Rezultaty wyszukiwania dla: Inni
Lucy
Wiele przeróżnych opinii krąży na temat filmu reżyserii Luca Bessona. „Lucy" to niewątpliwe oryginalny film, a miano to zyskało dzięki wplecionemu w fabułę wątku wykorzystywania przez człowieka większy procent mózgu niż jest to realnie możliwe. Natomiast tytułowa Lucy (Scarlett Johansson), jest zwyczajną studentką mieszkającą w Tajwanie, na prośbę znajomego ma zanieść walizkę do hotelu, nie wie kim jest odbiorca oraz jaka jest jej zawartość. Z pozoru zadanie wygląda łatwo, oddać i wyjść. Niestety tak się nie dzieje. Dziewczyna zostaje uprowadzona przez ludzi groźnego Janga (Choi Min Sik). Odmawiając współpracy z niebezpiecznym biznesmenem zostaje uderzona,a kiedy odzyskuje przytomność odkrywa, że jej brzuch został rozcięty, w środku umieszczono narkotyki. Jak się okazuje nie ona jedyna, wraz z nią do tego „zadania" wyznaczono kilku innych mężczyzn. Każde z nich ma wyruszyć do ważniejszych miast Europy, gdzie na miejscu przesyłka zostanie usunięta, zaś oni rzekomo zostaną uwolnieni.
Niestety w świecie przemytników nic nie dzieje się jak należy, Lucy zostaje pobita, woreczek w jej brzuchu pęka, a częsć substancji zostaje wchłonięta przez organizm. Reakcja jaka następuje w wyniku przyswojenia CPH4 przechodzi najśmielsze oczekiwania, hormon w tak wielkiej dawce odblokowuje mózg młodej kobiety, dzięki czemu zyskuje zdolności, o których mogą jedynie przypuszczać naukowcy.
W międzyczasie mamy okazję posłuchać teorii pewnego z naukowców, profesora Normana (Morgan Freeman) zajmującym się badaniem mózgu, oraz jego zdolności w poszczególnych fazach procentowych. Jak twierdzi, człowiek w zaledwie 10% jest go w stanie wykorzystywać, o wiele lepsze wyniki osiągnęły tylko delfiny. Pozostaje zadać kluczowe pytanie, jak wyglądałoby życie, gdyby ludzie mogli rozwinąć swoje możliwości do delfinów i otrzymać wynik 20% użycia? Jest sporo przypuszczeń, każde z nich wydaje się niewiarygodne. Czymś zupełnie abstrakcyjnym jest wizja 40-50 % , a co dopiero osiągnięcie maximum. I tego co wtedy się wydarzy?
Niepodziewany telefon od Lucy sprawi, że profesor będzie miał niepowtarzalną okazję naocznie przekonać się jakie efekty powoduje całkowite wykorzystanie mózgu..
Reżyser pokusił się o wplątanie w science fiction interesujących zagadnień, które sprawiają, że film pobudza w pewnym sensie do analizy, tego jakby rzeczywiście było mieć taką „moc" uzyskania dostępu do najbardziej nieosiągalnych możliwości mózgu. Czy faktycznie mielibyśmy możliwość panowania nad materią? Ludzkie odruchy zostałyby przyćmione przez wszechobecną wiedzę. Według mnie ten temat został bardzo zgrabnie wpleciony w wątek wiodący. Sama postać Lucy, a raczej jej nowo nabytych zdolności chwilami może wydawać się przesadzona, niektórzy pokusili się o stwierdzenie, że zakrawa o bajeczkę. Mnie jednak cały czas fascynowało czego mogła dokonać. Pomysł z narkotykiem i jego skutkami „ubocznymi" był może i naciągany, a jednak świadomość tego nie przeszkadzała w oglądaniu. Od początku została zastosowana forma odliczania. Od chwili kiedy bohaterce odblokowuje się umysł czas zaczyna nabierać tempa. Tak naprawdę bez przerwy mamy wartką akcje. Jest to 90 min wrażeń, czego dopełnieniem jest świetna muzyka, która według mojej opinii zasługuje na szczególną uwagę. Chyba już dawno nie oglądałam filmu z tak świetnie dobraną ścieżką dźwiękową.
Bardzo dobra gra aktorska, duet Johansson oraz Freeman świetnie się spisał, ale i reszta postaci była ciekawie dobrana. Na przykład policjant Pierre Del Rio (Amr Waked) jego reakcje na dokonywane przez dziwną amerykankę zjawisk, po lekarzy w szpitalu. Nie mogę powiedzieć, że któryś z aktorów nie wczuł się w wyznaczoną rolę. Ze śmiałością mogę stwierdzam, każdy odpowiednio wcielił się w odgrywaną postać, dzięki czemu nie odniosłam wrażenia sztuczności. Kreacja Scarlett/Lucy jako człowieka z dodatkowymi zdolnościami było dla mnie czymś nieoczekiwanym, ale uważam, że aktorka odnalazła się i ciekawie zagrała.
Lucy jest filmem, który można śmiało oglądać nie wymagając po nim fajerwerków. Z początku byłam sceptycznie nastawiona, jednak wizja ukazana przez Luca Bessona bardzo przypadła mi do gustu. Oczywiście nie można stwierdzić, że film jest idealny i nie brakuje mu wad, mimo wszystko całość ogląda się przyjemnie, za sprawą braku nudy czas upływa szybko. Obawiałam się zakończenia, które mogłoby zepsuć całość. Na szczęście okazało się tym czego oczekiwałam. Produkcja warta uwagi, jeżeli nie oczekujecie Tolkienowskich efektów, ani świata Matrixu nie powinniście czuć się rozczarowani.
Katarzyna Mika - Serce na dłoni
ROZDZIAŁ 1. Człowiek bez serca
Ciężkie chmury zasłoniły niebo nad spokojnym miastem Orden w Strefie-801-043, w Sektorze Sigma, na najbardziej tajemniczej z planet Wszechświata – Edenie. Planecie nadano to osobliwe miano, gdyż liczono, że stanie się ona nowym rajem dla wszystkich tych, którzy zdecydują się tam zamieszkać. Tymczasem obecnie było jej znacznie bliżej do tego, co można by nazwać „piekłem na ziemi". Salomea Heitz właśnie wyszła z domu, by udać się pieszo w najmniej uczęszczaną część miasta. Odkąd zjawił się „ten mężczyzna" i zamieszkał w starym, opuszczonym domu za cmentarzem, mało kto tam chodził. Wszyscy jedynie przerzucali się coraz dziwniejszymi plotkami na jego temat. Chcieli poznać jego tajemnicę, dowiedzieć się, co uczynił, by zasłużyć na tak okrutną karę. Kim był, skoro zdołał przetrwać? I dlaczego trafił akurat tutaj?
Nikt jednak nie odważył się zapytać go o to wprost. Każdy miał tu własne sekrety, więc najprościej było nikogo o nic nie pytać, by samemu nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania. Ale nigdy dotąd nie było tu nikogo tak intrygującego. „Na wpół martwy", jak nazywano takich jak on, przebywał tu od kilkunastu dni. Parę razy zjawił się w kawiarni, w której pracowała Salomea, ale zamienili ze sobą tylko kilka zdawkowych słów. Gdy przyszedł po raz pierwszy, odniosła wrażenie, że szukał właśnie jej. Ich spojrzenia skrzyżowały się na dłuższą chwilę, aż ciarki przebiegły jej po kręgosłupie. Przez kolejne dni żywiła nadzieję, że nadarzy się okazja, by z nim dłużej porozmawiać.
Tymczasem jeden z nielicznych bliskich przyjaciół, których udało jej się znaleźć w tym zapomnianym przez resztę świata miejscu, Hugo Trapp, uparcie odradzał jej zawieranie znajomości z tajemniczym przybyszem. Hugo był zresztą jej znajomym jeszcze z poprzedniego życia. Pracowali niegdyś razem i choć nie znali się wówczas za dobrze, teraz cieszyła się, że zrządzenie losu umieściło ich w tym samym mieście. Któregoś dnia Hugo i nowy przybysz natknęli się na siebie w kawiarni. Salomea spoglądała na nich z daleka i szczerze żałowała, że nie jest w stanie usłyszeć, o czym rozmawiają. Sama nie zdążyła już zamienić nawet jednego słowa z nieznajomym. Cokolwiek Hugo mu wtedy powiedział, tamten szybko wyszedł i już nie wrócił. Dlatego dziewczyna w końcu postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Nie chciała dłużej czekać na odpowiednią okazję i wpadła na koszmarnie głupi pomysł, by go odwiedzić. Wymykając się w sierpniowe popołudnie w kierunku starego cmentarza, czuła się niemalże jakby planowała zamach stanu.
Lata, które Salomea przepracowała w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown przy granicy Strefy-05 ze Strefą-04 sprawiły, że nie istniało już wiele rzeczy, które mogły ją zaskoczyć. Do niedawna znała sytuację panującą w centralnych Strefach i głównych miastach Edenu lepiej niż niejeden wojskowy. Zmiennoskórzy, zwani czasem „lepszą odmianą człowieka", już dawno znaleźli dla siebie miejsce w najbardziej pierwotnych rejonach Edenu, ale teraz chcieli zagarnąć więcej ziem. Nie mogli dojść do porozumienia z licznie zasiedlającymi Eden kolonistami, więc ich przywódca, Lothar Thyreus Rhennes, zwany Wielkim Łowcą lub po prostu Tropicielem, wraz ze swoją kobietą, kapryśną Lacertą, postanowili zgromadzić odpowiednio liczną armię, która pomogłaby im „pertraktować" z kolonistami. Natura, w połączeniu z ludzką pomysłowością, dała Zmiennoskórym nie tylko wielką siłę i wytrzymałość, ale przede wszystkim niezwykłą umiejętność niemal natychmiastowej regeneracji. Koloniści wiedzieli, że to wszystko czyniło ich groźnymi przeciwnikami. Wedle pogłosek, Tropiciel i Lacerta, jak dotąd jako jedyni, potrafili naprawdę „zmieniać skórę", wcielając się w inne osoby. Podobno nikt nigdy nie widział ich prawdziwych twarzy. Wielu utrzymywało nawet, że wcale ich nie mają. Pokojowe współistnienie stawało się coraz mniej prawdopodobne z każdą kolejną chwilą obrazoburczych rządów Tropiciela i Lacerty, a koloniści nadal nie znali sposobu, by ich powstrzymać. Odnalezienie i schwytanie kogoś, kto „nie ma twarzy" przerosłoby każdego.
Tropiciel, mimo „braku twarzy", od samego początku wiedział, czego chce. Nie tolerował zdrady i nieposłuszeństwa, dlatego znalazł sposób, by jego ludzie nie łamali zbyt łatwo raz złożonych przysiąg. Najpoważniejszą karą za zdradę było wycięcie serca – rozumiane zupełnie dosłownie. Miał od tego wyszkolonych chirurgów. Zmiennoskórzy mogli przeżyć jakiś czas bez niektórych organów wewnętrznych. Serce nie było wyjątkiem, choć tylko pod warunkiem, że było wystarczająco silne i nawet po wyjęciu z klatki piersiowej nie przestawało bić. Jeśli potencjalny zdrajca przeżył operację, pozbawiano go wspomnienia czynu, za który został ukarany i puszczano wolno. Wówczas mógł próbować odnaleźć serce, nim przestanie ono bić. Instynkt zwykle prowadził właściciela ku jego „zgubie", ale wola przetrwania nie zawsze odnosiła zwycięstwo. Podobno Tropiciel był gotów przebaczyć zdrajcy, który zdołał sprostać podobnemu wyzwaniu. Jednakże nikt nigdy nie słyszał o udanej próbie odzyskania utraconego organu. Dlatego nieszczęśników, których serca biły gdzieś w oddzieleniu od klatek piersiowych zwano „na wpół martwymi" lub „chodzącą śmiercią".
A teraz do Ordenu trafił jeden z niepokornych ludzi Tropiciela. Salomea nie była pewna, czy powinna mu współczuć, czy zazdrościć. Ona sama była w prostej linii potomkinią pierwszych kolonistów, którzy zasiedlali Eden. W zasadzie nie powinna mieć wiele wspólnego ze Zmiennymi, ale praca w Ośrodku sprzyjała różnym znajomościom. Czasem żałowała, że zwyczajnie stamtąd uciekła, choć wówczas nie widziała innego wyjścia.
Fakt, że człowiek bez serca zamieszkał przy cmentarzu, zakrawał na ponurą ironię. Tradycję chowania zmarłych w ziemi przywieźli ze sobą koloniści, jednak obecnie popadała ona w coraz większe zapomnienie. Ale cmentarz w Ordenie zadziwiał niepospolitą wielkością i tym, że był niczym wiecznie zielony ogród. Nocą paliło się tam mnóstwo świateł, a nagrobki zawsze były utrzymane w idealnym porządku. Salomea wiedziała, że mieszkali tu ludzie, którzy od pokoleń opiekowali się tym miejscem. Dzięki ich staraniom lubiła tu przychodzić. I lubiła śliczną, starą kapliczkę, obrośniętą wiecznie zielonym bluszczem. Hugo skądś miał do niej klucz i czasem tam sprzątał, choć wcale nie musiał. On także potrzebował odskoczni. Gdy Salomea zjawiła się w Ordenie, on już tam mieszkał. Jeden z wielu samotników, odrzuconych przez świat, z mnóstwem problemów, o których nie mógł mówić. Ale to była jedyna znajoma dla niej twarz w okolicy i świadomość jego obecności w pewnym sensie dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Dom nieznajomego znajdował się tuż za cmentarzem. Był duży, stary, o kamiennych fasadach i strzeliście wykończonych oknach. Być może kiedyś był jakimś rodzajem świątyni. To było idealne miejsce, by się ukryć. Dotąd Salomea oglądała ten ponury budynek tylko z zewnątrz i możliwość zajrzenia do środka była dla niej po dziecinnemu ekscytująca.
Uniosła rękę, by nacisnąć dzwonek do drzwi.
– Czego chcesz? – Męski głos rozległ się za jej plecami tak niespodziewanie, że aż podskoczyła. Odwróciła się niepewnie i ujrzała go. Wysoki i smukły, cały spowity w czerń, naprawdę wyglądał jak posłaniec śmierci. Nie zdołała powstrzymać wypływającego na twarz uśmiechu.
– Jestem Salomea Heitz – przedstawiła się szybko, nie zamierzając pozwolić, by ją wyrzucił, zanim w ogóle zdąży mu powiedzieć, po co przyszła. – Możesz mi mówić Sally...
– Wiem, kim jesteś – uciął, posyłając jej niechętne spojrzenie. – Ale nadal nie wiem, czego tutaj szukasz.
– Nie spodziewałam się, że moja sława tak dalece mnie wyprzedza – odparła, niezrażona jego chłodnym dystansem. – Twoja natomiast wyraźnie kuleje, bo w mieście nikt nie zna nawet twojego imienia.
– I tak powinno zostać. – Zrobił kilka długich kroków w jej stronę, zatrzymał się przy schodach i oparł rękę o poręcz.
– Masz w ogóle jakieś imię? – nie ustępowała Sally, choć powoli zaczynała czuć się niezręcznie. Mężczyzna niespodziewanie się uśmiechnął.
– Logan – odpowiedział w końcu. – Logan Ferguson. Możesz to rozpowiedzieć w mieście, jeśli chcesz.
– Ładne – pochwaliła, zastanawiając się, dlaczego kojarzy skądś to nazwisko. – Ale chyba do ciebie nie pasuje.
– A co do mnie pasuje... twoim zdaniem?
Logan Ferguson skrzyżował ręce na piersi i przechylił lekko głowę. Sally poczuła, że na jej policzki wypływa niechciany rumieniec. Nie znosiła, gdy ktoś się jej przyglądał, a wzrok Logana zdawał się przewiercać ją na wylot. Instynktownie odwróciła głowę i szczelniej ukryła prawą stronę twarzy za kaskadą czarnych jak heban włosów.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała na jego pytanie, próbując nie myśleć o własnym zawstydzeniu. – Zaproś mnie do domu i pozwól ze sobą porozmawiać, a spróbuję ci powiedzieć.
Uśmiech mężczyzny był szczery i szeroki. Było mu z nim do twarzy.
– Więc przyszłaś, żeby przyjrzeć się z bliska sekretom, które z pewnością przed wami chowam – stwierdził, wzruszając nieznacznie ramionami. Jego nastrój wyraźnie się zmienił, nie był już wobec niej tak niechętny jak na początku.
– Jak wielu takich gości tu przychodzi? – spytała z autentycznym zaciekawieniem.
– Ostatnio niewielu – odrzekł, wzruszywszy nieznacznie ramionami. – Chyba po bliższym poznaniu okazuję się znacznie mniej interesujący niż z daleka.
– Mnie zainteresowałeś.
– I wzajemnie. – Spojrzał na nią, jakby wciąż się wahał, czy naprawdę chce kontynuować tę rozmowę. W końcu wbiegł na schody i stanął przy drzwiach tuż obok Salomei. – W porządku – rzekł jakby od niechcenia, wyjmując z kieszeni staromodny klucz, który włożył do zamka i kilkakrotnie przekręcił. – Niech pani wejdzie, panno Heitz. – Otworzył przed nią ciężkie drzwi i gestem zaprosił ją do domu. – Lojalnie uprzedzam, że mam tu niezły bałagan. I radzę uważnie patrzeć pod nogi.
Ich spojrzenia spotkały się na kilka sekund, gdy Logan przepuszczał Salomeę w drzwiach. Gdyby jego klatka piersiowa wciąż miała w sobie żywy organ zamiast przepastnej dziury, zapewne odczułby teraz, jak jego bicie zaczyna przyspieszać. Chyba po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją przymusową tułaczkę po świecie, naprawdę zatęsknił za sercem.
ROZDZIAŁ 2. Dziewczyna bez twarzy
Dom nie był dokładnie tym, czego spodziewała się Sally Heitz, ale bez wątpienia obudził w niej swego rodzaju zachwyt. Szybko zapomniała, że miała uważnie patrzeć pod nogi. Znacznie bardziej interesujący widok przedstawiały wielkie okna wbudowane w szaro-zielone ściany, przestronny salon z długim stołem i niezliczoną liczbą wysadzanych czerwonym atłasem krzeseł, a także monumentalne, szerokie schody, prowadzące w mrok wyższego piętra. Salomea zapatrzyła się na bukiet wielokolorowych kwiatów stojący na stole w salonie i potknęła o jakiś nierówny fragment podłogi. Podążający tuż za jej plecami Logan natychmiast złapał ją za rękę, pomagając utrzymać równowagę.
– Ostrzegałem – przypomniał niskim szeptem tuż przy jej uchu. Usłyszała, jak wciąga w nozdrza jej zapach, niczym polujące zwierzę. Odsunęła się od niego niemal natychmiast, ostrożnie uwalniając rękę z jego uścisku.
– Powinieneś zainwestować w nową podłogę – odparła zmieszana.
– Wybacz, ale nie planuję tu zostawać na tyle długo, by musieć zaprzątać sobie głowę podłogą – odgryzł się chłodno.
– Szkoda – stwierdziła krótko. Szczerze żałowała, że dobra atmosfera znów gdzieś się ulotniła. – To naprawdę piękny dom. Potrzebuje tylko kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Nie należy do mnie. – Logan ominął dziewczynę, kierując się w stronę salonu. Nagle przystanął i spojrzał na nią. – Pachniesz jakoś znajomo – wyznał niespodziewanie. – Czy to możliwe, byśmy się już kiedyś spotkali?
– Kiedyś pracowałam w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown – wyjaśniła. – Spotykałam tam wiele osób. Chociaż ciebie pewnie bym zapamiętała...
– Usiądź w salonie, proszę – rzekł zachęcającym tonem, na powrót okazując jej uprzejmość i zainteresowanie. – Masz ochotę na coś do picia?
Zaprzeczyła grzecznie. Oboje przeszli do salonu, by usiąść naprzeciwko siebie przy stole. Wielkie okna musiały wpuszczać tu dużo światła, gdy tylko pogoda dopisywała. Teraz jednak na zewnątrz było szaro i ponuro, więc wnętrze spowijał lekki półmrok. Logan włączył kilka zwisających z sufitu lamp, Salomea jednak wybrała dla siebie najciemniejszy kąt. Nie chciała, by miał szansę zbyt uważnie się jej przyjrzeć. Jeszcze nie.
– Czy teraz wreszcie się dowiem, po co tak naprawdę tu przyszłaś? – spytał w końcu Logan i rozparł się wygodnie na krześle.
– Myślę... że mogę ci pomóc... – zawiesiła głos i głośno wypuściła powietrze z płuc – ... odnaleźć to, czego szukasz.
Logan roześmiał się. Była to ostatnia rzecz, jakiej Sally mogła się po nim spodziewać.
– Jak miałabyś mi pomóc? – spytał z powątpiewaniem. – Uważasz, że to takie proste?
– Dlaczego przychodziłeś do kawiarni, w której pracuję?
Logan uniósł brwi, zaskoczony jej pytaniem.
– Twój instynkt cię do mnie przyprowadził – odpowiedziała za niego. – Od początku czułeś, że jest coś, co nas łączy.
– Przychodziłem do kawiarni, nie do ciebie – sprostował. – To nic nie znaczy. Podobnie, jak to, że skądś znam twój zapach i że pracowałaś w Ośrodku. Nic nas nie łączy. Może tylko tyle, że oboje mamy swoje tajemnice. Dlaczego ktoś, kto żył w samym centrum, nagle przeniósł się na koniec świata, by pracować w podrzędnej kawiarni?
– Nie domyślasz się?
Sally wreszcie odgarnęła długie włosy z twarzy, by pozwolić Loganowi lepiej się przyjrzeć. Jej prawy policzek przecinały trzy głębokie blizny. To one były przyczyną jej ucieczki. I dlatego nie lubiła, gdy ludzie się jej przyglądali. Sięgały zbyt głęboko, by mogła się ich pozbyć, więc musiała odejść z Ośrodka. Nawet tamtejsi lekarze nie umieli jej pomóc. Spodziewała się ujrzeć niechęć i obrzydzenie w oczach Logana, ale nic się nie zmieniło w sposobie, w jaki na nią patrzył.
– Może dlatego znałem twój zapach – stwierdził rzeczowo. – To zrobił ktoś z nas. Zmiennoskóry. Bardzo silny. I zdeterminowany.
– Tak – przyznała. – Musiał być bardzo zdeterminowany. Zapewne przed czymś lub przed kimś uciekał. Zmusił mnie, bym wpuściła go na ostatnie piętro Ośrodka, dostępne tylko dla pracowników. A potem i tak mnie zranił i zostawił samą. Teraz nie mam nawet pojęcia, kim był i co się z nim stało. Nie wiem, czy złapali go ci, przed którymi uciekał, ani czy został ukarany za to, co mi zrobił. Nie pamiętam nawet, jak wyglądał. Być może tak jest lepiej i nie powinnam się tym zadręczać, ale nie potrafię przestać. Jeśli ci pomogę, a ty wrócisz tam, skąd przyjechałeś... będziesz w stanie go dla mnie odnaleźć?
– Nie wydaje mi się to dobrym pomysłem – rzekł bez ogródek Logan. – Zresztą, on z całą pewnością już nie żyje. Robiąc coś takiego złamał wszystkie zasady. Jeśli nie ukarali go koloniści, z pewnością zrobił to Tropiciel.
– On odebrał mi moje dawne życie. Dlatego tu wylądowałam. Nie mogłam i nie chciałam zostać w Ośrodku.
– Rozumiem... Gdyby to było w mojej mocy, sam chętnie przebiłbym jego serce za to, co ci uczynił. Nie zasłużyłaś na taką krzywdę. Ale nie sądzę, bym był w stanie...
– Jesteś oficerem – wyrzuciła z siebie. – Spojrzałam na twoją rękę, gdy mnie złapałeś w korytarzu – wyjaśniła od razu, gdy dostrzegła jego pytające spojrzenie. – Masz na nadgarstku tatuaż. Słyszałam, że Tropiciel lubi takimi oznaczać swoich najwyżej postawionych ludzi.
– Chyba całkiem sporo o nas słyszałaś... Za chwilę mi powiesz, że znasz Tropiciela osobiście i to on cię tu przysłał.
– Ciężko twierdzić, że zna się kogoś, kto podobno nie ma twarzy – odgryzła się, coraz wyraźniej zmęczona tą rozmową. – Nawet nie wiem, czy on w ogóle istnieje. Może Tropiciel i Lacerta są wymysłem, mającym budzić trwogę w sercach kolonistów. Nawet ty mógłbyś nim być, a ja i tak nigdy nie poznałabym prawdy.
Loganowi wyraźnie spodobał się ten pomysł. Znów szeroko się uśmiechnął.
– Chciałabyś, abym nim był? – spytał, nagle poważniejąc. – Chciałabyś ujrzeć mroczne oblicze zła?
– Widziałam już zło o wielu obliczach – odparła, wzruszając nieznacznie ramionami. – Teraz chcę ujrzeć prawdę.
– Prawda jest taka, że my, Zmienni, wcale nie jesteśmy groźnymi zwierzętami, za jakie mają nas koloniści – rzekł z chłodnym spokojem. – Wszyscy już zapomnieli, że jesteśmy jedynie ich cieniami. Ich pragnieniem stworzenia czegoś niezniszczalnego. Ich żądzą nieśmiertelności. Walcząc przeciwko nam, walczą przeciwko sobie.
– Nie boisz się śmierci? – zapytała prowokacyjnie. – Nie boisz się, że twoje serce, które jest teraz gdzieś poza twoim zasięgiem, nagle przestanie bić? Jesteś aż takim ignorantem?
– Ktoś na moim stanowisku nie zostaje pozbawiony serca przez przypadek. Musiałem zrobić coś naprawdę strasznego i chyba nie chcę wiedzieć, co to było. Tropiciel nie jest pierwszym, który bawi się kosztem swoich własnych ludzi. Koloniści chcieli naszych serc już dawno. Marzyli, że będą mogli robić przeszczepy w nieskończoność, bo nasze organy wewnętrzne, podobnie jak kończyny, zawsze będą odrastać. Ale okazało się, że serc to nie dotyczy. Nie wiedzieli dlaczego, ale w pewnym momencie musieli przestać bawić się w Boga. Więc się wkurzyli. Tropiciel właśnie za to żąda sprawiedliwej zapłaty. Z pewnością o tym wiesz.
– Ja też chcę sprawiedliwości, Loganie. – Westchnęła i przeczesała włosy palcami. – A ty wciąż bronisz poglądów kogoś, kto jednym słowem skazał cię na powolną śmierć. Jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, zrób to dla mnie. Obiecaj mi, że jeśli ja zdołam sprawić, by serce wróciło do twojej piersi, ty odnajdziesz dla mnie serce tego, kto mnie skrzywdził i zanurzysz w nim nóż po samą rękojeść. Wtedy oboje będziemy mogli odzyskać spokój.
– W porządku – zgodził się niespodziewanie, również dla samego siebie. – Przebiję jego serce, kimkolwiek będzie. Jeśli tylko zdołam odnaleźć go żywego. Obiecuję.
– Nawet, jeśli okaże się kimś... ważnym?
– Jeśli nie zdołam dotrzymać słowa, przebiję własne serce. Czyjaś krew zapłaci za twoją krzywdę.
– Ale nigdy już nie odzyskam twarzy. Już zawsze będę się chować w cieniu.
– Nie powinnaś tego robić. – Logan nagle wstał, obszedł stół i stanął naprzeciwko Sally. Potem przykucnął przy niej, by przyjrzeć jej się z bliska. Dziewczyna odruchowo chciała się odsunąć, ale przytrzymał ją delikatnie i zwrócił jej twarz w swoją stronę. – Jesteś piękna – wyszeptał. – Serce nie byłoby mi potrzebne, by pokochać kogoś takiego, jak ty.
– Lecz wciąż jest ci potrzebne, by żyć. A ja chcę, żebyś żył.
Ostrożnie położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Dziwnie było nie czuć bicia serca. Nawet ona musiała to przyznać.
– Moja kolej, by się obnażyć – stwierdził z uśmiechem Logan i dość szybko rozpiął czarną koszulę, którą miał na sobie. Gdy zrzucił ją z ramion, ujrzała długą, podłużną bliznę na mostku. Namacalny dowód tego, w co dotąd wierzyła dość niechętnie. Wyciągnęła rękę, by jej dotknąć. Logan nie protestował. Zupełnie niespodziewanie w oczach zebrały jej się łzy.
– Skąd mam wiedzieć, że wciąż żyjesz, skoro nie czuję, jak bije? – spytała cicho. Wtedy przypomniała sobie coś dziwnego. – Widziałam na cmentarzu nagrobek z twoim nazwiskiem – wyznała. – Przy kapliczce...
– Wiem, że tam jest – przyznał. – Być może niedługo moje ciało rzeczywiście spocznie w tamtym miejscu. Ale póki co jeszcze żyję i potrafię ci to udowodnić.
Przysunął się do niej, by złożyć kilka delikatnych pocałunków na jej poranionym policzku. Chciała zaprotestować, ale nie była w stanie. Zastygła przy nim, coraz szczelniej otoczona jego ramionami. Gdy w końcu znalazł jej usta swoimi, zaskoczyły ją jej własne pragnienia.
– Pokaż mi swoją sypialnię – wyszeptała po chwili. – Mam nadzieję, że masz duże, wygodne łóżko...
Wyczuła jego uśmiech w zagłębieniu swojej szyi. Potem po prostu wstał i wziął ją za rękę, by poprowadzić ku mrocznym, wysokim schodom. Było w tym wszystkim coś z kiepskiej historii miłosnej, która z założenia nie miała skończyć się dobrze. I oboje bardzo wyraźnie czuli to pod skórą.
ROZDZIAŁ 3. Pianista bez dłoni
Salomea niezupełnie tak to planowała, ale ich pierwsza prawdziwa rozmowa skończyła się w ogromnym łożu Logana. Spędzili tam resztę popołudnia. Dopiero wieczorem Sally zdecydowała się ponownie podjąć wcześniej przerwany temat.
– Ty i Hugo nie wyglądacie, jakbyście się lubili – stwierdziła wprost, gdy zeszli z powrotem do salonu. – On jest Zmiennym, jak ty, i kiedyś był lekarzem. Pracowaliśmy razem w Ośrodku, choć wówczas wiedziałam o nim równie mało, co teraz. Ludzie tutaj zazwyczaj zachowują wobec niego rezerwę, bo wzbudza w nich bliżej nieokreślony lęk. On także ma bardzo wiele sekretów. A teraz powiedz mi, proszę, dlaczego odnoszę wrażenie, że wy dwaj również znaliście się wcześniej, ale żaden z was nie chce się do tego przyznać?
– To niezupełnie tak – odparł Logan, przelotnie się uśmiechając. – Właściwie to miałem nadzieję, że od ciebie dowiem się o nim czegoś więcej. Wydaje mi się, że musiałem kiedyś uczynić coś, za co on ma teraz do mnie żal, ale ja tego zwyczajnie nie pamiętam.
– W takim razie to może mieć jakiś związek z twoim sercem – wyciągnęła dość logiczny wniosek. – Pytałam Hugona o ciebie niejeden raz, ale powtarzał mi tylko, bym nie mieszała się w brudne sprawki Tropiciela i jego ludzi. On sam przez podobne sprawki stracił dłonie, choć nie chciał nigdy powiedzieć, czym sobie zasłużył na tak okrutną karę. Macie ze sobą sporo wspólnego. Powinieneś spróbować z nim porozmawiać. Słyszałam, że był doskonałym chirurgiem, więc nawet bez własnych dłoni mógłby ci pomóc. Zresztą, pewnie zauważyłeś, że ma świetne protezy, choć sam ich nie znosi. Twierdzi, że nie może nimi grać na pianinie, więc nie ma już w jego życiu żadnej przyjemności. Mogłabym spróbować go do ciebie przekonać. Każdemu z nas trojga coś odebrano i każde z nas bardzo pragnie to odzyskać. Skoro już się tu spotkaliśmy, dlaczego nie mielibyśmy sobie nawzajem pomóc?
– Nie sądzę, by Hugo zechciał mi pomóc – odparł sceptycznie Logan. Wzmianka o grze na pianinie wzbudziła w nim coś na kształt wspomnienia jakiejś ulotnej melodii, unoszącej się łagodną falą wśród ścian. Nie zdołał jednak w żaden sposób umieścić tego zdarzenia we właściwym miejscu, ani zamknąć w jakichkolwiek ramach czasowych, wolał je zatem przemilczeć.
– Chodźmy do niego – zaproponowała Sally z nagłym ożywieniem. – Nie jest jeszcze zbyt późno, więc nie musimy czekać do jutra. Czas nie jest twoim sprzymierzeńcem, Loganie.
Propozycja Salomei była właściwie dość rozsądna, jako że i tak niewiele więcej można było zrobić. Logan tak naprawdę już dawno porzucił wszelką nadzieję i zaszył się w tym opuszczonym miejscu, by w spokoju zaczekać, aż odwiedzi go jego własna śmierć. Teraz na nowo obudziła się w nim chęć działania. A przede wszystkim potrzeba zrozumienia tego, co mu się naprawdę przytrafiło i co mają z tym wspólnego Salomea i Hugo. Póki co wiedział jedynie, że dziewczyna wzbudza w nim zdecydowanie zbyt wiele emocji, jak na tak krótką znajomość i jest tego całkowicie świadoma. Z kolei ten jej przyjaciel raczej nie sprawiał wrażenia chętnego do przyjaźni z kimkolwiek poza nią, a już w szczególności z Loganem.
Ostatecznie upór Salomei przezwyciężył wątpliwości Logana. Hugo miał mieszkanie w najstarszej części miasta, które kupił jeszcze za swoich lepszych czasów. Nie znajdowało się ono wcale daleko ani od cmentarza, ani od domostwa, które samowolnie zajął Logan. Nim wyszli, zdążyli jeszcze zjeść szybką kolację, choć gospodarz niespecjalnie miał na to ochotę. Nagle uświadomił sobie, że niepokój czaił się gdzieś pod jego skórą od chwili, w której tu przybył. A teraz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że właśnie dziś dowie się, co tak naprawdę przywiodło go na to pustkowie.
Dość prędko okazało się, że ten, którego chcieli szukać, odnalazł ich jako pierwszy. Cmentarz jak zwykle był świetnie oświetlony, więc bez trudu dostrzegli krzątającego się przy starej kapliczce Hugona Trappa. Salomea uśmiechnęła się do siebie. Wyglądało to trochę tak, jakby byli trzema elementami tej samej układanki, które niczym magnesy dążyły do ponownego połączenia. Wzrok Logana mimowolnie powędrował ku dłoniom Hugona. Widywał już takie. Doskonale zaprojektowane i wykonane. Niemal nie do odróżnienia od prawdziwych. Stworzone po to, aby każdy mógł mieć szansę na normalne życie. Przynajmniej takie były oficjalne założenia. Ale Hugo był Zmiennym, jego prawdziwe dłonie najpewniej za jakiś czas by odrosły, gdyby im na to pozwolono. Te protezy nie były jego ratunkiem, lecz przekleństwem. W jego przypadku ich główną funkcją było uniemożliwienie jego dłoniom regeneracji, a zdjąć mogli je jedynie ci, którzy mu je założyli. Zapewne ich noszenie sprawiało mu ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Komuś takiemu, jak on, nic nie mogło zastąpić prawdziwych, żywych palców. Logan potrafił zrozumieć jego wściekłość i rozgoryczenie.
Hugo wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi. Nie wyglądał, jakby widok Sally z Loganem był dla niego zaskoczeniem. Uśmiechnął się, ale próżno było szukać w tym uśmiechu choćby śladu życzliwości.
– Dobrze, że cię tu zastaliśmy – odezwał się po chwili Logan.
– Owszem – przyznał Hugo. – Chyba znajdzie się parę rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać... Loganie. Po pierwsze, zdaje się, że zamiast w tym wielkim domu, powinieneś mieszkać tam. – Wyciągnął rękę, by wskazać nieco zaniedbany nagrobek, na którym dość wyraźnie widniało nazwisko Logana Fergusona. – Ciekaw jestem, kto zajmuje twoje miejsce.
Salomea pospiesznie stanęła między dwoma mężczyznami, jakby obawiała się, że w każdej chwili mogą skoczyć sobie do gardeł.
– Skoro znasz już jego imię, daruję sobie przedstawianie – zwróciła się ostro do Hugona. – Raczej nie przyszedłeś tu dziś robić porządków...
– W pewnym sensie właśnie po to tu jestem. I liczę na waszą drobną pomoc. – Zupełnie niespodziewanie Hugo ze zgrzytem przekręcił klucz w zamku i otworzył przed nimi kaplicę. Zapraszającym gestem wskazał im wejście. – Czeka nas tam spory bałagan.
Logan nie wiedział już nawet, co ma myśleć. Przyszło mu do głowy, że może to wszystko, przez co przeszedł w ciągu ostatnich dni, było tylko snem. Że tak naprawdę jego ciało leży gdzieś podłączone pod aparaturę, pozbawione wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość i pozostawione w oczekiwaniu na powolną, samotną śmierć. Nie miał pojęcia, skąd wzięło się w nim przekonanie, że wszystko zostało mu już odebrane. Podwinął rękaw i spojrzał na niewielki tatuaż na swoim nadgarstku. Co takiego mu umykało? Dlaczego w jego pamięci pozostały jedynie strzępy tego, co było naprawdę ważne? Jak straszne musiało być to, co uczynił? Albo... jak straszną rzecz wyrządzono jemu? Gdy podniósł głowę, napotkał chłodne spojrzenie Hugona. Mimo wszystko dostrzegł w nim coś na kształt zrozumienia. Salomea tymczasem ujęła dłoń Logana i poprowadziła go w stronę wejścia do starej kapliczki.
Zza mocno nadgryzionych zębem czasu drzwi wyłonił się widok, którego nikt by się nie spodziewał. W środku czekała bowiem na nich pusta, zimna przestrzeń i... prowadzące gdzieś w dół kamienne schody. Hugo bez wahania zaczął po nich schodzić, a Logan i Sally w milczącym zdumieniu podążyli za nim. Drogę oświetlały im wbudowane w ściany lampy, a schody okazały się znacznie krótsze, niż się początkowo wydawało. Nie minęło wiele czasu, nim dotarli do kolejnych drzwi. Hugo bez słowa wyjął z kieszeni klucz, prawdopodobnie ten sam, którym otworzył już główne drzwi. Tym razem postanowił przepuścić przodem wyraźnie zaciekawioną Sally i mocno zdezorientowanego Logana.
Przekraczali próg z mieszanymi uczuciami. Zaraz potem olśniła ich sterylna biel. Wysokie, jasne szafki, szklane gabloty i sprzęt jak z najlepszego szpitala. Do tego lekko przyćmione światło, które natychmiast się włączyło, by rozświetlić całe pomieszczenie.
– Więc tak wygląda twoja jaskinia, doktorze – stwierdziła z uśmiechem Sally. – Szkoda, że wcześniej mi jej nie pokazałeś. Ja także jestem naukowcem. Lub byłam.
– Musiałem poczekać, aż będziemy w komplecie. – Hugo posłał Loganowi znaczące spojrzenie. – Ta kaplica, cmentarz, a nawet dom, do którego samowolnie wprowadził się ostatnio domniemany pan Ferguson, od dawna należą do mnie. Plus mieszkanie, w którym sam mieszkam. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wykonując pracę taką, jak moja, prędzej czy później odkryję, że jest mi potrzebne jakieś miejsce na odludziu, gdzie mógłbym się schować. Teraz wiem, że to prawda. Ale chyba wybrałem kiepskie odludzie, skoro wszystko, od czego uciekałem, przybyło tu za mną.
– Widocznie istnieją takie rzeczy, przed którymi nie ma ucieczki – odrzekła filozoficznie Sally. W tym samym momencie wzrok wszystkich powędrował ku przeszklonej gablocie, na lewo od drzwi wejściowych. Logan przystanął w pół kroku i wstrzymał oddech.
Nawet, gdyby były ich tam tysiące, on byłby w stanie bezbłędnie odnaleźć to jedno – to, które wybijało rytm jego życia. Patrzenie na własne, bijące za szklaną zasłoną serce, było najbardziej odrealnionym i niezwykłym doświadczeniem, jakie spotkało go w całym jego życiu. Czuł się, jakby stał na krawędzi i tylko jeden krok dzielił go od bezdennej przepaści. Nie miał jednak odwagi ruszyć się z miejsca.
Zrobiła to za niego Sally. Bez słowa podeszła do gabloty, otworzyła ją i ostrożnie wyjęła z niej serce, jakby robiła podobne rzeczy codziennie. Logan spodziewał się, że cokolwiek poczuje, ale tak się nie stało. Salomea powoli podeszła do niego, trzymając w dłoniach jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
– Jest piękne – powiedziała z lekkim uśmiechem. – I silne. Nigdy takiego nie widziałam.
– Czy ono było tu... przez cały czas? – Logan rzucił niepewne spojrzenie Hugonowi.
– Było bezpieczne. – Hugo wzruszył obojętnie ramionami. – Powinno cię to cieszyć.
– Nie jestem jeszcze pewien, czy rzeczywiście się z tego cieszę. – Logan zmarszczył brwi, przyglądając się swoim dwojgu towarzyszom. – Kim wy właściwie jesteście?
– To zależy od tego, kim ty jesteś – odrzekł spokojnie Hugo. – Masz właśnie szansę się o tym przekonać.
– Moje życie spoczywa teraz w twoich rękach. – Logan zwrócił się ku Salomei, starając się opanować niechciany niepokój. – Znaczenie tych słów nigdy nie mogłoby być bardziej dosłowne.
– Powinieneś je wziąć – zachęciła łagodnie. – Tylko dzięki niemu zdołasz odzyskać swoją przeszłość, aby móc budować przyszłość.
Logan zawahał się. Ledwie powstrzymał się przed stwierdzeniem, że dla niego żadna przyszłość już nie istnieje. Nigdy by się jednak nie spodziewał, że konieczność zmierzenia się z przeszłością okaże się aż tak trudna. Wreszcie nieśmiało wyciągnął dłoń ku sercu.
Wystarczyło krótkie muśnięcie palców, by nagle wszystko stało się dla niego przerażająco jasne. Zbladł, a jego serce dosłownie przystanęło na ułamki sekund, gdy wreszcie znalazło się w jego własnej dłoni.
Spojrzał na Sally i głos uwiązł mu w gardle.
– Przecież wiedziałeś – rzekła z zadziwiającym spokojem. – Wiedziałeś, że moja twarz i moje życie są dziełem twoich rąk. Po prostu nie chciałeś o tym pamiętać, choć obiecałeś mi sprawiedliwość...
– Wiem – przerwał jej nagle. – Znalazłem już tego, który cię skrzywdził. I to znacznie szybciej, niż mogłem przypuszczać. A teraz muszę dotrzymać danego słowa.
– Zawsze byłeś nienaturalnie słowny, kapitanie Alricu Steenberg – stwierdziła chłodno, a jej twarz nagle przestała być twarzą Salomei Heitz. Wyjęła zza paska od spodni długi, lśniący nóż, który nie tak dawno temu ukradkiem zabrała z jego domu. – Sally Heitz prawdopodobnie bardzo chętnie by ci przebaczyła, ale chyba sam już rozumiesz, że to nie jej przyrzekałeś.
– Nie przyrzekałem też tobie, Lacerto. – Kapitan Alric Steenberg drżącymi palcami wyjął z jej dłoni nóż. W niczym już nie przypominała ślicznej Salomei Heitz. Miała teraz chłodne, nieprzejednane spojrzenie, a powagę jej oblicza burzył cyniczny uśmiech. Hebanowe włosy stały się niemal zupełnie białe. Alric przez kilka długich lat był na każdy rozkaz Tropiciela i Lacerty, ale nigdy nie ujrzał ich prawdziwych twarzy. Teraz również nie był pewien, na kogo właściwie patrzy. Nie wątpił jedynie w to, że wyrządził niegdyś prawdziwą krzywdę prawdziwej Salomei Heitz. I uważał wówczas, że na to zasłużyła. Ona i jej mąż, Hugo Trapp.
– Nie miej do siebie pretensji, kapitanie, ja również dałem się jej oszukać – wtrącił się Hugo, przyglądając się odmienionej twarzy kobiety, która jeszcze chwilę temu do złudzenia przypominała mu jego Sally. – Gdy uciekałem na to odludzie, wcale nie miałem ochoty zostawiać Sally samej w Ośrodku, szczególnie po tym, co przydarzyło się nam obojgu. Czas nie był jednak moim sprzymierzeńcem, mogłem więc tylko mieć nadzieję, że nasze drogi nie rozeszły się na zawsze. A potem... zjawiła się tutaj. Tyle tylko, że nie pamiętała ani dnia z czasu, gdy była moją żoną. Liczyłem, że prędzej czy później ją odzyskam, ale ona... niezupełnie była sobą. Teraz wiem już, dlaczego.
– Nawet ja nie zdołałabym aż tak dobrze udawać twojej żony, abyś ty w to uwierzył. – Lacerta zaszczyciła Hugona jedynie przelotnym spojrzeniem, nim znów zwróciła się do Alrica. – O kapitanie Steenbergu natomiast śmiało można by rzec, że zawsze nosił „serce na dłoni". – Uśmiechnęła się, rozbawiona podwójną adekwatnością tego powiedzenia w chwili obecnej. – I to było jego największym błędem. Prawda jest taka, kapitanie, że zgrzeszyłeś przesadną lojalnością. Odkryłeś, że ludzie, których darzyłeś szacunkiem i podziwem, wcale na to nie zasługiwali. Sądziłeś, że Hugo Trapp to zdrajca, który wraz ze swoją piękną i zdolną żoną Salomeą knuje spisek przeciwko nam wszystkim. Ale nie miałeś pojęcia, kim on jest naprawdę. Nie wiedziałeś, że Hugo Trapp istnieje tylko na potrzeby Ośrodka, a Sally bardzo się stara, aby nikt nie odkrył, że jest Zmiennym, i to nie byle jakim. To przyrodni brat samego Tropiciela, Oscar Lucius Rhennes. Zawsze robił dokładnie to, co do niego należało, aż do dnia, w którym ty postanowiłeś się wtrącić. To nigdy nie miała być wojna. To miał być układ biznesowy. Dlatego najwyższe piętro Ośrodka było tajemnicą. Miałeś rację, ludzie zawsze marzyli, by być niezniszczalni. Kiedyś byli dumni z tego, że potrafią produkować sztuczne i trwałe organy, dzięki którym będą żyli wiecznie. Aż w końcu im się one znudziły. Zapragnęli powrotu do normalności. Myśleli, że zdołają to osiągnąć dzięki Zmiennym i ich niezwykłej regeneracji. Masz pojęcie, ile warte jest teraz tak silne i zdrowe serce, jak twoje? Trzymasz w dłoni nieopisany majątek.
– Dokąd trafiały te wszystkie organy, które... zbieraliście? – Alric spojrzał na Oscara Rhennesa z pozornym spokojem.
– Nie wiem – odparł obojętnym tonem Oscar. – Wiem tylko, że nie ma nic cenniejszego niż zdrowe serce. A pomysł z pozwalaniem ich właścicielom na poszukiwania od początku był bzdurą, wymyśloną tylko po to, aby nikt nie próbował odkryć prawdy. Oni nawet nie mieli szansy opuścić Ośrodka. Nigdy naprawdę nie sprawdzaliśmy, jak długo można żyć bez serca. Prawdę mówiąc, ty jesteś pierwszym, któremu udało się zbiec z czarną dziurą w piersi. I nigdy bym nie pomyślał, że zajdziesz tak daleko. Widzisz, kapitanie, tak naprawdę trafiłeś tu z mojej winy. To ja wyciąłem twoje wyjątkowe serce i zrobiłem to wbrew woli Tropiciela, bo bardzo chciałem wziąć odwet na człowieku, który prawie zabił moją Sally. Byłem zdumiony, gdy odkryłem, że wcale nie tak łatwo cię zabić. A kiedy uciekłeś... no cóż, Lothar nie był zbyt skłonny puścić w niepamięć mojej niesubordynacji, więc odebrał mi moje cenne dłonie i nakazał cię odnaleźć. Nie chciałem rozstawać się z twoim sercem, zabrałem je więc ze sobą i, ostatecznie, zamknąłem tutaj. Byłem ciekaw, jak długo wytrzyma. I muszę dość niechętnie przyznać, że jestem pod wrażeniem.
– Dlaczego was nie pamiętałem? Ciebie i Sally? Przecież się znaliśmy, zanim...
– Tego również nie wiem. Nikt nie wymazał ci pamięci. Być może zbyt mocno pragnąłeś zapomnieć o tym, co się stało, a ja, Sally i Ośrodek byliśmy z tym bezpośrednio związani. Teraz to już bez znaczenia. Dlaczego właściwie przedstawiałeś się nazwiskiem Fergusona? Chyba nie sądziłeś, że to wystarczy, by twoje własne odeszło w zapomnienie...
– Pamiętacie Logana Fergusona? – Alric zacisnął palce na rękojeści noża nienaturalnie mocno, a serce ostrożnie ułożył na podłużnym stole, który stał przed nim. – Tego prawdziwego.
– Był jednym z kolonistów – odrzekł jedynie Oscar. – Pilnował porządku w Ośrodku.
– Pracowałem tam razem z nim – wyjaśnił spokojnie Alric. – Dopóki jakiś czas temu nie spróbował zabić Lacerty. Ale ja zabiłem go pierwszy. W jej obronie. – Prychnął i rzucił Lacercie pogardliwe spojrzenie. – Z nieznanych przyczyn widok jego krwi na moich rękach był pierwszym obrazem, jaki pojawił się w moich myślach, gdy zbudziłem się na najwyższym piętrze Ośrodka, pozbawiony serca. Dlatego przyjąłem jego nazwisko, gdy uciekłem. Znałem go trochę, ale nie wiedziałem, że pochodził stąd, z Ordenu. Ani że postawiono mu tutaj symboliczny nagrobek... Być może moja lojalność już wtedy mnie zgubiła, bo wybrałem życie Lacerty zamiast jego.
– Właśnie ci się za to odwdzięczyłam, podarowując ci noc z uroczą Sally, w której od dawna skrycie się kochałeś. – Lacerta odrzuciła do tyłu swoje długie włosy. – Całkiem miły z ciebie facet. Szkoda, że Sally tego nie dostrzegała. Ty nigdy nie chciałeś jej skrzywdzić, wszyscy tu obecni doskonale o tym wiedzą. Chciałeś tylko pogrążyć jej męża. Ale zamiast tego pogrążyłeś samego siebie.
Oscar mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Alric dopiero teraz uzmysłowił sobie, że lekarz zapewne od dawna był świadom afektu, jakim kapitan darzył jego żonę. To musiało stanowić dodatkowy punkt zapalny.
– Zdaje się, że mam do spełnienia ostatnią obietnicę – rzekł w końcu kapitan, starając się zignorować słowa Lacerty. – Jestem pewien, że jeszcze się kiedyś spotkamy, moja pani Lacerto i doktorze Rhennes. W tym, czy innym życiu.
Nagle, nim Oscar zdążył go powstrzymać, Alric zanurzył ostrze noża głęboko w swym własnym, nadal bijącym sercu. Zacisnął zęby, a strużka krwi wypłynęła z rany. Serce stanęło. Dłoń Alrica jeszcze ciaśniej ścisnęła rękojeść noża. A potem po prostu wyrwał ostrze jednym płynnym ruchem. Jęknął i osunął się na kolana. Zapanowała całkowita cisza. Oscar przyglądał się krwawiącemu sercu, które... wcale się nie poddało. Nagle podjęło ponowny wysiłek, by utrzymać się przy życiu. Lacerta roześmiała się.
– Nie do wiary – stwierdziła autentycznie zdziwiona. – On zniszczył ci życie i wciąż nie potrafi umrzeć – zwróciła się do zszokowanego Oscara. – Może to i lepiej. Nie skończyłeś tak jak on tylko dlatego, że jesteś bratem Lothara. Gdyby to zależało ode mnie, obaj już dawno bylibyście równie martwi. Ale skoro nadarza się tak znakomita okazja, pozwól, że złożę ci propozycję. Sam wiesz, że to serce jest bezcenne. Masz czas do rana, aby je uratować i zwrócić Alricowi, skoro to jego własność. Jeśli zdołasz to uczynić, zabiorę cię z powrotem do Ośrodka, gdzie jeden z naszych lekarzy zdejmie ci te okropne protezy. Odzyskasz własne palce i będziesz mógł zrobić z nimi, cokolwiek zechcesz, łącznie z grą na pianinie. Co ty na to?
– To obłęd, jak wszystko, co mówisz i robisz. – Oscar pokręcił głową. – Potrzebuję moich prawdziwych dłoni, aby móc go uratować. To już nie jest zabawa, Lacerto.
– Udowodnij, że jesteś najlepszy, nawet bez swoich cudownych dłoni – nie ustępowała. – Wtedy będziesz mógł odzyskać dawne życie. Z tą tylko różnicą, że bez swojej żony. Obawiam się, że Sally nie żyje i to z mojej winy. Niestety, nie jestem jeszcze tak dobra, jak Lothar i nie byłam wystarczająco ostrożna. Ale wspaniale czułam się, mogąc przez jakiś czas żyć w jej skórze. Zdaje się, że ona naprawdę cię kochała. Szkoda, że ty ją tylko wykorzystywałeś.
– Mój brat to głupiec. Sprowadzisz na niego tylko klęskę – wycedził Oscar przez zaciśnięte zęby. – Ja także jestem głupcem, bo pozwoliłem ci się w to wciągnąć. Ale dopilnuję, byś to ty poszła na dno jako pierwsza.
– Przekonamy się. – Uśmiechnęła się i na powrót przybrała postać Salomei Heitz. Tym razem jednak pozbawionej blizn na twarzy. – Bawcie się dobrze.
Odwróciła się i powoli wyszła, stukając obcasami o posadzkę. Oscar spojrzał niechętnie na własne sztuczne dłonie, a potem na zwiniętego w kłębek na podłodze Alrica.
– Popełniłem błąd – zwrócił się do niego łagodnie. – Nie powinienem był samowolnie wycinać serca z twojej piersi, kapitanie. Dałem się ponieść emocjom. Gdybym miał drugą szansę... zamiast tego wyrwałbym je gołymi rękami, póki jeszcze je miałem. I rozszarpał na strzępy. Powinieneś o tym wiedzieć. Ale przez większość życia byłem naukowcem, a twoje serce okazało się prawdziwym cudem natury, którego nie mogę tak zwyczajnie zaprzepaścić. Gdybym teraz mógł rozszarpać czyjekolwiek serce, z pewnością wybrałbym do tego Lacertę. Twoja siła i determinacja są godne podziwu, kapitanie. A my mamy jeszcze do odbycia poważną rozmowę. Problem jedynie w tym, że nie mam ani sprawnych dłoni, ani odpowiednich narzędzi. – Wzruszył ramionami. – O tym także powinieneś wiedzieć.
– Rób... co musisz... by odzyskać dłonie... – jęknął Alric. – Będą ci potrzebne bardziej niż moje serce...
– To się jeszcze okaże...
Ostatnie słowa Oscara Rhennesa dotarły do Alrica Steenberga jakby przez mgłę. Kapitan powoli odpłynął w ciepłą, lepką ciemność. Oscar zacisnął zęby w bezsilnej złości, przyglądając się zakrwawionemu sercu. Ostatni raz grał na pianinie dla swojej żony. Dawno temu.
W końcu z westchnieniem sięgnął do jednej z najbliższych szafek.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla
S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla zapoczątkował trylogie (jak na razie), która miała dokonać małej rewolucji w świecie gier komputerowych. Nikt wcześniej nie połączył tak udanie tego, co najlepsze z gier FPS (pokaźnie rozwinięty symulator strzelecki) i RPG (masa różnorakiego ekwipunku w tym artefaktów, rozwinięty system misji pobocznych itp.) i umieścił tego w fabule - stojącego pomiędzy światem Fantasy a światem science-fiction – Czarnobylu.
Gra jest tak rozbudowana i posiada tak wiele cech nowatorskich, jeśli chodzi o świat gier komputerowych, że nie w sposób o nich opowiedzieć nie zapominając o jakiejś z kwestii. Krótko mówiąc: w tą grę trzeba zagrać. Więc nie przedłużając przybliżmy parę szczegółów, które powinny zmotywować do zapoznania się z tą pozycją osobiście.
Zacznijmy od fabuły. Gra rzuca nas w nieprzyjazne okolice Czarnobyla. To tam w wyniku kolejnej eksplozji pęka betonowy sarkofag zabezpieczający uszkodzony reaktor legendarnej już elektrowni atomowej. W konsekwencji skażony zostaje teren w promieniu 30 km grze zwany, jako Zona. Pojawiają się tam się przeróżne mutanty, obszary mocno skażone radioaktywnym opadem oraz anomalie, czyli miejsca gdzie zaburzone zostały prawa fizyki. Pomimo takiej sytuacji w Zonie nie brakuje ludzi. Chojraków tych zwą Stalkerami. Niczym Kozacy przybywają na tą ukraińską ziemię z różnych zakątków, szukając schronienia przed organami ścigania, szansy na szybkie wzbogacenie, przygody czy niezwykłych artefaktów (niezwykłych przedmiotów, które w niezwykły sposób wpływają na ludzki metabolizm: uodparniają na ogień, prąd, przyspieszają metabolizm itd.). W grze stajemy się właśnie takim stalkerem, lecz ty będziesz miał ambitniejsze zadanie: odgadnąć zagadkę centrum Zony i poznać własną, tajemniczą przeszłość.
Przejdźmy do tego, co jest solą tak zwanych strzelanek, czyli brońmi. „Czysta" wersja gry oferuje nam 20 tzw. broni głównych. Mogło wydawać się, że jest to skromna reprezentacja, lecz bardzo przemyślana. Każda z broni jest bardzo charakterystyczna i trudno znaleźć dwie o podobnych cechach. Tak, więc znajdzie karabiny klasyczne i te w układzie bull-pup, z lufami normalnymi i skróconymi, z celownikami mechanicznym bądź bardziej zaawansowanymi optycznymi, zasilanym nabojami NATO-wskim 5,56mm oraz radzieckim 5,45mm ; 7,62mm i niezwykle rzadko stosowanymi w grach brońmi na bardzo silny nabój 9,35mm. By mimo wszystko nie było za monotonnie ukraińscy programiści przygotowali dla nas trzy ciekawostki. Pierwszą jest możliwość modyfikowania broni. Gracz może dokręcić do swojej broni wedle uznania tłumik, celownik optyczny, bądź granatnik podwieszany. Lecz by nie było za łatwo akcesoria do naszej broni nie tak łatwo znaleźć, a do tego należy pamiętać, że nie każde z akcesoriów pasuje do konkretnego modelu broni. Kolejną ciekawostka mającą zwiększyć grywalność jest (nie stosowana w grach od czasów SWAT 3) możliwość stosowania w naszych broniach kilku różnych typów amunicji: zwykłej, przeciwpancernej (o zwiększonej sile przebijającej kamizelki kuloodporne), oraz snajperskiej (o zwiększonej celności). Ostatnim elementem upodabniającym grę do RPG są „bronie unikalne" występujące w grze w jednym lub dwóch egzemplarzach. Są to przeważnie zwykłe bronie stuningowane w sposób, nieosiągalny dla zwykłego gracza. Tak, więc może być to broń specjalnie wyważona (dla lepszej celności), odchudzona (o zmniejszonej masie), używając niestandardowej amunicji (silniejszej od standardowej lub takiej, którą łatwiej zdobyć) itp.
Jeśli chodzi o pojedynki system walki, S.T.A.L.K.E.R. także tym nas pozytywnie zaskoczy. W tej grze naprawdę wiele się dzieje. Co chwile wyskakuje na nas jakiś mutant począwszy od mało inteligentnych wyrośniętych zwierzętach, poprzez zombie, a skończywszy na atakujących z zaskoczenia humanoidach mogących zawładnąć naszymi umysłami, lub stać się niewidzialnymi niczym Predator. Większe zagrożenie stanowią inni stalkerzy i rządzące w Zonie frakcje. Dzięki bardzo dobrze dopracowanej sztucznej inteligencji napotkani przeciwnicy doskonale z sobą współpracują, osłaniają się, kamuflują swoje pozycje i zakładają pułapki. Jednak S.T.A.L.K.E.R. nie jest bezmyślną strzelanką. Tu nie każdy wróg powinien być od razu zlikwidowany, a przychylnie nastawionym ludziom łatwo podpaść . Dodatkowo dochodzi tu rozwinięty system Questów które w połączeniu z dynamiczna i przepełniona tajemniczością fabułą spajają całość z gigantycznym realizmem. Co do realizmu nie można tu nie wspomnieć o dokładnie odwrozorwanych kompleksach miasta Prypeć i elektrowni Czarnobyl. Każda ławka, każda huśtawka z placu zabaw, każdy barak dla pracowników i każdy element ty dwóch lokacji został sfotografowany i przeniesiony do gry przez ukraińskich grafików. Do tego do chodzi niesamowity klimat do którego dochodzą elementy czasami półkomiczne, np.: stalkerzy w „czasie wolnym od zajęć" siadają przy ognisku rozmawiając, wzdychając nad swym żywotem, opowiadają kawały, grają na gitarze, śpią. Co więcej w grze by przeżyć musimy spożywać posiłki, a na popitkę do wyboru mamy wódkę lub napój energetyczny. Jednocześnie cały czas na uwadze mamy na uwadze to że nasz ekwipunek zużywa się, przez co nasza broń zacznie zacinać się, a ubranie straci właściwości ochronne. To wszystko spina typowe post-komunistyczne budownictwo co sprawia że w stalkerze możemy się poczuć naprawdę swojsko.
Na koniec wspomnijmy o nieco technicznej stronie gry. Jeśli chodzi o stosunek wymagań do wrażeń wizualnych programiści osiągnęli absolutne mistrzostwo. Nawet bardzo przeciętne komputery zdzierżą miliony nie przerwanie falujących źdźbeł trawy i gałęzi, zawirowania powietrza powodowane przez anomalie, cały czas zmieniającą się pogodę i pory dnia, miliony cieni, perfekcyjnie odwzorowaną animację ognia, dziesiątki poruszających się wraz z nami obiektów, latające kruki i wiele innych elementów.
Oczywiście w grze znalazło się parę niedociągnięć np.: gdy spojrzymy w dół spostrzeżemy że Stalker nasz nie posiada nóg chodź cień ukazuje co innego, nasz stal ker w przeciwieństwie do tych komputerowych nie potrafi siadać, położyć się spać, a konsumpcja oraz leczenie opiera się na jedzeniu (tudzież apteczka) znika z plecaka, a parametry wzrastają natychmiastowo. Ale po pierwsze szybko zapomina się o tym widzą obraz ogromu tej gry, i pogodzić się z faktem że przy tak wielkim przedsięwzięciu jakim był S.T.A.L.K.E.R. parę uchybień mogło się zdążyć. A po drugie wszystkie te niedociągnięcia są naprawiane stworzonymi przez fanów Modami.
Mam nadzieje że zachęci to was do zagrania w tą wyjątkową pozycje na rynku gier. Podsumowując seria S.T.A.L.K.E.R. jest to gra która już jedną nogą dołączyła do grupy gier legend FPS ostatnich paru lat i spocznie obok Serii Counter Strike (Half-Life), Serii ARMA i Serii Call of Duty.
Chciałbym podziękować za opracowanie tego artykułu: dzięki Qlavy! ;-)
Diablo - trochę o całej serii
20 grudnia 1996. Zapamiętajcie dobrze tę datę, moi mili, gdyż właśnie tego dnia Zło zagnieździło się w naszych komputerach, na zawsze odmieniając nasze spojrzenie na cRPG. I chociaż od tamtego dnia minęło już niemalże 13 długich lat to Diablo, bo tak nazywa się bestia, która opanowała umysły milionów graczy na całym świecie, i jego następca wciąż mają się dobrze i nic nie wskazuje na to, by ich rządy terroru miały zostać przerwane...
Blizzard to ponad wszelką wątpliwością firma wyjątkowa. Nie produkuje gier hurtowo, tak jak to czynią inni wielcy producenci, a wręcz swoje gry wydaje bardzo rzadko. Za to wszystko co wyszło spod ich rąk, szybko osiągnęło status arcydzieła, przeprowadzając małą rewolucję w świecie gier. Nie inaczej było z Diablo, które jako pierwsze w tak odważny sposób połączyło zręcznościowe zabijanie potworów z cRPG tworząc pod gatunek przez mądrych ludzi nazywany „hack'n'slash" (po polsku rąb i tnij). Nazwa ta doskonale oddaje to, o co tak naprawdę tutaj chodzi: przerąbywać sobie mieczem (i nie tylko) drogę przez piekielne bestie niczym maczetą przez amazońską dżunglę.
Rozgrywka w Diablo oparta była na banalnie prostym schemacie. Wybierasz jedną z 3 dostępnych postaci, ekwipujesz ją w różne żelastwo i schodzisz do katakumb. Tam zabijasz tony paskudnego plugastwa, po czym wracasz do wioski by uzupełnić zapasy. I tak w koło Macieju, aż do finałowego bossa, którego (tutaj wielka niespodzianka) także ukatrupisz. Nudne, nie? No właśnie problem w tym, że ani trochę nie nudne! Ba, gdy już raz uda ci się posłać Diablo, tam skąd przyszedł (przynajmniej w teorii, ale o fabule nieco później), wrócisz do gry ponownie, tym razem z inną postacią. I znów będziesz powtarzał ten sam, teoretycznie śmiertelnie nudny schemat, z wypiekami na twarzy, zawalając przy okazji wszystko co się da zawalić w realnym życiu ;)
Taa, Diablo było fajne, ale czy mogło być jeszcze fajniejsze? Ano mogło i (kolejny szok) było! Cóż, gdy gra zdobywa taką popularność, naturalną koleją rzeczy jest, że twórcy zdecydują się stworzyć sequel. Bilzzard od tej reguły nie odstąpił i chwała mu za to. Diablo II zjada bowiem swojego poprzednika na śniadanie pod każdym względem.
Diablo II oferuje ci 4 krainy pełne lochów, potworów, skarbów i wszelkiego innego dobrodziejstwa (a w dodatku Lord of Destruction dochodzi jeszcze jedna), jeszcze więcej żelastwa, potworów oraz 5 różnych postaci (w dodatku dochodzą jeszcze dwie), każda ze swoim własnym, unikalnym drzewkiem umiejętności. Do tego dochodzi jeszcze interesująca (o ile zwrócisz na nią, podczas tej całej rzeźni, uwagę) fabuła, którą poznajemy dzięki mistrzowsko zrealizowanym cut-scenkom (jak dla mnie najlepsze wstawki w historii gier komputerowych, po prostu arcydzieła). Żeby nieco urozmaicić rozgrywkę wprowadzono także szereg innych smaczków, takich jak najemnicy, którzy pomogą nam w walce, czy pewna magiczna kostka, za pomocą której możesz przemieniać jedne przedmioty w inne. Schemat rozgrywki nie uległ jednak większym zmianom. Co prawda przyjdzie naszemu herosowi walczyć nie tylko w zatęchłych katakumbach, lecz także na świeżym powietrzu, ale wciąż chodzi tu przede wszystkim o mordowanie kolejnych przeciwników w drodze do celu. I wciąż jest to niezwykle zajmujące.
Jest jednak jeszcze coś, co sprawia że gra ta, pomimo upływu lat (już 9 na karku), wciąż jest szalenie popularna i świetnie się sprzedaje: multiplayer. Wspólne (do 8 graczy na grę) eksterminowanie diabelskiego pomiotu jest dużo przyjemniejsze niż samotna walka ze złem, szczególnie że przeciwnicy są silniejsi a nagroda za ich pokonanie większa wprost proporcjonalnie do ilości graczy. Ale standardowe PvM to jedynie wierzchołek góry lodowej. Gra wchodzi w inny wymiar gdy przeciwko sobie staje dwóch kierowanych przez człowieka gierojów. Takie pojedynki (albo nawet walki drużynowe) są niezwykle pasjonujące i zupełnie różnią się od tego, do czego przyzwyczaiła nas rozgrywka w singlu. Dzięki Blizzardowkiej platformie (znanej także z innych gier Blizzarda np. Starcrafta), wyszukiwanie gier czy chętnych do gry nie sprawia problemu.
Nie napisałem nic o grafice czy muzyce bo i specjalnie nie ma o czym pisać. Grafika jaka jest każdy widzi – nie powala (nie powalała także w chwili premiery), a że przy tym nie przeszkadza to nie ma potrzeby się nad nią rozwodzić. No, może powiem tylko tyle, że pomimo „przeciętności" oprawy graficznej twórcom udało się stworzyć kilka naprawdę klimatycznych lokacji (piekło rządzi!). Zaś co do muzyki, nie jest zła, ale jak się spędziło przy grze czas liczony w setkach godzin to już przestaje się zwracać uwagi na takie drobnostki ;).
Diablo to, z której by strony nie spojrzeć, gra legenda. Dodajmy jeszcze, że jak na legendę jest wciąż jeszcze rześka i trzyma się mocno. Ale co ja się będę tutaj rozwodził, najlepiej sami sprawdźcie czy nie przesadziłem z tą całą słodyczą jaka wylewa się tego tekstu. Wystarczy tylko na chwilę uruchomić grę, najlepiej na Battle.net, by przekonać się jaką moc posiada. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że dacie się jej opętać, ale czego się spodziewać po tak diabelskim tytule...
Serdeczne dzięki „Kastratore" za opracowanie artykułu !!!
Damian Nowak - Wiejon
Miłość przychodzi wraz ze starością
Wiejon to miasto, które wryło się w świadomość Chińczyków w sposób niezwykle kontrowersyjny. Przez jednych jest nazywane siedzibą prawdziwej miłości, zaś przez drugich jej cmentarzyskiem. To mogło mieć miejsce tylko w Chinach. Rząd chiński w 2023 r. na podstawie projektu Ming Li zbudował futurystyczne miasto. Ten wówczas 40-letni mężczyzna po 4 rozwodach i związanych z tym kosztami doszedł do wniosku, że zinstytucjonalizowanie małżeństw w startym kanonie nie jest do końca słuszną drogą. Ludzie zazwyczaj poznają się, po około 2-3 latach wchodzą w fazę narzeczeństwa, która trwa może rok, góra pięć i prowadzi zazwyczaj przy krótkim okresie do ślubu, w przypadku dłuższego do rozpadu związku. Jeśli związek nieformalny przeistacza się w zinstytucjonalizowane małżeństwo to zaczyna się on przeobrażać. Paradoksalnie punkt kulminacyjny nadchodzi na początku, jest nim ślub lub narodziny pierwszego dziecka. Te dwa wydarzenia w małżeństwie są najistotniejsze. W raz z upływem czasu dochodzi do rozluźniania więzi i pojawia się pokusa zdrady. Ming Li zadał sobie pytanie dlaczego tak jest i w jaki sposób można zapobiec temu mechanizmowi.
Początkowo wydawało mu się, że receptą na to jest wspólne zamieszkanie jeszcze przed ślubem, tak by poznać zwyczaje partnera i przekonać się, że koegzystencja ma racje bytu. Prędko jednak zrozumiał, że ludzie tuszują swoje wady. Aby je poznać musi upłynąć więcej wody w Jangcy niż przypuszczał. Toteż skłoniło go do pytania dlaczego ludzie właśnie wtedy starają się ukryć swoje złe cechy i przyzwyczajenia, a w małżeństwie dochodzi do rozprężenia. Odpowiedź wydała mu się wprost trywialna: ludzie potrzebują wyzwań W małżeństwie zapada w pewnym sensie klamka. Ludzie czują się zbyt pewnie pomimo możliwości separacji i rozwodu. Często potrafią być ze sobą mimo wzajemnej niechęci ze względu na dzieci lub pewien przymus społeczny, bo co ludzie powiedzą. To właśnie ten wzniosły lub bojaźliwy czynnik sprawia, że ludzie tkwią w czymś, co nie ma sensu. Dodatkowo jest też jeszcze trzeci powód, który można sprowadzić do ogólnoludzkiego strachu przed samotnością, czymś nowym. Małżeństwo daję poczucie złudnej stabilizacji, która popada w degrengoladę. Dwoje kiedyś kochających ludzi dusi się przebywając we własnym środowisku. Na początku było wspaniale, bo się w ogóle nie znali, byli dla siebie tajemnicą, czymś zupełnie nowym. Jednak po pewnym czasie poznali się jak łyse konie i to wcale nie wyszło im na dobre.
Ming Li mógłby dojść do wniosku po swoich rozwodach, że instytucja małżeństwa jest przeżytkiem samym w sobie i nie ma racji bytu. Jednak on nie poszedł tak prostą drogą by wszystko niszczyć. Zaproponował rządowi chińskiemu by wybudował nowe miasto, gdzie będzie istniała zmodyfikowana instytucja małżeństwa, a domostwa będą specjalnie przystosowane do prorodzinnej atmosfery. Z formalistycznego punktu widzenia Ming Li dostrzegł, że trzeba zmienić jedną kardynalną rzecz. Małżonkowie nie mogą ślubować sobie, że będą ze sobą do końca życia. Uznał on, że młodzi ludzie wstępują w tę instytucję pod wpływem pożądania i chęci posiadania potomstwa. Tego pierwszego nie potępił, przyjął, że tak po prostu jest, taka jest natura ludzi, to drugie gloryfikował. Jeśli ludzie chcą wchodzić w stan małżeński to należy im na to pozwolić. Jednak powinni sobie ślubować nie miłość, a wierność, która jest stanem decyzji i nie bez ograniczenia czasowego tylko właśnie na odpowiedni termin. Tym samym zrodziła się w Chinach myśl małżeństwa kontraktowego i brak wyzwania sobie miłości. To drugie choć wydaję się okrutne nie do końca jest prawdziwe i ma swoje uwarunkowania logiczne, ale o tym później.
Wpierw według Ming Li należało ustalić czy nupturienci chcą posiadać potomstwo czy nie. To było bardzo istotne, bo tylko z jednego małżeństwa można było mieć dzieci. Po drugie jeśli nie chciało się posiadać potomstwa z przyszłego związku to kandydaci mogli ustalić termin dowolnie, ale na maksymalnie 25 lat z możliwością przedłużenia na kolejne ćwierć wieku. W odwrotnym wypadku małżeństwo miało trwać 18 lat od narodzin ostatniego dziecka. Kontraktowe małżeństwa miały dwojaki cel. Z jednej strony systemowo koligacić ze sobą rodziny rozwodników, a z drugiej strony przez nieuchronność wygaśnięcia małżeństwa tworzyć nacisk do starania się by je utrzymać. Zwłaszcza dla niego był ważny czynnik przedłużenia związku formalnego. Przy zbliżającej się końcówce terminu widział pytające się otoczenie i budujące tak jak na początku przy narzeczeństwie elektryzowanie atmosfery przez wprowadzanie potrzebnego stanu niepewności. Widział on dociekliwych ludzi, którzy zastanawiali się czy ich sąsiedzi przedłużą swoją relację czy też rozstaną się.
Ming Li nie miał zamiaru rezygnować z instytucji rozwodu. Wiedział on, że ludzie są niesłowni. Jednak wprowadził on rygoryzm w tej materii. Partner przyłapany na zdradzie tracił znaczną część majątku i opiekę nad dziećmi automatycznie, a w jego dowodzie osobistym pojawiał się wpis „Z" oznaczający zdrajce .To napiętnowanie społeczne było według Ming Li ceną za złamanie kontraktu. Pragnął wywrzeć nacisk na rodziców by w swoim związku dokończyli do cna dzieła rodzicielstwa. Takim samym zabiegiem jest możliwość posiadania dzieci tylko z jednego małżeństwa. Dzieci, które urodziły się wbrew tej zasadzie trafiać miały do rodzin zastępczych. Ten brutalny wymóg miał powodować by ludzie rozważnie podchodzili do materii prokreacji, nie było tarć między przyrodnim rodzeństwem, a także by rodzice nawet po rozwodzie skupiali się na wychowaniu dzieci z poprzedniego małżeństwa, a nie budowali od nowa rodziny z dziećmi. Ojcowie i matki nawet po rozwodzie mieli czuwać nad swoimi pociechami i miały być one ich oczkami w głowie. Ming Li dopuszczał możliwość oczywiście rozwodów pokojowych, gdy żadna ze stron nie zdradziła, ale oboje już nie mogą ze sobą wytrzymać.
Uważał on, że nie łamią żadnych postanowień kontraktu, bo dysponentami dobra w postaci kontraktowego małżeństwa są sami zainteresowani, którzy dodatkowo mogą manipulować jego długością w trakcie jego trwania. Dostrzegał on małżeństwa, które zawierały kontrakt na 5 lat, po czym po 2 latach skracały go do 3. Ten rok miał być dla nich ostatnią szansą. Jednak by zapobiec nadmiernym manipulacją pod wpływem złych emocji małżonkowie mogli dokonać pierwszej zmiany terminu dopiero po 18 miesiącach zawartego związku.
Domy w tym mieście były budowane na różną modłę, ale podlegały jednemu warunkowi. Każdy z małżonków miał mieć swój zamykany pokój, gdzie mógł pracować, tworzyć, odpoczywać niepodglądany przez drugiego małżonka. Dodatkowo w każdym takim budynku miała znajdować się obszerna sypialnia, gdzie mogli spać i oddawać się rozkoszom małżonkowie. To było bardzo ważne, ponieważ miało budować sferę intymności między małżonkami i dodawać pikanterii małżeństwu. Zazwyczaj małżonkowie mieszkając razem wiedzą o sobie wszystko, co burzy tajemniczość między nimi, która tak w początkowych stadiach relacji podsycała namiętność. Ponadto dla tego celu małżonkom przysługiwał co pół roku dodatkowy tydzień urlopu, który mogli jednak spędzić w towarzystwie członka rodziny małżonka bez niego samego. Ludzie pozostający w małżeństwie jeżdżą ze sobą obawiając się puszczenia partnera na samotne wakacje, ponieważ anonimowość sprzyja zdradom. Ming Li postanowił wyeliminować ludzką podejrzliwość. Prześmiewczo ludzie nazywali ten czas wakacjami z przyzwoitką.
Wiejon było miastem, gdzie nie padało z ust młodych i w średnim wieku ludzi kocham cię. To słowo było zarezerwowane dla seniorów. Według Ming Li ludzie kochają tylko raz w życiu wbrew zachodnioeuropejskiej filozofii, która zatarła rozróżnienie pomiędzy zauroczeniem, romansem, miłostką, a miłością, gdzie przymiotnik prawdziwy jest zbędny. Uznał on, że ludzie, którzy są ze sobą na starość i chcą dogorywać w swoim blasku to ludzie, którzy się kochają, bo w perfekcyjnym przykładzie przeżyli ze sobą całe życie, a w mniej wyidealizowanym po byciu z innymi ludźmi nie targani emocjami czy pożądaniem podzielili się czymś co nie rozckliwia - swoją starością, która jest odarta z wzniosłych sloganów, piękna, a bazuję na porozumienie umysłów. W Wiejon wyeliminowano problem zawierania małżeństw ze względu na jedność portfeli by przeżyć jesień życia, bo dotowano samotnych emerytów. Jeśli pobierali takie zapomogi to musieli mieszkać sami, albo ze swoimi dziećmi. Wiejon według projektu Ming Li nie było miastem wyidealizowanej miłości. Nikt nie mógł powiedzieć, że przeżył ich kilka, bo było to w złym guście i mogło się skończyć mandatem, zwłaszcza dla ludzi młodych. Na powiedzenie, że się przeżyło miłość trzeba było czekać na starość.
Choć był jeden wyjątek dla ludzi młodych. W przypadku odejścia przedwcześnie partnera z tego świata podczas mowy pogrzebowej nawet 18-latek mógł powiedzieć, że kochał małżonka. Ming LI uznawał, że śmierć małżonka jest tak wielkim ciosem dla drugiego, że znikają bariery złych wspomnień, a ukazują się tylko te dobre i wyidealizowany obraz tego jakby mogło być. Nieludzkim podejściem by było tłamszenie i karanie wtedy wylewających się emocji oraz uczuć. Przez to wszystko Wiejon było miastem przez jednych pogardzanym, a przez drugich wielbionym. Miłość w tym mieście została sprowadzona nie do sfery uczuć, ale do tego z kim przebywamy kiedy zagląda nam śmierć w oczy. Kto jest dla nas wtedy tą najbliższą osobą. Z kim potrafimy przebywać na starość kiedy jesteśmy siwi, pomarszczeni, mamy odchowane dzieci, a nasz pociąg seksualny osiągnął poziom dna. Wiejon to inne spojrzenie na miłość, tak odmienne od jej konsumpcyjnego, sprzedajnego i cukierkowego zachodnioeuropejskiego obrazu.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kłamca
Seria „Kłamca" rozpoczęła literacką drogę Jakuba Ćwieka, ostatecznie włączając go w nie tak znowu liczny szereg polskich pisarzy fantastyki. Debiutancki tom, dwudziestotrzyletniego wtedy autora, nie mógł zwiastować prędkości, z jaką rozwinęła się później jego kariera. Od premiery pierwszego „Kłamcy" minęło już dziesięć lat, a historia Lokiego doczekała się czterech tomów kontynuacji. Pomimo kreacji innych fabuł, Ćwiek nieustannie kojarzony jest przede wszystkim z opowieścią o nordyckim bogu. A zaczęło się tak niewinnie, od niezbyt obszernego zbioru opowiadań.
Za sprawą mniejszych lub większych zbiegów okoliczności oraz szeregu podjętych decyzji i ich konsekwencji, Loki, adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców, zostaje wcielony do armii Niebios. No, może nie do końca. W rzeczywistości bowiem bliżej mu do anielskiego chłopca na posyłki, chociaż niezmiennie charakternego (jak na boga kłamstwa przystało), niż pełnoprawnego uczestnika odwiecznej wojny anielskich i demonicznych sił. Niezależnie jednak od hierarchii Loki staje się najemnikiem aniołów. Niekiedy jednak daleko jego czynom do anielskiej delikatności...
To chyba rodzaj niepisanej umowy, że spora część polskich autorów fantastyki rozpoczęła karierę od wydania zbioru opowiadań. Nie inaczej było z Jakubem Ćwiekiem. Pierwsza odsłona serii „Kłamca" pochwalić się może epizodycznym charakterem, chociaż kolejne opowiadania łączy nie tylko postać głównego bohatera – Lokiego –, ale również porządek chronologiczny, którego obecność wyznaczają kolejne dialogi postaci. Czy uniemożliwia to czytanie kolejnych fragmentów dowolnie? Myślę, że nie, ponieważ całość nie posiada wyraźnej, twardej osi fabuły, do której puenty mogłaby dążyć. Przyznaję jednak, że nie próbowałam rezygnować z podanej przez autora kolejności.
Brak zawiłej intrygi splatającej wszystkie opowiadania tomu rekompensuje kreacja głównej postaci. Loki to bohater wyjątkowo charyzmatyczny, o skomplikowanej moralności i zawiłej konstrukcji psychologicznej. Jest nieobliczalny zarówna dla czytelników, jak i towarzyszących mu na stronicach postaciach. Cięty język, oryginalne riposty i ogromny dystans Lokiego do samego siebie, tworzą mieszankę, która nie tylko wywołuje mimowolny uśmiech u czytelnika, ale także zachęca go do poznawania bohatera i podejmowania próby odkrycia tego, co skrywa się pod fasadą dowcipu i zbudowanego z ironii i sarkazmu muru. A skrywa się sporo.
Same opowiadania cechuje cała paleta różnorodności. Niektóre teksty noszą wyraźniejsze znamiona fantasy i wykorzystują motywy mitologiczne, angelologię i demonologię; w innych „nierealność" zdaje się ledwie namacalna, z pogranicza przywidzenia i snu, nasuwając skojarzenia z realizmem magicznym lub podobną formą o wątpliwym statusie ontologicznym. Większość z nich wykorzystuje motywy znane z popkultury, bardzo często wchodząc na wątłą linię odgradzającą kicz i kamp. Ćwiek zgrabnie lawiruje pomiędzy kolejnymi konwencjami i schematami, dając im drugie życie. Czytelnik dostaje jednocześnie to, co znane i lubiane oraz pełen ładunek kreatywności i odejścia od sztampy.
Język „Kłamcy" odbiega nieco od późniejszych tekstów autora, ale niezmiennie pozostaje lekki i przejrzysty. Kolejne zdania przesuwają się przed oczami, a czytelnik mknie wyznaczoną przez Ćwieka trasą słów z zaskoczeniem obserwując tempo, w jakim nieprzeczytane stronice zamieniają się w minioną lekturę. Barwna opisowość przeplatająca się z kolokwializmami, a nawet wulgaryzmami, dodaje całości kolorytu i czyni ją bardziej realistyczną (jakkolwiek może brzmieć to dość zabawnie w kontekście tekstu fantastycznego).
„Kłamca" przypadnie do gustu nie tylko fanom fantastyki, ale również uważnym obserwatorom codzienności oraz wielbicielom inteligentnego humoru i intertekstualnych nawiązań. Ćwiek rozpoczął najbardziej rozpoznawalną dla siebie serię z wysokiego C, proponując historię, od której nie sposób się oderwać przed skończeniem ostatniej strony. Jeżeli szukacie sposobu na wyrwanie sobie kilku godzin z życia, znacie już receptę.
Z Archiwum X. Wyznawcy
"Z archiwum X" kojarzy mi się przede wszystkim z młodzieńczym dreszczykiem emocji, który odczuwałam podczas odkrywania tajemnic kolejnych odcinków emitowanych w telewizorni. Kultowy serial, który święcił triumfy w czasach mojej młodości, do dziś wywołuje poruszenie a nazwiska aktorów grających główne role są znane tak starszym, jak i młodszym pokoleniom. Przyznaję się jednak bez bicia, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie teraz jak seria się zakończyła. Być może jest to kwestią tego, że serial oglądałam po raz ostatni już dawno temu. Być może nie jestem też tak wielką fanką, by pamiętać każdy szczegół. Wiem natomiast jedno. Serial "Z archiwum X" stanowi nieodłączny element wspomnień okresu mojego dorastania i mój pierwszy (na spółkę z literacką serią Ulica strachu) kontakt z grozą i zjawiskami paranormalnymi w popkulturze. Z kolei komiksy zdobią półki mojej domowej biblioteczki już od pewnego czasu i wciąż nie mogę nadziwić się, jak wiele radości można z nich czerpać. Dlatego też z zaciekawieniem przyjęłam wiadomość o planowaniu oficjalnego wznowienia wątków wspomnianego powyżej serialu w komiksie.
4 lutego bieżącego roku miała miejsce premiera "Z archiwum X. Wyznawcy". Jest to pierwsza, z zaplanowanych pięciu, księga kontynuująca losy Muldera i Scully, po tym jak rozstali się oni z FBI. Historia zawarta w komiksie jest rzutem na głęboką wodę dla tych, którzy nie widzieli ostatnich sezonów serialu, bowiem jest to naprawdę kontynuacja i nie ma w niej miejsca, na przytaczanie retrospekcji, które wyjaśniłyby, w jaki sposób bohaterowie znaleźli się w miejscu, w którym ich zastajemy. Autorem scenariusza jest Joe Harris, ale nad całością wydania czuwał Chris Carter, którego nie trzeba przedstawiać (szczególnie miłośnikom serialu). Wyraźnie widać, że publikacja, jest próbą powrotu do korzeni serialu. Próbą całkiem udaną. Mamy więc wielu starych bohaterów, ciągłą gonitwę, wiele znaków zapytania oraz szalenie niebezpiecznych kosmitów. Myślę, że wszyscy maniacy, którzy przez lata czekali na powiew świeżości w temacie kultowego serialu nie powinni zwlekać z zakupem Wyznawców.
Nie tylko twórcy komiksu stanęli na wysokości zadania. Wydawnictwo SQN odpowiedzialne za polskie wydanie zeszytu również zadbało o to by rodzimy odbiorca czuł się dopieszczony. Pomimo różnicy w formacie (ten amerykański jest większy) strona graficzna komiksu nie ucierpiała. Środek zachwyca natomiast świetnymi fotograficznymi pracami Carlosa Valenzueli, którymi poprzedzone są rozdziały. Wartości dodaje również zbiór grafik różnych autorów, wieńczący księgę (choć, jak to bywa w przypadku kompilacji zdarzają się prace lepsze i gorsze). Michael Walsh odpowiedzialny za rysunki prezentujące historię przedstawioną w "Wyznawcach" również się spisał. Być może jego umiejętności wymagają jeszcze szlifu, jednak wierność w tworzeniu postaci znanych z serialu jest zachowana, dzięki czemu bohaterowie prezentują się obłędnie. Momentami gorzej prezentują się natomiast tła wypełniające poszczególne kadry, jednak można na to przymknąć oko. Wszystko to plus dodatek w postaci znanego z serialu plakatu wiszącego nad biurkiem Muldera sprawia, że Wyznawcy stanowią niezwykle udany, w porównaniu z innymi, element archiwalnej układanki, który musi się znaleźć w kolekcji każdego wielkiego fana serii.
Piotr Fronczewski narratorem cyfrowej karcianki Earthcore: Shattered Elements
Twórcy ogłosili obsadę aktorską polskiej wersji językowej Earthcore: Shattered Elements oraz opublikowali nowe wideo pokazujące kulisy powstawania gry.
Tomasz Limanowski - Zlecenie
Mówili o nim, że przyszedł z Gór Wysokich idąc pewnym krokiem i nie zwracając uwagi na czyhające nań niebezpieczeństwa. W oczach miał ogień pomimo tego, że wokół niego kraina była skuta lodem, a płatki padającego śniegu zasłaniały pole widzenia. Na plecach miał tarczę, a u pasa topór z żarzącymi się runami na jego ostrzu. Zbroje miał wykonaną ze stali, ale gdzieniegdzie dało się zauważyć złote elementy, które świadczyły iż jest to przybysz z wyższych sfer. Bardzo bogaty. Hełm jego z takich samych materiałów wykonany był co zbroja lecz po bokach przyczepione były srebrne pióra. Nadawało mu to wygląd nie człowieka lecz boga, który zstąpił na ziemię ukarać grzeszników i niewiernych.
Takie historie słyszał karczmarz od miejscowych pijaczków i włóczęgów, którzy gdy tylko mieli jakiś grosz przychodzili do „Zdechłego Anioła", aby się napić i zabawić. Opowieść ta wywoływała w nim duże obawy. Bo i po co taki wojownik miałby zawitać do takiej dziury jaką jest Eldebarn? Jeżeli szuka bogactwa to źle trafił. Nie ma tu bogaczy. Są sami zwykli ludzie, którzy smak chleba porównują do smaku wykwintnego wina, a kilka groszy jest dla nich jak całe skarby naszego Jarla. Być może ów przybysz to Jarl innego klanu zaprzyjaźnionego z naszym? A może wróg, który ukrywa w górach całą armię i chce zająć tereny naszego królestwa poczynając od tej nic nie wartej wioski, która posiada sześciu głodnych, słabo wyszkolonych wojowników?
Te pytania zadawało sobie wiele ludzi, nie tylko karczmarz, który w wiosce był najbogatszy i stać go było na posiadanie dwóch kur i jednej świni. Wierzcie mi na taki luksus może sobie pozwolić jeden na dwustu, albo i nawet trzystu mieszkańców tej krainy. Jej zmrożone, pokryte śniegiem ziemie nie pozwalają na uprawę roślin i bardzo utrudniają hodowlę zwierząt. Nie ma z czego czerpać pieniędzy. Kilku kobietom, które mają dzieci udało się zatrudnić w pobliskim dworze jako cyrulik. Był to okropny zawód, gdyż możnowładcy z Jarlem na czele mieli zapędy sadystyczne, którym często dawali upust na swoich służących. Dziecko patrząc na matkę, która późną nocą wracała do domu zapłakana, pełna siniaków i z krwią na nosie marzyło o zemście na okrutnych władcach, ale cóż ono mogło zrobić skoro w tych czasach nie tylko mężne serce jest potrzebne, ale i umiejętność przetrwania bólu głodowego z dnia na dzień. Ojcowie, jeżeli oczywiście są dziecku znani, przesiadują całymi dniami we wspomnianej karczmie i pijani wracają do domu, często dając upust swojej agresji poprzez żonę lub swoje dziecko. Czasem jednak nie wracają przez kilka dni, tygodni. Wtedy są dwie możliwości; albo zostali zabici w ciemnej uliczce i zjedzeni przez wygłodniałe dzikie psy grasujące po ulicach każdego wieczoru, albo leżą w karczmie pod stołem, obślinieni i nieprzytomni.
Lecz ów przybysz był inny. Dlatego tak dziwnie wszyscy na niego patrzyli, jakby podejrzewali go co najmniej o kradzież czegoś drogiego. Drzwi otworzyły się na całą szerokość gdy wchodził. Płatki śniegu na chwilę wleciały do środka szybko się topiąc i zamieniając w kropelki wody na podłodze. Wiatr okrążył stoły i ucichł po zamknięciu wejścia. Nowy gość był tak wysoki, że omal hełmem nie zawadzał o sufit. Musiał być też bardzo ciężki ponieważ każdy jego krok wyrządzał ogromną krzywdę deskom, które skrzypiały pod naporem jego stóp. Gdy szedł, jego toporek wydawał metaliczny wydźwięk obijając się o metalową sprzączkę od pasa. Kilku miejscowych uciekło szybko ze swoich miejsc pod ścianę zwalniając tym samym krzesło, na którym po chwili usiadł nieznajomy. Karczmarzowi pot wystąpił na czoło, a oczy przybrały kształt kulek podobnie jak większości tu obecnych. Zapadła grobowa cisza. Nikt nie wiedział jak się zachować.
Przybysz zdjął powoli hełm odsłaniając swoje długie, białe włosy. Nie był on jednak starcem. Twarz miał młodą, lecz obficie poznaczoną bliznami. Nos garbaty, połamany. Oczy niemal świeciły mu się na kolor ognia, dokładnie tak jak powiadali. Gęsta broda sprawiała, że nabierało się szacunku patrząc na niego. Zarost zawsze był uważany jako cecha wojowników, ludzi mężnych i odważnych lub pijaków. Choć w tym przypadku raczej to pierwsze.
Po paru minutach karczmarz postanowił jednak zareagować jak przystało na porządnego karczmarza, zresztą jedynego w tym mieście. Podszedł więc pewnym krokiem do gościa.
- Czym mogę panu służyć?- zapytał jąkając się ponieważ zawsze to do niego podchodzono i składano zamówienie. Nigdy na odwrót lecz z tym przybyszem lepiej było obchodzić się ostrożnie.
- Nalej mi miodu- odpowiedział nawet nie patrząc w stronę karczmarza. Wzrok miał skierowany przez cały czas w stół, po którym skrobał paznokciem.
Gdy karczmarz przyniósł zamówienie wszystko wróciło do normy. Powróciły rozmowy, siorbanie, mlaskanie oraz głośne wulgaryzmy. Przybysz jednak co chwilę unosił kubek i nie zwracając uwagi na otoczenie popijał trunek. Zdawał sobie sprawę z tego, że nadal wiele par oczu na niego zerka. Gdy do takiej biednej wioski przychodzi ktoś tak bogaty to w większości kończy się to rozlewem krwi. Biedacy chcą zarobić okradając, a bogacz za wszelką cenę się broni, ale bardzo często nie ma szans w starciu z kilku osobową grupką wieśniaków uzbrojonych w noże, widły i widelce.
Kilkadziesiąt lat temu w tej właśnie wiosce pewien wysoko usytuowany możnowładca przyjechał do Jarla w interesach. Już pierwszego dnia, gdy przejeżdżał konno przez brudne ulice do pięknego dworu został zaatakowany przez kilkudziesięciu mieszkańców. To była zaplanowana akcja, a możnowładca nie miał szans na przeżycie tak jak i jego straż, która w wyniku zaskoczenia nie widziała co począć. Od razu po zamachu Jarl we własnej osobie dokonał zemsty zabijając wszystkie dzieci w wiosce i połowę kobiet. Przynajmniej wilki nie chodziły głodne tamtej nocy.
Gdy nieznajomy zaspokoił swoje pragnienie wziął hełm i rzemieniem przywiązał go do skórzanego pasa po czym wyszedł. Na dworze było już ciemno. Biedni, uczciwi ludzie zmierzali do swoich domów, a biedni, chcąc już nie być biednymi wychodzili na ulice z nożami pochowanymi gdzieś po załatanych kieszeniach. Bali się psów, ale chęć zdobycia chociaż kilku marnych groszy pozwoli im przeżyć. Działali najczęściej w grupach cztero-pięcio osobowych. Kryli się po zaułkach, ciemnych uliczkach z kapturami na głowach i wypatrywali ofiary. Po ujrzeniu wielkoluda w pozłacanej zbroi pomyśleli, że tej nocy wszystko może się zmienić. Z ubóstwa do bogactwa. Ze świętości do piekła. Czuli przed nim respekt i bali się go patrząc na runiczny toporek u boku i wielką, okrągłą tarczę na plecach. On jednak był sam, a ich pięciu. Decyzję podjęli szybko. Gdy tylko obcy wszedł w ciemną uliczkę jeden z rabusiów skoczył na niego od tyłu próbując poderżnąć mu gardło. Na daremnie jednak. Został on przerzucony przez plecy. Upadek na twardą nawierzchnię złamał mu kręgosłup. Wrzasnął tylko, co zaalarmowało pozostałych, którzy natychmiast rzucili się na swoją „ofiarę". Wyjęli noże i drewniane pałki. Nieznajomy szedł spokojnie w kierunku nadbiegających napastników nie wyciągając nawet broni. Wyczekał tylko dobry moment i chwycił pierwszego za rękę łamiąc mu ją w łokciu. Skóra pod naporem pękniętej kości uległa i ukazała ją na wierzchu. Kolejny który nadbiegł usiłował zmylić wojownika robiąc dwa susy i atakując nogi rywala. Jednak i to nie pomogło. Dostał on solidnego kopa w twarz, który pozbawił go dwóch ostatnich zębów i złamał mu nos posyłając na swoich krzyczących z bólu, tarzających się w rynsztokowym błocie kolegów. Zostało jeszcze dwóch. Widać było strach w ich oczach, który po chwili ustąpił chęci zarobienia. Rzucili się więc, z trudem mieszcząc w wąskiej uliczce. Nieznajomy chwycił jednego za gardło uniósł wysoko w górę, a drugiego kopnął wykluczając go z walki. Bandyta merdając nogami, nie mogąc znaleźć gruntu pod stopami, spojrzał prosto w oczy niedoszłej ofierze. Krył się w nich żywy ogień. Tak jakby źrenice miały zaraz nim zionąć niczym smoki z dawnych lat. Nic takiego się jednak nie stało i rabuś z impetem uderzył o ścianę rozbijając sobie tył czaszki. Obcy usłyszał jęk wcześniej kopniętego, ale postanowił, że mu daruje. Dobry z niego człowiek, czy kimkolwiek lub czymkolwiek był. Złodziej trzymając się za brzuch i płacząc krzyknął tylko za odchodzącym wielkoludem:
- Zrobiłem to dla swojej córki.
Ten spojrzał przez ramię na rannego i rzucił mu pod nogi brzęczącą sakiewkę.
- Na jedzenie- wytłumaczył i poszedł dalej.
- Witaj w moich skromnych progach Bjornie!
- Witaj Jarle Ragnarze.
Jarl był niski i gruby. Miał małe, niebieskie oczy, długie blond włosy i starannie przystrzyżoną bródkę. Na palcach nosił brylanty, a na szyi złoty łańcuch z herbem swojego rodu. Na plecy miał narzuconą wielką białą skórę, która ciągnęła się za nim po podłodze gdy szedł. Prawdopodobnie była to skóra ogra górskiego. Nieznajomy zwany Bjornem miał już kilka bliższych kontaktów z tymi stworami. Każdy z nich zostawił jakąś pamiątkę po sobie. A to rozerwane plecy, a to rozcięty polik czy dziura w boku po pazurach. To pewnie dlatego Bjorn bywał częstym gościem na dworach Jarla Borga, który cenił sobie jego profesjonalizm i doświadczenie w walce z potworami. Tym razem pewnie wezwał go w celu takim co zwykle. Pójdź, zabij i przyjdź po nagrodę. Niezbyt skomplikowane, aczkolwiek bardzo niebezpieczne.
- Co cię trapi Jarlu, skoroś kazał przejść mi tyle trasy pisząc w liście tylko tyle, iż jest to sprawa niecierpiąca zwłoki i sowicie płatna?
Jarl podszedł do Bjorna, złapał go za ramię i zaprowadził do komnaty obok. Usiedli przy owalnym stole, na którym stały kielich, dzban pełen wina i najróżniejsze jedzenie. Począwszy od wszelakiego mięsa po rzadkie w tych stronach owoce i zioła. Pomieszczenie ogrzewał ogień palący się na środku.
- Otóż jest sprawa najpoważniejsza jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Stado potworów zaatakowało wioskę niszcząc ją i wybijając połowę mieszkańców. Następnie ośmieliło się zaatakować mój dwór skąd porwało mi jedyną córkę w nieznane miejsce.- pociągnął długi łyk wina i kontynuował- Znając twą ogromną wiedzę na temat potworów maści wszelakiej chcę abyś odszukał miejsce pobytu tych stworów i wraz z moimi wojownikami, odszukał moje dziecko i wybił tą zarazę raz na zawsze. Po wszystkim na potwierdzenie tego iż mnie nie oszukałeś oczekuję głów na srebrnej tacy i córki u moich stóp.
Bjorn słuchał uważnie pijąc i jedząc.
- Ile było tych stworów?
- Nie wiemy. Szacuję, że co najmniej tuzin. Zniszczenia były naprawdę ogromne.
Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Tropienie potworów w środku srogiej zimy i częstych burz śnieżnych jest bardzo trudne. Na szczęście Bjorn bywał w tych rejonach często i znał miejsce, które potencjalnie mogło być kryjówką porywaczy.
- Ile dostanę?- Bjorn wiedział, że Jarl dorobił się wielkiego bogactwa żerując na swych poddanych. Lecz był on skąpy. Jak to się mówi apetyt rośnie w miarę jedzenia, a władca myślał, że to dopiero początek jego bogacenia się.
- Mogę dać ci pięćset sztuk złota i zakwaterowanie w wiosce. Będziesz jadł i spał za darmo przez ile tylko będziesz chciał.
Żałosna propozycja.
- Dwa tysiące sztuk złota, zakwaterowanie i wyżywienie, albo sam będziesz sobie musiał poradzić z potworem jak przystało na prawdziwego Jarla, bohatera swoich poddanych.- uśmiechnął się Bjorn. Borg zastanawiał się dłuższą chwilę i dopiero gdy gość udał, że wychodzi gospodarz zawołał:
- Zgoda. Dam ci to o co prosisz, ale musisz zacząć poszukiwania od jutra.
Chata, w której miał się zatrzymać Bjorn była brudna, ciasna z niskim stropem, który chyba najbardziej, pomijając smród, przeszkadzał najemnikowi.
Mieszkała tutaj kobieta z córką i mężem, który rzadko bywał w domu, a częściej w karczmie. Lokatorki były brudne i cierpiały głód. Dostały pieniądze od Jarla, które miały pokryć koszt utrzymania gościa. Dla siebie natomiast nie mogły nic zachować. Spały na podłodze, podczas gdy dla Bjorna przygotowały słomiane posłanie. Zbroja odbijająca światło małych, pojawiających się i znikających słabych płomyków ognia kontrastowała ze skrajnym ubóstwem tej rodziny. Tego samego wieczora, gdy Bjorn zjawił się u nich, właścicielka pobiegła do karczmy, kupiła chleb i mięso i podała gościowi na kolację. Sama nic nie zjadła. Wiedziała, że taka próba jest karalna ścięciem głowy lub zawiśnięciem na szubienicy. Jest to bowiem sprzeciwianie się woli króla i nieszanowanie jego gości.
Gdy Bjorn jadł kolację kontem oka zauważył, że przez uchylone drzwi do innego pokoiku przygląda mu się mała dziewczynka, zapewne córka właścicielki. Miała rzadkie, jasne włosy i bardzo chudą, pociągłą twarz. Ogólnie mówiąc sama skóra i kości. Patrzyła ona jak obcy mężczyzna z wielkim zapałem je tłuste mięso, przegryzając chlebem i popijając winem, które spływało mu po polikach i kapało na podłogę wsiąkając w drewno. Malutka dziewczynka oblizała się tylko po wargach. Już od wielu dni nic nie jadła. Jak wielki ból musiała znosić matka patrząc na swoje głodujące dziecko, nie mogąc nic zrobić. Nawet nie była w stanie płakać dłużej niż kilka chwil z powodu braku siły. Co tylko zdobyła to oddała córce, sobie zostawiając jedynie okruszki.
To, że Bjorn był najemnikiem nie znaczy, że nie miał serca. Oderwał kawałek mięsa i rzucił je w stronę dziewczynki. Ona nie zwracając uwagi na brudy, które przykleiły się do ochłapu, pośpiesznie go zjadła, mlaskając przy tym strasznie. Bjorn uśmiechnął się zadowolony. Od razu przypomniał sobie swojego psa, który podobnie pożerał rzucone mu jedzenie. Rozmyślając nad tym wspomnieniem postanowił tym razem rzucić jej kawałek chleba. Niech sobie piesek przegryzie. Zrobił jak pomyślał i sytuacja się powtórzyła.
Nagle słychać było trzask drzwi i głośne krzyki. Dziewczynka natychmiast czmychnęła w stronę odgłosów zostawiając gościa samego. Bjorn postanowił zobaczyć co się dzieje i podążył za nią. Uchylił drzwi i ujrzał mężczyznę, bardzo rozweselonego i mówiącego coś niezrozumiale. Kobieta płakała i krzyczała ostatkiem sił na niego.
- Jak możesz marnować pieniądze w karczmie podczas gdy twoje dziecko głoduje? Jesteś potworem! Wyjdź stąd i nie wracaj, albo cię zabiję.- uniosła gruby, zardzewiały nóż grożąc nim. Mężczyzna jednak nie przejmował się tym i dalej się śmiał i zataczał. Zorientował się jednak po chwili, że nie jest tu tylko ze swoją żoną i córką. Wyczuł czyjąś obecność. Czuł, że jest obserwowany. Obrócił się chwiejnie na pięcie i ujrzał wielkiego wojownika. Był to ten sam człowiek, który jeszcze kilka godzin temu dał mu woreczek pełny sztuk złota. Miał być dla córki. Bjorn rozpoznał go od razu i wyjął zza pasa toporek. Runy zaświeciły się ogniem.
- Nie, nie możesz- wyjąkał pijak i wyrwał żonie nóż z ręki gotując się do walki, która była nieunikniona. Złapał go ostrzem do dołu i zaatakował z krzykiem na ustach. Wojownik sprawnie uniknął ciosu ostrzem i szybko ciął po nogach powalając przeciwnika na ziemię, który krzyknął przeraźliwie. Olbrzym zatoczył koło nad swoją ofiarą. Splunął na leżącego i schował broń z powrotem za pas. Odwrócił się i poszedł do stołu dokończyć posiłek. Wieśniak był jednak bardziej odważny za sprawą alkoholu. Podniósł się z podłogi i uniósł nóż nad głowę gotów do zadania ciosu w plecy. Bjorn jednak zareagował błyskawicznie spodziewając się takiego obrotu spraw. Chwycił napastnika za nadgarstek i z całej siły skierował dłoń do jego głowy. Ostrze noża wbiło się w czaszkę. Krew popłynęła i z rany i z ust. Pijak osunął się po ścianie na podłogę, zostawiając krwawy ślad. Matka trzymała córkę w objęciach. Obie były wystraszone na śmierć. Dziewczynka wyrwała się po chwili z objęć matki i padła do ciała swojego ojca przytulając go. Niewiedza jest błogosławieństwem. Bjorn zrobił duży krok przechodząc nad trupem i głową skulonej dziewczynki. Udał się do stołu, dokończył posiłek i położył się spać.
O świcie całe miasteczko spowite było mgłą. Na ulicy w kałużach krwi, leżało kilku zabitych mężczyzn i dwa dzikie wilki, które najprawdopodobniej zostały zgładzone przez straż. Na głównym rynku ceklarze rozstawiali szubienicę, na której miało zawisnąć kilku złapanych przestępców. Choć, jeżeli chciano by zaprowadzić tu porządek to powinno się powiesić wszystkich mieszkańców. Każdy z nich miał bowiem coś na sumieniu. Począwszy od drobnych kradzieży, a skończywszy na morderstwach i gwałtach. Lecz czegóż się spodziewać bo tak biednym mieście? Trzeba jednak pamiętać, że za te wszystkie zbrodnie, za to, że ludzie są do siebie wrogo nastawieni, że trzeba okradać innych żeby przeżyć jest odpowiedzialny nikt inny jak Jarl. Gdyby nie myślał tylko i wyłącznie o sobie Eldebarn mogłoby być pięknym, rozkwitającym miejscem, a nie siedliskiem zła i chorób, nawiedzanym przez potwory.
Gdy szubienica już stała przyprowadzono skazańców. Było to 3 mężczyzn i jedno dziesięcioletnie dziecko, całe zapłakane. Na podwyższenie wszedł człowiek w szarym stroju, z piórkiem w kapeluszu i zwojem w dłoni. Odchrząknął i zaczął czytać:
- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkim, którzy winni są morderstwa należy się śmierć przez powieszenie.- Odwrócił głowę i skinął na kata, który pociągnął za dźwignię. Zapadnie otworzyły się, zabierając jedyną podporę skazanym, którzy zawisnęli bezwładnie. Była to szybka śmierć. Chociaż tyle dobrego.
- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkich, którzy dopuścili się kradzieży należy obciąć rękę do łokcia.- Ponownie odwrócił głowę i skinął na kata, który przytachał pieniek i dwóch złodziei. Kopnął jednego w nogę zmuszając do klęknięcia. W prawej ręce trzymał topór, lewą dłonią zmusił ofiarę to ułożenia ręki na pieńku. Mężczyzna oczekując na wyrok zamknął oczy i zacisnął zęby jakby miałoby mu to pomóc w wytrzymaniu bólu. Kat uniósł wysoko nad głowę topór i siłą grawitacji uderzył w łokieć skazanego. Kość błyskawicznie rozdarła skórę i wyszła na zewnątrz. Krew lała się strumieniem, a złodziej krzyczał w niebogłosy. Oprawca uniósł topór ponownie i opuścił go w to samo miejsce. Tym razem udało się. Fragment ręki został oddzielony od ciała. Wyrok wykonany. Zabrano nieprzytomnego na bok, a rękę wrzucono do wiadra. Teraz przyszłą na kolejną osobę, z którą stało się dokładnie to samo co z poprzednią tyle, że już po pierwszym uderzeniu.
Bjorn przecisnął się przez tłum gawiedzi i ruszył ku wyjściu z miasteczka, aby udać się do starożytnych ruin, gdzie według niego ukrywały się potwory odpowiedzialne za atak na wioskę. Po drodze postanowił, że nie skorzysta z oferowanej mu pomocy w postaci kilku słabo wyszkolonych wojowników, gdyż będą go tylko spowalniać. Jarl nalegał jednak, że jeden z jego ludzi musi pójść ponieważ nie ufa najemnikowi na tyle, żeby powierzać mu opiekę nad swoją córką. Tak więc wyruszyli w dwójkę. Towarzysz nazywał się Boffel i był szefem straży przybocznej Jarla. Miał on długie czarne włosy i brodę. Był prawie rónie wysoki jak Bjorn i potężnie zbudowany. Używał tarczy i miecza, w którym ponoć nikt mu nie dorównywał. Wydawał się lojalny i odważny.
Pierwszy dzień wędrówki nie był ciężki. Pogoda sprzyjała, nie natknęli się też na żadne dzikie zwierzęta, czy potwory. Byli jeszcze nisko, a im wyżej w góry tym niebezpieczniej. Do ruin jeszcze kawał. Wiele się może zdarzyć. O zmierzchu znaleźli miejsce na obóz. Rozpalili ognisko, nalali wina do rogów i położyli się z dwóch stron ognia, aby się ograć. Głupio było tak leżeć obok bez słowa, więc Boffel pierwszy podjął temat.
- Skąd jesteś?
- Z królestwa Jarla Ulva. Władcy siedmiu krain i odkrywcy zamorskich terenów.
- Byłem tam kiedyś w interesach. Sprzedawałem skóry na tamtejszym targu. Niemiło wspominam tamtą podróż. Gdy odpływałem, na pełnym morzu zaatakował nas Agir. Pierwszy raz w życiu się z nim spotkałem. Był wielki i każdym swoim ruchem wzniecał ogromne fale, które przykrywały mój statek i wyrzucały cały dorobek w głębię wody. Tamtej nocy straciłem swoich najlepszych ludzi i przyjaciół, a sam uszedłem ledwo z życiem. Gdy statek został doszczętnie ziszczony i zaczął tonąć, złapałem się oderwanej deski i popłynąłem z nią w dal. Następnego dnia jacyś marynarze mnie wyciągnęli i odstawili bezpiecznie na ląd do Jarla Borga, gdzie mieszkam do tego czasu jako jego doradca i najlepszy strażnik przyboczny.- pociągnął łyk wina i jakby oczekiwał komentarza do jego historii.
- Miałeś szczęście. Jeszcze nikt nie przeżył spotkania z Agridem, władcą mórz.
Boffel pokiwał głową
- Od dawna jesteś najemnikiem?
- Można rzec, że odkąd skończyłem trzynaście lat. Wtedy dostałem pierwsze zlecenie. Miałem zabić dzieciaka w moim wieku, który kradł z rynku owce wraz ze swoją bandą kolegów.
Boffel roześmiał się o mało nie wypluwając wina.
- Zabiłeś człowieka mając trzynaście lat?
- Przecież nie za darmo- odwzajemnił uśmiech Bjorn- po robocie miałem dostać pięćdziesiąt sztuk złota, co było zapłatą godną pogardy jak za zabójstwo. Niestety przyłapali mnie na gorącym uczynku i mieli powiesić, ale z pomocą matki udało mi się uciec w góry, gdzie musiałem radzić sobie sam. Gdy już zmężniałem zacząłem podróżować po świecie i starałem zarabiać pierwsze pieniądze podejmując się jednorazowych zleceń. Groźby, zabójstwa, porwania. Z czasem stawałem się coraz bardziej znany w przestępczych kręgach i po kilku latach za jedną robotę dostawałem nawet tysiąc sztuk złota co wystarczało mi na tygodnie jedzenia i picia dobrych trunków. Gdy pieniądze się kończyły ponownie podejmowałem się zleceń i tak do dziś dnia.
- Jednak u Jarla Borga jesteś nie po raz pierwszy.
- Jest bogaty. Jak się go trochę przyciśnie to dobrze płaci choć jest skąpy. Wie jednak, że jestem najlepszy i jeżeli jest jakiś problem to ja na pewno go rozwiążę. Nie ma więc wyboru. Musi płacić.
Wędrowaliśmy jeszcze przez jeden dzień i jedną noc. Przedzieraliśmy się przez ośnieżone szczyty, przerzedzone lasy oraz mroczne jaskinie, zamieszkałe przez dzikie zwierzęta. Po drodze polowaliśmy na sarny i jelenie , wieczorami piekąc je nad ogniskiem i zjadając na kolację. Przez cały czas trzymaliśmy się razem z Boffelem i muszę powiedzieć, że równy był z niego chłop. Pewnego dnia ocalił mi nawet życie przed śnieżnym pająkiem, który przyczaił się na nas w jednej z jaskiń. Miałem wtedy szczęście, a Boffel udowodnił, że jest godnym zaufania towarzyszem i, że mogę na nim polegać nawet w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Nie miałem obaw więc, że gdy dojdzie do walki w starych ruinach, gdzie przebywają poszukiwane przez nas potwory, mój kompan nie stchórzy i będzie walczył u mojego boku. To dawało mi pewności siebie, której potrzebowałem ponieważ nie jestem przyzwyczajony do działania z kimś. Zawsze zlecenia wykonywałem sam i mogłem polegać tylko na swoich umiejętnościach i sile, która pozwalała mi unikać śmierci. Teraz jednak mając pomocnika byłem znacznie bardziej groźny, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to zadanie nie będzie zbyt wymagające.
Do ruin doszliśmy o świcie. Skryliśmy się za pobliskim wierzchołkiem, żeby potwory nie mogły nas zobaczyć i uprzedzić swoich o naszej obecności. Chcieliśmy zaatakować szybko i niespodziewanie z pełną siłą.
Rozglądaliśmy się wypatrując wroga. Nagle przy starej, spróchniałej bramie zobaczyłem wielkiego, włochatego stwora. Tak jak wcześniej podejrzewałem ruiny te zamieszkiwały trolle i to one były odpowiedzialne za napad i porwanie księżniczki. Wiem, że te stwory żyją w stadzie dlatego zdziwiłem się, gdy nie zobaczyłem pozostałych w pobliżu. Wydało mi się to dziwne, ale skoro na zewnątrz ich nie ma to pewnie kryją się za bramą.
Dałem znak Boffelowi, który podszedł nieco bliżej potwora i przycupnął w krzakach. Zdjął z pleców łuk, naciągnął strzałę na cięciwę i wystrzelił trafiając prosto w czaszkę stwora. Trafiony ryknął wściekle i począł szukać wzrokiem ukrytego strzelca. Po krótkim czasie nadleciała kolejna strzała, która trafiła w oko trolla, zalewając jego białe futro strużką krwi. Ryk stał się jeszcze silniejszy. Pomimo rany stwór dostrzegł Boffela w krzakach, po czym ruszył na niego. Wtedy przyszła kolej na mnie. Wyskoczyłem zza osłony, wyciągając zza pasa toporek i z pleców ściągając tarczę. Zasłoniłem się za nią i zaszarżowałem. Po chwili za mną ruszył towarzysz z mieczem w ręku. Gdy już byłem blisko trolla zrobiłem wślizg i przeleciałem mu między nogami znajdując się za jego plecami. Wbiłem ostrze w plecy potwora, a mój kompan wykorzystując sytuację zaatakował z przodu, tnąc jedną z nóg bestii, która runęła na ziemię w kałuży krwi. Żyła jeszcze co prawda, ale skróciłem jej męki oddzielając głowę od tułowia jednym sprawnym cięciem.
Boffel i ja spojrzeliśmy po sobie i kiwnęliśmy porozumiewawczo głowami. Podszedłem do bramy. Próbowałem otworzyć wrota, ale ani drgnęły. Musiały być zaryglowane od środka. To był dobry moment na użycie mojej magii. Zamknąłem oczy przywołując wszystkie swoje siły do dłoni, który po chwili zaczęły palić mnie żywym ogniem. Zacisnąłem zęby i wystrzeliłem z rąk wielką kulę ognia która rozbiła bramę, spalając ją na popiół. Nagle zrobiło mi się słabo i podparłem się o mur. Z nosa poleciała stróżka krwi.
- Nic ci nie jest?- spytał Boffel podbiegając do mnie i podtrzymując.
- Nie.- odparłem- magia zużywa dużo energii. Zaraz mi przejdzie.
Weszliśmy na dziedziniec. Nic specjalnego. Tylko pusty plac. Najdziwniejsze było to, że po pozostałych trollach nie było śladu. W murze naprzeciwko dostrzegłem drzwi. Pokazałem je Boffelowi. Podbiegliśmy do nich. Były otwarte i z lekkim skrzypnięciem otworzyły się. Naszym oczom ukazały się prowadzące w dół schody. Byliśmy w zamkowych podziemiach. Na ścianach paliły się pochodzie oświetlając drogę w dół. W kątach i na podłodze było mnóstwo pajęczyn.
Podążyliśmy więc w nieznane, cały czas mając oczy szeroko otwarte, świadomi niebezpieczeństwa, które mogło kryć się za każdym rogiem. Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. W końcu dotarliśmy do jakiejś sali. Były tam klatki, w których pozamykane były trolle. Obok stał duży stół, przy którym siedziało kilku ludzi w skórzanych zbrojach i z mieczami za pasem. Pili miód i głośno rozmawiali.
- Napędziliśmy im stracha. Trolle dobrze się spisały. Kto by pomyślał, że tak łatwo je oswoić. Głupie bestie.- zaśmiał się pierwszy, rzucając kawałek mięsa do klatki.
- Córkę jarla przyniosły bez skazy. Jak się je nauczy to i łagodne potrafią być. A jak rozkaże to krwiożercze i brutalne.- powiedział drugi.
- Nie można opisać słowami jakim pięknym uczuciem było poderżnięcie jej gardła i poczucie królewskiej krwi na rękach.- skomentował trzeci
- Głupia dziwka już nigdy nie napuści na nas swoich przydupasów. Niech i to będzie przestrogą dla innych bogatych, którzy gardzą takimi biedakami jak my. Ale potrafimy walczyć i stawić czoła tyranii jarla Borga. Niech obawia się kolejnego ataku. Tym razem każę trollom porwać jego.
Wszyscy krzyknęli radośnie i stuknęli drewnianymi kubkami, rozlewając nieco miodu po stole. Wzięli głębokie łyki i odstawili naczynia na stół z głośnym hukiem.
Boffel nie miał zamiaru czekać dłużej i ze złością w oczach strzelił do jedno z nich. Strzała poszybowała i trafiła bandytę prosto w czoło, posyłając go na tamten świat. Pozostali wstali prędko i zaczęli biec w naszą stronę. Boffel jednak zdążył już wystrzelić kolejny raz i trafił napastnika w tors, powalając na ziemię. Wyciągnąłem toporek i pobiegłem naprzeciw wrogom. Pierwszego ciąłem w szyję, przerywając aortę. Krew obficie trysnęła na ścianę, malując ją na czerwono. Drugi zablokował mój cios na nogę i kopnął mnie mocno w brzuch oddalając ja kilka kroków i zyskując czas na wyprowadzenie ciosu. Sparowałem jednak jego uderzenie i wykonałem kontratak na brzuch. Tym razem udało się i mój przeciwnik padł, krzycząc przy tym strasznie.
- Więc się wyjaśniło. Córka jarla nie żyje, a te bestie zostały oswojony przez bandytów.
Pokiwałem głową.
- Musimy je zabić. Zastrzel je.
Boffel nałożył na cięciwę trzy strzały i po kolei zabił wszystkie trolle strzałem w głowę. Ja natomiast zająłem się przeszukaniem pokoju. Nie znalazłem nic co mogłoby się przydać, jedynie kilka sztuk złota i pustą fiolkę, którą schowałem do kieszeni razem z pieniędzmi.
Wiedziałem, że trolle zostały zabite, mimo to jednak usłyszałem dźwięk naciąganej cięciwy za moimi plecami. Odwrócił się powoli. Boffel stał przede mną i celował w moją stronę. Ręce mu się lekko trzęsły. Mrużył oczy, aby nie chybić. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Wcześniej uratował mi życie, narażając swoje po to, żeby teraz mnie zabić?
- Co to ma znaczyć?
- Borg kazał mi cię zabić gdy wykonamy misję. Chce z powrotem swoje pieniądze, które wydał na twoje usługi.
Mogłem się tego spodziewać. To typowe dla takiego człowieka, jak Borg. Wydał na mnie sporo pieniędzy. Szkoda było mi zabijać Boffela, który ocalił moje życie, ale widocznie nie miałem wyboru. Zacząłem więc go zagadywać.
- Boffel, posłuchaj. Wiem, że twoim obowiązkiem jest wykonywanie rozkazów jarla, ale pomyśl ile on sprowadził krzywd na swoją wioskę i jej mieszkańców. Ilu ludzi umiera każdego dnia z głodu i chorób. Tak naprawdę jesteś dla niego niczym więcej jak psem na posyłki. Należysz do tego grona szczęściarzy, którzy mają pracę, dzięki której zarabiają na chleb. Lecz, czy wiesz ile prywatny strażnik jarla zarabia w krainach, z których ja pochodzę? Zarabia tyle, że stać go na własne gospodarstwo, ma kilkanaścioro dzieci, pije najlepsze wino i je najlepsze potrawy. Ty natomiast nic z tego nie masz. Jesteś codziennie wykorzystywany i brudzisz sobie ręce za Borga, a nic za to nie dostajesz. Jedynie tyle, żebyś żył i nie cierpiał głodu. Przynajmniej do czasu.
- Tak to u nas już jest. Pogodziłem się z tym już dawno temu. A teraz wybacz, ale muszę cię zabić, aby móc z czego żyć.
Po tych słowach natychmiast zdjąłem tarczę z pleców i samym jej brzegiem zablokowałem strzałę Boffela, który już dzierżył w dłoni miecz. Ja wyjąłem zza pasa toporek i popędziłem na przeciwnika z okrzykiem na ustach. Byłem wściekły. Uważałem, że należała mu się śmierć za to jak mnie oszukał. Zaatakowałem pierwszy, uderzając z góry na głowę. Zostałem zablokowany i uderzony rękojeścią miecza w nos. Otrząsnąłem się szybko i zasłoniłem przed kolejnym cięciem, które kierowane było w brzuch. Nie czkając długo ponownie zaatakowałem, tym razem w bok. Niestety Boffel odskoczył i pchnął ostrzem w ramię. Piekło niesamowicie. Krew sączyła się spod zbroi cieniutkim strumyczkiem. Wrzasnąłem i zamarkowałem uderzenie na głowę, po czym odepchnąłem przeciwnika tarczą. Uderzył o ścianę i upadł na podłogę. Podniósł się po krótkiej chwili, ale ja już byłem gotów do zadania kolejnego ciosu. Uderzyłem w rękę. Trafiłem perfekcyjnie. Ostrze przecięło włókna mięśniowe i kość, odrąbując ramię. Krew wypłynęła na ziemię tworząc gęstą kałużę. Dłoń nadal ściskał miecz. Boffel miał tylko tarczę. Pozostało dopełnić formalności. Uniosłem wysoko broń i zadałem cios w szyję, odrąbując przeciwnikowi głowę.
Cały we krwi wyszedłem z ruin. Na horyzoncie widać było Eldebarn, a kawałek za nią zamek. Począłem iść w tamtą stronę. Zemsta będzie słodka. Koniec z tyranią. Koniec z głodem. Koniec z Jarlem Borgiem.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Konrad Matyś - Za murami
Dziś jest ten dzień. Ostatni dzień zimy, niby już śniegu dawno nie ma, a dla każdego wielkie święto. Myśli czarnowłosego chłopaka krążą wśród jednej rzeczy – wolności, a jeszcze bardziej jej braku. Życie w zamku jest nudne, gigantyczny zamek jest nudny, mury zamkowe są nudne. Zamek jest tak duży, że ciężko spotkać inną osobę, to też jest nudne. Ale najnudniejsze z tego wszystkiego są dwie malutkie rzeczy: to, że
ów czarnowłosy chłopak jest magiem, magów jest mało i nikt ich nie lubi, a w tym zamku jest ich trzydziestu, prawdopodobnie cała populacja magów z kraju i to, że strażników jest około sześciuset. Jest jeszcze wiele nudnych rzeczy, na przykład to, że do końca życia musi siedzieć w tym zamku. Takie prawo, izolacja magów. Życie magów jest nudne. Szczególnie jeśli dany mag ma szczególny talent do języków i ksiąg,
a jednocześnie nienawidzi czytać i rozmawiać, bo uważa, że to nudne.
Dziś mija równo dwadzieścia lat od czasu, gdy tu przybył, albo został zaniesiony, ponieważ roczne dziecko ledwie kilkaset metrów przejdzie. Zasadą tego zamku było, że, gdy mag ma ukończone lat dwadzieścia jeden, może na tydzień, podczas rocznicy wstąpienia, opuścić te nudne mury i poczuć jak to jest być wolnym. Trochę to sztucznie wygląda, bo wychodzi się ciągle pilnowanym, ale jednak jest się wolnym. Przez tydzień oczywiście, gdy mag nie wraca na czas, to trzeba maga szukać, a jak trzeba maga szukać to oznacza tylko jedno. Strażnicy muszą ruszyć swoje tłuste tyłki i wyruszyć na poszukiwania, a to dla nich jest jedna wielka nuda. Magów trzeba trzymać krótko, inaczej staną się zbyt pewni siebie i zachłanni. Jak czegoś chcą – zabraniać, no chyba że przyda się to samemu zakonowi strażników i najważniejsze, z magami dłużej niż minutę nie rozmawiać, jeszcze jakiś urok rzucą, albo w żabę zmienią, a w tych czasach ciężko o piękną księżniczkę, która cmoknie płaza, marząc o księciu z bajki, a nawet jak już cmoknie, to się może niemiło rozczarować, bo zamiast przystojnego księcia, będzie gruby strażnik z piwnym brzuszkiem. Przykro mi, życie jest brutalne.
Wracając do owego nudnego zamku leżącego blisko nudnej wsi, którą przecina nudna rzeka i która umiejscowiona jest w nudnej górskiej dolinie otoczonej pięknymi, ale nudnymi górami. Oczywiście tak twierdzi młody mag Andreas. Tak naprawdę jest to wielki zamek z setką wieży, tysiącem sal oraz korytarzy i milionem komnat. Na terenie zamku znajduje się wielki plac treningowy, a w podziemiach największa na świecie biblioteka, skrywająca nie tylko stare księgi, ale także największe skarby tego świata. Nieopodal zamku jest nie wioska, lecz małe bezimienne miasteczko z kaplicą , rynkiem, a nawet dwoma, targiem i mnóstwem domów oraz sklepów. Wokół bezimiennego miasteczka znajdują się posiadłości ziemskie z mniejszymi lub większymi polami uprawnymi. Z każdej strony dolina otoczona jest pięknymi wysokimi górami, których szczyty giną w chmurach, a gdy niebo jest bezchmurne, można dostrzec ostre zakończenia gór, pokryte nagimi skałami i puchowym sweterkiem ze śniegu. Dostać się tu też nie jest łatwo, nie ma żadnego przesmyku, jest tylko jedna jaskinia z dwoma wyjściami z jednej i drugiej strony, ale żeby nie było tak łatwo w środku są setki korytarzy, które kończą się niekiedy pieczarami z magicznymi stworzeniami, takimi jak: pająki wielkości konia, czy cieniami, wiadomo o nich tylko tyle, że, gdy się je widzi, to zazwyczaj jest ostatnia rzecz, którą się widzi. Można spotkać też smoki, ale to już rzadkość, te gady zostały udomowione. Teraz to powszechne środki transportu. Tutaj jednak smok nie doleci, a to za sprawą tajemniczego zjawiska związanego z tymi górami. Jest w nich coś czego boi się każdy smok.
Na pozór zwykła kraina, a gdy się bliżej przyjrzymy, skrywa tyle tajemnic. W sumie nie ma co się dziwić, w tym świecie jeśli coś nie posiada ukrytej tajemnicy, to najzwyczajniej nie istnieje. Od taka ironia losu, żarcik taki fajniusi. Nikogo nie dziwi, że jak znajdzie się naszyjnik, to on sprowadzi gobliny czy demony na dom znalazcy, albo jedno i drugie, tutaj to noma. Świat nie dający słabym żadnej szansy, a z drugiej strony, jeśli ktoś jest silny, wyniesie go na wyżyny potęgi. Tylko szkoda, że większość osób to umiarkowani ludkowie, ale tak jest od zawsze na tym pięknym świecie.
Nikt nie wie, jakim cudem to tutaj powstało więzienie dla magów, jedyne w kraju. Normalne kraje mają takie miejsca w stolicach lub niedaleko nich. Tutaj nikt magów nie trawi, każdy się nimi brzydzi. Ale po co? To też ludzie, takie same osoby jak inne, też myślą, też żyją, też mogą pracować, nawet wydajniej. Lecz wciąż inni się ich boją, ciągle i zawsze jest jakieś ale. Uprzedzenie do magów jest głęboko zakorzenione u ludzi prostych, ale nawet królowie czy szlachta chcą ich odizolować. Jest jedno wytłumaczenie, bo oni magią mogą zabijać. Coś za coś. Pomoc za jakieś ryzyko, nie ma co się dziwić.
Andreasowi została do przeczekania tylko godzina i przez tydzień będzie wolny. Będzie mógł wreszcie dowiedzieć się, czym jest życie prawdziwego człowieka. Na szczęście ludzie w bezimiennym miasteczku byli inni niż reszta świata. Za każdym razem, gdy ktoś wychodził z zamku, to w miasteczku jest święto. Mag oznacza pomoc i ułatwienia, oczywiście nie zawsze, zależy od maga. Są tacy, którzy prędzej spalą czyjś dom, zamiast ochronić od nieszczęść. Życie, przykro mi. Ale szczerze mówiąc, czego się spodziewać, magowie to też tylko ludzie.
- Znasz zasady. - Kończył mówić swoje nudne przemówienie nudny dowódca straży. - Niesubordynacja jest karana, nawet śmiercią.
- Oczywiście. - czarnowłosy mag ziewnął przeciągle - muszę słuchać o tym od dwóch godzin, wiem juz wszystko.
- To dobrze. - Żołnierz wstał. -Teraz ktoś ciebie odprowadzi do drzwi. Rozumiesz?
Mężczyzna nie czekał na odpowiedź, tylko uniósł swoją już starą rękę wskazując drzwi prowadzące na korytarz. Tam stała już czwórka uzbrojonych po zęby strażników. Od gabinetu odbili w lewo. Przez kamienne mury, było tu jednocześnie zimno i ciepło. Po około stu krokach skręcili w prawo. Nikogo Andreas jeszcze nie zapytał, dlaczego te korytarze są takie kręte, a nie normalne kwadratowe jak wszędzie, tylko wijące się jak węże. To chyba pod nich zamek ma swoją nazwę "żmijowe zamczysko". Jakieś dwieście kroków i kolejny zakręt w prawo. Następne dwa skrzyżowania przeszli prosto. O dziwo nie nudziło go ta wędrówka, ale to ze względu na możliwość opuszczenia zamku, chociaż na tydzień. Kolejne dwa zakręty, w prawo i lewo, a potem ciągle prosto.
Oczom Andreasa zaczęła się ukazywać powoli masywna, sięgająca prawie dziesięciu metrów brama. Lekko pozłacane ozdoby pokrywały całe wrota. Wszystko to robiło piorunujące wrażenie, szczególnie, że całe wrota utrzymane były w realistycznej i mało przesadzonej atmosferze mroku. Nie ma wątpliwości, brama ta została wykonana specjalnie, by wystraszyć słabych magów. Dwóch żołnierzy wspólnymi siłami mozolnie otwierało wrota. Chłopak niepewnym krokiem przekroczył próg zamczyska i znalazł się na niewielkimi dziedzińcu otoczonym z dwóch stron murem, a z jednej zamkiem. Zielona trawa dopiero zaczyna budzić się po śnie zimowym, kwiatów zbyt dużo nie było, drzewa też jeszcze nie były w całej okazałości, gdzieniegdzie brakowało liści, ale na nie jest jeszcze czas. Nawet taki dość ubogi obraz zdołał zachwycić maga i przełamać obraz świata, o jakim słyszał, nie było to nudne i szare miejsce, tylko piękne, pełne uroku i zachwycające , a to wielka różnica. Tylko to zamczysko psuło piękny obraz. Im dalej czarnowłosy oddalał się od swojego więzienia, tym bardziej uświadamiał sobie, że inni się mylą. Gdzie nie spojrzał, widział coś nowego, pięknego i jak dotąd niespotykanego, przynajmniej dla niego. Trawę i kwiaty widział tylko w ogrodzie zamkowym, skromnym i zaniedbanym. Gór w ogóle nigdy nie widział, mury zamku są zbyt wysokie, by cokolwiek zobaczyć. Każdy skrawek ziemi został dokładnie obejrzany i sprawdzony. Niby czytywał o tym wszystkim, a jednak ciągle go to ciekawiło. Było czymś nowym, nieznanym ale... normalnym.
Zachwycanie się przyrodą zajęło magowi co najmniej godzinę bezcennego czasu wolności, ale, gdy skończył, albo na chwile przerwał, postanowił jednak skierować się w stronę ludzi. Rzadko z kimś rozmawiał, czy to przez samotność w zamku, czy przez to, że wmawiał sobie, iż nie potrafi rozmawiać, faktem było, że nie rozmawiał. Po raz pierwszy naprawdę szukał z kimś kontaktu . Chciał poznać ten nowy świat. Wchodząc do miasteczka znów zdziwił się. Nie była to nudna wioska, a tętniące życiem miasteczko, pełne uśmiechniętych ludzi. To wszystko było takie naturalne i niewymuszone, że nawet magowi się udzieliła radosna atmosfera. Ludzie świętowali nadejście wiosny. Wszyscy poubierani kolorowo z wieńcami na głowach i z bukietami suszonych kwiatów w rękach. Niby to takie zwyczajne, a takie niezwykłe. Wszystko było nowe, ciekawe, urzekające. Wszyscy kierowali się w jedną stronę, więc Andreas także tam poszedł. Ulica kończyła się pokaźnych rozmiarów rynkiem, gdzie rozstawiona była drewniana scena, a wokół niej tłumy ludzi. Zaskakujący widok. Andreas jeszcze nigdy nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, nigdy nie widział tylu ludzi.
-O...- tylko tyle się mu wyrwało, więcej nie był w stanie powiedzieć.
Jakiś nieznajomy mężczyzna podbiegł do niego i klepnął po plecach. Czuć było, że jest porządnie podchmielony. Dziwne, że jeszcze chodził. W zamku rzadko mogli spożyć coś mocniejszego, trzeba było spotkać kogoś innego, z tą osobą zakraść się do piwnicy i najważniejsze nie dać się złapać, a o to było ciężko. Po raz pierwszy tak naprawdę chciał robić wszystko, co zwykli ludzie. Od generała dostał trochę złota, wiec poszedł do prowizorycznego baru na powietrzu.
- Jeden raz proszę - wyjął jedną monetę i położył na blacie.
Karczmarz wziął pieniądze i poszedł do beczki z drewnianym kuflem. Pół minuty wlewał złotawą ciecz. Po chwili Andreas już trzymał drugi kufel piwa. Już wiedział, czemu wszyscy byli tu tacy radości. Na scenę weszła kapela. Jacyś pospolici grajkowie nazywający siebie bardami. Ich fenomen polegał na tym, że nigdy nie wchodzili na scenę grać osobom trzeźwym. Po dwóch tańcach mag zakupił kolejny napój. I jeszcze kilka, a potem kolejne. Taniec, kufel, taniec, kufel. A potem pustka, czarna dziura.
***
- Co... się... stało... -młody mag otworzył powieki i natychmiast je zamkną, leżał na polanie, miał podarte ubrania i dziurę w głowie. No i jeszcze ten ból głowy, koszmar na jawie, o ile nie śnił. Powoli i bardzo ostrożnie zaczął się podnosić. Koszula nie miała rzemyka i teraz odsłaniała lekko umięśniony tors, w zamku często mógł ćwiczyć, nie tylko magię, ale też sport. Gdy wstał, rozejrzał się wokół. Nigdzie nie było widać ani wioski, ani zamku. Był na małej półce skalnej, ale gdyby tego było mało, to jeszcze nie wiedział, jak tu się znalazł. W sumie to nie wiedział nawet, ile czasu tutaj jest. Podszedł do granicy półki i spojrzał w dół, w oddali dostrzec można było tylko plamy, które mogły być domami i jedną większą czarno szarą plamę, to chyba zamek. Chłopak wrócił do miejsca, w którym się obudził. Zebrał to, co leżało na trawie. Czyli pusty mieszek. Jeszcze niedawno był pełen ciężkich, złotych, beczących monet, a teraz? Teraz to zwykły szmaciany woreczek. Bezużyteczny zresztą. Chłopak rzucił nim ze złością w krzaki. Chwila namysłu. Dłuższa chwila, bo trwała około dziesięciu minut. Andreas zdołał wymyśleć tylko jedno, że pora wracać. Chwila magii i sterta kamieni ułożyła się w bezpieczny podest, na którym powoli zjechał na dół. Podczas opadania rozglądał się uważnie po okolicy, do zamku nie było bardzo daleko, ale i ten dystans trzeba było przebyć. Skierował się w stronę najbliższej drogi i obrał kurs „Żmijowe zamczysko".
Po drodze mijał grupki wieśniaków.
- Pamiętacie tego maga z dnia wiosny? Porządnie sobie popił! - młody mężczyzna entuzjastycznie relacjonował minione wydarzenia.
Czarnowłosy młodzieniec prychnął.
-To wy nie wiecie? Ktoś uciekł z zamku! To straszne! - kobieta próbowała przekonać swoich znajomych o prawdziwości tych pogłosek.
-No jasne, że uciekł, – szepnął do siebie mag – to chyba proste.
Po jakimś czasie minął trójkę staruszków.
- Zaginęła wnusia mojej przyjaciółki, tragedia! - kobieta, prawdopodobnie najstarsza, użalała się nad kimś.
-Zaginęła- zaśmiał się cicho- Tylko poszła spać, była śmiertelnie zmęczona.
- Okradziono sklep krawiecki Anastazji, od dawna mówiłem jej, że powinna się lepiej pilnować - starszy mężczyzna relacjonował najnowsze wieści.
-Co mnie podkusiło, nie będę więcej pił młodego wina.– uśmiech pojawił się na twarzy Andreasa.
- Podobno w okolicy grasuje morderca, czyżby ktoś z doliny? Ale to jest niedorzeczne -piszczała ostatnia staruszka.
- Zaraz morderca. Nie wszyscy muszą ograniczać się i żyć w zniewoleniu.
Gdy jego podróż dobiegała końca, spotkał jeszcze płaczącą kobietę.
- Moje dzieci! Mój mąż! Mój dom! - łkała przerażona -Mój dobytek!
Kobieta zbielała i upadła. Chłopak poszedł do niej i za pomocą magii skurczył do rozmiarów gołębia.
***
Mężczyzna w eleganckim płaczu podróżnym z kapturem nasuniętym na oczy stanął przy murze zamku i oparł się o niego. Zawsze tu podchodził, codziennie, od dwóch miesięcy. Andreas wyprostował się i odszedł.
-Jeszcze tu wrócę... - szepnął cicho.
- Czas skończyć to, co zacząłem - uśmiechnął się, tym razem mrocznie - Czas być wolnym. może zmienić człowieka, ile złotego ona może zrobić...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie