listopad 24, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: J.

niedziela, 28 grudzień 2014 18:24

Adam Krypczyk - Słońce

Gdzie jestem? Sunę z niemożliwą do pojęcia prędkością ku odległej plamie światła. Czy to tunel prowadzący do kresu istnienia? Nie mam ciała. Z trudem próbuję wspomnieć przeszłość, lecz jest pusta. Czas płynie. Wiem, że tuż za drzwiami podświadomości leży odpowiedź. Wystarczy tylko przekręcić klucz. Najpierw jednak należy go odnaleźć. Kolejne chwile upływają na dławiącej bezsilności. Niespodziewany błysk wynurza mnie na ląd zrozumienia. Pęcznieje pojęcie. Laboratorium. Tak. Zostałem podpięty do jakiejś chorej maszyny. Kolejne kondygnacje wspomnień błyskawicznie wypełniły pustkę, tworząc kompletną konstrukcję przeszłego życia. Jeśli ten lśniący w oddali punkt jest końcem to z pewnością spłonę w piekle. Może jednak plan tego wariata się powiedzie?

*

– Plan się powiódł! – wrzasnął Henry. – Za niespełna piętnaście minut dusza naszego wybrańca dotrze wprost na Słońce – dodał z uśmiechem.
– A co z powrotem? – zapytała asystentka Anna, prywatnie córka ekscentrycznego naukowca.
– Jakim powrotem? I tak był skazany na śmierć. Wróci sam, kiedy nauczy się kontrolować, choć pewnie zajmie to trochę czasu.
– Znowu mnie okłamałeś – dziewczyna syknęła złowieszczo. – Czasem wydaje mi się, że pod tą stalową kopułą siedzi ktoś zupełnie obcy.
– Przestań kochanie. Wiesz, że mnie nie stać na rekonstrukcję ciała, a te refundowane blachy nie są wcale takie złe.
– Nie stać – parsknęła śmiechem. – Mama wydaje tyle na zabiegi, że wygląda młodziej ode mnie, a ty zastępujesz skórę kawałkiem żelastwa, bo nie masz czasu polecieć do lepszej kliniki. Ta praca cię wykończy...
– Wierzę, że moje geny pozwolą ci uniknąć próżności, która skazuje tę pustą sukę na rozpustę – rzekł z lekkim smutkiem, ciągle wpatrzony w ekran. – Dusza dotrze na Słońce za niespełna trzy minuty.
– Może gdybyś...
– Przestań – przerwał zdecydowanie. – Nie wtrącaj się w sprawy, o których nie masz pojęcia. Nie obchodzą mnie jej nowe cycki ani sztuczni kochankowie. Kiedyś świat był lepszy, a ludzie potrafili godnie dojrzewać.
– Jesteś niemożliwy, tatku. Przecież byłeś jednym z odkrywców transplantacji dusz, a to najbardziej skrajny przypadek odmładzania.
– Patrz na ekran, zaraz dotrze na miejsce – Henry oblizał wargi i z podnieceniem spojrzał na rosnącą plamę światła.

*

Chciałbym zacisnąć dłonie na żelaznej szyi tego zmechanizowanego skurwiela. Rząd powinien eksterminować psychopatycznych kombinatorów, zamiast wypłacać im milionowe odszkodowania. Przecież eksplozja okaleczyła go w jego własnym mieszkaniu z jego własnej winy. Pieprzone układy. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Pewnie nigdy nie będę miał okazji o to zapytać. Wokoło nie ma już mroku. Może wewnątrz Słońca mieści się niebo? Jak stąd powrócę? Przecież nie potrafię się poruszać. Wszechobecna jasność w żaden sposób nie razi, choć temperatura przekracza pewnie kilkanaście milionów stopni. Pragnę jedynie zniknąć, lub wrócić do swego ciała. Czy zostanę tu na wieczność? Jakim cudem udało mu się nadać mojej duszy takiego pędu? Nie wiem. To bez sensu. Teraz z pewnością stoję w miejscu, chociaż stoję to chyba złe określenie.
– Kim jesteś?
Czy naprawdę to usłyszałem? Rozpaczliwie próbuję nawiązać kontakt z nieznaną istotą. Chyba udało mi się wykonać niewielki ruch, lecz jednolita przestrzeń w asyście nieczułości, uniemożliwia jakąkolwiek ocenę.
– To ludzka dusza – głos zabrzmiał identycznie, choć musiał należeć do innej osoby.
– Słyszy co mówimy?
– Pewnie tak, ale nie potrafi mówić, więc nie przybyła tu z własnej woli.
– Sugerujesz, że ktoś próbuje nas odkryć?
To bez znaczenia i ta k nigdy nie dotrą tu w cielesnej formie.
– Kilka tysięcy lat temu mówiłeś, że nigdy nie wylecą w kosmos.
– Od tego czasu Marsjanie zesłali tam kilkaset tysięcy dusz. Jak mam ograniczyć ich rozwój, skoro nie mam kontroli nad zarządcami pozostałych planet?
– Inne układy słoneczne nie mają takich problemów. Myślę, że pomysł zbierania wszystkich niespełnionych dusz na ziemi był nietrafiony. Mogliśmy po prostu pracować nad nimi tutaj a planetę pozostawić dinozaurom.
– Przestań. Relacje tamtejszych zdarzeń są najchętniej odtwarzanym programem we wszystkich najbliższych układach słonecznych. Niemal cały wszechświat z zaciekawieniem obserwuje okrucieństwo tych zbłąkanych dusz o niemal zerowym stopniu rozwoju.
– Mają nas za sadystów. Dusze należy leczyć, a nie katować w niespełnieniu. Są dobrą przestrogą, ale już dawno osiągnęliśmy przesyt. Inne układy niedługo oficjalnie nas potępią, a może nawet kompletnie unicestwią, jeśli uznają, że sobie nie radzimy.
– Nonsens. I tak niedługo Eurazja wysadzi w powietrze Amerykę.
– Jeśli dobrze pamiętam to amerykanie podłożyli w jądrze ziemi ładunek wybuchowy, który zniszczy planetę, kiedy przestaną działać ich główne komputery, prawda?
– Rakiety umieszczone są w oceanie arktycznym, nie w jądrze, ale mniejsza z tym. Rozwalić rozwalą, więc nasz problem niebawem się rozwiąże.
– A co z duszami? W innych układach z pewnością nie przyjmą tak pokracznie rozwiniętych istnień, a nasze pozostałe planety już dawno temu zakazały wstępu ziemianom.
– Nie wiem. Ci kretyni nie rozumieją, że dusze są nieśmiertelne. Nawet boję się pomyśleć ile miliardów przyszło na świat przez zwykły przypadek. Niczego z nimi nie zrobimy. Będą dryfować w pustce aż nie osiągną wyższego poziomu świadomości; wtedy można eksportować je do jakiegoś opustoszałego układu.
– Wierzysz, że samoistnie wzejdą na odpowiednio wysoki pułap?
– To nie mój problem. Skoro jeden mimo cielesnych ograniczeń zdołał wysłać tu duszę, może wszyscy doznają kiedyś olśnienia.
– Prędzej nas stąd wywalą. Myślisz, że wyrzucenie ich wszystkich do pustej przestrzeni rozwiąże problem?
– Daj mi na razie spokój. Zlokalizuję mądralę, który próbuje nas odkryć i odeślę tego biedaka z powrotem do ciała. Pewnie latami uczyłby się samokontroli. Nie mam zamiaru znosić jego obecności.

*

– Jakim prawem dusza wróciła? – rozczarowany Henry był bliski płaczu. Nie mógł uwierzyć, że plan zawiódł. Gdzie popełnił błąd? Dlaczego nie znalazł wewnątrz Słońca żadnych istot i jakim prawem morderca niemal natychmiast znalazł się w ciele bez pokonywania drogi powrotnej? – Wyślę go jeszcze raz – zdecydował z nadzieją, że tym razem ujrzy na ekranie monitora poszukiwane istoty. Za pomocą zainstalowanego w mózgu chipu błyskawicznie przygotował ponowną podróż, lecz nagle komputer przestał reagować na polecenia.
– Co się stało, ojcze? – Anna ze strachem spojrzała na niezawodne do tej pory urządzenie. Nerwowo poprawiła kasztanowe włosy, kątem błękitnego oka rejestrując niewielki ruch ciała skazańca, który na szczęście ciągle był unieruchomiony platynowymi kajdanami.
– To niemożliwe – Henry z niedowierzaniem spoglądał jak komputer automatycznie wykonuje sekwencję budzenia i oswabadzania groźnego przestępcy. Przez kilka najbliższych chwil przez jego głowę przeszło tysiące myśli. Może mieszkańcy Słońca poczuli zagrożenie i zechcą go teraz zabić? Spojrzał niechętnie na ohydnego kryminalistę o przystojnej twarzy i wydatnej muskulaturze. Właśnie podnosił się flegmatycznie ze szklanego stołu.
– Zastrzel go! – krzyknął naukowiec.
– Dobrze się czujesz, tatku? – Anna z niepokojem podeszła do roztrzęsionego ojca.
– Gdzie on jest? – wyszeptał Henry. Jakim prawem ciało zniknęło w ciągu ułamka sekundy?
– Chodzi ci o tego biedaka, którego chciałeś wysłać na Słońce?
– Tak.
– Przecież przed drzemką kazałeś go przenieść z powrotem do więzienia. Komputer nie dał rady. Urządzenie nie jest gotowe do takich akcji. Powiedziałaś, że należy sporo dopracować. – dziewczyna sprawiała wrażenie mocno zdziwionej. – Powinieneś więcej odpoczywać.
– Przenieść? Wydawało mi się, że komputer się zepsuł, a on nagle wstał i...
– Przestań wygadywać takie głupoty! – przerwała zdecydowanie. – Naprawdę niczego nie pamiętasz? Powinieneś zrobić sobie wakacje.
– Pamiętam – skłamał i spojrzał z niedosytem na ekran, który niedawno odbierał pewnie obraz mieszkańców Słońca. Widocznie nie zamierzali się ujawniać, dokonując manipulacji czasowej lub rzeczywiście był tak przemęczony, że wszystko pomieszał. Drażniąca niemożność poznania prawdy nigdy nie zostanie ugaszona.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 28 grudzień 2014 18:12

Ida Potocka - Przypadki Pana Żaka

Opary brudnej mgły powoli zalewały puste ulice miasta, przysłaniając morze betonu i asfaltu. Nawet przytłumione światła latarni nie były w stanie przebić się przez drobiny tlenków wszelakiego rodzaju, sadzy, pary wodnej, a także specyficznego związku, który teoretycznie nie powinien istnieć, a jednak unosił się wraz z innymi zanieczyszczeniami, tworząc zjawisko tak zwanego smogu. Ta magiczna cząstka mieniła się różnorakimi kolorami, jednak mikroskopijna wielkość nie pozwalała na dojrzenie tego gołym okiem. I tylko nieliczni wyczuwali jej obecność, czując przyszywające mrowienie na całym ciele, lecz myląc ten znak z objawami gorączki. Nikt zatem nie wiedział, że kto żyw, powinien jak najszybciej opuścić to miasto, tę okolicę, to państwo, bowiem nadchodził on.
Był wszędzie, osiadał powoli na każdym centymetrze kwadratowym wolnej powierzchni, dotykał, zapoznawał się, oswajał. Wędrował wraz ze swym magicznym smogiem, mijając ciemne zaułki, rozsypane puszki, okna niespokojnych blokowisk, sznury zaparkowanych pojazdów, by w końcu dotrzeć do centrum miasta, a zarazem kresu swej podróży – parku. Tam magiczne cząsteczki skrystalizowały się przy akompaniamencie cichych pyknięć i z mgły wyłoniła się postać w znoszonym, brązowym płaszczu i ze starą walizką w ręku. Lekko nerwowym, nieskoordynowanym ruchem poprawiła zsuwający się kapelusz, wygładziła kołnierz i chrząknęła parę razy. Po dłuższej chwili walki z własnym ciałem, postać wycharczała z trudem:
- Mama miała, kurwa, rację, żeby wziąć taksówkę.

- Panie, widział pan kiedy taką mgłę?
- E tam, na wojnie to dopiero były mgły. Taka to se może tamte w dupę pocałować.
- Na jakiej, kuźwa, wojnie? Toż pan po czterdziestym piątym urodzony!
- A czy ja powiedziałem, że światowej? Powiedziałem? Chuja, nie powiedziałem.
- A, no chyba że.
Mężczyźni umilkli, kontemplując nierzednący dalej smog, który utrzymywał się nad miastem już przeszło trzy dni. To niezwykłe jak na Bracławice zjawisko wzbudziło niemałą sensację nie tylko wśród lokalnych mediów, lecz odbiło się głośnym echem w całym kraju. Politycy opozycyjni obwiniali Rząd, ekolodzy bili na alarm, dziennikarze doszukiwali się afery, a przeciętny Kowalski z lubością znalazł kolejny powód do narzekania. Dzień jak co dzień, można by rzec.
Ciemne oczy jeszcze przez chwilę patrzyły nieruchomo na rozmawiających mężczyzn, by w końcu zniknąć za ciężkimi powiekami. Bolała go głowa, a że wszelakie ludzkie leki mogłyby być dla niego śmiertelne, musiał sobie z tym radzić na inne sposoby. Zwykle nieskuteczne. Wyglądając jak bardzo podirytowany człowiek, ruszył na oślep przed siebie szerokim, pełnym przechodniów chodnikiem. Ominął grupkę rozchichotanych nastolatek, przecisnął się między dwiema waleniowatymi kobietami, przeskoczył zgrabnie nad laską ślepej jak kret staruszki i wyrżnął pięknie o własną sznurówkę.
Ostry ból w prawym kolanie przez jedną, cudowną chwilę przyćmił ból głowy, jednak męka szybko powróciła ze wzmożoną siłą. Leżał więc tak, zupełnie zrezygnowany i nieskory do jakiegokolwiek ruchu, a jego znoszony, brązowy płaszcz był konsekwentnie deptany przez obojętnych przechodniów. Obserwował mijające go piękne, błyszczące lakierki, eleganckie pantofelki na wysokich obcasach, skórzane sandały, nawet kilka par glanów, gdy nagle przed oczami pojawiły się i zatrzymały znoszone, różowe trampki. Mężczyzna podniósł wzrok na gładkie, szczupłe nogi ich właścicielki i zatrzymał go na obiecującym zarysie czarnych majtek, widocznych od dołu spod krótkiej spódniczki. Niezrażona dziewczyna stała w milczeniu dłuższą chwilę, by w końcu klęknąć koło nieznajomego z szerokim uśmiechem na ustach.
- A więc to jednak pan – oznajmił mu melodyjny, beztroski głos. Jej mała dłoń spoczęła na pomarszczonym czole i stał się cud – poczuł, jakby ktoś go chlusnął po głowie zimną wodą, a ten koszmarny ból głowy po prostu zniknął. Dziewczyna szybko zabrała rękę, wstała i pomaszerowała raźnym krokiem dalej przed siebie.
Owładnęło go niejasne przeczucie, że powinien pozostać na tym brudnym chodniku, nie oglądać się za odchodzącą sylwetką, a tym bardziej za nią nie biec. Niestety, jak to często bywa z nieomylną intuicją, została ona całkowicie zignorowana i już po chwili mężczyzna znalazł się koło dziewczyny. Nie zatrzymała się, w ogóle nie zwróciła na niego uwagi, jej duże, zielone oczy utkwione były w bliżej nieokreślonym punkcie na horyzoncie. Spróbował odczytać jej myśli i wtedy popełnił pierwszy, poważny błąd.
Każdy zna to uczucie, kiedy, chcąc przejść szybko przez próg, nie zwróci się uwagi na oszklone drzwi. Mężczyzna w brązowym płaszczu natrafił na bardzo podobny opór i jego świadomość odbiła się boleśnie od przezroczystej tafli obronnej nieznajomej. Źrenice ciemnych oczu gwałtownie się zwęziły, nie mógł złapać oddechu, zaczął więc irracjonalnie ryć paznokciami po gardle, bezskutecznie próbując uwolnić się od niewidzialnej obręczy. Padł na kolana.
- P... przestań – zdołał wysapać. Dopiero teraz dziewczyna się zatrzymała i powoli odwróciła w kierunku cierpiącego mężczyzny. Z właściwym dla kobiet okrucieństwem skrytym pod osłoną niewinności, uśmiechnęła się uroczo.
- Nie przystoi dżentelmenom grzebać w czyichś myślach, panie... Jakie właściwie nazwisko przybrał pan tym razem?
- Ż... żak.
- Panie Żak. Do widzenia.
Mężczyzna zdołał złapać oddech dopiero wtedy, gdy dziewoja zniknęła w oparach smogu.

Nigdy tak naprawdę nie pojął idei upijania się do nieprzytomności i tarzania we własnych wymiocinach, tym bardziej biorąc po uwagę fakt, że ludzie najwyraźniej czynili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Postanowił jednak spróbować. Zasięgnąwszy nieomylnej opinii miejscowego żula, wybrał specjał z najniższej półki, by następnie udać się w zacisze swojego nowego mieszkania. Wysączył powoli pierwszy kieliszek wódki i okazało się to być drugim poważnym błędem w jego karierze. Pan Żak skrzywił się i szybko doszedł do wniosku, że chyba najlepiej będzie wlać płyn wprost do gardła, by nie wyżarł mu po drodze wszystkich komórek smakowych.
Ziemskie istoty są nadzwyczaj interesujące, dumał pan Żak nad drugim kieliszkiem wódki. Doszukują się przyjemności w tak trywialnych formach rozrywki. W dodatku - z jaką łatwością się od nich uzależniają! Mężczyzna natomiast krzywił się przy każdym podejściu do tego piekielnego napoju, w dodatku nie odczuwał żadnych jego skutków. Doprawdy, fascynujące.
Jednak w miarę ubywania przezroczystego płynu, myśli jego stawały się coraz bardziej chaotyczne, a na pierwszym planie wykrystalizował się obraz pewnych różowych trampek, zgrabnych nóżek, pięknych rudych loków i zielonych oczek. Tak, w głębi świadomości pana Żaka wytworzyła się niemal obsesyjna myśl, która pod wpływem procentów przebiła się ponad wszystkie inne.
Trzeba się dowiedzieć, kim ona jest.
Tylko jak? Przecież... przecież nic o niej nie wiedział. Trzeba będzie podjąć jakieś radykalne kroki. Internet! Internet skarbnicą wiedzy. Wystarczy sięgnąć po laptopa. Tylko cz-czemu tak trudno wstać? Czy to ściany się ruszają, czy tylko on? No, nieważne. Łyknął na drogę trochę wódki i doczołgał się do przenośnego komputera.
Proces poszukiwawczy nie zajął mu dużo czasu. Krystyna Pruchnicka. Bardzo dobrze się zaadaptowała do realiów świata ziemskiego. O, jest nawet adres. Pan Żak z wielkim wysiłkiem skupił wzrok na małych literkach. Wyspiańskiego jeden. To całkiem niedaleko! A może... Nie, to chyba szalone. Przymknął oczy i natychmiast znów ujrzał jej cudowny uśmiech. Westchnął rozanielony. Tak, ona na pewno by zechciała, żeby ją odwiedził. Poderwał się na równe nogi. Jego wzrok spoczął na niedokończonej butelce wódki i naszło go irracjonalne przeczucie, że ten zbawczy napój doda mu atrakcyjności w oczach młodej niewiasty. Porwał butelkę w ręce, chlusnął zdrowo i to była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał.

Następnego poranka obudził go pulsujący ból w czaszce. I jeszcze to nieprzyjemne uczucie w ustach... Już na samym początku wyczuł, że coś poszło nie tak. Nieśmiało rozchylił powieki, jednak natychmiast je zamknął, bo oślepił go nieznośny promień światła. Modląc się w duchu o to, by ktoś wreszcie wyłączył słońce, przetoczył się na bok i natychmiast ogarnęła go fala mdłości.
O mój Boże, zakończ męki, ześlij śmierć.
Odetchnął głęboko parę razy, zebrał wszystkie siły, jakie miał w zanadrzu i usiadł.
Dopiero po dłuższej chwili dotarła do niego jedna dziwna sprawa. Cisza. Stan przygniatającego bezdźwięku. To niemożliwe, żeby w środku miasta panował taki spokój. Westchnął ciężko i otworzył oczy.
Zewsząd roztaczał się widok istnej apokalipsy. Asfalt, na którym leżał, był poorany i w wielu miejscach porozrywany. Liczne latarnie przechylały się niebezpiecznie w różne strony, dwie nawet wylądowały w oknie jednego z bloków. Wcześniej idealnie wypielęgnowane samochody, teraz były potłuczone i porozrzucane po całej powierzchni drogi. Najgorszy widok jednak, który zamroził krew w żyłach pana Żaka, widniał po jego prawej stronie. Na szarym, kwadratowym budynku z niewielką tabliczką „Wyspiańskiego 1", wypalony był duży napis.
„Krystyna, bądź mą jedyną".
Mężczyzna jęknął głośno i zakrył twarz w dłoniach.
- Mamusia mnie zabije.
I tak zakończyły się pierwsze (i ostatnie) samodzielne wakacje pana Żaka.

 


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 23 grudzień 2014 13:07

Pierwszy Dotyk Ognia

„-Wszyscy jesteśmy czymś więcej niż sumą naszych grzechów".*

Zdarzają się różne wypadki, śmiertelne, groźne, lekkie. Z niektórych można wyjść bez szwanku, a czasem pozostawiają po sobie trwały ślad. Blizne, wspomnienia, trwałe uszkodzenie ciała bądź psychiki, mogą także wywołać jakieś dziwne umiejętności utrudniające normalne funkcjonowanie. I właśnie ciebie spotkało to ostatnie, a co gorsza, ktoś teraz chce wykorzystać twoje zdolności do własnych celów.

Leila Dalton w dzieciństwie uległa wypadkowi, na skutek którego jej ciało było naładowane elektrycznością (dotyk porażał prądem) i potrafiła nawet poprzez zwykłe muśnięcie prawą dłonią poznać przeszłość i przyszłość danej osoby. Nauczyła się z tym żyć, tak by nikogo nie skrzywdzić, może jej sposób przetrwania nie był idealny, ale sobie radziła. Dni mijały jeden po drugim i w ogóle nie spodziewała się, że w pewnym momencie zostanie porwana przez wampirów i zmuszona, by za pomocą swojego dotyku odnalazła innego. Vladislav Basarab Dracula – Vlad – jest bardzo potężny i niebezpieczny, a ona musi go znaleźć i wydać. Jak potoczą się jej losy?

O wampirach napisano setki, a może i więcej książek. Na początku był na nie szał, któremu i ja uległam, ale z czasem te krwiożercze istoty się przejadły i przez dłuższy czas od nich stroniłam. Mało który autor jest w stanie mnie zaskoczyć czy chociaż zaciekawić w tym temacie. „Pierwszy dotyk ognia" miał w sobie jednak coś co nie pozwalało mi pozostać obojętną wobec tej powieści. Czy sięgnięcie po nią było dobrym pomysłem?

Jeaniene Frost bez wątpienia potrafi przykuć moją uwagę od niemal samego początku. Akcja zaczyna się już na pierwszych stronach, a dalej jest tylko coraz lepiej. Stopniowo poznawałam losy głównej bohaterki, jej przeszłość i jak ona wpłynęła na życie kobiety. Obserwowałam świat, w którym żyje, to jak funkcjonuje i sobie radzi. Podobało mi się to jak naturalnie zostały połączone światy, ten magiczny i zwykły. Frost idealnie sobie z tym poradziła, wampiry są mroczne, niebezpieczne, piją krew i posiadają... pewne moce. Może nie są całkowicie inne od tych dotąd opisanych, ale mają w sobie coś takiego, co fascynuje. Vlad jest odrobinę inspirowany słynnym Draculą, ale nie jest jego wierną kopią. Powieściopisarka miała świetny pomysł i go doskonale zrealizowała. Fabuła jest dopracowana i przemyślana, cały czas coś się dzieje i nie ma miejsca na nudę – to jest niewątpliwym atutem książki.

Kolejnym jej plusem są bohaterowie. Vlad to postać pełna kontrastów. Z jednej strony nieufny i brutalny, gotowy zabić bez mrugnięcia okiem, a z drugiej posiadający duszę potrafiącą kochać (chociaż jeszcze tego nie wie). W trakcie czytania poznawałam jego przeszłość i powody jego zachowywania się. Są zrozumiałe i do zaakceptowania, ma w sobie coś takiego, że nie sposób go nie polubić. Leila od czasu wypadku zmaga się z jego konsekwencjami oraz podjętymi przez siebie decyzjami. Musi sobie radzić i robi to jak najlepiej potrafi, chociaż nie jest łatwo gdy nie można dotknąć kogokolwiek bez obawy, że się go skrzywdzi i pozna najgorsze sekrety. Frost poświęciła tej dwójce, jak i pozostałym, dużo czasu. Dzięki temu każdy jest inny i wyróżniający się na tle reszty. Podobała mi się relacja między Leilą i Vladem – to przyciąganie, pasja między nimi, jacy dla siebie są. Nigdy nie było wiadomo czym w danej chwili zaskoczą.

Miałam obawy co do tego tytułu, ale bardzo szybko się rozmyły. Historia wciągnęła mnie od pierwszych stron i nawet nie wiem kiedy przeczytałam ostatnie zdanie. Strony przewracały się praktycznie same, a ja chłonęłam zdanie po zdaniu i przeżywałam wszystkie wydarzenia. A było co, bo dzieje się dużo. Porwania, tortury, intrygi, nieoczekiwane zwroty akcji, zemsta i masa przeróżnych emocji. Do tego jeszcze burza uczuć między główną bohaterką, a wampirem, ich słowne utarczki, dogryzanie sobie i godzenie się. „Pierwszy dotyk ognia" pochłonął mnie bez reszty i śmiało mogę powiedzieć, że wręcz go połknęłam. Już dawno żadna powieś o wampirach mnie tak nie zafascynowała. Frost pisze lekko i ciekawie, potrafi stworzyć świat, który nie nuży i nie irytuje. Nie mogę doczekać się już kolejnego tomu – oby został wydany! – a tym czasem już zacieram rączki na myśl o lekturze „W pół drogi do grobu".

Pierwszy tom „Nocnego Księcia" spodoba się fanom twórczości Jeaniene Frost, wampirów, szybkiej i nieprzewidywalnej akcji, miłośnikom romansów oraz intryg. Autorka stworzyła opowieść od której nie sposób się oderwać i której nie da się nie przeżywać. Pełna napięcia, namiętności i humoru. Polecam serdecznie!

*Jeaniene Frost, „Pierwszy dotyk ognia", s. 251

Dział: Książki
czwartek, 18 grudzień 2014 22:49

Circus Maximus

„ - Zagubione dusze... - wyszeptał Charlie. - Słyszę ich wołanie. Mówią...
- Co? Co mówią?!
- Czekaj, słucham... "Oto zbliża się ten, który sprowadza rozpacz; człowiek wielkiej siły, ale próżnego serca... (...) Człowiek, który wierzy, że ultramaryna naprawdę podkreśla piękno jego oczu. Dajcie nam głowę Nathana Wyldera!".
- Zamknij się, Charlie, po prostu się zamknij! To jest rozkaz, słyszysz? Wszyscy mamy jakieś słabostki. Ty nie lubisz koziego sera i niepunktualności, uszanuj więc, jeśli łaska, tę moją jedną drobniutką fobię".*

Czeka cię kolejne zadanie do wykonania, a od jego wyniku zależą losy całej historii. Musisz być uważny i ostrożny, nie możesz dać się ponieść emocjom i zawsze powinieneś stawiać misję ponad wszystko. Sęk jednak w tym, że ty tak nie możesz, nie potrafisz poświęcić przyjaciół dla dobra sprawy, ale zrobisz wszystko by dobrze ją wykonać. Tylko czy to, że dajesz dojść do głosu emocją, nie zniweczy niczego? Czasem chęci nie wystarczają.

Jake Jones jest Strażnikiem historii. Co prawda od niedawna, ale ma już za sobą pierwszą misję, a teraz czeka go kolejna. Wraz dwójką przyjaciół musi przenieść się do XVIII Szwecji by odebrać atomium, substancję umożliwiającą podróżowanie w czasie. Zadanie jest bardzo ważne, bo zasoby tej mikstury są prawie na wykończeniu, a bez tego niema mowy o jakichkolwiek działaniach. Misja kończy się niestety niepowodzeniem, a za wszystko obwinia się właśnie Jake. Po powrocie do Punktu Zero chłopak ma szansę zatrzeć złe wrażenie wyruszając na kolejną misję. Jest ona bardzo niebezpieczna, ale tylko on i jego ciotka są w stanie przenieść się do 27 roku naszej ery. Okazuje się, że Agata Zeldt, najstraszniejsza kobieta świata, planuje zniszczyć całą cywilizacje, a ich zadaniem jest to powstrzymać. Czy strażnikom uda się przechytrzyć kobietę? Jak Jake zareaguje na to co spotka na miejscu i czy jego brat, Filip, żyje?

Jakiś czas temu, w sumie nie tak dawno, bo zaledwie kilka dni temu, miałam przyjemność zapoznać się z pierwszym tomem tego cyklu. Jak już wspominałam, przy okazji pisania o „Nadciąga burza", lubuję się w powieściach tego typu. Temat podróży w czasie bardzo mnie fascynuje, a gdy autor zadba jeszcze o detale przepadam z kretesem. Pierwszy tom zapunktował u mnie właśnie tym jak Dibben wszystko starannie dopracował i po jego zakończeniu byłam niezmiernie ciekawa co będzie dalej. Szybko sięgnęłam więc po kontynuację i oto mam ją za sobą. Jakie są moje wrażenia po „Circus Maximus"?

Nie będę trzymała was w niepewności i od razu powiem, że Dibben utrzymał poziom, który był w pierwszej części, a nawet go podwyższył, i to z pozytywnym rezultatem. Po raz kolejny zadbał oto by wszystko do siebie pasowało i ze sobą współgrało. Ze szczegółami opisuje miejsca gdzie wszystko się dzieje, bez zbytniego trudu oddając klimat XVIII Szwecji jak i Starożytnego Rzymu. Zwykłymi słowami zobrazował to tak dobrze, że bez problemu mogłam sobie wyobrazić co widzieli bohaterowie, a przyznać muszę, że było na co patrzeć. I tym razem udowadnia, że zna się na tym co opisuje i to lubi, bo potrafi przedstawić całość tak lekko i interesująco. Oczywiście oprócz barwnych opisów i podłoża pod całą fabułę sprawiającego, że nic nie wzięło się z powietrza autor uraczył mnie zawrotną akcją, której nie dało się przewidzieć.

Od samego początku coś się dzieje, i jest tak już do końca. Wszystko toczy się wartko i w zawrotnym tempie, ale nie da się w tym pogubić. Jak przystało na powieść przygodową o Strażnikach historii, bohaterowie przeżywali mnóstwo przygód. Często niebezpiecznych i zagrażających życiu, pełnych pułapek. Nigdy nie było wiadomo co ich może spotkać, i jak się okazuje, komu ufać. Wierność ideom szybko może się zmienić gdy ktoś nie jest wystarczająco silny i przedstawiają mu ofertę nie do odrzucenia. Jednak gdzieś pomiędzy tym całym galimatiasem było miejsce na żarty, przyjaźnie oraz miłość. Powieściopisarz sprawia tym, że książka jest jeszcze lepsza i ciekawsza. Co ważniejsze swoimi powieściami może sprawić, że potencjalny czytelnik na nowo zainteresuje się historią, postanowi poszerzyć wiedzę zdobytą w tych książkach oraz wybadać co jest w nich fikcją, a co prawdą.

„Circus Maximus" to książka, która wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w swoich szponach do samego końca. Nie mogłam się od niej oderwać i tylko z zapartym tchem przewracałam kolejne strony. Dibbem przekazał mi masę wrażeń oraz emocji, dla których nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów. Jak zafascynowana obserwowałam poczynania bohaterów próbując wraz z nimi rozwikłać zagadkę. Niesamowitą rzeczą był dla mnie to jak mocno wczułam się w całą historię i to, że nie mogłam odłożyć książki póki nie przeczytam ostatniego słowa. Zżyłam się z bohaterami i przeżywałam gdy coś im się działo. Uważam, że Ra część jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki pod wieloma względami cieszę się niezmiernie, że Dibben nie spoczął na laurach tylko zakasał rękawy i stworzył ten oto utwór. Czuję też, że jeszcze nie raz mnie autor zaskoczy.

Już teraz, z czystym sumieniem, mogę napisać, że Strażnicy historii to cykl, który fani podróży w czasie, przygód oraz historii, muszą koniecznie przeczytać. Tego i wiele więcej z pewnością tu nie zabraknie. Czeka was kilka godzin niezapomnianych ważeń, po których będziecie chcieli jeszcze więcej. Ja z pewnością sięgnę po kolejne tomy najszybciej jak się da.

*str.120

Dział: Książki
czwartek, 18 grudzień 2014 22:35

Nadciąga burza

„Historia zmienia się nieustannie. Nie jest jak prosta linia. To raczej skomplikowana, wciąż ewoluująca struktura."*

Gdy pewnego dnia twoje normalne życie okazuje się być tylko złudzeniem, rodzice, którzy niby wyjechali w sprawach służbowych znikają, a co najistotniejsze poznajesz całą prawdę o waszej rodzinie wiesz już, że nic nie będzie takie samo. To co ci mówią wydaje się być nieprawdopodobne oraz nie do przyjęcia, ale jeśli jednak tak jest to masz umiejętność, której pozazdrościłaby ci nie jedna osoba.

Nastoletni Jake Djones wraca ze szkoły do ciotki, która opiekuje się nim w czasie nieobecności rodziców. Chłopak nie dociera jednak do domu, bo po drodze porywa go dziwny człowiek, który mówi, że należy do Tajnych Służb Straży Historii, tak jak jego rodzice. Okazuje się, że zaginęli podczas ostatniej misji, a jego i ciotki życie jest w niebezpieczeństwie, dlatego musi wyruszyć do świata, o którym nic nie wie. Wraz z całą resztą udaje się do tajemniczego „Punktu Zero" gdzie poznaje całą prawdę o swojej rodzinie, i choć wydaje się to być snem w jakiś dziwny sposób wydaje mu się właściwe. Gdy grupa agentów udaje się w miejsce gdzie zaginęli jego rodzice wbrew zakazowi ukrywa się na statku by wraz z nimi wyruszyć do Wenecji w roku 1506. Czy chłopak odnajdzie się w nowoodkrytym świecie? Czy wyruszenie na misję bez pozwolenia oraz potrzebnej wiedzy było dobrym pomysłem?

Muszę przyznać, że na początku książka ta w ogóle mnie nie zainteresowała, dopiero z czasem, gdy przeczytałam kilka opinii o niej stwierdziłam, że może jednak się myliłam. Uwielbiam powieści gdzie coś się dzieje, a świat realny jest połączony z tym wymyślonym, a gdy już ostatnio trafiam na książki związane z podróżowaniem w czasie jestem przeszczęśliwa. Po rewelacyjnej „Trylogii Czasu" nabrałam strasznej ochoty na tego typu historie. Czy „Nadciąga burza" mi się podobała? Za chwilę sami to ocenicie.

Damian Dibben stworzył historię, w której niemalże od pierwszej strony zaczyna się dziać, dużo i ciekawie, a z każdą kolejną stroną coraz więcej i więcej. Widać, że autor się postarał w trakcie pisania, bo stworzył wszystko bardzo rzetelnie i z pomysłem. Strażnicy Historii, Punkt Zero, sposób przemieszczania się w czasie, fabuła oraz postacie. Wszystko tutaj ma tak zwane „ręce i nogi", jest opisane barwnie i szczegółowo dzięki czemu wyobraźnia sama z siebie ukazuje obrazy zapierające dech w piersiach. Opisy miejsc i ludzi nawiązujące do różnych czasów w historii są jak niezapomniana przygoda. Wszystko zderza się w jednym punkcie i tworzy coś czego nie da się do końca przewidzieć. Przeniósł mnie on do miejsca, w którym pewne osoby mają w sobie coś co pozwala im podróżować w czasie i choć nie mogą zapobiegać toczącej się historii i zmieniać tak jakby tego chcieli, mogą zadbać o to by ktoś inny tego nie zrobił. Bo w historii wszystko ma swój czas i miejsce, nie można w nią wpychać się buciorami.

Jestem oczarowana światem, który Dibben stworzył. Jest on taki zwyczajny, a zarazem inny i niesamowity. Widać, że bez wielkiego wysiłku porusza się po tym co stworzył i nie ma problemów z powiązaniem poszczególnych wątków w taki sposób by zaciekawić, ale również za dużo nie zdradzić. Dodatkowo muszę wspomnieć o akcji, która nigdy nie ustaje i nie męczy. Cały czas coś się dzieje i każda strona jest pełna wydarzeń. I możecie być spokojni bo cała ta pędząca akcja i nawał wydarzeń nie jest nic nie wnoszącym bełkotem. Autor na wszystko poświęcił tyle czasu i tekstu ile trzeba. To co zwróciło moją uwagę to znajomość historii, tego jak ludzie żyli w danym okresie: strój, zachowanie, poglądy. Każda postać jest inna i wyjątkowa ze swoją osobowością. Mają sekrety, grają kogoś innego na potrzeby swoje lub otoczenia, oszukują, ale i są sympatyczni i szczerzy. Są tu chyba wszystkie typy osobowości jakie istnieją, co tworzy niesamowity splot różnych charakterów.

Jak wspominałam powyżej książka od początku wciąga i intryguje, ale dopiero gdzieś w połowie na dobre z nią przepadam i nie mogę się oderwać od czytanego tekstu. Wszystko toczy się szybko i wiele razy byłam zaskoczona przebiegiem wydarzeń. W całej historii nie zabrakło wrażeń, a co za tym idzie, towarzyszyły temu emocje, raz słabsze, a raz mocniejsze, ale zawsze były. Zaintrygowała mnie fabuła i świat stworzony przez Dibbena, wraz z Jake'm odkrywałam go kawałek po kawałku. Też wraz z głównym bohaterem przeżywałam wydarzenia i choć były niesamowite jego uczucia były bardzo zwyczajne. Czuł nie pewność, lęk, rozdrażnienie, złość ale i radość oraz nadzieję. „Nadciąga burza" czyta się szybko i przyjemnie dzięki wciągającej fabule, dobrze wykreowanym postacią, ale i stylu pisania autora. Lekki i przyjemny, potrafi budować napięcie, ale i rozśmieszać.

Damian Dibben, swoją powieścią "Nadciąga burza", zapoczątkował serię, która jeśli tylko w kolejnych częściach utrzyma poziom pierwszej lub będzie lepsza, stanie się warta uwagi poświęcenia jej czasu. Autor przygotował się do napisania tego utworu i wdać, że sprawiło mu to radość. W tej książce natknęłam się na wiele atrakcji, które niewątpliwie umiliły mi czas z nią spędzony. Polecam miłośnikom podróży czasie, wartkiej akcji i nietuzinkowych postaci.

*cytat pochodzi z książki „Nadciąga burza" D. Dibben

Dział: Książki
sobota, 13 grudzień 2014 23:13

Izabela Kawa - Cienie

Krok za krokiem zbliżała się do swojego znienawidzonego miejsca pobytu, które ludzie uparcie starali się nazywać jej domem. Cóż, nigdy nie przeczyła, że nosi on nazwę Domu Dziecka imienia Jana Brzechwy, ale za dom, prawdziwy dom, go nie uważała. Przecież to zaledwie przechowalnia, miejsce, gdzie nakarmią i dadzą dach nad głową, a czasami, gdy jesteś mały to przytulą i pogłaszczą po główce, gdy będziesz tęsknić za miłością.

Codziennie tak samo: wrzaski, śmiechy, płacze. Właściwie nigdy nic szczególnie ciekawego się nie dzieje, czasami tylko kogoś zabiorą jacyś ludzie, lub trafi ktoś nowy. Jej to nigdy nie spotkało, była w tym domu od zawsze i tak już pozostanie, bo raczej nie ma najmniejszej szansy, by ktoś adoptował siedemnastolatkę. Jeszcze trzy lata temu łudziła się, że może się uda, może ktoś spróbuje ją do siebie zabrać, lecz ludzie zawsze ją ignorowali, tak, jakby zawsze była zaledwie tłumem. I działo się tak, nawet jeśli oprócz niej była tylko jeszcze jedna osoba. Koszmar. Tragedia. Koszmaro-tragedia. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać, choć w sumie najlepiej nie robić nic.

Nawet przerwy w chodniku były bardziej zmienne niż ten beznadziejny dom dziecka. Każdego roku chwasty rosły inaczej, płyty czasami się łamały, tworząc nowe miejsca dla roślin, a w tym roku to nawet przez jedną z płyt przebił się korzeń pobliskiej lipy, posadzonej koło drogi już pewnie z czterdzieści lat temu. Czasami, gdy patrzyła na to drzewo miała ochotę się uśmiechnąć – pokazywało, że można próbować uciec nawet będąc w zamknięciu. Jednak jego klatka była potężna, a ono zaledwie wystawiło jedną swoją część poza pręty. Czy to oznacza, że próba do czegoś prowadzi, czy też że w tym świecie nie ma nadziei?

Minęła lipę, jedną, drugą, trzecią, tuż przed czwartą skręciła i po schodach weszła do szarego budynku, który nie ważne jak by się opiekunowie nie starali dla niej zawsze kojarzył się z ponurym gmachem więzienia.

Otworzyła jedno skrzydło drzwi i wślizgnęła się do środka, świadoma, że jakimś cudem jak zawsze była o ponad pół godziny później na miejscu niż reszta osób, która kończyła o tej samej godzinie co ona. Uderzył w nią zapach starości wymieszany z radosnymi wrzaskami biegających po sali wspólnej dzieci. Zignorowała te dwie rzeczy i szybko przemknęła przez holl, udając się w kierunku schodów prowadzących do pokojów.

Ona miała to szczęście, że już od ponad pół roku miała pokój tylko dla siebie, bo dwunastolatkę z którą miała wątpliwą przyjemność go dzielić postanowiła zaadoptować jakaś rodzina. Chwała im za to, oraz chwała dyrektorce placówki, która do tej pory starała się by nikt inny nie zajął jej miejsca; stara, poczciwa kobieta doskonale znała swoich podopiecznych, nawet jeśli ci bardzo się starali, by nikt ich nie poznał.

- Natalka, zaczekaj! – usłyszała za sobą głos jednej z opiekunek.

Odwróciwszy się zobaczyła kobietę w średnim wieku, wysoką i szczupłą, wspinającą się za nią po schodach. Gdy tylko stanęła obok niej na półpiętrze można było dostrzec, jak drobna jest Natalia; nie dość, że natura poskąpiła jej wzrostu i miała go zaledwie coś ponad metr sześćdziesiąt, to jeszcze była po prostu chuda, jakby w domu dziecka ją źle karmiono. Nawet włosy wyglądały, jakby chciały uczynić ją mniejszą, będąc oklapniętą szopą, bliżej nieokreślonego koloru, czegoś pomiędzy rudym a brązowym. Układały się wokół jej głowy, jakby były średniowiecznym hełmem z dodatkiem kołnierza, sięgającym gdzieś odrobinę niżej niż do ramion.

Za to kobieta, która przed nią stanęła była o wiele pełniejsza, może nie wyróżniałaby się zbytnio z tłumu, lecz na pewno nikt by jej nie posądził o bycie anorektyczką. Jasne włosy miała upięte wysoko na głowie, a uśmiech na twarzy sprawiał, że wydawała się być przemiłą kobietą.

- Tak? – spytała Natalia widząc, że pomimo całego swego miłego usposobienia kobieta nagle zaczęła mieć kłopoty ze znalezieniem słów.

- Widzisz... Od dzisiaj już nie mieszkasz sama w pokoju... Wiemy, że niezbyt lubisz towarzystwo, ale tak się złożyło, że nikt inny nie miał wolnego miejsca, więc...

- Spoko, przeżyję – odparła na jąkanie kobiety.

Ruszyła znowu przed siebie zostawiając za sobą zaskoczoną opiekunkę, która była przekonana, że może tym razem dziewczyna wykrzesze z siebie jakieś emocje. Jednak Natalia nie miała najmniejszego zamiaru pokazywać, co się czai w jej wnętrzu, nawet jeśli mieliby zacząć u niej podejrzewać zaburzenie psychiczne. Prawdopodobnie już stwierdzili, że coś z nią nie tak, ale to tylko szczegóły. Jeszcze rok i będzie mogła poczuć się odrobinę bardziej wolna, niż teraz...

W końcu otworzyła drzwi do swojego pokoju, już z progu rzuciła plecak na swoje łóżko, znajdujące się po prawej stronie i umyślnie zignorowała obecność drugiej osoby. Nie patrzyła na nią, nie zerkała w jej kierunku. Potraktowała swoją nową lokatorkę zupełnie jak bałagan w pokoju – jest bo jest, póki co nie ma szans, by to się zmieniło, choćby chciała.

Położyła się na niezasłanym łóżku, upchnęła pod głowę marną poduszkę i sięgnęła po książkę, która po wieczornym czytaniu wylądowała na podłodze i zdążyła się zamknąć. W miarę szybko odnalazła stronę, na której skończyła i zaczęła czytać, jednym uchem rejestrując absolutną ciszę zalegającą w pokoju niczym ołów.

- Miło poznać.

Usłyszawszy te słowa całkiem nagle Natalia zamarła przestraszona. Odwróciła szybko głowę w kierunku dziewczyny, w końcu racząc zauważyć, że ktoś prócz niej tutaj się znajduje.

Nowa współlokatorka okazała się być osobą mniej więcej w jej wieku, o ostrych rysach twarzy, z wyszczególnieniem prostego nosa i uwydatnionych kościach policzkowych. Do tego miała długie, czarne włosy, które dotykały łóżka, gdy na nim siedziała, czyli faktycznie były długie. No i miała strasznie bladą cerę, dzięki czemu jej ciemne oczy zdawały się być prawie że czarne. Jedyne, co zdawało się nie pasować do jej wyglądu to jasne ciuchu, które zakłócały aurę ponurości, wytwarzaną przez minę dziewczyny.

- Wzajemnie... - odparła Natalia.

I znowu zaległa ta beznadziejna cisza, ciężka jak ołów, podczas której obie się na siebie patrzyły. Tak, jakby to była gra, polegająca na przetrzymaniu wzroku przeciwnika. Bez mrugania, bez żadnego drgnięcia, liczyło się tylko spojrzenie.
O dziwo to ta nowa pierwsza odpuściła. Przeniosła wzrok na stoliczek, stojący pomiędzy łóżkami i zabrała leżącą na nim książkę. Wtedy Natalia uświadomiła sobie, że robi się półmrok i ciężko by jej się czytało, choć nowa najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Podniosła się ociężale z łóżka, dobita jeszcze myślą, że o szóstej trzeba będzie zejść na kolację, a opiekunki pewnie są przekonane, że „można na nią liczyć" i że to ona przyprowadzi nową na stołówkę...

Kilka kroków i już była przy przełączniku. Wystarczył jeden ruch ręką, by włączyć światło, lecz w momencie, gdy chciała to zrobić coś się stało. Przed oczami stanął jej obraz krzyż celtycki, niby prosty w swej formie, jednak posiadający specyficzne wzory i symbole, pokrywające całą jego powierzchnię, a w miejscu przecięcia jego ramion znajdował się czerwony kamień o kształcie rombu. Po chwili obraz się ulotnił, a ona ujrzała, że w jej kierunku leci coś, co jej zagraża, może nawet prowadzić do jej śmierci.

Zamiast zapalić światło padła na ziemię, przekonana, że to coś już praktycznie przebiło jej głowę, jednak nic takiego się nie stało. Pomyślałaby, że to omamy, gdyby dwie sekundy później w ścianę nad nią nie wbiła się strzała, widocznie przeznaczona jej. Krzyknęła przestraszona, a to, co działo się później udało jej się zarejestrować tylko dlatego, że adrenalina wyzwolona strachem wspomogła jej zmysły.

Odłamki szkła z rozbitego okna rozwaliły się po całym pokoju, ale postać, która do niego wpadła nic sobie z tego nie robiła. Potężna sylwetka trzymała w rękach broń, dużą i wyraźnie ciężką, jednak zasłaniając sobą jedyne źródło światła uniemożliwiała Natalii stwierdzenie, co to właściwie było. Intruz podniósł broń, gotowy do ataku, jednak coś go powstrzymało. Pokój nagle ogarnęło światło, jakby wszystkie cienie z niego zniknęły, a później wszystko wróciło do normy. Zdezorientowany mężczyzna zbyt długo stał bez ruchu, przez co ciemny pocisk, który wystrzelił w kierunku jego głowy trafił perfekcyjnie w swój cel. Coś osiadło na nim, wczepiło się w jego twarz, zmuszając tym samym do walki z tym tworem. Intruz wypuścił z ręki broń, która z hukiem upadła na ziemię, a obie ręce zajął próbą oswobodzenia twarzy.

Wtedy przestraszona dziewczyna poczuła, że coś ją unosi, przyciska do siebie, biegnie z nią ku oknu. Znów wrzasnęła, za co dostało jej się solidne uderzenie po głowie. Zamilkła, a zanim się zorientowała pod nią przesuwał się krajobraz miasta z lotu ptaka.
Zdusiła w sobie kolejny krzyk i spróbowała unieść głowę, by zobaczyć, co takiego właściwie ją podtrzymuje. Czuła, że całe jej ciało jest oplecione czymś mocnym, ale niezwykle lekkim, przez co miała wrażenie, że jeszcze chwila i spadnie.

- Nie kręć się, to zaburza prądy powietrzne – usłyszała słowa dochodzące znad niej. Posłuchała nakazu, a dopiero po chwili zorientowała się, że to przecież głos jej nowej współlokatorki.

- Dokąd mnie zabierasz? – spytała niepewnie.

- Daleko stąd. Trzeba ukryć twoją obecność, ale od kilku dni wszystkie stworzenia gromadziły się w pobliżu.

- Stworzenia? Jakie stworzenia? I jak to ukryć? I nie odpowiedziałaś na moje pytanie! – Zaczęła się wiercić, chcąc spojrzeć na twarz dziewczyny, jednak znów dostała po głowie, i to w to samo miejsce co wcześniej. – Au... - dodała, zirytowana, że nawet nie może dotknąć miejsca bólu, bo ma unieruchomione ręce.

- Nie będzie odpowiedzi, jeśli będziesz zakłócać stabilność lotu. Jak byś chciała wiedzieć, to jeśli coś pójdzie nie tak w ziemie uderzymy obie, ty mocniej, bo jesteś jej bliżej. Rozumiesz? – spytała nowa, a w jej głosie można było dostrzec nuty zniecierpliwienia, choć wyraźnie starała się skupić na czymś innym, niż chęci mocniejszego przyłożenia po łbie Natalii.

- Rozumiem... - mruknęła, pamiętając, że jakby poruszyła głową to pewnie znowu by oberwała.

- Lecimy daleko, czyli jak najdalej od miejsca, gdzie mogą nas zaatakować. Stworzenia, czyli wszyscy nie będący ludźmi a wysłani, by cię złapać lub zabić. A ukryć, czyli...

- Zaraz, czekaj. Zabić? Dlaczego ktoś chciałby mnie zabić?

- Nie przerywaj, gdy do ciebie... - Zirytowana dziewczyna nie skończyła nawet zdania, gdy musiała wykonać ostry zakręt. W miejscu, w którym przed chwilą były przeleciała strzała, zupełnie taka, jak ta w domu dziecka.
Nowa przyśpieszyła, spokojny lot przemienił się w slalom, mający na celu unikanie pocisków i samemu atakowanie przeciwnika. Natalia miała trudność z utrzymaniem zawartości żołądka na miejscu, lecz była pewna, że wymioty nie były w tej chwili najrozsądniejszą myślą.

Każdy kolejny obrót w powietrzu sprawiał, że była w stanie coraz lepiej przyjrzeć się przeciwnikowi. Istota, która ich ścigała posiadała coś na kształt ludzkiego ciała, a co najmniej jego zarysu, utkwionego w kłębiącej się czarnej mazi, czy co to tam było, która chyba w jakimś stopniu tworzyła też jego czarne, przypominające ptasie skrzydła. Postać ta leciała za nimi również wykonując skomplikowane uniki i strzelając do nich łuki, wyglądającego jak reszta jego ciała – jakby był stworzony z czarnej, kłębiącej się wokół niego mazi.

Kolejny piruet. Natalia patrzyła na ciemniejące niebo, a kątem oka zauważyła, że to, co unosi ją i tą nową ma podobny kształt i naturę, jak tamtego agresora. Ostatni posiłek podszedł jej do gardła, gdy przed oczami stanął jej obraz nowej dziewczyny, spowitej przez takie same, bliżej nieokreślone wytwory. Z tym, że to, co spowijało chłopaka wyglądało jak ohydne gluty, a to, co zobaczyła w swoim umyśle Natalia przypominało bardziej cienie. Tak, jakby dziewczynę spowijała sama konsystencja ciemności, która dawała się jej kształtować i słuchała się jej, niczym sługa swego pana...

Zawartości żołądka dziewczyny nie udało się powrócić na swoje miejsce, gdyż już po chwili poczuła, że pikują ostro w dół, a obraz zbliżającej się ziemi zmroził ją i sprawił, że prawie zemdlała od nadmiaru wrażeń i strachu. Szybciej i szybciej, chyba spadały niekontrolowanie, Natalia nie wiedziała i jeśli dobrze myśli to wolała nie wiedzieć. Zamknęła oczy powoli przyjmując do wiadomości, że to już koniec, że zaraz spotkają się z ziemią po upadku z dość sporej wysokości, a osoby, które później je zobaczą będą mieć do czynienia z mokrą plamą wcale nie przypominającą ludzkich postaci.

Jednak wcale tak się nie stało. Nagle wszystko się zatrzymało, całym ciałem Natalii wstrząsnęło, a świat przestał się poruszać. I tylko szum powietrza, wytwarzany przez wielkie skrzydła nowej mówił jej, że wcale nie znalazła się po drugiej stronie śmierci.

Otworzyła oczy, gdy poczuła, że w końcu może stać i już nie jest unieruchomiona. Postawiła kilka chwiejnych kroków, rozłożyła ręce, by utrzymać równowagę i odwróciła się w kierunku dziewczyny, którą nie wiedziała czy zwać wybawicielką, czy porywaczką. Wtedy w końcu mogła zobaczyć, że to, co chwilę temu pojawiło się w jej umyśle wcale nie było głupimi wyobrażeniami. Całe ciało dziewczyny było pokryte czarnym, nieprzeniknionym kombinezonem, nie posiadającym żadnych szwów czy zamków i wyglądającym, jakby materia, z której został utkany to było nic innego tylko właśnie ciemność. Znaczy nie ciemność, tylko cienie. Ciemność pewnie sprawiałaby wrażenie dogłębnej czerni i była ciężko dostrzegalna, a to było miejscami szare, miejscami bardziej czarne i układ tych odcieni ciągle się zmieniał, delikatnie falował, a sam materiał był doskonale widoczny, gdy już wiedziało się, że to właśnie cienie.

Podobnie skrzydła, które już się rozmywały, zanikały, jakby zachodzące słońce je wypłaszało. Gdy jeszcze można było je zobaczyć miały kształt przybliżony do skrzydeł wielkich ptaków, jednak to był tylko kontur, który utrzymywał się w danym miejscu przez kilka sekund, po czym cienie wylewały się za niego, by wrócić na swoje miejsce po jakimś czasie. Całość jakby pulsowała życiem swojej właścicielki, w takt bicia jej serca, które niczym oszalałe rwało się do walki.

Natalia była przekonana, że to, co podpowiada jej umysł było prawdą. Bardzo nieskonkretyzowaną, ogólną prawdą, ale jednak szczerą prawdą. Szkoda, że nie wiedziała skąd ta prawda się bierze, wtedy mogłaby jej lepiej zaufać, bo teraz była do niej nastawiona bardzo, a to bardzo sceptycznie.

- Schowaj się, szybko – powiedziała cienista, po czym odwróciła się, jakby chciała swoim ciałem zasłonić nowo poznaną dziewczynę.

Po chwili czarnowłosa rzuciła się do walki, na przeciwnika, który dopiero co wszedł do miejsca, gdzie się znalazły.

Właśnie, gdzie się w ogóle znalazły? Natalia odwróciła się, by uciec w kierunku przeciwnym niż tocząca się walka i raczej dalej uciekać, niż się faktycznie schować. Może nie miała najlepszej kondycji, ale wolała zmusić się do stawiania kolejnych kroków, niż zostać w miejscu, gdzie toczyło się coś co ją przerastało.

Po chwili poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę i wciąga gdzieś w mrok, pomiędzy stertę wielkich śmieci, ułożoną pod ścianą. Dopiero gdy to się stało zorientowała się, że biegła w kierunku tylnej ściany wielkiego magazynu, do którego wpadły przez sufit, a którego to ściana z tamtej strony nie miała żadnych drzwi. Dziwne, że spostrzegła to właśnie w chwili, gdy została wciągnięta w czarną dziurę, a jej usta zostały zastawione czyjąś dłonią, by nie krzyknęła.

- Spokojnie, jestem po twojej stronie – usłyszała męski głos, łagodnie podający jej najważniejszą informację.

Gdy postanowiła zaufać chłopakowi poczuła, że została uwolniona i może się odwrócić, by spojrzeć kto ją tym razem zabrał. Niezwykle się zdziwiła, gdy jej oczom ukazał się brązowowłosy azjata z ustami wykrzywionymi w szerokim uśmiechu. Do tego miał na sobie strój wyglądający identycznie jak tamtej dziewczyny, poza jednym szczegółem – na jego szyi był zawieszony taki sam krzyż, jak ten który zobaczyła w wizji.

Chłopak zaśmiał się delikatnie widząc zdziwienie Natalii. Przeczesał włosy ręką i zabrał się za skrótowe wyjaśnienia.

- Jestem Zero, a dziewczyna, która cię uratowała to Flower. Masz szczęście, że Celtis się tobą zainteresowało, bo albo byłabyś już martwa, albo właśnie by cię zabierano do kogoś, kto zmusiłby cię do wykorzystywania twoich mocy w sposób, który by ci się nie spodobał. – Mówił żywiołowo, całkowicie przekonany o swojej racji, jednocześnie będąc tak cicho, by nikt ich nie mógł znaleźć.

- Jakiej mocy...? – spytała dziewczyna, której to jedno słowo utkwiło najmocniej w umyśle.

- Aha, czyli mamy do czynienia z nic nie wiedzącym jasnowidzem, fajnie. Z tego co wiemy, pochodzisz z rodziny o długotrwałych tradycjach wieszczek wszelakiej maści. Nikt cię o tym nie poinformował?

- Nie...

I znów to samo. Zanim zdążyła zadać kolejne pytanie, przemknęła jej w głowie wizja, po której skoczyła na chłopaka z okrzykiem „Uważaj!" by przygnieść go do ziemi.

Sekundy później cała sterta złomu, pod którym się skryli wzbiła się w powietrze, a w miejscu, gdzie była głowa chłopaka upadła olbrzymia stalowa belka.

- Zero, pomóż obiboku! – ryknęła Flower kilka metrów dalej.

Chłopak poderwał się, chwytając przy tym Natalię na ręce. Cienie wokół niego uformowały się w skrzydła, po czym skoczył i szybując odniósł dziewczynę na pewną odległość. Skinęła mu głową, niemo obiecując, że zostanie w tym miejscu, a on szybko odleciał, by wspomóc walczącą.

Natalia odnalazła jakąś prowizoryczną zasłonę, zza której mogłaby obserwować walkę i ukryła się za nią. Jak zauważyła napastników było już trzech, każdy atakował z odległości, jeden z ziemi, dwóch latając w powietrzu, a Flower lawirowała między ich atakami, starając się, by to oni siebie wzajemnie atakowali, zamiast trafiać w nią. Jednak miała ograniczone pole manewru, bo musiała pamiętać, że ich ataki nie mogą skierować się w stronę ukrytej dziewczyny, a do tego jej przeciwnicy nie byli wcale tacy głupi.

Na szczęście odsiecz Zero przybyła w samą porę. Z zaskoczenia zaatakował jednego z latających, ściągając go na ziemię i zatrzymując w swój własny cień. Jego sylwetka jakby się rozrosła, cienie tłoczące się wokół niego zwiększyły swoją objętość i coraz dalej wychylały swoje macki.

Napastnicy zaskoczeni tym, co się wydarzyło zamarli na ułamek sekundy, patrząc się na nową postać. Dziewczyna wykorzystała to na błyskawiczny atak, którym powaliła drugiego z latających napastników. Chwilę później trzeci został powalony przez Zero, który spętał mu nogi swoimi cieniami.

- Nie myślcie sobie, że to już koniec! – wrzasnął ostatni z atakujących, po czym nagle zniknął.

Flower rzuciła się w jego kierunku, by go złapać, jednak nie zdążyła, plama cienia, w którą się przemienił złączył się z innymi cieniami w magazynie i już nie dało się odnaleźć, w którym kierunku uciekł.

Natalia powoli i ostrożnie wyszła z swojego schronu i zaczęła iść w kierunku zdyszanych, cienistych postaci, patrzących po sobie. Chłopak wciąż się uśmiechał, ale dziewczyna miała zaciętą minę i świdrujące spojrzenie. Tuż nad lewą brwią obficie krwawiło niewielkie rozcięcie, zalewając jej oko. Pomiędzy nimi leżało ciało jednego z agresorów, za to drugiego Natalia nigdzie nie mogła się dopatrzeć.

- Znowu to zrobiłeś. – Głos Flower przeciął powietrze niczym bicz wymierzony w Zero.

- Och, przestań, to nic wielkiego, przecież się zdarza. – Uśmiechnięty chłopak najwyraźniej nic nie robił sobie z wyrzutów znajomej. Uniósł ręce i w luzackiej pozie zaplótł je za głową.

- Obiecałeś, że nie będziesz.

- Obiecanki-cacanki. No nie gniewaj się już, więcej nie będę.

- Emm, przepraszam... - zaczęła dziewczyna wręcz boleśnie świadoma, że wcinanie się w tą kłótnie może być niebezpieczne.

Spojrzenia dwójki cienistych pomknęły w jej stronę, przy czym oboje stali się nagle łagodniejsi. Czuć było, że sama obecność Natalii sprawia, że ich napięcie gdzieś się ulotniło.

- Wytłumaczycie mi, co się stało, prawda? – Zaryzykowała stwierdzenie pełna obawy, że jednak jest ono błędne.

- Właśnie zostałaś uratowana przed atakiem demonów, które chciały cię pozyskać jako źródło dochodów i sprzedać jakiejś mafii – wyjaśnił uśmiechnięty chłopak, czym zarobił uderzenie łokciem w żebra. Jego ręce natychmiast powędrowały w uderzone miejsce, a on cały się skrzywił i posłał towarzyszce oburzone spojrzenie.

- Przeżyłaś pierwsze starcie z wrogimi ludziom istotami, co automatycznie kwalifikuje cię jako zdolną do wstąpienia w szeregi Celtis. Teraz, jeśli się zgodzisz, zabierzemy cię do siedziby organizacji, by móc poddać cię urokowi ukrycia, dzięki któremu twoja moc nie będzie już świecić jak latarnia morska – powiedziała Flower o wiele bardziej spokojnie, doskonale zaznaczając, że albo się zgodzi, albo się zgodzi i nie ma opcji, by jednak się nie zgodziła.

- O... - wyrwało się jej z ust. Właściwie nie wiedziała, co to miało znaczyć, ale Zero doskonale zinterpretował to po swojemu.

- No to komu w drogę temu czas – zarządził powracając do swojego uśmiechu i szybko złapał dziewczynę na ręce, po czym jednym skokiem wzbił się w powietrze.

Chwilę później dołączyła do nich Flower, a Natalia zauważyła, że po jej ranie nie było już najmniejszego śladu, prócz nie wytartych do końca stróżek krwi na policzku. Przy kimś takim lepiej się nie spierać, że czegoś się nie chce.

Przez całą resztę drogi utrzymywała język za zębami zastanawiając się, co pomyślały sobie opiekunki gdy weszły do ich pokoju i zobaczyły co się z nim stało. Czy będzie w ogóle jej dane tam powrócić? Wątpiła w to i nawet jej to odpowiadało. W końcu to o niecały rok mniej siedzenia w domu dziecka i być może o wiele mniej kłopotów, ze znalezieniem lokum i pracy, po tym jak by ten dom dziecka opuściła. Praktycznie same plusy, no nie? Chciałaby w to wierzyć, ale mózg podpowiadał jej, że nie do końca. Cóż, pożyjemy, zobaczymy, jak na razie wcale tak źle nie było. Oby tak dalej, a wszystko będzie dobrze.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 14 sierpień 2013 00:00

Piąta Fala

Teorii na temat życia pozaziemskiego są setki. W filmach i książkach obcy najczęściej są wrogo nastawieni do Ziemian. Ludzie toczą z nimi wojny, odkrywają słaby punkt kosmitów i na koniec przepędzają ich z naszej planety. Co by się jednak stało, gdyby takiej bitwy nie było? Gdyby obcy byli na tyle inteligentni, by bez zbędnych ceregieli wybić 99% ludzkości? Kto wie, może nawet mają ku temu całkiem dobry powód?

Przybysze z kosmosu postanowili zniszczyć mieszkańców Ziemi. Zesłali pięć fal zniszczenia, przez które ludzie zginęli w katastrofach, od chorób czy nawet zabijając się nawzajem. Nie przetrwał prawie nikt. Wśród nielicznych znalazła się główna bohaterka – nastoletnia Cassie. Dziewczyna postawiła sobie za zadanie za wszelką cenę odnaleźć młodszego brata. Gdy na swojej drodze spotyka przystojnego Evana, który zaczyna jej pomagać, nie ma pewności, czy chłopak nie okaże się kimś znacznie więcej... Prawda natomiast może być przerażająca.

Książka napisana została lekkim, młodzieżowym językiem z użyciem dużej ilości slangu. Cała inwazja opisana jest z punktu widzenia Cassie oraz Bena, zwanego „zombie". Czytamy śledząc ich przemyślenia i perypetie. Rick Yancey miał niezwykle ciekawy pomysł na fabułę, akcję w swojej powieści potoczył wartko, zaskakując czytelnika setkami niespodzianek. Jest to literatura tak zwana „young adults" – czyli w skrócie rzecz ujmując pisarzowi udało się stworzyć SF nadające się właściwie dla każdego, a nie jedynie wyjadaczy gatunku.

Nie obyło się też oczywiście bez romansu. Choć ten jest nietypowy - dlaczego jednak, musicie przeczytać sami. Otoczenie fabularne książki jest czymś nowym i ciekawie przedstawionym, choć główny wątek nadmiernie przypomina ten z „Intruza" Stephenie Meyer. Rick Yancey pisze jednak w kompletnie innym stylu, dlatego powieści znacznie się różnią. Gdybym miała je porównywać, to uważam, że „Intruz" napisany jest w bardziej pochłaniający sposób, jednak w „Piątej fali" nie ma tej nadmiernej dawki naiwności, idącej wręcz na granicy infantylizmu. Obie historie są jednak dobre i niemal równie wciągające.

Książka kończy się, prawie krzycząc na ostatnich stronach o tym, że będzie kontynuacja. No cóż, musi być, bo inaczej pisarz zostawi bardzo zawiedzionych czytelników. Wiemy również, że powieść jest gotowym materiałem na film (prawa do realizacji zostały sprzedane, a w produkcję zaangażowany jest Tobey Maguire). Myślę, że przy takim materiale jest spora szansa na to, że uda się stworzyć coś rewelacyjnego i godnego uwagi.

W moje ręce trafił egzemplarz przedpremierowy, tak więc na temat jakości wydania nie mogę się wypowiedzieć, poczułam się jednak mile zaskoczona. Mimo że wyraźnie zaznaczone jest, że tekst jest przed korektą, prawie nie było w nim błędów. Gdy wydawnictwo poprawi więc te kilka niedociągnięć, pod względem edycji powieść będzie doskonała – a wiadomo, takie znacznie przyjemniej się czyta.

„Piątą falę" polecam, nie tylko miłośnikom prozy Meyer, ale także fanom McCarthy'ego czy Dicka. To pomysłowe, ciekawe SF – choć należy dobrze pamiętać, że skierowane jest typowo do młodzieży i biorąc to pod uwagę, trzeba by przymknąć na kilka rzeczy oko. Również wątek romantyczny jest czymś, z czym wielu czytelników tego gatunku nie potrafi się w żaden sposób pogodzić. Jestem jednak przekonana, że w równym stopniu przyciągnie on po prostu nowych fanów, jak i co nieco zniesmaczy kilku starych wyjadaczy SF. Nie pozostaje teraz nic innego, jak czekać na kontynuację i/lub produkcję filmową, która ukaże się na wielkich ekranach kin.

Dział: Książki

Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa

Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.

***

Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".

***

Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

 

Dział: Opowiadania

W sieci pojawił się pierwszy trailer katastroficznej produkcji "San Andreas" z Dwaynem "The Rock" Johnsonem w roli głównej. Aktor wciela się w postać pilota śmigłowca ratowniczego, który próbuje uratować rodzinę przed skutkami największego zarejestrowanego trzęsienia ziemi w historii ludzkości.

Dział: Kino
środa, 10 grudzień 2014 06:42

Agnieszka Cieślak - Chwila Prawdy

Kapitan Jurdyński przyleciał do bazy na Vertanie trzy tygodnie temu. Przez pierwsze dwa dni prawie nie opuszczał ćwiczebnej kapsuły. Przechodził dodatkowe testy. Musiał wszystkie zdać, bo trzeciego dnia w dyspozytorni zabrzęczał komunikator.
Czytnik trzykrotnie zeskanował moje linie papilarne zanim zapaliła się zielona dioda informująca o otwartym dostępie do wiadomości. Ktoś, kto projektował to urządzenie nie wykazał się zbyt dużą wyobraźnią. Co by było, gdybym całkiem stracił palec? Dzień wcześniej chłopaki znaleźli gniazdo. Przynieśli jedną poczwarę na pokaz. Mogła mieć najwyżej pięć dni. To maleństwo zostawiło mi pamiątkę w postaci głębokich ran, zanim ją unieszkodliwiłem. Matka tego ścierwa jeszcze grasowała po okolicy. Mieli na nią zapolować w tym tygodniu i, jak się właśnie okazało, pod nowym dowództwem.
Komunikat opatrzono banderolą najwyższej rangi. Dotyczył nominacji świeżo przybyłego żołnierza na kapitana naszej zmiany. Wpiąłem przekaźnik. Drukarka Lexmark odpowiedziała turkotem. Do nominacji dołączono rozkaz przekazania dyspozytorni wyłączności nowego dowódcy. Każda, nawet najmniej ważna, informacja z Ziemi miała docierać bezpośrednio do nowego kapitana. Żadnych pośredników. Dziwnie się czułem, gdy Jurdyński pozdrawiał mnie od mojej żony i córki. Do tej pory mogłem rozmawiać z rodziną przynajmniej raz w tygodniu, podobnie zresztą jak pozostała część załogi. We wtorki przez godzinę komunikator był do naszej, prywatnej dyspozycji. Oczywiście pod warunkiem, że nie ogłoszono stanu wyjątkowego. Do dnia nominacji Jurdyńskiego pełniłem funkcję łącznika, znałem dyspozytornię jak własną kieszeń. Zakaz wstępu do niej wybił mnie z rytmu. Nie miałem doświadczenia w wypadach. Byłem z chłopakami na obchodzie parę razy, ale bardziej w celach turystycznych, niż militarnych.
Na pierwszym polowaniu pod nowym dowództwem chłopaki wywęszyli i zdjęli pięć poczwar. To był naprawdę dobry wynik, jak na jeden dzień. Ale Jurdyńskiemu było mało. Kazał nam szukać śladów, ekskrementów, kawałków naskórka. Był uparty i dokładny. Już wtedy przylgnęła do niego ksywka: Johny Czyściciel.

Wczoraj tropiąc szliśmy dwanaście godzin. Październik na Vertanie to piekło. Lodowe piekło. Temperatura spada do minus siedemdziesięciu stopni. Zapomnij o opróżnieniu pęcherza. Zapomnij o odpoczynku poza bazą. Czujniki ruchu sygnalizowały przemieszczający się obiekt w kierunku szczelin. Nie mieliśmy przy sobie sprzętu do wspinaczki. Chcieliśmy dopaść poczwarę przed terenem naszpikowanym lodowymi pułapkami, głębokimi na kilkanaście metrów. Nie udało się. Dotarliśmy do skraju szczelin. Jurdyński, Czyściciel, kazał nam związać ręce w przedramionach. I tak szliśmy w wygiętym szeregu. Co jakiś czas pod kimś zarywał się lód, ale nikt nie zjechał szczeliną. W końcu dopadliśmy poczwarę. Samicę.
Amfisbeny wężogłowe, poczwary, jak je nazywaliśmy, są bardzo płodne. Cykl u samicy trwa zaledwie tydzień, ruja - pięć dni, ciąża - zaledwie dwa tygodnie. Po połogu wystarczy doba, by samica znów była zapłodniona. W czasie rui poczwara zostawia krwawe ślady; gdy jest ciężarna tkanka tłuszczowa rozrasta się w charakterystyczny sposób, tworząc boczne złogi zaczynające się tuż pod przednimi łapami. Ślady, do których dotarliśmy, musiała zostawić brzemienna samica. Rysunek na szronie został utworzony jakby przez dwa równolegle ciągnięte worki z naprzemiennym naciskiem na podłoże. Koniec ścieżki wytyczonej przez brzemienną samicę wyznaczał ostatni ślad, szeroki na dwa metry. Zatrzymaliśmy się przed krawędzią lodowej szczeliny. Wszyscy spodziewaliśmy się, co za chwilę padnie z ust Czyściciela. Nasze obawy nie okazały się płonne.
- Musimy tam zejść. - Kapitan Jurdyński wskazał na wejście do lodowej rozpadliny - Ta samica jest potężna i ciężarna. Sądząc po śladach połóg nastąpi w ciągu najbliższych godzin. Nie mamy czasu wracać do bazy po sprzęt.
Spojrzałem na chłopaków, ale niewiele mogłem wyczytać z ich twarzy poza zmęczeniem i grymasami bólu. Jeden z nich przestępował z nogi na nogę. Szczerze mu współczułem.
- Ty - kapitan kiwnął na mnie - Ty zejdziesz.
- Ja? - wyrwało mi się po szkolniacku.
- On nigdy... - zaczął jeden z chłopaków.
- Wiem, że nie ma doświadczenia - przerwał Jurdyński - ale nikogo innego nie utrzymamy. Jest najlżejszy. Użyjemy łownej sieci. - Kapitan odbezpieczył miotacz sieciowy. - Po prostu zjedziesz tam i strzelisz do poczwary. Naszykuj blaster; nie będziesz miał zbyt dużej swobody ruchów.

Nie pamiętam kiedy był moment, gdy zostałem oplątany siecią. Chłopaki przenieśli mnie na krawędź szczeliny. Jurdyński pomógł mi przełożyć blaster przez oko sieci.
- Jak tam może być głęboko? - spytałem, chcąc jak najdłużej odwlec chwilę zepchnięcia mnie w przepaść.
- Może pięć metrów, może trzydzieści pięć - odpowiedział kapitan.
- Cholera - wyrwało się temu, który do tej pory przestępował z nogi na nogę. Teraz stał w rozkroku jak dzieciak z pełną pieluchą. Chłopaki parsknęli śmiechem. Mnie do śmiechu nie było. Kapitan spojrzał mi w oczy:
- I spiesz się.
Sieć opuszczała się powoli. Lodowa krawędź, po której zjeżdżałem, była łagodna, wygładził ją ciepły brzuch szerokiej na dwa i długiej na pięć metrów poczwary. Na głębokości dwóch metrów zauważyłem w przeciwległej ścianie wnękę. Dałem znać, żeby opuścili mnie jeszcze dwa metry niżej. I wtedy ją zobaczyłem. Jej obłe cielsko wypełniało wnękę w przeciwległej ścianie. Poczułem się jak pająk, który zawisnął nad głową olbrzyma. Szczerze powątpiewałem w skuteczność blastera przy tych górach tłuszczu, chroniących brzuch poczwary. Pomyślałem, że strzelę w głowę, między wężowe oczy. Poczwara nie zauważyła mnie. Przerzucała swoje cielsko z jednego boku na bok i drapała podłoże. Wyglądało to na moszczenie gniazda. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. Tam, na górze trzymały mnie osłabione ramiona zmarzniętych żołnierzy. Musiałem zwrócić uwagę poczwary, tak, by odwróciła głowę w moją stronę.
- E! - krzyknąłem pomału naciskając cyngiel, uważając, żeby nie strzelić zbyt wcześnie. Magazynek blastera miał piętnaście kul. Lepiej, żeby każda z nich trafiła jak najcelniej. Nie wiem co tam na górze się stało, być może mój głos doszedł do uszu chłopaków i źle zinterpretowali moje nawoływanie, ale w chwili, gdy poczwara odwracała łeb, ja właśnie zjeżdżałem niżej. Zdążyłem spojrzeć w pionowe kreski jej źrenic zanim zatrzymałem się jakieś pół metra poniżej gniazda. Nad moją głową z lodowej półki wystawały pazury. Gdyby samica skoczyła, jeśli nie zabiłaby mnie samym swoim ciężarem, i tak roztrzaskał bym się na dnie przepaści. Musiałem jak najszybciej znaleźć się znów na wysokości wnęki.
- W górę, w górę! - krzyczałem. Usłyszeli. Sieć szarpnęła. Zacząłem się unosić kolebiąc się na boki i wykonując powolny ruch obrotowy. Czekała na mnie. Próbowałem przecisnąć blaster do środka sieci, żeby móc jego lufę skierować we właściwą stronę. Sieć oplatała mnie krępując ruchy. Rzucałem się jak wyciągnięty z wody karp. Udało mi się wciągnąć broń, ale straciłem przy tym kilka strzałów. Każdy mój ruch przyspieszał obroty sieci. Kiedy znalazłem się na odpowiedniej wysokości byłem skierowany do poczwary bokiem. Czułem, że nadal jadę do góry. Moje nawoływanie, żeby chłopaki przestali mnie wciągać, nie przyniosły efektu. Kątem oka zobaczyłem, jak poczwara wyciąga szyję. Przy jej rozmiarach to wystarczyło, żeby mnie sięgnąć. Blaster trzymałem w prawej ręce. Jego lufa dotykała lewego rękawa kombinezonu. Wiedziałem, że za chwilę obrót i jazda w górę spowodują, że poczwara zejdzie z pola strzału. Zamknąłem oczy i pociągnąłem za spust. Trzymałem go wciśniętego, aż do momentu, gdy w magazynku nic nie zostało. Nie byłem pewien czy trafiam, i tak nie mógłbym nic poradzić, żeby poprawić celność strzałów. Gdy blaster ucichł otworzyłem oczy. Czułem kujący ból w lewym ramieniu. Sieć obróciła się jeszcze parę stopni. Udało mi się odepchnąć od ściany na tyle, że widziałem wnętrze wnęki. Poczwara padła. Jej cielsko rozlało się płasko na dnie gniazda. Nad nią, w ciemnej głębi błyszczały dwie pary czerwonych oczu.

Chłopaki wyciągnęli mnie na zewnątrz i wyplątali z sieci. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Nie czułem w niej bólu, nie czułem jej wcale.
Kapitan Judryński poklepał mnie po barku:
- Brawo, żółtodziobie.
- Jest ich tam więcej - powiedziałem.
- Ile?
- Na pewno dwóch samców.
Kapitan zaczął gorączkowo układać sieć.
- Dobra. Ja schodzę. Przywiążecie...
- Nie da się zabić dwóch samców piętnastoma strzałami z blastera - przerwał Jurdyńskiemu chłopak, który wcześniej popuścił.
- Może udałoby się schować w sieci drugi blaster.
- Jest inny sposób - powiedziałem - Za gniazdem jest jaskinia. Jest na tyle głęboka i wysoka, że zmieściły się w niej dwa samce. Ich głowy znajdowały się znacznie powyżej gniazda. A to oznacza, że tam - wskazałem na drugą stronę szczeliny - jest miejsce, gdzie wystarczy przebić się przez cienką warstwę lodu, żeby wejść do jaskini. Może wystarczy metr, może mniej.
Czy tym, co wtedy zobaczyłem w oczach Czyściciela była pasja?
- Zróbmy to - powiedział.

Przebiliśmy się do jaskini. Kapitan wszedł do niej pierwszy. Wziął ze sobą dwa zapasowe magazynki. Mieliśmy na niego czekać. Za długo to trwało i chłopcy poszli po niego. Wyciągnęli go na zewnątrz. Położyli na lodzie. Żył jeszcze.
- Te były ostatnie - szeptał - Jutro... Pojutrze... możecie wrócić do waszych żon i dzieci. Ty, żółtodziób, twoja żona wczoraj zostawiła wiadomość. Miałem ci przekazać, że wasza córka dostała stypendium, o które się starała. Powinieneś być z niej dumny. Jutro wrócisz. Już jutro ją zobaczysz.
I umarł. Dotarliśmy do bazy. Położyliśmy Jurdyńskiego w kaplicy. Chłopaki pomogli mi opatrzyć rękę. Myślę, że i tak nie da się jej uratować. Ale nie ma to już znaczenia. Wszedłem do dyspozytorni. Czytnik bez trudu rozpoznał moje linie papilarne. Kilka dni temu skaleczenie powodowało trudności w identyfikacji, teraz, nie przeszkadzała martwota. Nie było żadnych nowych wiadomości. Tej z poprzedniego dnia, od mojej żony, też nie znalazłem. Ostatnia była datowana trzy dni temu. Najwyższa ranga. Odczytana przez: kapitana Jana Jurdyńskiego. Treść: One już tu są. Opanowały Ziemię. To koniec. Zostaliście tylko wy. Trzymajcie się chłopaki.
To, czego się dowiedziałem w dyspozytorni, a czego nie powiedział nam Czyściciel, wolałem traktować jako koniec ludzkiej cywilizacji, niż zatrzymywać się na myśli o śmierci mojej rodziny.
- Byłeś w dyspozytorni?
Chłopaki czekali na moją relację. Nadeszła chwila prawdy.
- Byłem.
- Wiedzą, że kapitan nie żyje?
Kiwnąłem głową.
- Wiedzą, że zniszczyliśmy ostatnie poczwary?
Znów kiwnąłem.
- Są nowe rozkazy?
Zawahałem się. Jurdyński wiedział o tym, że amfisbeny opanowały Ziemię i inne planety. Wiedział, że nie uda nam się powstrzymać ich inwazji na Vertanie. Na wszystkich planetach, do których docierał człowiek, nie było czystych miejsc. A mimo to nie powiedział nam o tym nawet wtedy, gdy umierał. Do końca był Czyścicielem.
- Są - odpowiedziałem.

Powiedziałem im, że mają wsiąść do statków, że zrobimy ostatnią rundkę nad Wertanem, na pożegnanie. A jutro, jutro zobaczymy nasze rodziny. To była chwila prawdy.

Lecę nad morzem poczwar, które zmierzają w kierunku naszej bazy. Z góry widzę zwaliste cielska ciężarnych samic i kościste głowy drapieżnych samców. Ale jutro spotkam żonę. Zobaczę też moją córkę. Starała się o stypendium. Jestem z niej dumny.


 

* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania