz kolejny zaciągnął się cygarem. Cała izba cuchnęła zapachem dymu.
Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, najemnik zgasił cygaro i szybko podszedł do modlącego się przed chwilą mężczyzny. Stanął z nim twarzą w twarz i spojrzał swojej ofierze w oczy, był to wzrok błagającego o litość, której nie otrzyma.
-Zadałem pytanie! Uważasz się za osobę dobrą czy nie?!- Krzyknął gwałcicielowi w twarz pozwalając by drobinki śliny tryskały na policzki ofiary.
-Nie! Nie uważam się za osobę dobrą!
-I bardzo, kurwa dobrze! Bo jakbyś odpowiedział inaczej to musiałbym cię ukarać za kłamstwo. To, czy przeżyjesz zależy teraz tylko i wyłącznie ode mnie, więc radziłbym ci odpowiadać na moje pytania szybko i zwięźle. A, i wiadomo, masz mówić prawdę. Będę wiedział kiedy kłamiesz. A jak skłamiesz, to zginiesz, rozumiemy się?
Mężczyzna skinął głową w odpowiedzi.
-Rozumiemy się czy nie?! Nie usłyszałem odpowiedzi!
-Tak!
-Dobrze, więc zacznijmy przesłuchanie... Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
-Nic nie wiem.
-Tak się nie będziemy bawić. Skoro teraz mi nie chcesz odpowiedzieć, to zobaczymy co powiesz jak pozbawię cię tego i owego...
Mężczyzna zaczął drżeć ale nie powiedział ani słowa. Keith wyciągnął z kieszeni mały nożyk i zaczął wkładać go pod paznokcie zbrodniarza. Rozległ się krzyk bólu, kiedy najemnik odrywał każdy paznokieć, raz za razem, a robił to powolutku by dłużej nacieszyć się bólem swojej ofiary. Gdy pozbawił gwałciciela paznokci u jednej ręki schował scyzoryk i spojrzał w oczy nagiemu mężczyźnie.
-Powtarzam pytanie. Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
Tym razem mężczyzna tylko zacisnął usta. Keith głęboko westchnął i zaczął zrywać paznokcie z palców u kolejnej ręki, a kiedy to robił to uśmiechał się niczym diabeł.
Rozległ się kolejny wrzask bólu.
-Przestań!- Krzyknął inny zbrodniarz, który zdążył już się wybudzić.
Keith zareagował błyskawicznie. Podszedł do drugiego i wymierzył mu mocny prawy sierpowy, który na pewno by zwalił z nóg ofiarę gdyby nie to, że wszystkie jego kończyny były przywiązane do ściany. Mężczyzna bezwładnie zawisł i wypluł cztery zęby.
-Przez was Kyra straciła dwa zęby, miała połamane paznokcie do krwi i trzy żebra! Oddam wam z nawiązką to, co żeście jej zrobili!- Krzyknął Keith pogrążony w furii i z całej siły kopnął ostatniego z więźniów w żebra aż ten zawył z bólu.
-Jeszcze druga strona!- Po tych słowach najemnik kopnął po raz drugi. Rozległ się trzask i kolejny okrzyk bólu.
-Teraz widzicie, że nie żartuję! Odpowiadajcie na moje pytania albo zginiecie, wasz wybór.
Więźniowie spojrzeli na siebie i naradzali się bez słów. W końcu ten, któremu Keith wyrwał paznokcie:
-Tak, to on.
Na twarzy Keitha zawitał uśmiech triumfu.
-Czyli mówisz mi, że Darron, ten Darron, który był oficjalnie skazany na śmierć za kradzież wina a nieoficjalnie za zgwałcenie najstarszej córki króla Casterii? Ten Darron, który cudem uciekł i szukają go w całym kraju i połowie Albionu? Ten stalowooki Darron jest waszym przywódcą?! Czy to on zgwałcił Kyrę, tę dziewczynę, którą dorwaliście nad Okiem Lasu?!- Keith z każdym następnym pytaniem podnosił głos.
Kolejna odpowiedź twierdząca.
-Gdzie on jest?! Gdzie jest Darron?!
-Wyjechał wczoraj rano spotkać się z kupcami. Mamy mnóstwo damskich cennych bibelotów ale nie mamy złota. Szef powiedział, że jak wszystko sprzeda to wróci.
-Jak osoba, która jest poszukiwana królewskim listem gończym mogła spokojnie pojechać do miasta i handlować klejnotami?!
Wtedy z ust tego, któremu najemnik wybił zęby wydobył się złowieszczy śmiech, który bardziej przypominał rechot.
-On nie jest zwyczajny! Potrafi używać magii! Nakłada iluzję z taką wprawą, że nigdy się nie zorientujesz, czy to prawdziwy on czy tylko iluzja! Jak my zginiemy, to Darron z pewnością pośle cię do grobu!
Keith trzęsąc się ze złości podszedł do biurka, na którym leżała jego sakwa i wyciągnął z niej sztylet. Podszedł do więźnia i przyłożył sztylet do jego przyrodzenia.
-A, zapomniałem powiedzieć jeszcze o jednej sprawie. Mianowicie rozmawiałem z kobietami, które zgwałciliście i wszystkie miały do mnie jedną, tą samą prośbę. Prosiły abym odciął wam wasze ptaszki, którym pozwoliliście za dużo.
Wtedy mężczyźni zaczęli wyć w niebogłosy.
Zabawne. Nie wyli tak kiedy odrywałem im paznokcie, łamałem zęby czy kopałem w żebra. Ale kiedy tylko powiedziałem, że mam zamiar pozbawić ich członków, to przerazili się ogromnie. Chyba właśnie tam mają swoje mózgi. Zresztą zaraz to sprawdzę.
Mężczyzna powolutku odcinał członka pierwszego z nich, napawał się chwilą częściowego zwycięstwa. Przeraźliwy krzyk nie ustępował. Podobnie było z pozostałymi dwoma. Następnie, wziął każdego członek, pozamieniał je, włożył każdemu do ust a potem związał je liną by nie mogli ich wypluć.
-Teraz, kiedy mam upragnione informacje możemy się pożegnać. Możecie umrzeć na dwa sposoby: albo się wykrwawicie, albo udusicie przez cudze ptaszki. Wy sobie tutaj czekajcie na śmierć, bo przykro mi ale nie będę wam towarzyszył do samego końca. Żegnajcie!
Po tych słowach Keith odszedł a pierwszy z mężczyzn stracił przytomność.
Kyra
1
-Jak mogłaś mi to zrobić?! No jak?!- Pytała a raczej krzyczała Kyra do siostry, którą widziała pierwszy raz od trzech miesięcy. Pierwszy raz od dnia, w którym „to" się stało. Dzień, który odmienił jej życie. Dzień, który ją zniszczył, pozbawił godności i szans na szczęśliwe życie. Stara się o nim zapomnieć ale niestety się nie da. Po tym nie ma już odwrotu.
Siostra przyszła do niej dopiero po trzech miesiącach. Z obstawą. Po wielu listach powiedziała w końcu dziewczynie w twarz, że nie może ona powrócić do domu i została wydziedziczona.
-Gdybyś nie chodziła na schadzki z jakimś podrzędnym najemnikiem, gdybyś nie traciła z nim dziewictwa i gdybyś była rozsądna nie byłoby tej rozmowy a ty byś leżała na sofie w naszym pałacu, ubrana w suknię z jedwabiu i piłabyś kieliszek wina z archipelagu Lynx. A ty to wszystko straciłaś. Za głupotę się płaci.
-Głupotę?! Czy ty słyszysz co ty mówisz?! Może i Keith to najemnik, może i planowałam z nim schadzkę, może i go kocham ale powiem ci to po raz setny- to nie on pozbawił mnie dziewictwa, zgwałcono mnie, rozumiesz?! A ty jesteś moją siostrą i powinnaś mi pomóc zamiast odwracać się ode mnie.
-Takie kłamstwa to możesz sobie wmawiać temu zabójcy, nie mnie. Widziałam jak na niego patrzysz, słuchałam tego, jak o nim mówisz. Wiedziałam, że jesteś w nim zakochana...
-To dlaczego mnie nie powstrzymałaś? Bo tak planowałaś od samego początku, tak? Przez siedemnaście lat byłaś młodszą córką, nie miałabyś takiego posagu jak mój, nie poślubiłabyś tak dobrej partii jak ja... Jesteś podłą, zazdrosną żmiją. Potrzebuję pomocy a ty mnie wystawiłaś. Wiesz co? Wiem o twojej zazdrości już od dawna. Zanim tutaj przyszłaś to chciałam się wyrzec wszelkich tytułów byleby tylko wrócić do domu. Ale to już nie będzie potrzebne. Masz to, czego chciałaś. Ty teraz będziesz grać pierwsze skrzypce. Idź stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.
Po tych słowach siostra Kyry i jej straż wyszli zostawiając ją samą z Azalie.
-Mogłam się domyśleć. Po co ja jej mówiłam o Keithu? Jestem taka głupia. Przez moją głupotę cierpię ja, Keith i jeszcze ty. Przepraszam cię, Azalie, naprawdę cię przepraszam.
-Nic się nie stało ptaszynko. To nie twoja wina. Ten, który jest winny zostanie osądzony. Uwierz w Keitha. Co jak co, ale walczyć to on potrafi. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna uśmiechnęła się. A potem rozpłakała się chowając twarz w poduszkę.
Keith
Dwa miesiące później. Kwietniowe południe. Jak na kapryśny klimat Casterii to był wyjątkowo pogodny dzień. Idealny na walkę na śmierć i życie.
Darron stał spokojnie pośród polnych kwiatów i czekał na pierwszy ruch przeciwnika stojącego naprzeciwko niego.
Najemnik aż się gotował ze złości. Każda komórka jego ciała domagała się walki. Źrenice były rozszerzone od przypływu adrenaliny. Jego dłoń automatycznie powędrowała do rękojeści miecza i mocno ją zacisnęła. W końcu go znalazł. W końcu ma okazję by pomścić honor ukochanej.
Najemnik zaatakował bez żadnego ostrzeżenia. Zamachnął się mieczem używając do tego całej swojej siły. Darron tanecznym krokiem uniknął jego ciosu i wykonał kontratak celując w bok przeciwnika. Keith odbił cięcie swoim mieczem. Przez kilkadziesiąt minut wymieniali się ciosami i unikami czekając tylko aż któryś z nich w końcu popełni błąd.
Byli już zmęczeni. Ich ruchy stały się wolniejsze a pot zalał im oczy, które były przysnute czerwoną mgiełką żądzy krwi. W końcu Darron się zawahał a Keith to wykorzystał. Wykonał śmiertelny cios jednak przeciwnik wykonał rozpaczliwy unik i został tylko głęboko zraniony w ramię. Trysnęła krew a najemnik w końcu uwierzył, że może wygrać...
...Jednak nagle przed oczami stanęła mu Kyra. Długie brązowe włosy powiewały na wietrze i wyciągnęła do niego rękę. Mężczyzna stał sparaliżowany tym widokiem pragnąć tylko widzieć go już zawsze.
I wtedy miecz Darrona przebił serce mężczyzny na wylot.
Kyra
Leżała w łóżku. Przez ostatnie pięć miesięcy to praktycznie jedyne co robiła. Czuła się z tym źle, bo nadużywała gościnności właścicielki gospody, ale nie miała gdzie się podziać. Zresztą Azalie i Keith kazali jej tu zostać więc została. Uznała, że nie warto się sprzeciwiać, nie warto walczyć. Jej najważniejsza walka była pół roku temu i ją przegrała. Jej życie zostało zniszczone i tylko najemnik wierzy, że mogą jeszcze żyć normalnie.
Ale nie mogą. Kyra uświadomiła sobie to wczoraj, kiedy wyczuła pierwsze ruchy swojego nienarodzonego dziecka. Owocu gwałtu. Bękarta człowieka, który zniszczył jej życie.
Wiedziała, że jest w ciąży ale nikomu o tym nie powiedziała. Sama nie chciała w to wierzyć. Ale przez te delikatne kopnięcia, które teraz czuje nie może się dalej oszukiwać. Cała bańka ochronna utworzona z jej własnych kłamstw została właśnie przebita. Ta rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż była wcześniej.
Postanowiła, że to dziecko nie może się narodzić nawet kosztem jej własnego życia. Żyć bez dziecka albo nie żyć wcale.
Nie kochała go, nie ekscytowała się tym, że niedługo zostanie matką. Kyra przez chwilę próbowała zaakceptować fakt, że będzie miała dziecko ale to się jej nie udało. Nie kochała, nie kocha i nigdy go nie pokocha. Nie będzie darzyć miłością dziecka, które spłodził mężczyzna, który ją zgwałcił. Nie będzie go wychowywać, nie ma takiej opcji.
Uznała, że ten płód nie ma nawet prawa do tego, aby się narodził. Jednak ma wyrzuty sumienia, że tak myśli.
Długo się wahała, ale w końcu popełniła decyzję.
Wyciągnęła spod poduszki długi nóż, który ukradła z kuchni wczoraj wieczorem. Wstała z łóżka i podeszła do dużego lustra, by jeszcze raz spojrzeć na swój zaokrąglony brzuch. Nie zniesie tego, nie wytrzyma dłużej.
Usiadła na zimnej podłodze i wyciągnęła lewą rękę. Zaczęła podcinać sobie żyły- jedno cięcie po drugim. Bolało jak diabli, Kyra musiała przegryźć rąbek swojej koszuli by nie krzyczeć z bólu.
Kiedy było po wszystkim, cała podłoga była śliska od krwi.
Dziewczyna dała radę jeszcze wstać. Odwróciła się do lustra.
Przepraszam, Keith. Musiałam...
I wtedy użyła całej siły jaka jej pozostała by wbić sobie nóż w brzuch by raz na zawsze pozbyć się piętna, które wypaliła na niej przeszłość.
Epilog
Darron
Krew już dawno przeciekła przez opatrunek. Od jej utraty Darron czuł, że zaraz zemdleje. Musi znaleźć pomoc. I to szybko.
Pomimo strasznej rany na ręce to był szczęśliwy. Iluzja zadziałała i udało mu się zabić Keitha. Ta rana to naprawdę nic wielkiego. Ważne jest to, że w końcu czuł się bezpieczny, bo po tym, jak najemnik torturował i zabił jego towarzyszy to nie mógł spać spokojnie.
W końcu dotarł do jakiejś gospody. Ostrożnie zsiadł z konia i chwiejnym krokiem wszedł do środka. Tam powitała go sympatyczna blondynka, która skrzywiła się na widok jego rany.
-Skarbie, proszę pomóż mi. Jestem strasznie ranny. Jak mnie opatrzysz, dasz jakąś strawę i miejsce do spania to będę bardzo wdzięczny. I zapłacę. Nie tylko pieniędzmi.
Pokazał dziewczynie pewną rzecz, którą zerwał z ciała Keitha- niebieską perłę na złotym łańcuszku. Blondynka jak go zobaczyła to otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
-Podoba ci się? Będzie twój jak zrobisz to, o co cię poproszę. A, i przydałby się buziak.
-Widzę, że nawet teraz poczucie humoru cię nie opuszcza.- Odparła dziewczyna a potem wyciągnęła do niego rękę- Chodź na górę. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Darron uśmiechnął się szelmowsko i dał się zaprowadzić po schodach prowadzących na pierwsze piętro. Wszedł za dziewczyną do pokoju i od razu położył się na łóżku czekając na to, aż go opatrzy. Albo pocałuje. W sumie to bardziej chciał, aby nastąpiło to drugie. Ręka może jeszcze poczekać.
Nie musiał długo czekać. Blondynka usiadła na nim okrakiem i złożyła na jego ustach długi pocałunek.
-Skąd masz ten naszyjnik?
-Zabiłem takiego jednego kolesia, który na mnie polował. Długa historia. Na szczęście już wszystko jest w porządku. Rozpuść włosy skarbie, wolę kiedy dziewczyna ma...
Nie dokończył, bowbiła mu nóż w brzuch po samą rękojeść. Na jednym ciosie nie poprzestała. Dźgała, dźgała dopóki nie dostała zadyszki.
-Za Kyrę, za Keitha, za wszystkie dziewczyny, którym to zrobiłeś, pierdolony potworze!
Po tych słowach skończyła. Zeszła z niego i usiadła na podłodze koło łóżka. Wypuściła nóż z ręki i wzięła w dłonie naszyjnik Keitha. Wtedy dopiero pozwoliła sobie na płacz.
Kyra
Stała na zielonym wzgórzu. Delikatny powiew wiatru muskał jej skórę. Była zdezorientowana.
Gdzie ja jestem?
Pomacała swój brzuch ale on okazał się płaski. Nie było także ran po cięciach.
Czy ja umarłam?
Rozejrzała się. Zielone wzgórza, błękitne niebo. Nic więcej.
Ja umarłam.
Wtedy usłyszała jak ktoś woła jej imię. Odwróciła się i zobaczyła Keitha biegnącego w jej stronę. Ona również zaczęła biec by jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach.
Gdy tylko ich drogi się spotkały to wtuliła się w niego chcąc poczuć jego zapach. Potem uniosła głowę i ich usta złączyły się w pocałunku.
Nigdy nie była tak szczęśliwa.
Azalie
„Keith i Kyra
Połączeni ze sobą dopiero po śmierci"
Taki był napis na ich wspólnym nagrobku. Azalie zorganizowała cały pogrzeb, powiadomiła kogo trzeba jednak i tak przyszło bardzo mało osób. Tylko kilku przyjaciół Keitha z gospody i parę koleżanek Kyry z czasów gdy była księżniczką. Siostra ani rodzice nie przyszli.
Azalie stała samotnie nad grobem swoich przyjaciół, których pochowała zaledwie tydzień temu. Zginęli w ten sam dzień. On został zabity przez osobę, którą on sam chciał zabić a Kyra popełniła samobójstwo zabierając też do grobu swoje nienarodzone dziecko.
Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni łańcuszek z niebieska perłą i powiesiła go na pomniku. Potem zrobiła coś, co ukrywała przed wszystkimi dla ich dobra- użyła magii. Za jej pomocą przytwierdziła na stałe łańcuszek do pomnika.
Wiatr zawiał mocniej. W tym momencie Azalie uznała, że już nie może się ukrywać w cudzym ciele. To trwało za długo.
Nad grobem nie stała już blondynka o sympatycznym wyrazie twarzy ale wysoka brunetka o kocich niebieskich oczach.
-Do widzenia. Już raczej was nie odwiedzę- Powiedziała i zmieniła się w sokoła by odlecieć jak najdalej stąd...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Jan „Szulc" Kostro - Die Steinfestung
1...2...3...4...5... koniec...
(Eins, zwei, drei, vier, fűnf, ende...)
Wszyscy czekamy tutaj na światło...
(Wir warten hier auf das Licht)
Może oświetlić, może nas oślepić.
(Es kann euch beleuchten, es kann euch blenden)
Każdy myśli, że wyjdzie na powierzchnię jeszcze dziś...
(Jeder denkt, dass noch heute auf dem Oberflache hervorgehen...)
Zegar pokazuje dwunastą godzinę...
(Die Uhr zeigt die zwölf Uhr...)
Śmierć czai się wszędzie
(Der Tod ist űberall)
Melodia jej oddechu gra nam w uszach...
(Die Melodie ihres Atems spielt in unseren Ohren...)
Idzie powoli i zbiera żniwa swoich decyzji...
(Er geht langsam und pflöckt die Ernte ihrer Entscheidungen...)
Głos odbija się od kamiennych ścian...
(Die Stimme wirkt ihr aus die steinige Wanden aus...)
Słyszę i jego...
(Ich höre und er...)
Moje, małe serce bije szybciej...
(Mein, kleines Herz schlagt schneller...)
Boję się jej bladej twarzy...
( Ich fűrchte sein, weiβes Gesicht...)
Bo kiedy spojrzy mi w oczy...
(Wenn er in meine Augen schaut...)
Pochłonie moją duszę...
(Er saugt meine Seele aus...)
Przez dziurę w kracie widzę słońce...
(Ich sehe die Sonne durch das Loch in dem Gitter...)
Wpada niczym anielski cud...
(Sie stűrzt wie ein himmlisches Wunder... )
W mym sercu topnieje lód...
(In meinem Herz schmelzt das Eis...)
To światło jest tak gorące...
(Dieses Licht ist so heiβ...)
Skały płoną...
(Die Felsen brennen...)
Pękają głowy...
(Die Köpfe knicken...)
Oni boją się, że więcej nie zobaczą nieba...
(Sie fűrchten, dass sie nie wieder den Himmel erblicken...)
Każdy dzień czyni coraz słabszym...
(Jeder Tag macht uns immer wieder schwächer...)
Nikt już nie ma sił, aby dłużej ryć...
(Niemand hat kein Kräfte mehr, um langer zu wűhlen...)
Jest mi zimo i czuję na karku oddech śmierci...
(Mir ist es kalt und ich fűhle auf dem Nacken der Atem des Tods...)
Ale gdy znów zobaczę słońce, lżej umierać...
(Aber wenn ich die Sonne wieder erblicke, wird es mir leichter sterben...)
--
Kiedy ze złoża matki ziemi, trudno jest wyjąć fioletowy kryształ, wtedy co najmniej kilkunastu musi uderzać i ciągnąć, aby cokolwiek uszczerbać. W ten czas każdy karzeł, pracownik, czy nawet drullski nierób, czy orkowy osiłek, musi walić kilofem. Głęboko pod ziemią, gdzie powietrza mało i o śmierć nietrudno. Bo gdyby tylko jedna belka, która strop trzyma w jedności i zespoleniu, pękła, czy w jakiś sposób osłabła, sprawiłaby, że całe zaplecze ludzkie, czy innej rasy trzeba byłoby zapisać jako stratę.
Pan żydowski, o pejsach długich, koło ucha wiszących, miałby problem wielki i pieniężną utratę... Ale dba zbytnio o swoją złotą jamę, dogląda wszystkiego, karłów jako najważniejszych uznaje, innych nawet nie chce jako równych sobie widzieć, ani nawet o nich słyszeć. Ludzi z pogardą, elfy z politowaniem i niechęcią, a orków jako bezmózgów, traktuje. Ale pomimo swojej pogardy, czy wręcz ogromnej niechęci, każdego, kto spragniony pracy sprowadza do siebie. Miasto i twierdzę poszerza z każdym dniem. Miejsce do życia innym wyznacza i sam się z każdą godziną coraz bardziej wzbogaca. Złote wrota przed siedzibą swoją postawił, zaprojektował, pieniądze i wkład własny w architekturę hybrydyczną swej warowni, włożył. Miasto Karłów wznosi się pomiędzy górami, za wielkimi złotymi wrotami. Za mostem, który odgradza je od reszty świata, kamiennym, żelaznym nad przepaścią zawieszonym, którą sami wykopali.
Odcięci od wszystkich, ale też od reszty świata zależni. Chociaż wiadomo by było, że Goldmann cały kruszec dla siebie zatrzymał, gromadził złota, klejnotów, czy innych żelaza odmian, ale teren tam surowy. Same góry i bezdroża. Nic nie urośnie poza trawą i gdzieniegdzie grzybem ściennym, czy nic nie wartymi według nich ziołami. Wymienia cześć urobku dla obroku dla siebie innych sobie podobnych. Robotnicy dostają resztki, albo co gorsze.
Karzeł, wredny człek o wzroście parszywym... Myśli, że panem jest, gdyż pracować od czasu krótkiego nie musi i ze złotem w kieszeniach jak król jaki co najmniej się obnosi. Mieszka w apartamencie w antycznym stylu, z kamienia wybudowanym w skale wydrążonym najczęściej, siedzi przed kominkiem i wąs zakręca. Bo nawet tym małym „panom" się ogolić nie chce, gdyż twierdzą, że tak im bardziej szlachetnie do wyglądu, chraść na twarzy pasuje. Co jeden, to z brodą dłuższą i ubrany lepiej. Nawet w koszule z złotymi guzikami, czy nawet z haftem srebrną nicią zrobionym. Śmierdziele, lubieżnicy... Tylko do kobiet potrafią się zalecać i ściągają podobnych siebie ze świata całego. Może nie ma ich i dużo, ale i tak twierdza cała ich brodatą osobą usłana.
--
Wyszedł z kopalni górnik wymizerowany, o twarzy zapadłej i torsie wysuszonym. Suchy cały. Oczy podkrążone, ręce żylaste, wyciągnięte, do kolan wiszą. Barki jakieś krzywe, głowa pochylona, cień człowieczy. Jakby śmierć nad nim wisiała, wyglądał i ręce ku jego marnego ciała, wyciągała. W oczach krew i całkowita rozpacz...
Szedł powolnym krokiem, ku szynkowi, Alojzego, by wypłatę swoją przepić. Zasiadł przy barze, chwycił piwa kufel, wlał sobie do gardła i padła jego twarz na blat. Upity, niedożywiony... Praktycznie nieżywy... Pół-martwy... Człowiek zniszczony przez karłów rządy, chciwych pokurczów, nierobów zastępy.
A i wcale nie lepiej dzielnica robotnicza by wyglądała. Domy drewniane, szopy i baraki wszelkie, budowane na prędce. Wokół dzieci głodne, kobiety brzemienne i wraki ludzi snujące się po ulicy w godzinę popołudniową, lub noc wczesną. Idzie kierownik kopalniany, szef, inżynier, i magister. Znany w mieście całym i powszechnie szanowany. Idefons Konstanty Ostrowiecki. Szczupły, ale krzepki. W płaszczu zwykle i cylindrze. Polak prawdziwy z krwi i kości. Znany ze swej wyniosłości, zamiłowania do awantur i wypicia nieco szklanek z łagodzącym bóle specyfikiem. Okulary na nosie i wąsy pod nim zapuszczone, długie, grube, i wiszące. Stary człowiek już, nie w młodości okresie. Spod cylindra siwe włosy wystają, długie i strzyżone tylko od święta, co najwyżej.
Spaceruje dumnym krokiem. Ogląda umysłu swoje dzieło. Najnowocześniejszą w dziejach kopalnie na świecie. Najlepiej prosperująca, kruszców bogatych całe wagony, wydobywająca. Aby karły dumne w sobie, mogły zapchać spodnie... Rubinami, złotem, srebrem i rudmentalem – najcenniejszym z nich przecie. Cenionym w całym rzemieślniczym i hutniczym świecie.
Co dziwne człowiek, zwykły do tego został zarządcą pomocniczym. Zwykle karzeł nie ufa nikomu innemu, poza sobą. Ale też nie wolno pod żadnym pozorem, uogólniać wąsaczy, gdyż każdy, mógłby się innym, dumnie nazywać. Ale w większości – małe, krnąbrne istoty, mające o sobie wysokie mniemanie i chęć zysku za wszelką cenę. Ale do perfekcji ową sztukę, Aaron Goldman opanował. Inaczej zwany der Zwergenprinz. Król krasnalów, w tłumaczeniu wolnym. Pan żydowski, wąsacz największy z tej zbieraniny. Szaty czarne przywdziewa, kapelusz okrągły na głowę zakłada, pejsy mu wiszą i wystają spod głowy nakrycia. Diabeł i demon interesu. Doskonały handlarz i zarządca. Złote wrota przed zamkiem wybudować kazał. Za własne pieniądze, nie wspólne. Nie z funduszu karłowatego, jeno z żadnej kieszeni. Z interesów z górnictwa pochodzących. Niekoniecznie czystych i pachnących. Często z lewych interesów. Lichwy, zapożyczeń i przekrętów.
Wystarczy przejść z dzielnicy pracowniczej, aby ujrzeć hybrydę myśli budowlanej, antycznej. Tu kolumna, tam łuk... Przepiękne zdobienia i wyryte w skale mieszkania oraz rezydencje. Dookoła służba, sprzątacze, uniżeni ludzie... Rasa niewolników i sług uniżonych. Wobec bogatych starców i młodych , wybrzuszonych karłów, są nikim. Wszystko do przesady perfekcyjne, wysprzątane i jednak... brzydkie... Przerysowane, zbyt mające, łapać za serce w zamyśle architekta.
--
Zwergenprinz w najwyższym z domów przebywał. Siedział na swoim niby tronie i miał wzrok wbity w kupkę złotych monet. Ciągle ją macał, przewracał i liczył. Musiał być pewien, że wszystko się zgadza i nie ma tam żadnych błędów. Każdą złotą monetę piętnaście razy ogląda. Każdy srebrny grosz, pięćdziesiąt razy obejrzany i przeliczony. Szklą się pięknie stosy kosztowności w skarbcu. Pilnowane przez dwóch najbardziej zaufanych... Po zęby uzbrojonych, opancerzonych... do bójki i mordowania gotowych. Ich spojrzenie zabija. A gdy ktoś chociaż spojrzy na wrota skarbca, to może się od razu żegnać z życiem swoim marnym.
Niski, stary Żyd, jak nie siedzi przy liczeniu złota, to idzie na obchód po swojej, „pięknej" warowni. Widzi swoich podopiecznych, tą czystość na ulicach... Brak chaosu i brudu. Serce mu rośnie w piersi małej, a duma o mało co, nie rozerwie mu głowy. Die Steinfestung... Jedyne miejsce gdzie karły są szanowane. Nikt od nich nie wymaga, aby się dostosowały i były zawsze ofiarami. Tutaj są panami. Każdy drugiego sławi i wrogości nie żywi. Kruszec dostają tylko, za to, że tu mieszkają... A ich coraz więcej się zjeżdża. Mnożą się... Kobiety idą na to. Zwykłe, materialne... kobiety. Puste niczym w środku owoc niflusa, na pieniądze łase, gotowe by nogi rozłożyć nawet przed najbardziej obleśnym z nich wszystkich. Czy nawet z nogami pokrzywionymi czy brodą wiecznie ubrudzoną tłuszczem, smalcem czy krowim masłem. Mają służbę na każde palca skinienie, zawołanie. Wysprzątają, ugotują, upiorą... Nic robić nie muszą. Tylko siedzieć i w tłuszcze obrastać niczym wieprze w rolniczej zagrodzie, którym sadło nawet do oczu wchodzi, a dupska na krześle czy ławie szerokiej, zmieścić się nie mogą.
Wiara? Może i jest, bo kościół wybudowany, stoi na placu złotym. Kapłan jakiś i też jest. Ściągnięty z inkwizycyjnych landów...
Śmierć? Też nawiedza. Piękne katakumby pod świątynią przygotowane. Grobów może nie wiele, ale czekające na swoich przyszłych gości wiecznych, którzy złożą w nich swe kości.
Grabarz? Chwilowo bezrobotny... Zwykły sługa. Zapłatę jednak dostaje, bo gdyż żaden z jegomości, łopaty w ręce by nie chwycił.
Opieka medyczna? Najlepsza na świecie... Bo stać pana Żydowskiego na najlepszych lekarzy... Biegłych w sztukach alchemicznych i na chorobach się znających.
--
Twierdza ta jest jak kamień przez wiatr niewzruszony...
(Diese Festung ist wie ein Stein der durch der Wind unerschűtterlich sein.)
Czarne fundamenty z kamieni górskich wyglądają tak dostojnie.
(Die schwarze Grundlagen aus den Bergsteine schauen so vernehm heraus.)
Jestem pięknem murów tego zamczyska wręcz wzruszony...
( Ich bin gerűhrt mit der Schönheit des Mauerwerks dieses Schlosses...)
Nikt tutaj nie myśli o wojnie...
(Niemand denkt hier űber der Krieg...)
Daleko od centrum wydarzeń...
(Weit von dem Ereigniszentrum... )
Nikt nie otrzymuje obrażeń...
(Niemand bekommt den Schaden)
Każdy z nich pławi się w złocie i zbędnym tłuszczu...
(Jeder schwelgt in dem Gold und einem abkömmlichem Fett... )
Ciągle myśląc o sprawach niestotnych...
(Sie denken immerfort űber irrelevante Sachen...)
A w nocy, tarają się na dębowym łożu...
(Sie wälzen sich aufs eichene Bett in der Nacht...)
Las spopielony wycięty...
(Der Verbrannte Wald ist geschnitten...)
Pnie wciąż wsytają spod ziemi...
(Die Stumpfen stehen immer aus dem Boden hervor...)
I z głębi piekła zawodzą gobliny...
(Und aus der Innere der Hölle singen die Goblins... )
A małe ich serca płoną w ogniu wiecznym...
(Ihre kleine Herzen brennen in der Ewigfeuer...)
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie